Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 114 513
  • Obserwuję511
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań681 841

Sivec Tara - Pokusy i łakocie 01 - Niezbyt grzeczna rzecz o miłości

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :923.2 KB
Rozszerzenie:pdf

Sivec Tara - Pokusy i łakocie 01 - Niezbyt grzeczna rzecz o miłości.pdf

Beatrycze99 EBooki S
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 253 stron)

Tara Sivec Pokusy i łakocie - Niezbyt grzeczna rzecz o mi o cił ś

Dla Madelyn i Drew. Jesteście moim sercem, duszą i sensem życia. Dziękuję Wam za dostarczenie mi pomysłów na milion książek. I bardzo się cieszę, że nigdy nie sprzedałam Was Cyganom.

1. Ktoś chętny na jesień średniowiecza? Cześć, nazywam się Claire Morgan i nie chcę mieć dzieci. A wy, pokrewne dusze, które myślicie podobnie… Czy to ja jestem dziwna, czy za każdym razem, gdy spotykacie się z kimś, kto właśnie się dowiaduje, że nie chcecie mieć dzieci, czujecie się jak na jakimś straszliwym spotkaniu Anonimowych Alkoholików? Może powinnam wstać, przedstawić się wszystkim i opowiedzieć o piekielnych katuszach, które co rusz muszę przeżywać? To coś obrzydliwego wysłuchiwać ciągłych sugestii ciężarnych, żebym dotknęła ich obrzmiałych bębnów, i uczestniczyć w dyskusjach, w których z lubością roztrząsa się każdy detal ich pochwy. I przebywać z ludźmi, którzy nie rozumieją, że słowa „wody płodowe” tudzież „łożysko” nie powinny być używane w towarzyskiej rozmowie. Nigdy, a zwłaszcza przy kawie w środku dnia. Wiecie, co przyczyniło się do tej decyzji? Film, który obejrzałam w szóstej klasie na zajęciach z biologii. Dokument nakręcony w latach siedemdziesiątych, przedstawiający drącą się wniebogłosy kobietę o zlanej rzęsistym potem twarzy, niestrudzenie osuszanej ręcznikiem przez męża, który bez przerwy powtarza, jak dobrze jej idzie. Potem kamera zjeżdża w dół, aby pokazać makabryczną scenę rozgrywającą się między jej nogami: krew, śluz, obrzydliwości i pornograficznie obfite zarośla, spośród których wyziera malutka główka. Większość koleżanek rzewnie wzdychała „ojeeeju…”, gdy noworodek zaczął płakać, zaś ja z odrazą rozglądałam się dookoła, mamrocząc pod nosem: „Rany Julek, dziewczyny, co z wami?! To przecież CHORE”. Od tej pory moim głównym mottem stało się: nigdy nie będę mieć dzieci. — Claire, kim chcesz zostać, gdy dorośniesz? — Nigdy nie będę mieć dzieci. — Claire, wybrałaś już kierunek na studiach? — Nigdy nie będę mieć dzieci. — A może frytki do tego? — Nigdy nie będę mieć dzieci. Oczywiście zawsze znajdą się tacy, którzy uważają, że ci się zmieni. Biorą ślub, rodzi się im dziecko i zapraszają cię, oczekując, że na widok ich nowo narodzonego cudu rozpłyniesz się ze słodyczy. A tak naprawdę stać cię tylko na rozejrzenie się po domu, którego nikt nie miał czasu posprzątać od półtora miesiąca, przesiąkniętego zapachem niemytych od dwóch tygodni ciał, i spojrzenie im w oczy, które zwężają się jak szparki, gdy pytasz, kiedy się ostatnio dobrze wyspali. Słuchasz, jak śmieją się w głos z każdego beknięcia, a każde pierdnięcie kwitują uśmiechem. Jakimś cudem w co drugie zdanie udaje się im wpleść coś o kupkach, aż zaczynasz nabierać podejrzeń, kto tutaj jest tak naprawdę stuknięty.

Inni są głęboko przekonani, że ta fanaberia wynika z jakiegoś mrocznego, głęboko skrywanego sekretu twojej fizjologii, który musisz sobie jakoś zrekompensować, i litują się nad tobą bądź nad twoją nieszczęsną pochwą. Będą za plecami szeptać i bawić się w makabryczny głuchy telefon, aż cały świat będzie święcie przekonany, że cierpisz na straszliwe zaburzenia płodności, które w przypadku niepożądanej ciąży mogą doprowadzić do rozpadu waginy i martwicy lewej piersi. Co za nonsens! Organy mam w pełni sprawne i o ile mi wiadomo, nie cierpię na syndrom eksplodującej waginy. Prawda jest znacznie prostsza: nigdy nie uważałam za dobry pomysł wydalenia z siebie małego człowieka, a przy okazji przeistoczenia szparki w coś przywodzącego na myśl krwisty befsztyk, na który w życiu żaden facet nawet nie spojrzy, że o ciupcianiu nie wspomnę. I tyle. I ludzie, spójrzmy prawdzie w oczy — nikt nie jest w pełni szczery, jeśli chodzi o poród. Nawet własna matka. „Gdy tylko ujmiesz w ramiona to małe, słodkie dzieciątko, zapomnisz o całym bólu”. Bzdura. GÓWNO PRAWDA. Przyjaciółka, kuzynka albo nieznajoma w spożywczym, która próbuje wciskać kit, że to nie takie straszne, pieprzy jak potłuczona. Pochwa ma średnicę niewiele większą od penisa. A żeby ten mały ludzki pasożyt, którego hodujesz w sobie przez dziewięć miesięcy, mógł krwawo wykluć się na zewnątrz, musi się rozciągnąć i przerodzić w gigantyczną pieczarę. Kto o zdrowych zmysłach pisałby się na coś takiego? Żeby któregoś dnia zacząć myśleć: „Wiecie? Chyba przyszedł czas, żeby zrobić sobie z waginy jesień średniowiecza. Albo zmiętą bułę z kebabem, podobną do tej, którą sprzedają w knajpie obok; taką ze ścinkami mięcha i serem (tyle że bez sera). I uwiązać się na minimum osiemnaście lat do kogoś, kto wyssie ze mnie duszę i całą chęć życia, pozostawiając pustą wydmuszkę; smętny cień dawnego człowieka, z którym nikt nie będzie chciał iść do łóżka, nawet za pieniądze”. Jest więc bezsprzecznie logiczne, że po latach tłumaczenia wszystkim dookoła, jak to nigdy nie będę mieć dzieci, byłam pierwszą spośród moich przyjaciółek, która została matką — zresztą ku ich przerażeniu, czym osobiście czułam się dotknięta. No bo dajcie spokój, dziecko może mieć byle idiotka. Przykład: moja matka. Najwyraźniej nie była przy tym, jak rozdawali poradniki o wychowaniu dzieci, i postanowiła się kierować poradami telewizyjnych łapiduchów z parciem na szkło oraz sloganami z ciasteczek szczęścia. I co? Jakoś mi się wyrosło. No dobrze, może to nie jest najlepszy przykład. Ale w każdym razie nie zostałam seryjną zabójczynią, co należy poczytać za plus. Do mojej rodzicielki jeszcze wrócę. Przypuszczam, że w ustach matki stwierdzenie, iż nienawidzi się dzieci, musi brzmieć odrobinę szorstko. Ale nie chodzi o to, że nienawidzę mojego dziecka. Ja po prostu cholernie nie cierpię umorusanych, zasmarkanych, kleistorękich, wrzeszczących, rzygających, srających, nieśpiących, marudzących, kłótliwych i płaczliwych małych człowieczków innych ludzi. Każde dziecko bez wahania zamieniłabym na kota. Wystarczy, że otworzysz worek z karmą, rzucisz go

na środek pokoju obok miski z wodą i możesz wyjechać na tygodniowy urlop, a po powrocie do domu zastaniesz zwierzę tak zajęte wylizywaniem własnego tyłka, że nawet się nie zorientuje, że cię nie było. Z dzieckiem ten numer nie przejdzie. Znaczy, myślę, że dałoby się spróbować, ale ludzie by cię za to zlinczowali. A swoją drogą, gdyby moje dziecko potrafiło wylizać sobie tyłek, zaoszczędziłabym od groma forsy na pieluchach. Powiedzieć, że zważywszy na moją awersję do porodów i dzieci w ogólności, nieco przejęłam się kwestią swojego rodzicielstwa, byłoby daleko idącym eufemizmem. Mawiają, że kiedy po raz pierwszy spojrzysz w oczy swojemu nowo narodzonemu dziecku, zatracisz się bez reszty, a cały świat przestanie się liczyć. Mawiają, że dziecko zawsze ma dobre intencje i że pokochasz je bezwarunkowo od pierwszej chwili. Nie wiem, kim są te, co tak mawiają, ale powinny przestać jarać to świństwo i wygadywać głupoty, podczas gdy buły z kebabem smętnie dyndają w ich barchanowych majtach. W dniu, w którym urodził się mój syn, spojrzałam na niego i powiedziałam: „Kim ty u licha jesteś? Boś niepodobny do mnie ani trochę”. Najwyraźniej czasami miłość nie przychodzi od pierwszego wejrzenia. Co zrobić, gdy ktoś zmajstruje ci dziecko podczas jednorazowego wyskoku na studenckiej imprezie i inne wszystkowiedzące książki o rodzicielstwie jakoś dziwnie ten temat pomijają. Czasami trzeba uczyć się kochać te małe potwory za coś oprócz becikowego i odliczeń od podatku. Nie wszystkie noworodki są ładne, niezależnie od tego, ilu rodziców pragnie ci wmówić coś dokładnie przeciwnego. To kolejne kłamstewko, w które każą wierzyć ci „oni”. Niektóre mają twarze staruszków, pomarszczone, poplamione i z zakolami. Kiedy przyszłam na świat, tata George pokazał moje zdjęcie swojemu przyjacielowi, Timowi, gdy mama jeszcze dochodziła do siebie w szpitalu. Tim rzucił na fotkę jednym okiem i powiedział: „Rany boskie, George. Miejmy nadzieję, że będzie chociaż inteligentna”. Nie inaczej było z moim synem, Gavinem. Wyglądał śmiesznie. Jestem jego matką, wolno mi więc co nieco na ten temat powiedzieć. Miał wielką, łysą głowę, od której uszy odstawały tak bardzo, że często zastanawiałam się, czy nie łapią sygnałów z kosmosu albo nie potrafią podsłuchiwać rozmów odbywających się przecznicę dalej. W trakcie czterodniowego pobytu w szpitalu za każdym razem, kiedy patrzyłam na tę wielką głowę, ze szkockim akcentem cytowałam na głos Mike’a Myersa z filmu Poślubiłem morderczynię. — Nocami będzie płakał w tę swoją wielką poduchę, aż zaśnie. — To coś wygląda jak sputnik. Z własnym systemem meteo. — Jest jak pomarańcza zatknięta na wykałaczkę. Mam wrażenie, że słyszał, jak rozmawiałam o nim z pielęgniarkami, i obmyślił przeciwko mnie niecny plan. Jestem prawie pewna, że pod osłoną nocy noworodki na oddziale neonatologicznym wszczęły małą rewolucję. Viva la niemowlę!

Teraz już wiem, że powinnam była nie spuszczać z niego oka. Ale ludzie, byłam ledwie żywa. To były ostatnie dni, kiedy mogłam się normalnie wyspać, więc postanowiłam skorzystać z okazji. Ale byłoby lepiej, gdybym pilnowała, obok jakiego dzieciaka go kąpią. Wiedziałam, że ten basałyk Zeno będzie miał na niego zły wpływ. Miał na gębie wypisane słowo „anarchia”. A zresztą kto daje dziecku takie imię? Na placu zabaw to przecież chodzący rozbój w biały dzień. Gavin był cichy i przez cały czas pobytu w szpitalu nawet nie jęknął. Śmiałam się w twarz przyjaciółkom, które w trakcie odwiedzin uprzedzały mnie, że po powrocie do domu wszystko się zmieni. A raczej to Gavin śmiał się w kułak, machając w powietrzu małą, zaciśniętą piąstką, symbolizującą braterską więź z innymi członkami Oseskowej Nacji. Przyrzekam, że w jego sennym mamrotaniu słyszałam rewolucyjne hasła: „Dzieciaki, kupą!” i „Śmierdź starym!”. Gdy tylko zabrałam go samochodem do domu, zaczął się cyrk. Wył jak duch pokutny przez cztery bite dni. Nie mam pojęcia, jak wyglądają duchy pokutne i czy w ogóle istnieją, ale jeśli tak, to założę się, że są cholernie głośne. Jedynym szczęściem w nieszczęściu był fakt, że syn odmówił opuszczenia mojego organizmu tradycyjną drogą. Nie dałam sobie przerobić szparki na kebab. W każdej z książek o dzieciach pisanych przez kobiety, które przeżyły najwspanialsze ciąże na świecie, można przeczytać, że z płodem powinno się rozmawiać. To chyba jedyna porada, jaką z nich zaczerpnęłam. Codziennie powtarzałam mu, że jeśli zmasakruje mi pochwę, nagram cały poród na wideo, a potem wszystkim jego przyszłym dziewczynom będę pokazywała potencjalne konsekwencje przypadkowego seksu i w ten sposób skreślę mu jakiekolwiek szanse na łóżko. Pieprzyć słuchanie Mozarta i czytanie Szekspira. Jak interweniować, to skutecznie. Moje pogróżki odniosły pożądany skutek. Ze skrzyżowanymi rękami tkwił tam dwanaście godzin i ani myślał wychodzić. Mnie w to było graj: cesarko, przybywaj. Ba, jeśli tylko mogłabym jakoś pominąć cały ten bałagan z dzieckiem, to bez wahania dałabym się jeszcze raz pokroić w zamian za czterodniowy pobyt w placówce all-inclusive, gdzie podają ci śniadanie, obiad i kolację do łóżka, gwarantują dwudziestoczterogodzinny odlot na morfinie i jeszcze odsyłają do domu z miesięcznym zapasem środków znieczulających. Ale zanim rozmarzę się na myśl o legalnym dostępie do prochów bez niemowlęcego wrzasku, od którego więdną uszy, może powinnam wrócić do nocy, która stała się przyczyną całego tego bałaganu. Już mój horoskop na tamten dzień powinien być dla mnie ostrzeżeniem: „Słabościom swym z przyjaciółmi pofolguj, a zyskasz więcej, niż byś oczekiwała. P.S. Niekoniecznie o dobra materialne chodzi”. No dobrze, pojęcia nie mam, przed czym mogłoby mnie to ostrzec, ale nie czepiajmy się szczegółów: przecież to jeden wielki zły omen! Pierwszy i jedyny raz w życiu decyduję się na szybki numerek, żeby wreszcie móc z radością zakrzyknąć „miałamcijabłonkę” — i zaliczam wpadkę. Świat mnie nienawidzi jak nic. Miałam dwadzieścia lat i byłam na drugim roku studiów; cel — dyplom z marketingu i zarządzania. Jeśli nie liczyć ciągłych docinków Liz, najlepszej przyjaciółki, co do mojego

dziewictwa, żyło mi się nieźle. A w każdym razie nieźle jak na studentkę. Przynajmniej nie musiałam sobie ciągle robić badań WR. W ogóle miałam farta — ani ja, ani żadna z moich koleżanek nie dałyśmy się złapać na tabletkę gwałtu, a na koniec semestru nie musiałam sprzedawać nerki, żeby mieć co zjeść i zajarać. A jeśli już o tym mowa, to nie popieram narkotyków w żadnej postaci. Z wyjątkiem jednego niewinnego, naturalnego ziółka, po którym bez grama wyrzutów sumienia mam ochotę wtrząchnąć całe pudełko maślanych ciastek z cukrem, oglądając The Joy of Painting z Bobem Rossem. „Ach, ta zieleń wody; piękna… a tu damy małe, radosne drzewko”. No i po ziółku Liz się trochę wycisza, nie wrzeszczy i nie łazi po ścianach jak nawiedzony wyjec. Pamiętam moralizatorskie hasła w rodzaju „Lepiej się miziać, niż ćpać”, którymi co rusz starali się nas nawracać na początku studiów. Ale my byłyśmy lepsze. Po co wybierać? Można mieć i jedno, i drugie, bez ryzyka. Ale tak jak mówię — żadnych twardych świństw. Tamtą noc wspominam z naiwną czułością. W tym określeniu zawiera się słuszna dawka goryczy wobec wszystkiego, co ma związek z alkoholem i penisem.

2. Piw-pong może być przyczyną ciąży Był piątkowy wieczór, który spędzałyśmy jak zwykle — na imprezie w akademiku z ekipą nawalonych chłopaków i ciź nie z tej planety. Naprawdę nie mam pojęcia, jakim cudem Liz udawało się co tydzień wyciągać mnie na te biby. Przecież to nie były nasze klimaty. Nasi siedzieli w swoich pokojach, słuchając „The Dark Side of the Moon” Pink Floydów i oglądając Czarnoksiężnika z krainy Oz albo kłócąc się, czy ostatni sezon Jeziora marzeń to już było przegięcie, czy jednak raczej nie. (Kocham Paceya i Joey!) Nie należałyśmy do grona córuń i synalków dzianych rodziców, którym „program wymiany studentów” kojarzył się najwyżej z jakąś aplikacją losującą nazwiska na laborki. Po drodze do baru na kółkach, ustawionego po drugiej stronie sali, usłyszałam, jak dwie kompletnie nawalone idiotki droczyły się, która zapłaciła więcej za portmonetkę Coacha, a którą w ubiegłym tygodniu zaliczyło więcej facetów. Jedna stwierdziła, że jest jej cholernie wstyd, że przyszła z tą drugą na imprezę, bo tamta ponoć miała na sobie całkiem zeszłoroczne botki od Louboutina. I to była przyszłość naszego narodu, panie i panowie. Dżizas, czułam się, jakbym na żywo oglądała scenę ze Śmiertelnego zauroczenia („Wprowadzam cię na imprezę i nie słyszę podziękowań? Są na dywanie w holu. Zapłaciłem pawiem”). Na szczęście Liz odciągnęła mnie, zanim zdążyłam podać którejś drinka z kretem do rur na dobre przeczyszczenie. — Ooo… a co powiesz o tym? Ciacho. I jakie ładne zęby — obwieściła radośnie, wskazując głową faceta w wełnianej kamizelce obsługującego kegi. — Dżizas, Liz, toż to nie koń — jęknęłam, przewracając oczami i biorąc łyk ciepławego piwa. — Ale mogłabyś go ujeżdżać całą noc, jeśli dobrze rozegrałabyś sprawę — powiedziała, wzruszając ramionami i puszczając do mnie oczko z gatunku tych, którego spodziewałabym się raczej u faceta w komisie samochodowym. — Martwisz mnie, Liz. Naprawdę uważam, że za dużo czasu zajmuje ci myślenie o mojej błonie. Podkochujesz się we mnie po cichu czy jak? — Nie pochlebiaj sobie — odparła nieobecnym głosem, bardziej zajęta wyłuskiwaniem z tłumu kolejnych facetów. — A w ogóle to próbowałam tego w liceum po jednej z piątkowych imprez u kumpla, Toma Corry’ego. Ale jakoś nigdy nie udało mi się przejść przez grę wstępną. Ktoś zapukał do łazienki, w której siedziałyśmy, i nagle dotarło do mnie, że mimo wszystko penis to jest to — rozmarzyła się. Popatrzyłam na nią z ukosa jak na dwugłowego stwora… przy okazji wyobrażając sobie jej dłoń w czyjejś cipce. Dlaczego właśnie dowiaduję się, że moja najlepsza przyjaciółka ma za sobą lesbijską inicjację? Od tej pory za każdym razem będzie mi się kojarzyła z łapką w cipce. Łapcipką. Małą, wszędobylską łapką, która wygląda całkiem jak cipka, łazi za mną po domu i przygląda mi się, jak śpię. Łapcipka nie spuszcza z ciebie wzroku. Łapcipka cię widzi.

Liz spojrzała mi przez ramię, a potem konspiracyjnie się nachyliła. — Na twojej szóstej dwóch kolesi gapi się na nas jak sroka w gnat. Znowu przewróciłam oczami i westchnęłam na widok żenująco nieudolnej próby Liz w byciu dyskretną. — Stawiam pięć baksów, że jeśli dobrze to rozegramy, możemy liczyć na darmowe drinki — dodała cichaczem. — Liz, tu można się potknąć o beczki z piwem, a przy wejściu dali nam plastikowe kubki. Wiesz, jak dla mnie to oznacza darmowe picie — odparłam, gwoli przypomnienia podtykając jej pod nos czerwony, jednorazowy kubeczek. — Czep się. Psujesz atmosferę. No dobra, jeśli byłybyśmy teraz w knajpie, ci goście już by nam stawiali. — Pod warunkiem że miałybyśmy osiemnastkę. — Szczegół — fuknęła, złowrogo machając łapcipką. Poprawiła włosy, a potem obciągnęła przód koszulki na tyle nisko, że nawet ślepy by dostrzegł nęcący rowek pomiędzy piersiami. — Liz, przy pierwszym kichnięciu cycki wystrzelą ci przez dekolt. Ogarnij się, zanim komuś sutkiem oko wybijesz. — Idą tu! — pisnęła, odtrącając moje dłonie, którymi próbowałam podciągnąć koszulkę do góry na tyle, by zasłonić jej zderzaki. — Dżizas, czy cycki wytwarzają jakieś pole magnetyczne? — wymamrotałam i z niedowierzaniem potrząsnęłam głową, podziwiając potęgę jej piersi. — Twój biust działa jak viagra. Tylko jeszcze szybciej prowadzi do erekcji — nadal zrzędziłam pod nosem, ale posłusznie odwróciłam głowę, aby zobaczyć, kto idzie. Jestem pewna, że dla postronnego obserwatora nagle zaczęłam wyglądać jak Elmer Fudd, któremu — zobaczywszy królika Bugsa przebranego za dziewczynę — oczy wyszły z orbit, a oszalałe serce chciało się wyrwać przez koszulę. Na szczęście głośna muzyka zagłuszyła ciało, które (jestem pewna!) darło się na cały regulator: „MÓÓÓÓÓJ!”. — Cześć, dziewczyny. Liz sprzedała mi mało subtelnego kuksańca, gdy odezwał się ten o sylwetce futbolisty. Przez chwilę aż uniosłam brwi ze zdziwienia na widok opinającego muskularny tors T-shirtu z napisem „Nie jestem ginekologiem, ale chętnie zajrzę”. Natychmiast przeniosłam swoją uwagę na kolegę mięśniaka, stojącego obok z dłońmi w kieszeniach. Miał na sobie koszulę z podwiniętymi do łokci rękawami, która też niczego sobie układała się na torsie i ramionach, zdradzając ładną muskulaturę. Wprawdzie nie mógł się równać ze stojącym obok nakoksowanym

supermenem, ale dla mnie — bomba. Miałam ochotę go obrócić, żebym mogła popodziwiać sobie jego tyłek opięty znoszonymi dżinsami. W odróżnieniu od większości otaczających nas chłopaków, którzy przechodzili jakąś spóźnioną fascynację fryzurą Justina Biebera, ciemnoblond włosy tego gościa były krótko obcięte, ale zarazem na tyle długie, by uformowały się w artystycznie potarganego jeża. Nie był za wysoki, nie był za niski — po prostu akurat. I najzwyczajniej w świecie… śliczny. Niewiele brakowało, żebym sama dała sobie w pysk za nazwanie faceta „ślicznym”, ale tak właśnie było. Gość był tak przystojny, że miałam ochotę oprawić go w ramki i postawić na nocnym stoliku w sposób całkiem przyjazny, ciepły, nie-zboczony i nie-chory à la Hannibal Lecter w skórzanej masce. Wyglądał na znudzonego i sprawiał wrażenie, jakby chciał być gdziekolwiek indziej, byle nie na tej imprezie. Zanim jednak zdołałam się przedstawić i powiedzieć, że wygląda na moją bratnią duszę, ktoś po chamsku wpadł na mnie od tyłu, tak że z gracją worka ziemniaków runęłam mu prosto na klatę, przy okazji wylewając na podłogę całe piwo. Rany, ależ on ładnie pachniał. Jakoś tak chłopięco, z nutką cynamonu i wody kolońskiej, a wszystko naraz sprawiało, że miałam ochotę wcisnąć nos w jego koszulę i głęboko się zaciągnąć. Ale w ten sposób zapędziłabym się jednak na tereny lekko chore i zboczone. Nie chciałam już na wstępie otrzymać etykietki węszycielki koszul. Takie rzeczy nie chcą się potem od człowieka odkleić. Zupełnie jak łapcipka. Jednym ruchem wyciągnął ręce z kieszeni i złapał mnie za ramiona, nie pozwalając upaść, ja zaś starałam się za wszelką cenę opanować wstyd, który nakazywał wyrwanie się z tych objęć choćby z kawałkiem koszuli. Usłyszawszy za sobą złośliwy chichot, odwróciłam się, napotykając wzrokiem laskę, która odpowiadała za moje mało wyrafinowane wtargnięcie w życie tego faceta. Najwyraźniej popychanie ludzi na innych ludzi jest ze wszech miar zabawne, gdyż jej równie przymilna koleżanka dołączyła do ogólnego rozbawienia, wytykając nas palcem. Co to do diabła jest, jakaś kiepska komedia z lat dziewięćdziesiątych? Czego się niby spodziewają; że zacznę chlipać i wybiegnę z sali przy dźwiękach dramatycznej muzyki? — Rany boskie, co z tobą nie tak, Heather? — rozległ się męski, poirytowany głos. Śmiech umilkł jak ucięty nożem i obie popatrzyły na mnie niepewnie. Ja zaś z gracją odwróciłam się i spojrzałam na swego wybawiciela z podziwem, pobieżnie rejestrując fakt, iż moje dłonie nadal spoczywają na jego koszulce, przez którą wyczuwałam ciepło skóry. — Czy ty właśnie zacytowałeś Śmiertelne zauroczenie? — szepnęłam. — To mój ukochany film. Spojrzał w dół i uśmiechnął się, przeszywając mnie na wylot swoimi błękitnymi oczami. — Bujałem się na zabój w Winonie Ryder, zanim wyszła na jaw ta afera z kradzieżami w sklepach — odparł, wzruszając ramionami, ale nie wypuszczając moich. — Ja wcale nie mam na imię Heather! — pisnął rozkapryszony głosik za moimi plecami.

— Aaa… Winona Ryder — przytaknęłam, kiwając głową. Dżizas, nie miałam pojęcia, co robić. Przebywanie na wyciągnięcie ręki od takiego pięknisia zamieniło mi mózg w papkę. Chciałam tylko, żeby się jeszcze raz odezwał. Na dźwięk jego głosu ręce same sięgały mi do spodni. — Kręcą mnie ekscentryczne, inteligentne brunetki — powiedział z uśmiechem. — Dlaczego on nazwał mnie Heather? Przecież wie, że mam na imię Niki! — jazgotliwy głosik zza pleców nie dawał o sobie zapomnieć. Jestem ekscentryczną, inteligentną brunetką! Wybierz mnie, wybierz mnie! I kto u diabła tak z tyłu skwierczy, psując wymarzoną chwilę? Zaraz rozszarpię tę laskę. — No cześć! Mężczyzna moich marzeń na chwilę przestał patrzeć mi w oczy, aby dla odmiany spojrzeć, co dzieje się za mną. — Niki, twój głos wwierca mi się w czaszkę, o psuciu zabawy nie wspominając. Usłyszałam, jak naburmuszona fuka i odmaszerowuje. A przynajmniej tak mi się wydawało. Nadal wpatrywałam się bowiem w tego faceta i zastanawiałam się, jak wcześnie mogę zaciągnąć go do jakiegoś pustego łóżka, żeby nie było za wcześnie. Znów na mnie popatrzył i zabrał jedną rękę z mojego ramienia, aby palcami odsunąć kosmyki, które wpadły mi w oko. Prostota tego gestu i łatwość, z jaką mu przyszedł, sprawiały wrażenie, jakby robił to wcześniej tysiące razy. Chciałam chyłkiem przesłać Liz wielki, rozjarzony uśmiech i pokazać uniesiony kciuk, ale stała kilka kroków dalej pochłonięta rozmową z kolegą mojego nowego znajomego. — Chcesz zrekompensować sobie rozlane piwo, a może pogramy w piw-ponga? Chcę wsadzić rękę w spodnie, wyciągnąć swoje dziewictwo i zapakować ci je z kokardką. Albo wetknąć do papierowej torebki na prezenty z małym bilecikiem z napisem: „Dziękuję, że jesteś! Masz w prezencie moje malutkie dziewictwo w dowód wdzięczności”. — Jasne — odparłam, wzruszając ramionami, zdobywszy się na maksimum dystansu. Myślę, że najlepiej jest poudawać trochę niedostępną. A już na pewno nie wolno sprawiać wrażenia zbyt łatwej. *** — Och tak, nie przestawaj — dyszałam, gdy pocałunkami wędrował po mojej szyi coraz niżej, nieporadnie szamocząc się z guzikami dżinsów. Po pięciu rundkach piw-ponga, godzinach rozmowy, śmiechu i przebywania tak blisko siebie, że nie sposób było powstrzymać się od

dotykania go, słowa „trochę niedostępna” zupełnie wywietrzały mi z głowy. Ze śmiałością, na jaką mogę się zdobyć jedynie po gigantycznej dawce alkoholu, po ostatniej przegranej rundzie objęłam go za szyję, przyciągnęłam do siebie i pocałowałam ile sił na oczach wszystkich, którzy jakimś cudem jeszcze nie leżeli po kątach w malowniczych kałużach własnych wymiocin. Złapałam go za rękę, pociągnęłam do holu, a potem wepchnęłam do pierwszego lepszego pustego pokoju. Miałam nadzieję, że gdzieś w zasięgu wzroku odnajdę Liz, żeby dodała mi animuszu albo dała kilka ostatnich wskazówek, ale zniknęła — tuż po tym, jak wszem wobec ogłosiła, że na koniec imprezy wszystkim chętnym będzie wykonywać darmowe testy cytologiczne wprawną dłonią z lesbijskim atestem. Gdy tylko otulił nas mrok pokoju, rzuciliśmy się na siebie jak dzicy: niezręczne, pijackie pocałunki, dłonie gmerające na oślep i potknięcia o bliżej niesprecyzowane meble w drodze do łóżka. W pewnej chwili zawadziłam o coś leżące na podłodze, co mogło być człowiekiem, lecz niekoniecznie, i rymsnęłam jak długa do tyłu, pociągając za sobą swoją zdobycz. Wylądował wprost na mnie, przez co na chwilę zaparło mi dech w piersiach. — Szlag, fsze… fraszam. Fszystko okej? — wyseplenił, podnosząc się na rękach i zdejmując ze mnie swój słodki ciężar. — Dobrze jest — wydyszałam. — A teraz się rozbieraj. Byłam tak nabuzowana, że niemal roześmiałam się w głos, gdy wykaraskał się z łóżka i zdjął spodnie oraz bokserki. Wpadająca przez okno sypialni księżycowa poświata była na tyle silna, że miałam niezły widok, choć krążący w żyłach alkohol sprawiał, że jego postać ździebko mi wirowała. Nie uginając nóg w kolanach, ściągnął wszystko do kostek, podniósł się, a potem runął z powrotem do łóżka. Na szczęście jakaś malutka cząstka mojego mózgu, której jeszcze nie utopiłam w tequili i piwie, ostrzegła mnie, że nabijanie się z faceta, który dopiero co zdjął spodnie, nie jest najszczęśliwszym pomysłem. Ale cała scena była przekomiczna! Oczywiście widziałam wcześniej mrowie penisów, ale nie na żywo i nie w odległości pół metra od mojego ciała. To coś sterczało i celowało prosto we mnie. Przyrzekam, że gdzieś w głowie słyszałam jego głos. „Do kroścet, kapitanie! Cóż za kusząca grota rysuje się tam na horyzoncie?!” Kiedy jestem wstawiona, penisy gadają po piracku — może to dlatego, że Liz nazywa je jednookimi wężami. A piraci noszą opaski i widać im tylko jedno oko, i… do stu piorunów, kapitan Hakuśka jest coraz bliżej! Pewnie powinnam się skupić. Wgramolił się na mnie i pocałował, ocierając jednookim zbirem o moją nogę. Tym razem jednak się roześmiałam, odrywając usta od jego ust i ratując się stłumionym chichotem, aż wreszcie nie wytrzymałam i parsknęłam. Byłam narąbana jak szpaczek, czułam się, jakbym szła na stracenie, o moje łydki ocierał się penis, a wszystko to w jakiejś bliżej nieokreślonej sypialni, w której na podłodze leżało — całkiem możliwe, że martwe! — ciało. Jak można nie dostać głupawy w takiej sytuacji? Na szczęście on sprawiał wrażenie nieczułego na moje pijackie podrygi. Podciągnął się wyżej i pocałował mnie w szyję. I niech mnie szlag, jeśli nie

otrzeźwiałam wtedy na tyle, by uświadomić sobie, jakie to było miłe. — Och… taaak! — jęknęłam głośno, samą siebie zaskakując umiejętnością wyartykułowania słów, które z pewnym trudem zmaterializowały się w mojej zwaciałej, przesyconej piwem głowie. Jego usta powędrowały w górę do jakiegoś tajemniczego miejsca tuż za uchem, a impuls, gdy delikatne liźnięcie przeszyło mnie na wylot, w zadziwiający sposób odbił się echem dokładnie pomiędzy moimi nogami. Tak, że aż sięgnęłam ku górze, złapałam go za włosy i przytrzymałam. Naprawdę się nie spodziewałam, że tej nocy będzie mi choć odrobinę dobrze. Chodziło mi raczej o to, żeby się wreszcie uwolnić z mojego więzienia; przyjemność była tyleż miłym, co niespodziewanym efektem ubocznym. Po kilku minutach dość rozpaczliwego szamotania się z dżinsami wreszcie udało się mu je rozpiąć i ściągnąć razem z bielizną. Poczułam dłonie prześlizgujące się po bokach, zagarniające ze sobą koszulkę, którą potulnie dałam sobie zdjąć przez głowę, a potem rzucające ją w kąt, w ślad za spodniami. Resztek pijackiej odwagi starczyło mi na tyle, by samej zdjąć stanik i cisnąć go obok. Pacnięcie miękkiej tkaniny o ścianę uświadomiło mi, że jestem kompletnie naga, jakiś facet klęczy między moimi nogami i gapi się na mnie jak zauroczony. Rany boskie. To się dzieje naprawdę. Leżę goła pod jakimś facetem. Naprawdę mam zamiar to zrobić? — Jezu, jesteś tak cholernie piękna! No, to to ja rozumiem! Jeśli tak będzie do mnie gadał, może mi go wsadzić nawet w ucho. Obmacał mnie wzrokiem, a potem jednym ruchem ściągnął z siebie koszulę i rzucił w drugi koniec pokoju. Odruchowo oparłam dłonie na jego torsie, aby móc go dotykać, gdy się nade mną pochylił. Jego skóra była twarda i gładka zarazem. Zwiedzałam palcami każdy centymetr, do którego byłam w stanie dosięgnąć. Wreszcie, objęłam go za szyję, pociągnęłam i pocałowałam. Smakował tequilą i słońcem. Pomimo obopólnej nietrzeźwości jego pocałunki sprawiały mi przyjemność. Teraz, gdy oboje leżeliśmy w łóżku nago, nie były już tak gorączkowe. Przeciwnie, delikatne i słodkie, aż cicho westchnęłam mu w usta. Uniósł moją nogę i oparł o swoje biodro tak, że poczułam go tuż przy wejściu. Cholera, ja nie śnię. Naprawdę. I właściwie to dlaczego gadam do siebie, skoro mój język tkwi w jego ustach, a jego penis za chwilę będzie tkwił we mnie? Dżizas… Choć byłam nawalona jak messerschmitt, świetnie pamiętam, co stało się potem. Jakieś dwie sekundy później on witał się ze mną w środku, a ja żegnałam ze swoim dziewictwem. Pragnęłam, aby to trwało całe wieki. Widziałam gwiazdy, doszłam tej nocy ze trzy razy i było to najpiękniejsze doznanie mojego życia.

Ta. Jasne. Chyba żart. Traciłaś ostatnio dziewictwo? Boli jak skurczybyk. I jest dziwnie. I nie za czysto. Jeśli któraś ci kiedyś powie, że przeżyła wtedy coś na kształt orgazmu, to pieprzy jak potłuczona. Jedyne gwiazdy, jakie wtedy zobaczyłam, to te pod powiekami, które zacisnęłam tak mocno, jak się dało, czekając, aż wszystko się skończy. Ale nie oszukujmy się, dokładnie tego się spodziewałam. To nie jego wina i nie ma o co kopii kruszyć. Był słodki i delikatny na tyle, na ile mógł ze mną być, wziąwszy pod uwagę ilość alkoholu, którą tego wieczora wypiliśmy. Oboje byliśmy narąbani jak cholera. Krótko: straciłam cnotę z facetem, którego imienia nie znałam, bo nie chciałam sobie zaprzątać nim głowy i nie miałam czasu na związki. Dzięki rozwiązaniu palącej kwestii mojego dziewictwa mogłam się bardziej skupić na nauce i na karierze, a Liz miała przestać traktować każdą wspólną imprezę jak targowisko z mięchem. Wszystko poszło zgodnie z planem. To znaczy do dnia, gdy mój okres spóźniał się o tydzień, a ja zorientowałam się, że gapiąc się na kalendarz w kuchni, pochłonęłam cały bochenek chleba i siedem serowych warkoczy. Jakoś równolegle przyszło mi do głowy, że w podstawówce powinnam była bardziej się przykładać do matematyki, bo co jak co, ale tę wyliczankę z całą pewnością spieprzyłam.

3. Widziałeś może tego dawcę spermy? Czasami obarczam matkę winą za moją niechęć do dzieci. Nie była złą matką; po prostu nie bardzo wiedziała, co robić. Wcześnie zdała sobie sprawę, że mieszkanie w małym miasteczku gdzieś na odludziu jest nie dla niej, a dzień po dniu oglądanie z moim ojcem telewizji i ujarzmianie impertynenckiej nastolatki to nie wszystko, czego oczekuje od życia. Chciała podróżować, chodzić na wystawy, koncerty i filmy; chciała być wolna jak ptak i nikomu się z niczego nie tłumaczyć. Mama powiedziała mi kiedyś, że nigdy nie przestała kochać ojca. Ale po prostu oczekiwała od niego więcej, niż mógł jej dać. Kiedy miałam dwanaście lat, rozwiodła się i wyprowadziła do mieszkania w bloku, w mieście położonym jakieś trzydzieści kilometrów od naszego domu. Nigdy nie miałam poczucia, że mnie zostawiła. Nadal bardzo często się widywałyśmy, a przez telefon rozmawiałyśmy codziennie. To nie tak, że przed przeprowadzką nie zapytała mnie, czy wolę być z nią. Zapytała, ale wydaje mi się, że zrobiła to tylko dlatego, że wydawało się jej, że tak trzeba. Wszyscy wiedzieli, że i tak zostanę z ojcem. Byłam i zawsze będę córeczką tatusia. Kochałam matkę, ale czułam, że więcej wspólnego mam z tatą, więc po prostu wydawało mi się to naturalne. Choć jej z nami nie było, matka starała się doglądać mnie najlepiej, jak potrafiła. Jej rodzicielskie umiejętności zawsze jednak pozostawiały sporo do życzenia, a po wyprowadzce to już była jedna wielka katastrofa. Niezależnie od opinii postronnych ludzi, naprawdę mnie kochała; tyle tylko, że zachowywała się bardziej jak przyjaciółka, a nie jak matka. Trzy dni po wyprowadzce zadzwoniła i powiedziała mi, że w Oprah Winfrey Show usłyszała fajną rzecz: jeśli wspólnie zrobimy coś, co zapamiętamy na zawsze, to więź między nami będzie silniejsza. Zasugerowała, żebyśmy wydziergały sobie takie same tatuaże. Uświadomiłam jej, że to nielegalne, bo mam dopiero dwanaście lat. Przez całe lata dała mi tyle książek w rodzaju Matka i córka. Wzajemne relacje, bla, bla, bla…, że mogłabym otworzyć własną księgarnię. A nasze wspólne fotki na Facebooku, których było zresztą sto tysięcy, podpisywała „Ja i moja najlepsza psiapsiółka”. Ludzie uważali, że nasza trójka prowadzi dość dziwny tryb życia, ale nam on odpowiadał. Mój ojciec nie musiał wysłuchiwać ciągłych narzekań matki, że nigdy i nigdzie jej nie zabiera, a ona mogła robić, co tylko chciała, a przy okazji utrzymywała z nami bliskie kontakty. Niektórzy ludzie po prostu nie są stworzeni, aby być razem. Moi rodzice dogadywali się znacznie lepiej, gdy dzieliło ich dwadzieścia pięć minut drogi samochodem. Oprócz porad z kiepskich telewizyjnych talk-show, w celach wychowawczych matka posługiwała się książką 1001 przysłów dla rodziców. Wszystkie sugestie i rady zawsze wyrażała krótkimi hasłami, na chybił trafił posklejanymi z tego, co znalazła w książce albo usłyszała w programie kulinarnym Pauli Deen na Food Network. Niestety, żadna nie miała za grosz sensu, że o kompletnym wyrwaniu z kontekstu nie wspomnę. Kiedy masz sześć lat i żalisz się mamie, że popłakałaś się przez kogoś tam w szkole, a ona odpowiada „Póty wilk wodę nosi, póki mu się ucho nie urwie”, to po pewnym czasie wolisz sobie radzić na własną rękę i przestajesz pytać o zdanie. Kiedy się zorientowałam, że jestem w ciąży, nie zaczęłam nagle marzyć o zostaniu silną,

niezależną kobietą; feministką wojującą o równouprawnienie. Taką, co to „depilować nóg nie będzie, bo faceta na siłę trzymać nie ma zamiaru” i świetnie sama sobie ze wszystkim radzi bez niczyjej pomocy. Nie jestem typem męczennicy. Owszem, może jestem uparta i samowystarczalna, wiedziałam jednak, że będę potrzebowała wsparcia. Po zrobieniu setnego testu ciążowego i wypiciu hektolitra mleka, żeby dać radę obsiusiać je wszystkie, postanowiłam, że muszę dorwać tego faceta. Oczywiście po wyguglowaniu wszystkiego na temat „mleko a testy ciążowe”, aby mieć sto procent pewności, że nie zmarnowałam trzydziestu siedmiu minut życia na gapienie się z przerażeniem na zaśmiecające pół łazienki paski z dwoma kreskami, bo na przykład pasteryzacja ma jakiś czarodziejski wpływ na hormony i zafałszowuje wyniki. Nie ma, gdyby ktoś miał jakieś wątpliwości. Byłam dwudziestolatką na dziennych studiach i — jak to ujęła moja matka — „grosz dzielę na czworo, jak mysz kościelna pod miotłą”. George, mój ojciec, od osiemnastego roku życia tkwił w jednej i tej samej robocie, w której płacili mu w sam raz tyle, by jemu starczyło do pierwszego, a mnie na akademik i coś do żarcia. Dzięki bogu Tim, najlepszy kumpel mojego ojca, miał rację te dwadzieścia lat wcześniej. Byłam bardziej inteligentna niż ładna i dostałam darmową przepustkę na uniwersytet w Ohio, nie musiałam się więc starać o kredyt studencki albo granty. Niestety, to oznaczało naukę na pełen etat i roboty po pachy — brałam dwa razy więcej kursów niż inni, co nie zostawiało ani chwili na dorywcze zajęcia, a konto oszczędnościowe świeciło pustkami. Pod pewnymi względami byłam podobna do matki. Chciałam od życia czegoś więcej niż sezonowa robota w barze z grillem u Fosterów, gdzie przepracowałam początek studiów. Chciałam podróżować i ciężko tyrać, żeby któregoś dnia móc założyć własny biznes. Niestety, złośliwość losu nie ogranicza się do podstawiania nogi w najmniej oczekiwanym momencie. Spodziewaj się raczej, że podstawi ci prosto pod nos ważące 3657 g niemowlę, gdy jesteś zajęty robieniem zupełnie innych rzeczy. Życie to cyniczna dziwka. Byłam wystarczająco zorientowana, żeby zdawać sobie sprawę z tego, że nie poradzę sobie sama, ale z drugiej strony jak najdłużej chciałam oszczędzić tacie niewygód wynikających z mojej życiowej pomyłki. Inna kobieta na widok dwóch pasków na teście pewnie od razu zadzwoniłaby do matki, żeby się wypłakać i prosić o pomoc, ale chwilowo jakoś nie byłam w nastroju, żeby usłyszeć od niej coś w rodzaju: „Nie ucz matki, że od razu Rzym zbudowano nad rozlanym mlekiem”. To oznaczało, że problemem powinnam się zająć ja oraz człowiek, który się do niego przyczynił. Niestety, nie miałam zielonego pojęcia, kim był facet, z którym spędziłam noc. Byłam zbyt przerażona swoim wybrykiem, żeby go potem powtarzać, wiedziałam więc z całą pewnością, że ojcem był mister Piw-Pong. Musiałam go tylko odnaleźć. Która mądra oddaje cnotę i nawet nie zapyta gościa, jak ma na imię? Zdaje się, że to o mnie chodzi. Pierwszy dzień poszukiwań spędziłam na przepytywaniu wszystkich łebków, którzy mieszkali w akademiku i byli na tamtej imprezie. Nikt nie miał bladego pojęcia, kim był człowiek, którego opisywałam, ani też jego kolega. Może to dlatego, że od wszystkich śmierdziało jak z gorzelni, o gapieniu się w moje cycki przez całą rozmowę nie wspomnę. A

może dlatego, że kiepsko mi szło zniżanie się do ich poziomu. Jedno i drugie wydaje mi się zupełnie prawdopodobne. Po tej ekspedycji śledczej jedyne, co miałam ochotę zrobić w drodze powrotnej do domu, który dzieliłam z Liz, to mocno kopnąć się w dupę. Przebudziwszy się następnego ranka po tamtej nocy, na widok jego ramienia obejmującego mnie w talii westchnęłam z rozrzewnieniem… i zrobiło mi się z tego powodu głupio. A przecież powinnam była zostać. Poczekać, aż się obudzi, podziękować za wspólnie spędzone chwile i zapisać w telefonie jego numer. Ale choć aż mnie korciło, żeby przeczesać palcami jego włosy albo pogładzić policzek, wiedziałam, że nie mogę tego zrobić. Tamtego dnia byłam przekonana, że nie mogę sobie pozwolić na żadne życiowe zakręty, a on bez dwóch zdań byłby jednym z nich. Jeśli zostalibyśmy razem, trzeźwi jak dzieci, mogłabym zatracić się w nim bez reszty i zapomnieć o wszystkim, do czego w życiu dążyłam. Cóż, łatwiej wymazać jakiś epizod z życiorysu i powiedzieć sobie, że wszystkiemu winny alkohol, niż przyznać przed sobą, że popełniło się błąd. Tylko że tak naprawdę nie uważałam, że pójście z nim do łóżka było błędem; chodzi mi raczej o to, jak to potraktowałam, i o wszystko, co zrobiłam następnego ranka. Zamiast błogo poczekać, wyślizgnęłam się z objęć i ciepłej aury jego ciała. Przyszło mi nawet do głowy, jak fatalnie bym się czuła, gdybym się obudziła obok jakiegoś kaszalota. Tymczasem on nawet w biały dzień wyglądał fantastycznie. Delikatnie mówiąc, nie czułam palącej potrzeby odgryzienia własnej ręki, byle tylko się spod niego wydostać. Mimo wszystko najszybciej, jak umiałam, zarzuciłam na siebie ciuchy i, zostawiwszy go nagiego, smacznie śpiącego w łóżku, wymknęłam się z pokoju. Żadne z nieruchomych zwłok rozłożonych po całym domu nawet nie drgnęły, choć dam głowę, że przy swoim kacu zahaczyłam o niejedne leżące mi na drodze do drzwi i nieba nad głową. Potem jeszcze jakieś sześć razy zawracałam… żeby może poczekać, aż się obudzi? Ale za każdym razem przekonywałam siebie w ten sam sposób. Wykorzystałam go, żeby wreszcie pożegnać się z tą przeklętą błoną. Naprawdę chcę wiedzieć, dlaczego poszedł ze mną do łóżka? Bo jeśli chodzi o urodę, to było tam mrowie dziewczyn ładniejszych ode mnie. Ludzie mówią, że jestem fajna — i może rzeczywiście jestem — ale na co tak naprawdę zwrócił uwagę, gdy na mnie patrzył? Może po prostu od razu zauważył, że jestem łatwym łupem na tamtą noc. Skoro tak, to już wolę zapamiętać go jako miłego, ululanego przystojniaka, który pozbawił mnie dziewictwa, a przy okazji zapewnił sporo dobrej zabawy. Nie chciałam się dowiedzieć, że byłam kolejną zdobyczą obleśnego bawidamka, który za punkt honoru powziął odhaczenie wszystkich studentek na roku w porządku alfabetycznym, a ja powinnam skakać z radości, że właśnie dotarł do litery M jak Morgan. Po powrocie do domu tamtego dnia Liz kazała mi opowiadać sobie tę historię raz po raz, żeby mogła piszczeć z radości, powtarzając, jak bardzo się cieszy moim szczęściem i że to nie szkodzi, że tamten mięśniak był do niczego, bo potem natknęła się na jakiegoś gościa o imieniu Jim, który był na imprezie całkiem sam, no i zakochała się w nim na zabój od pierwszego wejrzenia. Jej dobry humor i poklepywanie mnie po plecach trwało pięć tygodni, aż któregoś dnia wróciła do domu po zajęciach i zastała mnie siedzącą na podłodze w łazience w powodzi małych, plastikowych pasków, które jak jeden mąż krzyczały „pozytywny”, ja zaś, zasmarkana po pas, ryczałam wśród nich jak histeryczka, zawodząc coś niezrozumiale o krowach, mleku i testach

ciążowych. Przez dwa miesiące Liz pomagała mi w akcji poszukiwania tamtego faceta. Tak się złożyło, że jego przyjaciel nie zdążył się przedstawić, ponieważ gdy tylko nawiązała kontakt wzrokowy z owym Jimem, „świat przestał się dla niej liczyć” — czy coś równie rzewnego. Odwiedziłyśmy dziekanat i przekopałyśmy dziesiątki roczników studenckich w nadziei, że może uda się nam rozpoznać go na jakimś zdjęciu. Nic z tego. Próbowałyśmy też wytropić piskliwą Niki, która na mnie wpadła — z identycznym skutkiem. Czy ci ludzie rozpłynęli się w powietrzu? Jakim cudem na całej uczelni nie dało się namierzyć najmniejszych śladów ich istnienia? Liz na własną rękę starała się też pogadać z chłopakami w akademiku, zabierając ze sobą Jima, ale miała niewiele więcej szczęścia ode mnie. „Niewiele więcej” tylko dlatego, że udało się jej wrócić do domu w sztok narąbaną, gdyż — jak twierdziła — musiała razem z Jimem pić kolejkę za każdym razem, gdy któreś z nich powiedziało „jaja jak berety”. Nie mam zielonego pojęcia, jakim cudem udało im się to wtrącić aż tyle razy. Wiesz, jak cholernie denerwujący są nietrzeźwi ludzie, gdy ty sam jesteś zmuszony do abstynencji? Zwłaszcza nietrzeźwi zakochani, którzy co rusz kleją się do siebie, cytując wiersze Walta Whitmana, kiedy ty masz zapuchnięte od płaczu, przekrwione oczy, nie kąpałeś się przez cztery dni i właśnie skończyłeś wymiotować po obejrzeniu reklamy ze złotymi rybkami. A właściwie z krakersami w kształcie złotych rybek. Ale te biedactwa w telewizyjnej reklamie wyglądały na całkiem prawdziwe rybki i gdy zaczęłam sobie wyobrażać, że połykam żywą, oślizgłą złotą rybkę, która patrzy na mnie tymi swoimi oczami jak guziczki, zanim położę ją na języku, to… Domyślałam się, że szanse namierzenia tego faceta są raczej nikłe. Przeprowadzenie się do akademika z nadzieją, że kiedyś tam wróci, i granie roli ciężarnej maskotki mieszkających tam chłopaków nie wchodziło w rachubę. Zwłaszcza że równie dobrze mogłoby to trwać do chwili, gdy mój przyszły syn sam poszedłby na studia i — całkiem możliwe — zamieszkałby w tym samym akademiku. Nie mogłam też dłużej trzymać mojego ojca w nieświadomości. Rano poszłam do uczelnianej pielęgniarki, która na podstawie badań krwi potwierdziła, że jestem w ciąży. Ja zaś dopowiedziałam sobie, że jeżeli tym razem moje obliczenia są właściwe, to jestem w niej od trzynastu tygodni. Od dnia mojego pierwszego i jedynego seksu. Jeśli chodzi o mnie, jestem w pełni za prawem kobiet do wyboru. Uważam, że twoje ciało jest twoje i możesz nim rozporządzać, jak zechcesz, itepe, itede. Ale z drugiej strony, choć organicznie nie cierpię małych człowieczków, nigdy nie potrafiłabym pozbyć się czegoś zrodzonego z własnego ciała i krwi — czy to poprzez aborcję, czy adopcję. Po prostu nie umiałabym się z tym pogodzić. Z Liz trzymającą mnie za rękę pokonałam wewnętrzny strach i powiedziałam ojcu o wszystkim przez telefon. Pozwól, że powiem kilka słów o moim tacie: metr dziewięćdziesiąt wzrostu, 110 kilo z

okładem, na przedramionach tatuaże z wężami, czaszkami i innym szkaradzieństwem. I na twarzy wypisana wściekłość na cały świat. Tata doprowadził na skraj zawału kilku chłopaków ze szkoły, którzy odwiedzili mnie w domu. Kiedy do nich wychodziłam, mówili, że mieli wrażenie, jakby ojciec pałał żądzą mordu; musiałam więc ich uspokajać i tłumaczyć, że nie, że on tak po prostu wygląda. Tymczasem mój ojciec był zupełnie miłym facetem. Tatuaży dorobił się w młodym wieku, w wojsku. A skrzywiony chodził po prostu ze zmęczenia. Pracował dwanaście godzin dziennie przez siedem dni w tygodniu. I tak całymi miesiącami, dopóki nie udało mu się wyrwać na dzień lub dwa. Nie lubił się zwierzać, nie był szczególnie wylewny, ale wiedziałam, że mnie kocha i zrobi dla mnie wszystko. Był naprawdę świetny, ale z drugiej strony stanowił siłę, z którą musiał się liczyć każdy, kto spróbowałby skrzywdzić jego małą córeczkę; niech Bóg ma go w swojej opiece. Kiedyś Liz zaczęła przerabiać hasła z Chuckiem Norrisem, zastępując go imieniem mojego ojca. Robiła to tak często, że aż sama zaczęłam ją naśladować od czasu do czasu. Na wieść o ciąży tata zareagował z grubsza tak, jak tego oczekiwałam. — Cóż, ogarnę twój pokój, żeby był gotowy, jak wrócisz po zamknięciu semestru. A jeśli w międzyczasie namierzysz tego kolesia, daj znać, to wyrwę mu jaja i wepchnę do gardła — powiedział swoim jak zwykle spokojnym, głębokim głosem. Jeśli pomylisz się przy wpisywaniu „George Morgan” w Google, to wyszukiwarka nie pyta: „czy chodziło ci o: George Morgan?”, tylko od razu wyświetla „zwiewaj, dopóki jeszcze możesz”. Po zamknięciu półrocza złożyłam wniosek o urlop, aby nie stracić miejsca na uczelni. Pozytywnie rozpatrzony wniosek był ważny jeden rok, po czym należało go ponowić. Nie miałam zamiaru rozstawać się z uczelnią na tak długo, ale też nigdy nie planowałam dziecka, które kompletnie rozpieprzy mi życie. To znaczy chciałam powiedzieć: wniesie w moje życie lata niezwykłej radości. Przez kolejne sześć i pół miesiąca pracowałam tyle, na ile pozwalał rosnący brzuch i opuchnięte kostki, aby odłożyć jak najwięcej pieniędzy na czas po porodzie. Niestety, w mieścinie takiej jak Butler nie ma wielkiego wyboru, jeśli chodzi o pracę; zwłaszcza dobrze płatną. Chyba że chciałabym pracować jako striptizerka w jedynym w mieście klubie nocnym The Silver Pole. Właściciel tego przybytku zagadnął mnie któregoś dnia, gdy byłam w siódmym miesiącu. Pośrodku alejki z płatkami śniadaniowymi napomknął, że wielu klientów klubu wyjątkowo ceni sobie zalety ciężarnego ciała. Gdyby nie stojące w pobliżu dzieci powiedziałabym, żeby się… No dobrze, komu ja próbuję kitować? Choćby sam Jezus stał obok, to i tak wygarnęłabym tej kreaturze, że jeśli kiedykolwiek jego noga postanie blisko mnie, to kopnę go w jaja tak, że się nimi udławi. Rzecz jasna przeprosiłabym potem Jezusa za zaistniałą sytuację. Tak wysokiej instancji w okolicy nie było, ale była za to kierowniczka miejscowej szkoły podstawowej ze swoim sześciolatkiem. Oczywiście oboje słyszeli każde słowo. Założę się, że drzwi do tej zacnej placówki stoją dla mojego dziecka otworem. Jasne. Na

litość, gdzie ja się będę musiała wyprowadzić? Moja kariera ciężarnej striptizerki skończyła się, zanim się jeszcze zaczęła, z podkulonym ogonem wróciłam więc do mojej starej pracy — barmanki w lokalu Fosterów. Na szczęście od czasu, gdy tam pracowałam, nic się nie zmieniło: Fosterowie nadal prowadzili swój biznes i, zważywszy na sytuację, chętnie zgodzili się mi pomóc. Ludzie z małych miasteczek rozmawiający na twój temat twarzą w twarz zniżają głos do szeptu, gdy poruszają sprawy, które mogłyby postawić cię w niezręcznym położeniu, jeśli ktoś by was usłyszał. Moim zdaniem szeptem można mówić rzeczy takie jak „pieprzyć”, „seks analny” albo „wiesz, że przyłapano Billy’ego z opuszczonymi do kostek spodniami i jego psem Buffym?”. Szeptanie słowa „sytuacja” mija się z celem. Specjalnie ściszałam potem głos do szeptu przy losowych słowach, żeby się z tego ponabijać. „Pani Foster, w toalecie zabrakło papieru”. „Panie Foster, muszę wyjść wcześniej, bo mam umówioną wizytę u lekarza”. Po przeprowadzce do domu codziennie rozmawiałam z Liz, a ona w każdej wolnej chwili kontynuowała poszukiwania dawcy spermy. Jej rodzina także pochodziła z Butler, więc Liz odwiedzała mnie tak często, jak tylko mogła, ale pod koniec mojej ciąży po prostu nie miała dość czasu na trzyipółgodzinne wycieczki. Promotor przekonał ją do podwojenia liczby kursów, dzięki czemu miała szansę o rok wcześniej obronić dyplom z małej ekonomii i przedsiębiorczości z elementami marketingu i zarządzania. Dzienne studia, staż, domowa firma konsultingowa oraz kwitnący związek z Jimem… Wiedziałam, że ma sporo na głowie, ale nie zazdrościłam jej ani radości, ani sukcesów. Byłam wystarczająco dojrzała, żeby przyznać, że jestem tylko odrobinę zawistna. Zawsze gadałyśmy z Liz o uruchomieniu wspólnego przedsięwzięcia. I o tym, że wynajmiemy biura w jednym budynku, do których będzie się wchodziło wspólnymi drzwiami, a na samej górze urządzimy wielki loft na weekendowe, fantastyczne imprezy. No cóż, ale marzyłyśmy też o wyjściu za mąż za chłopaków z zespołu ‘N Sync i życiu w słodkiej poligamii, o założeniu kapeli o nazwie ‘N Love nie wspomnę. Zresztą wciąż trzymam za to kciuki. We wszystkich rozmowach o przyszłości Liz tak naprawdę nie zależało na tym, jaki biznes będzie prowadzić. Po prostu chciała być na swoim i kierować interesem. Ale ja od zawsze chciałam mieć sklep ze słodyczami i ciastkami. Odkąd pamiętam, tkwiłam w kuchni, polewając czekoladą różne różności albo piekąc ciasta. Tata często żartował, że nigdy nie mogłabym się niepostrzeżenie koło niego prześlizgnąć, gdyż zdradzał mnie wyczuwalny na kilometr zapach czekolady. Faktycznie, chyba każdym porem emanowałam czekoladowym aromatem. Byłam szczęśliwa, że marzenia mojej najlepszej przyjaciółki powoli się spełniają. I starałam się zanadto nie zastanawiać nad tym, że swoje muszę odłożyć na półkę na pan Bóg raczy wiedzieć jak długo.

Odkąd przeprowadziłam się do domu, brakowało mi codziennych spotkań z Liz. Przygnębiała mnie przyszłość, którą musiałam odwiesić na kołku. Ale nic nie dobijało mnie tak jak termin porodu wypadający dokładnie w moje dwudzieste pierwsze urodziny. Podczas gdy przyjaciele celebrowali swoje dwudziestki jedynki, wznosząc toasty ze wszystkiego, co tylko znajdowało się w karcie dań i zawierało alkohol, a potem kulali się po podłodze w publicznej toalecie, głuchli przy walącej z głośników muzyce albo w drodze do domu darli się na cały regulator „JESTEM NAPRUTY!” przez okno pasażera — ja byłam uziemiona w szpitalu. I starałam się nie zagryźć wrednych pielęgniarek, które wciąż powtarzały, że nie, że ma mnie jeszcze trochę poboleć, bo moja pora na złoty strzał na razie nie nadeszła. Wtedy przyszło mi do głowy, że któregoś dnia zostanę konsultantką ds. szczęśliwego rozwiązania. Będę towarzyszyła kobietom podczas porodu i za każdym razem, kiedy jakaś pielęgniarka albo lekarz, albo nawet mąż powie coś debilnego w rodzaju „Rozluźnij się i oddychaj”, ścisnę im narządy płciowe kombinerkami, aż zwiną się na podłodze w pozycji embrionalnej, błagając o litość. A ja wtedy poradzę słodko: „Rozluźnij się i oddychaj!”. A każdy, kto spróbuje choćby skrzywić się ze zdziwienia, gdy po odcięciu od trzech kilo i sześciuset gramów zakrwawionego, oślizgłego, drącego się małego człowieczka świeżo upieczona matka poprosi ojca, żeby wyciągnął butelkę wódki zadekowaną w torbie z ciuchami na zmianę, bo „morfina i wódka to fantastyczny sposób na uczczenie narodzin potomka”, będzie miał ten skrzywiony pysk natychmiast naprostowany jak trzeba. Myślę, że najwyższa pora trochę przyspieszyć z opowieścią. Przez następne cztery lata urabiałam sobie ręce po pachy, próbując zarobić tyle kasy, by wystarczyło na przyszły biznes, a zarazem starałam się wychowywać syna i nie oddać go Cyganom, na co miałam ochotę z grubsza codziennie. Po jakimś czasie poszukiwania pana Defloratora zeszły na dalszy plan, a życie zaczęło biec swoim torem. Co nie znaczy, że nigdy o nim nie myślałam. Przeciwnie, przypominałam sobie o nim za każdym razem, gdy patrzyłam na swojego potomka. Wszyscy powtarzali, że Gavin jest kropka w kropkę podobny do mnie. Przypuszczam, że rzeczywiście jest, ale tylko do pewnego stopnia. Ma po mnie nos, usta, dołeczki w policzkach i charakter. Ale oczy to już zupełnie inna bajka. Dzień w dzień, patrząc w krystalicznie błękitne oczy syna, widziałam w nich odbicie jego ojca. Patrzyłam, jak układają się kąciki tych oczu, kiedy śmiał się z czegoś, co powiedziałam; patrzyłam, jak błyszczą, kiedy przejęty sam coś opowiadał, żywiołowo gestykulując. I widziałam w nich tę samą szczerość co tamtej nocy, gdy jego ojciec pieszczotliwie odgarnął mi włosy. Zastanawiałam się, gdzie teraz jest, co robi i czy Śmiertelne zauroczenie nadal jest jednym z jego ulubionych filmów. Raz na jakiś czas czułam ukłucie winy, że ten człowiek nigdy nie pozna swojego syna, ale nikt mi nie powie, że nie próbowałam. Niewiele więcej dało się zrobić. Przecież nie mogłam rozwiesić po drzewach ogłoszeń „Uwaga! Pewnego dnia na imprezie w akademiku zrobiłam z siebie kompletną idiotkę i pozwoliłam obcemu facetowi dotrzeć tam, gdzie jeszcze nigdy faceta nie było, no i dorobiłam się syna. Pomóżcie, proszę, znaleźć tatusia mojego dziecka”.

Jim na stałe zagościł nie tylko w życiu Liz, ale także w moim. Rozmawiałam z nim przez telefon chyba równie często jak z nią. Nie musiałam się wiele namyślać, żeby wybrać rodziców chrzestnych dla Gavina. Rozpieszczali go do imentu, a ja lubiłam powtarzać Liz, że niewyparzona gęba mojego syna to wyłącznie jej zasługa. Chyba nikt nie krzyczał z radości głośniej niż ja, kiedy się dowiedziałam, że Jim poprosił Liz o rękę i że przeprowadzą się do Butler, żeby być bliżej jej rodziny, a przy okazji mnie. Po przeprowadzce przez kilka lat Liz niestrudzenie kombinowała nad biznesplanem swojej działalności. Kilka miesięcy temu powiedziała mi, że wreszcie wpadła na pomysł tego, co chce sprzedawać, ale że nie piśnie ani słowa, dopóki nie będzie miała stuprocentowej pewności, że wszystko wypali. Po tej rozmowie Liz widywałam tylko w przelocie, pomiędzy jednym jej spotkaniem a drugim. Bez przerwy wisiała na słuchawce, rozmawiając z agentami nieruchomości oraz bankami, co rusz biegała do prawnika, żeby podpisać jakieś papierki, i niemal codziennie wybierała się na wycieczkę do urzędu miasta w celu zgromadzenia kwitów niezbędnych do prowadzenia działalności. Podczas jakiegoś babskiego wieczoru, wypiwszy o pięć drinków z martini za dużo, z pewną taką nieśmiałością zgodziłam się, że pomogę jej na pół etatu. Znaczy, tak naprawdę powiedziałam wtedy „Kocham cię, Liz. I kocham wódeczkę. Będę cię ściskać oraz miętosić i nazwę cię Lizdeczka”, co Liz uznała za zgodę. Liz powiedziała mi tylko tyle, że byłaby to praca w charakterze sprzedawcy i że cholernie mi się to spodoba. Będąc barmanką, uważałam, że jestem całkiem dobra w sprzedawaniu. „Co? Mówisz, że twoja żona rzuciła cię dla swojej koleżanki z biblioteki? Masz, ta butelka tequili ukoi twoje skołatane serce”. „Nie może być! Pies byłej żony sąsiadki twojego najlepszego przyjaciela wpadł pod samochód? Proszę, zalecz smutki szklaneczką jasia wędrowniczka”. Liz lubiła robić tajemnice nawet z najprostszych spraw i do ostatniej chwili zamierzała trzymać mnie w mrokach niepewności co do asortymentu, jaki miałam sprzedawać. A ponieważ nie byłam całkiem trzeźwa, przystałabym nawet na handel lewatywami do samodzielnego montażu, z czego Liz świetnie zdawała sobie sprawę. Niemal każdej nocy, gdy tylko udało mi się położyć Gavina spać, wyrywałam się na kilka godzin do pracy za barem, a oprócz tego dorabiałam sobie pieczeniem ciastek w ramach cateringu na imprezy w różnych częściach miasta, ale dodatkowa forsa była nie do pogardzenia — naprawdę byłam więc skłonna pomóc Liz, jeśli tylko nie działoby się to kosztem czasu spędzanego z Gavinem. Tego wieczoru miałam, że tak powiem, przejść inicjację. A konkretnie wybierałam się z Liz na jedno z jej spotkań, aby z grubsza zapoznać się z przedsięwzięciem. Jim zobowiązał się, że zajmie się Gavinem, więc zaoferowałam, że zabiorę go razem z Liz i podrzucę do domu. Spotkaliśmy się na podjeździe. Liz taszczyła największą walizę, jaką kiedykolwiek u niej widziałam, i niecierpliwie odepchnęła rękę Jima, który chciał pomóc załadować ten kufer do bagażnika. Uśmieszek Jima, gdy odjeżdżałyśmy, powinnam potraktować jak wielki, czerwony znak ostrzegawczy. Ale na litość, ostatnio naprawdę mało szwendam się po świecie. Przypuszczałam, że będziemy sprzedawać jakieś ozdobne świeczki, tupperware albo kosmetyki

— Liz to uwielbiała. Źle przypuszczałam. I powinnam była zwrócić uwagę na umieszczoną z boku walizki naklejkę z pięknie wykaligrafowanym różowym napisem „Sypialniane igraszki”.

4. Seks i czekolada — Był moim ulubionym wujkiem. Stary, dobry wujek Willie. Będzie mi go brakowało. Przewróciłem oczami i dopiłem resztki piwa, słuchając mojego najlepszego przyjaciela, Drew, który siedział na stołku barowym obok mnie i urabiał jedną z kelnerek. — Biedactwo, musisz być bardzo przygnębiony — powiedziała, głaszcząc go po włosach i łykając tę gadkę jak świeży boczek. — Jestem kompletnie przybity. Wszystko mi staje… przed oczami… — Co mówiłeś? Nic nie słyszę przez tę muzykę! — krzyknęła. Parsknąłem śmiechem i kątem oka popatrzyłem na Drew, rzucając mu spojrzenie z gatunku „nie wierzę własnym uszom w to, co wygadujesz”. Na do widzenia cmoknęła go w policzek, na co Drew odwdzięczył się klepnięciem w pupę, po czym odwrócił się na stołku, aby napić się piwa. — Twój wujek Willie zmarł dwa lata temu. Nienawidziłeś go — przypomniałem Drew. Huknął kuflem o bar i spojrzał na mnie uważnie. — Co z tobą, Carter? Czyżbyś zapomniał o najważniejszej nauce płynącej z Polowania na druhny? Smutek jest najsilniejszym naturalnym afrodyzjakiem, mój drogi. Od szczenięcych lat Drew był moim najlepszym kumplem, ale zdarzało mu się palnąć coś, czym kompletnie mnie zaskakiwał. Przez to, że był dobrym przyjacielem i zawsze pomagał, kiedy go potrzebowałem, jakoś mniej zwracałem uwagę na jego obleśne komentarze i szowinistyczne zachowania. Drew skinął na barmana i zamówił dwie tequile. W tym tempie odwiozą mnie do domu na noszach. Jeszcze chwila, a narządy wewnętrzne jeden po drugim zaczną się wyłączać wskutek niedostatecznej zawartości krwi w alkoholu, a w mojej głowie pojawi się chochlik fałszujący stare kawałki Vanilla Ice i zamazujący wizję. Pracowaliśmy z Drew w tych samych zakładach samochodowych, a niedawno przeniesiono nas z fabryki w Toledo do odległego o kilka godzin nowego oddziału w Butler. W Toledo dzieliliśmy mieszkanie, ale po dwóch latach wysłuchiwania jego namolnego wydzwaniania po setkach numerów z rozmaitych książek telefonicznych, panoram firm, żółtych stron i po ośmiu okolicznych specjalnych strefach ekonomicznych w promieniu piętnastu kilometrów postanowiłem, że wspólne mieszkanie z nim jest nieszczególnie fajne. Wynająłem mały domek w wiejskim stylu, gdzie nadal czekało mnie mnóstwo rozpakowywania, i zaczynałem powoli żałować, że dałem się przekonać Drew, aby utopić smutki na dnie butelki.