Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 116 877
  • Obserwuję513
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań682 901

Stone Katherine - Syn innego mężczyzny

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :900.7 KB
Rozszerzenie:pdf

Stone Katherine - Syn innego mężczyzny.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse S
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 204 stron)

Katherine Stone Syn innego mężczyzny Przekład Joanna Nałęcz 1

Prolog Montlake High School Seattle, stan Waszyngton Środa, 12 września Osiemnaście lat wcześniej Jest coś, co powinien pan wiedzieć, panie Collier, zanim spotkamy się z Kathleen. Janowi Collierowi nie podobał się ani ton dyrektorki szkoły - trochę złowieszczy - ani zakłopotanie na jej twarzy. Czuł, że o tym „czymś" powinien zostać powiadomiony znacznie wcześniej. Kathleen Cahill przyznano w tym roku stypendium Rain Mountain. Był to pomysł Iana i jego pieniądze. Jednak decyzję, któremu z uczniów ostatnich klas sfinansować studia na wymarzonej uczelni, Ian pozostawił szkolnej komisji. Wszyscy ubiegający się o stypendium w pełni na nie zasługiwali. Wybitnie zdolni młodzi ludzie z ubogich rodzin, Ian przyznałby je im wszystkim, gdyby mógł. Ale stypendium Rain Mountain zostało ufundowane przez osobę fizyczną, więc mógł je przyznać tylko pewnej liczbie uczniów naraz - zwłaszcza że pierwsi trzej, którzy je otrzymali, korzystali z niego zgodnie ze swoimi oczekiwaniami - odbierając najlepsze wykształcenie, jakie można kupić za pieniądze. W tej chwili dzięki trzydziestosześcioletniemu Ianowi Collierowi jedna osoba studiowała na pierwszym roku na Harvardzie, jedna na drugim roku w Stanford i jedna na pierwszym w Yale. Księgowy jednak zalecał ostrożność. Owszem, wyniki Rain Mountain - firmy Iana - przeszły wszelkie oczekiwania. Północny zachód potrzebował jeszcze jednego producenta zimowego sprzętu sportowego. A Rain Mountain zaznaczyło też swoją obecność na rynku ogólnokrajowym. Ale gusta klientów są zmienne, moda nieprzewidywalna, no i trzeba pamiętać, że pogoda zawsze robi, co chce. Grudzień był tego najlepszym przykładem. Ulewne deszcze padające między Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem zniweczyły nadzieje na udany świąteczny sezon narciarski i mroźny styczeń. Rain Mountain oczywiście radziło sobie bardzo dobrze. Od Święta Dziękczynienia aż 2

do Wigilii stoki pokrywał śnieg. Produkowane przez firmę narty, buty, kurtki i gogle znajdowały się na listach świątecznych prezentów każdego narciarza, a wełniane swetry i rękawiczki z nowej linii rozeszły się jeszcze przed połową grudnia. Ale gdyby deszcze nadeszły wcześniej... Bez względu jednak na kaprysy El Nino stypendystom Iana nic nie groziło. Pieniądze przeznaczone na ich czteroletnią edukację chronił fundusz powierniczy - tak jak emerytury pracowników firmy. Reszta kapitału Rain Mountain nie miała takiej ochrony, Ian jednak nie dbał o to. Przez wiele lat żył w ubóstwie. A teraz chciał wykorzystać bogactwo, do którego doszedł ciężką pracą, wspierając edukację wybitnie uzdolnionej młodzieży. -Coś, co powinienem wiedzieć - powtórzył słowa pani Petersen. - O Kathleen? -Tak. To znaczy o jej stosunku do tego stypendium. Możliwe, że nie będzie chciała go przyjąć. -Mimo że się o nie ubiegała? -Cóż, to my złożyliśmy wniosek w jej imieniu. W ubiegłym roku, kiedy mieliśmy zamiar przedstawić jej kandydaturę, powiedziała, że postanowiła jednak nie iść na studia. Nie mogliśmy w to uwierzyć. Zawsze marzyła o medycynie. Nie muszę dodawać, że zrobiliśmy to, co zamierzaliśmy, w nadziei, że zmieni zdanie, kiedy wróci do szkoły po wakacjach. -Ale nie zmieniła. -Nie. -Wie pani, dlaczego? -Nie mam pojęcia. -Domyślam się, że ona nic nie wie o dzisiejszym spotkaniu? -Nie. Właśnie posłałam po nią mojego asystenta. Więc pani Petersen zaplanowała dla Kathleen niespodziankę. Zasadzkę. Chciała dobrze, rzecz jasna. Chciała spełnić jej marzenie. Tak czy inaczej, była to jednak zasadzka. Ian nie chciał brać w tym udziału. Ta niechęć miała źródło w jego własnych bolesnych doświadczeniach... Ian Collier przeżył swoją pierwszą niespodziankę w wieku dziesięciu lat. Chciał dowiedzieć się o swoich rodzicach tego, co wszyscy poza nim dobrze wiedzieli - i tym samym zrozumieć, dlaczego dobrze sytuowane małżeństwa szukające dzieci do adopcji nigdy nie brały go pod uwagę. Więc pewnej nocy włamał się do biura sierocińca. 3

W swojej naiwności, karmionej nadzieją samotnego dziecka, już wcześniej wymyślił sobie powód tego stanu rzeczy. Nie mógł zostać adoptowany, bo jego rodzice przyjadą po niego lada dzień. Ale prawda była zupełnie inna. Gordon i Eileen Collier nigdy po niego nie przyjadą, Ian został sierotą, właściwie jeszcze zanim przyszedł na świat. Gordon Collier skatował swoją ciężarną żonę Eileen prawie na śmierć. Utrzymywał ją przy życiu respirator - do momentu, gdy dziecko, które nosiła, mogło przetrwać poza jej łonem. Gordon zginął i został pochowany na koszt państwa przed narodzinami Iana. Nie było to samobójstwo - wynik skruchy czy poczucia winy. Kula, która przerwała jego życie, pochodziła z broni policjanta z Seattle. W starannie wydrukowanym raporcie, który stanowił jedyne dziedzictwo i rodowód Iana, nie było nic, co by wskazywało, że Gordon odczuwał przed śmiercią choć cień wyrzutów sumienia. I tak to wyglądało. Prawda, którą ukrywano przed Ianem - zapewne dla jego własnego dobra - wyszła na jaw. Był synem mordercy. Ta wiedza przyniosła mu swego rodzaju wolność. Zrozumiał, że nikt go nie zechce, że jego przeznaczeniem jest samotność. Wykorzystał tę wiedzę, by bronić się przed bólem. Już nigdy nie pozwoli, żeby jego opiekunowie czy ktokolwiek inny widzieli, jak boli bycie niechcianym przez nikogo. I już nigdy nikt nie będzie wiedział o Ianie więcej niż on sam. Tak było do czasu, kiedy pewna dwudziestoczterolatka z towarzystwa dała osiemnastoletniemu synowi mordercy to, o czym nigdy nawet nie marzył. - Jestem w ciąży - poinformowała go Vanessa Frances Worthing. - I wiesz co, Ian? To twoje dziecko. Ian ledwie pamiętał Vanessę. Nie różniła się od innych dziewcząt, z którymi uprawiał seks. Vanessę poznał podczas sezonu narciarskiego w Crystal Mountain, popularnym kurorcie położonym około stu kilometrów od Seattle. Ian pracował tam jako ratownik górski. Był to szczyt jego kariery, która rozpoczęła się pięć lat wcześniej od pracy w autobusach dowożących narciarzy na stoki. Nie pamiętał szczegółów romansu z Vanessą, ale wiedział, że musiało to być między północą a świtem. Miał wolne tylko w nocy, kiedy wyciągi były nieczynne, i uznał, że seks z chętną młodą dziewczyną to równie dobry sposób na spędzenie wolnego czasu jak każdy inny. 4

Weekend, który Vanessa spędziła z przyjaciółmi w Crystal Mountain, należał jednak do pamiętnych. Miasteczko, pretendujące do roli organizatora międzynarodowych zawodów narciarskich, gościło wielu znanych narciarzy i inwestorów oraz tysiące miłośników sportów zimowych. Oczy całego zainteresowanego sportem świata były zwrócone na śnieżne stoki Crystal Mountain. Czy dostarczą odpowiednich wyzwań najlepszym alpejczykom? Powszechnie uznano, że tak, choć byli też przeciwnicy przekonani, że tylko ich miasta spełniają stawiane warunki. Wszyscy jednak byli zgodni co do umiejętności - i przyszłości - miejscowego narciarza, który wypróbowywał stoki przed zawodami. Nikomu nie przyszło do głowy, by zmierzyć mu czas, ale ci, którzy oglądali jego przejazd z największym zainteresowaniem - trenerzy z całego świata - przypuszczali, że przejechał trasę tak szybko jak Francuz, który potem wygrał zawody. Rekordzista, którego dotąd nikt nie zdołał pokonać. Ian zjechał bez wysiłku i bez strachu, więc wielu znawców tematu pomyślało, ile mógłby uczynić dla niego trening. Było jeszcze coś, co zauważyli - wyraz radości na jego twarzy. W ciągu tego weekendu Ian dostał numery telefonów wielu trenerów, agentów i sportowców. Zapamiętał też słowa jednego ze szkoleniowców amerykańskich: „Za dwa lata olimpiada. Mógłbyś tam pojechać, Ian. Mógłbyś nawet wygrać". Kiedy weekend dobiegł końca, Ian Collier został także ojcem. Który, zdaniem Vanessy, nadal mógł zostać mistrzem olimpijskim. Owszem, wymagałoby to ciągłego podróżowania, ale przecież mogliby podróżować razem. Czy nie zauważył, że seks z nią doskonale wpłynął na jego kondycję? A jeśli chodzi o dziecko, można by je zostawiać z dziadkami w rezydencji w Seattle. Od tego są pieniądze i opiekunki. Nie, odparł wtedy Ian, od tego są ojcowie. Vanessa nie przywykła, by jej odmawiano. Ale jej złość na Iana, gdy oznajmił, że zamierza porzucić narciarstwo i poszukać pracy, była niczym w porównaniu z reakcją jej rodziców. Państwo Worthing sprawdzili Iana, tak jak się spodziewał. Odkryli, że rzucił szkołę w wieku lat trzynastu, a nie siedemnastu, i że od tego czasu okłamywał swoich pracodawców, barmanów i kochanki. Kłamał, pił, palił i miał dopiero osiemnaście lat. Krótko mówiąc, był pod każdym względem nieodpowiedni dla ich córki. Vanessa właściwie nie chciała ich prowokować swoją reakcją, ale treść jej odpowiedzi była jednoznaczna: nawet jeśli jej nieodpowiedni nastoletni kochanek nie będzie robił nic poza chodzeniem z nią do łóżka, wystarczy to do szczęścia - a czy rodzice nie chcą, by była szczęśliwa? Kwestia szczęścia Vanessy i jego rozbieżne definicje stały się motywem 5

przewodnim tego związku, w którym z roku na rok pojawiało się coraz więcej problemów. Vanessa zawsze miała skłonność do nieodpowiednich mężczyzn. Tym razem osiągnęła jednak szczyt swoich możliwości. Syn mordercy. O tym, rzecz jasna, nie wiedziała, a kiedy rodzice ją poinformowali, poczuła cichą satysfakcję, Ian mógł zrezygnować ze sportowej kariery, obciąć włosy, rzucić palenie i przynosić do domu czeki za ustawianie towarów na półkach w sklepie spożywczym - opiewające na sumy tak niskie, że zdaniem Vanessy nie warto było ich realizować - ale nic nie mogło zmienić jego pochodzenia ani tego, jak się czuła, gdy się z nią kochał. Nie była jednak zadowolona, że Ian tak mało pamiętał z weekendu w Crystal. Nie przywykła, by o niej zapominano, tak jak nie przywykła do odmów. Niepokoiło ją także, że tak bardzo pożąda tego syna mordercy. W przeciwieństwie do Iana, o niczym innym nie myślała w ciągu tych tygodni, które minęły od ich namiętnego spotkania. Oczekiwała od Iana adoracji, tak jak od wszystkich swoich poprzednich kochanków. Oczywiście mężczyzna, który oddał jej serce, zaczynał ją nudzić. Pragnęła wtedy zmiany. Tak samo będzie - wcześniej czy później - z Ianem. Uświadomiła sobie, że tego właśnie chce. Chociaż miło spędzała z nim czas i chętnie pokazywała się z tym najgorszym kochankiem, czuła, że jej ulży, kiedy to szaleństwo się skończy. Vanessa Frances Worthing była podobna do swoich rodziców bardziej, niż chciała przyznać - przed nimi i przed sobą samą. Pozycja w towarzystwie miała dla niej duże znaczenie. Pozycja, która jej się należała, i odpowiedni mężczyzna u boku. Tak się składało, że znała już mężczyznę, którego w przyszłości poślubi. Jedynego, jakiego poślubi. Ian oświadczył się jej - ze względu na dziecko, nie z miłości... i nie dla pieniędzy. Vanessa uważała jednak, że nieślubne dziecko to rozwiązanie lepsze od rozwodu. Dziecko nie będzie cierpiało, w każdym razie niedługo. Nie jej dziecko. Zostanie wychowane tak, jak została wychowana ona - z klasą. Nauczy się najlepszych manier. Będzie godnym dziedzicem Worthingów. Poza tym pomysł, by żyć w grzechu w domku ogrodnika na terenie posiadłości rodziców, był dla niej zbyt pociągający, żeby mogła mu się oprzeć. To takie dekadenckie, myślała. Idealny ostatni wybryk, zanim zacznie żyć jak należy. Idealny... zakładając, że Ian się w niej zakocha i odda bez reszty, żeby mogła go porzucić. A jeśli Ian Collier okaże się oporny, a jej uczucie do niego nie osłabnie? Sama myśl o takiej ewentualności przerażała Vanessę. Odrzuciła ją jednak, Ian zakocha się w niej, jej obsesja na jego punkcie minie i będzie żyła długo i szczęśliwie z mężczyzną, który jest jej 6

pisany. Ian nie miał pojęcia o planach i pragnieniach Vanessy - poza pragnieniem seksu, które zaspokajał bez względu na to, jak był zmęczony i znudzony. Zależało mu, żeby była szczęśliwa, i aż do dnia, kiedy go opuściła, wierzył, że była. Kochał się z nią na każde żądanie, a Vanessa rzadko zajmowała się Samem, większość czasu spędzając na zakupach, w podróżach i na przyjęciach. Cztery lata po narodzinach Sama Iana spotkała kolejna niespodzianka. Zbliżało się Boże Narodzenie, Ian miał wspaniałe plany na święta. Pewnego wieczoru, wracając z pracy, uśmiechał się do siebie na myśl o nich. Wszedł do domku ogrodnika. Sam i Vanessa powinni już smacznie spać. Ale obojga nie było. Nie było też rodziców Vanessy. Vanessa zostawiła tylko krótki list, w którym informowała go, że chce, by podpisał pewne dokumenty. Jej prawnik wszystko mu wyjaśni. Vanessa od początku wiedziała to, czego Ian dowiedział się w dniu narodzin Sama. Nie miał żadnych praw do tego chłopca, który stał się całym jego życiem. Mogła mu go odebrać, kiedy tylko przyszłaby jej na to ochota. Nic nie mógł na to poradzić. Zostały mu ból i gniew. Mógł tylko przysięgać sobie, że nigdy nie przysporzy takiego bólu innej żywej istocie. Teraz, tego pięknego jesiennego dnia, Ian Collier stał się mimowolnym uczestnikiem zasadzki na szesnastoletnią dziewczynę. Ani jego głos, ani wyraz twarzy nie zdradzały wściekłości, jaką czuł. -Gdzie jest Kathleen? - spytał. -W sali konferencyjnej - odparła pani Petersen. -Chciałbym z nią porozmawiać w cztery oczy. -Och, panie Collier, to chyba nie najlepszy pomysł. Kathleen jest bardzo zdolna. Wie pan o tym, oczywiście, widział pan jej opinie. Ale społecznie jest trochę... cóż, niedostosowana. Czasami naprawdę trudno się z nią rozmawia. Ian był trochę zniecierpliwiony, ale grzecznie czekał, aż pani Petersen powie wszystko, o czym już wiedział. Przeczytał opinie nauczycieli o Kathleen. Bardzo uważnie i niejeden raz. I był zaintrygowany. Kathleen Cahill nie przypominała innych stypendystów. Była wybitnie uzdolniona, tak jak oni, ale w przeciwieństwie do nich nie przejawiała żadnych pozaszkolnych zainteresowań 7

ani talentów. Nie była przewodniczącą samorządu uczniowskiego i nie grała na skrzypcach, jak jeden z nich. Nie uprawiała sportów. Nie uczestniczyła w wydawaniu szkolnej gazetki, nie grała w szkolnym teatrze. Opinie nauczycieli o niej także różniły się od opinii o innych stypendystach, zarówno pod względem treści, jak i stylu. Brakowało w nich określeń, takich jak „niezwykła dojrzałość”, „wyjątkowe opanowanie”, i przymiotników w stylu „urocza”, „miła”, „czarująca”. Brakowało też ukrytego między wierszami innych opinii pragnienia, by była czyjąś córką, siostrą, wnuczką czy siostrzenicą. Kathleen Cahill miała tylko jedną drogę do sławy: swoje wybitne zdolności. „Zdumiewająca, rzadko spotykana inteligencja, napisał jej nauczyciel matematyki. Nie ma najmniejszych problemów w pojmowaniu nawet najbardziej złożonych, abstrakcyjnych zagadnień”. Kathleen przerabiała szkolny materiał w przyspieszonym tempie. Dopiero skończyła szesnaście lat, ale byłoby zbrodnią hamować jej rozwój. Członkowie komisji przyznającej stypendia uznali też, że byłoby poważnym błędem z ich strony - jako pedagogów - nie dać jej szansy, by stała się „naukowcem, który może się przyczynić do rozwoju wielu dziedzin nauki”. Nic w opisie Kathleen nie przypominało Iana Colliera w wieku szesnastu lat. Ani w żadnym innym wieku. Jednak Ian był pewny, że Kathleen Cahill nie cierpi niespodzianek tak samo jak on. -Pani Petersen. -Tak? -Gdzie jest sala konferencyjna? Dyrektorka już otworzyła usta, by zaoponować, ale nie zrobiła tego. Ian pozwolił sobie na okazanie zaledwie cienia irytacji, jaką odczuwał. To jednak wystarczyło. - Ostatnie drzwi po lewej. Drzwi były uchylone, ale Ian zapukał lekko i po długiej chwili usłyszał równie cichą odpowiedź. -Proszę wejść... -Dziękuję. - Uśmiechnął się, choć na twarzy dziewczyny siedzącej przy wielkim drewnianym stole dostrzegł strach. Przerażenie. - Witaj, Kathleen. Jestem... -Chodzi o moją matkę, prawda? Ona... 8

-Nie. -Nie? -Nie. Iana znowu ogarnął gniew, gdy zdał sobie sprawę, jak Kathleen zrozumiała nagłe wezwanie do sali konferencyjnej. Oczekiwała koszmaru, a nie spełnienia marzeń. Pani Petersen powinna była wiedzieć. Do diabła, on też powinien był wiedzieć. Czytał opinie, znał jej życiorys. Ona także została osierocona jeszcze przed swoimi narodzinami. Jej ojciec, tak jak jego, umarł, zanim przyszła na świat. Zginął nagle, jak Gordon. Ale Daniel Cahill zginął śmiercią bohatera, służąc swojemu krajowi w wietnamskich dżunglach. Kiedy ciężarna Mary Alice Cahill dowiedziała się o tym, ona także umarła, a właściwie umarło jej serce. W pewnych okresach - zdaniem szkolnego psychologa - Mary Alice funkcjonowała całkiem nieźle, była w stanie pracować i nie poddawała się depresji. Depresja była jednak motywem przewodnim jej życia. Tak jak motywem przewodnim życia Kathleen był niepokój o matkę. Kathleen była opiekunką matki. Robiła zakupy, gotowała, zarządzała ich skromnym budżetem i płaciła rachunki. Sama wypisywała czeki i pobierała z banku pieniądze, które pochodziły z renty po ojcu i ich wspólnych zarobków. Kathleen była lepszym pracownikiem od matki, ale jako nastoletnia uczennica zarabiała znacznie mniej. Aby utrzymać lepiej płatne zajęcia, zastępowała matkę, kiedy Mary Alice nie mogła pracować, albo towarzyszyła jej, gdy matka potrzebowała pomocy. Ostatnim miejscem pracy matki - i córki - był hotel w okolicach uniwersytetu. Mary Alice została tam zatrudniona jako pomocnica pokojówki. Zbierała z pokojów brudne ręczniki i pościel i odwoziła je do pralni. Nietrudno było sobie wyobrazić obawy Kathleen... Matka w depresji porzuca wózek z praniem przy schodach, wchodzi na dach i skacze... Nic dziwnego, że widział przerażenie na twarzy dziewczyny. Nie przyszedłem tu w sprawie twojej matki. - Nie? Nie. - Ian usiadł naprzeciw niej, to znaczy dość daleko. Oddzielała ich lśniąca płaszczyzna lakierowanego drewna. - Naprawdę. Pod wpływem jego zapewnień dziewczyna się rozluźniła. Nadal siedziała wyprostowana, ale zaczęła oddychać. A przedtem nie oddychała. Blade, bezkrwiste dłonie zaciśnięte na blacie stołu lekko poróżowiały. Kathleen nie odpowiedziała uśmiechem na uśmiech Iana. Wydawała się pochłonięta własnymi myślami i ulgą, jaką odczuła. 9

Kim był i po co przyszedł, nie miało znaczenia, skoro nie pojawił się, by przynieść złe wieści o jej matce. Ian cierpliwie czekał, aż Kathleen dojdzie do siebie. Podczas gdy ona wpatrywała się w swoje paznokcie, on patrzył na nią. Do jej dokumentów nie dołączono zdjęcia, ale miał swoją wizję Kathleen. Uznał, że jest raczej niska, drobna i nerwowa. Ale teraz, kiedy zdenerwowanie minęło, Kathleen Cahill wydawała się bardzo... spokojna. I w przeciwieństwie do jego wyobrażeń była wysoka. Bardzo wysoka. Musiała górować nad rówieśnikami. Mimo to wcale się nie garbiła. Wzrost najwyraźniej jej nie przeszkadzał, a może po prostu nie zdawała sobie sprawy ze swojej odmienności. Widać było, że dba o wygląd. Bordowa bluzka, spłowiały błękitny golf i granatowy kardigan na pewno pochodziły ze sklepu z używaną odzieżą, ale były czyste i wyprasowane. Czyste i lśniące były też jej kruczoczarne włosy. Długie, proste, starannie uczesane - poza grzywką, bardzo krótką i wystrzępioną, jakby przycięto ją tępymi nożyczkami. Był w tej grzywce jakiś smutek. Może dlatego, że musiała przycinać ją sama, bo matka nie była w stanie wykonać nawet tak prostej czynności. A może byle jak przycięta grzywka to jeszcze jeden dowód spokoju Kathleen, jej zgody na to, kim była. Wygląd grzywki nie miał znaczenia. Jej zadaniem było tylko odsłaniać świat tym inteligentnym oczom koloru... właściwie jakiego? Ian nie potrafił określić. Gdy Kathleen była przerażona, wydawały się czarne, bo rozszerzone źrenice całkowicie pochłonęły tęczówki. A teraz, kiedy już się nie bała? Trudno powiedzieć, bo ciągle patrzyła w dół na swoje dłonie. Przypomniał sobie jednak, że wchodząc do sali, dojrzał w jej oczach skrawek błękitu. Tak, są niebieskie, pomyślał, kiedy w końcu podniosła głowę i spojrzała na niego. Niebieskie w zdumiewająco chłodnym odcieniu. Patrzyły zupełnie nieruchomo. Nie rozpoznała go. Twarz Iana bardzo często pojawiała się w telewizyjnych sprawozdaniach z zawodów sportowych i przyjęć charytatywnych. Czasami wypowiadał się też na różne tematy, po czym zazwyczaj następowało nawiązanie do „niezwykłej historii jego życia", dobrze znanej całemu miastu. Była to bardzo inspirująca historia. Od ubóstwa do wielkiej fortuny. Historia strzaskanych kości w wypadku w Kitzbühel, który zakończył karierę sportową Iana. Właśnie 10

tam, w austriackim szpitalu, dwudziestoczteroletni Ian Collier wpadł na pomysł założenia Rain Mountain. Dzięki życzliwym mu ludziom świata sportu zebrał niezbędne środki do czasu, gdy wydobrzał na tyle, by wrócić do domu. Media wiedziały wszystko o jego ojcu, ale nie wiedziały nic o Vanessie i Samie. Rodzice Vanessy sprzedali swoją posiadłość i przenieśli się do południowej Kalifornii trzy miesiące po nocnej ucieczce ich córki. Śmietanka towarzyska wiedziała, rzecz jasna, o związku Vanessy z Ianem, ale nikt z klasą nie mógłby przecież szargać nieskazitelnej poza tym reputacji rodziny Worthingów, wywlekając tę sprawę. Kiedy pytano Iana o tych kilka lat, jakie minęły od jego zjazdu w Crystal do chwili, gdy pojawił się na międzynarodowej arenie narciarskiej, kłamał. Ze względu na Sama, tak jak obiecał Vanessie. Mówił, że trenował. Nikt nie pytał o szczegóły i nikt niczego nie podejrzewał. Skoro Ian nie próbował ukryć prawdy o swoim ojcu, w jego życiu nie może być żadnych tajemnic - zwłaszcza związku z bogatą dziedziczką, nie mówiąc już o odebranym mu dziecku. Nikomu nie przyszło do głowy, że nazwa „Rain Mountain" ma ukryte znaczenie. Bardzo osobiste... Większość nastolatków spoza Seattle natychmiast rozpoznałaby Iana. Jego krótka, lecz niezwykła kariera sportowa stała się legendą. Ciągle podziwiano jego styl i odwagę. Nadal rozdawał autografy, tak jak wtedy, gdy był u szczytu kariery. Nigdy jednak nie dał autografu Kathleen Cahill i był prawie pewny, że ona nie jeździ na nartach. Kathleen patrzyła na niego, a on na nią w ciszy, która wydawała się pełna dziwnego... spokoju. W końcu ciekawość zwyciężyła. -Kim pan jest? -Nazywam się Ian Collier. Niespodzianka! Kathleen mogła nie rozpoznać twarzy, ale na pewno znała jego nazwisko. I natychmiast domyśliła się przyczyny jego wizyty. -To jakieś nieporozumienie. -Masz rację, Kathleen. Żadnemu z nas nie powiedziano prawdy. Ty nie wiedziałaś, że w twoim imieniu został złożony wniosek o stypendium, a ja dopiero przed chwilą dowiedziałem się, że nie jesteś zainteresowana jego otrzymaniem. -Otrzymaniem? - W jej ledwie słyszalnym głosie pobrzmiewały nadzieja i zarazem obawa. - Ale ciągle może je pan przyznać komuś innemu. -Mogę. I zrobię to, jeśli naprawdę go nie chcesz. 11

-Ja... nie, nie chcę. Ale dziękuję. Ian uśmiechnął się. Patrzył na Kathleen, ale widział też okno, na którego tle siedziała. Drzewa w najpiękniejszych odcieniach jesiennego złota i czerwieni jaśniały w porannym słońcu, Ian uwielbiał jesień. Ciemnozielone świerki wydawały mu się jeszcze piękniejsze, bo kryły w sobie obietnicę... Obietnicę nadejścia zimy. Śniegu. Ucieczki. -Skoro już tu jestem, może mi powiesz, dlaczego zmieniłaś zdanie i nie chcesz już zostać lekarzem? -Wie pan o tym? -Przeczytałem to w twoim wniosku. -I że nie chcę spędzić życia na badaniach? Wszyscy uważają, że tym powinnam się zajmować. Ian wyobraził ją sobie w laboratorium, skupioną, odrywającą się od zajęć tylko po to, by wsunąć za ucho niesforny kosmyk włosów, szybko i bez spoglądania w lusterko. Łatwo było to sobie wyobrazić - ale trudno jej tego życzyć, skoro najwyraźniej nie tego chciała. - Nie wszyscy - powiedział - Ja nie. I ty też. Znowu zacisnęła dłonie. Jej palce pobielały i Ian zauważył, że ma obgryzione paznokcie. -A co chciałabyś robić, Kathleen? -Odbierać porody - wyznała. -Potrafię sobie wyobrazić, jak to robisz. -Naprawdę? -Oczywiście. - Prawdę mówiąc, było to nawet łatwiejsze: te delikatne dłonie pomagające nowo narodzonym pokonać drogę z łona matek na świat. - Byłabyś doskonałym położnikiem, Kathleen. Bardzo chciałbym opłacić twoje studia. -Och, panie Collier. Dziękuję. -Czy to znaczy, że się zgadzasz? - spytał, choć znał odpowiedź, jeszcze zanim się odezwała. -Nie. -Czy dlatego że matka cię potrzebuje? -Nie. Nie o to chodzi. -Więc dlaczego? Kathleen przygryzła dolną wargę tak gwałtownie, jak pewnie wcześniej gryzła paznokcie, Ian czekał. 12

- Nikt nie może się o tym dowiedzieć - powiedziała w końcu. - Masz moje słowo. Nie potrzebowała dalszych zapewnień. Uwierzyła mu natychmiast. A może po prostu ta tajemnica dręczyła ją tak bardzo, że musiała ją wyznać. - Nie wiem, gdzie ona jest! Wyszła pewnego wieczoru i już nie wróciła. Tak jak Sam. -Kiedy to było, Kathleen? -Dwieście pięćdziesiąt sześć dni temu. Trzydziestego grudnia. Nie chciałam, żeby wychodziła! Tak strasznie padało. Prezes Rain Mountain Enterprises pamiętał ten deszcz i jego wpływ na sezon narciarski. A Ian, człowiek i ojciec, pamiętał chwile, kiedy liczył -w dniach, nie w tygodniach czy miesiącach - czas, który minął od zniknięcia Sama. -Wyszła do pracy? -Nie, wtedy poszłabym z nią. - Kathleen rozumowała logicznie. Gdyby chodziło o pracę, byłyby razem. Ale tego wieczoru Mary Alice nie szła do pracy. - Po prostu chciała wyjść. Pobyć z ludźmi w swoim wieku. Trochę się rozerwać. -Robiła to wcześniej? -Czasami. -Wiesz, dokąd poszła? -Niedokładnie. Do jakiegoś baru albo klubu. -Pojechała samochodem? -Nie, nie mamy samochodu. Ale mieszkamy jedną przecznicę od Czterdziestej Piątej północnej. Czterdziesta Piąta północna, przechodząca na skrzyżowaniu z 15 w Czterdziestą Piątą północno-wschodnią, była główną arterią w tej części miasta. Jeśli Mary Alice złapała tam autobus, mogła pojechać dokądkolwiek Kathleen była pewna, że jej matka wróciłaby do domu, gdyby mogła -Ian wiedział to bez pytania. Widział jej przerażenie, gdy myślała, że przyszedł powiedzieć jej to, co w głębi duszy już wiedziała: że Mary Alice nie żyje. „Nikt nie może się o tym dowiedzieć”, powiedziała. I nikt nie wie, uświadomił sobie Ian. Przyjaciółki Kathleen nie zastanawiały się, co się stało z jej matką- bo dziewczyna, oddana bez reszty nauce i opiece nad matką, nie miała przyjaciółek. Tak jak Mary Alice. W hotelu Kathleen powiedziała zapewne, że matka jest chora, więc ona ją zastępuje. Wcześniej często się to zdarzało. 13

Ian potrafił sobie wyobrazić, czym były dla Kathleen te dni wypełnione czekaniem i rozpaczliwą tęsknotą za kobietą, za którą nikt inny nie tęsknił. Znał ten ból i tę tęsknotę. Chciał, żeby Kathleen nie była już więcej samotna. I jego życzenie się spełniło. Teraz on był z nią. -Nikomu nie powiedziałaś. -Nie. Ale zadzwoniłam do szpitali, na wypadek gdyby zgubiła dokumenty i została przyjęta z amnezją. Dzwoniła tam z nadzieją. Ale nie potrafiła zrobić tego, co zniszczyłoby tę nadzieję - zadzwonić na policję i do kostnicy. Nie była też w stanie czytać gazet, gdzie straszna prawda ukazałaby się jej oczom czarno na białym. Czekała, pomyślał. I czekałaby jeszcze długo. W miarę upływu czasu jej izolacja pogłębiałaby się, samotność stałaby się w końcu nie do wytrzymania. -Chcesz, żebym spróbował się czegoś dowiedzieć? -Ja... - Zawahała się. Nie chciała poznać prawdy, ale rozumiała, że musi. Niewiedza i niepokój wyniszczały ją. - Tak. Poprosił Kathleen, by opowiedziała mu o matce, i usłyszał wyznanie bezwarunkowej miłości. Kathleen była dumna, że matka, choć straciła ukochanego męża, starała się dać jej wszystko, na co było ją stać. Rozumiała, że czasem czuje potrzebę wyjścia z domu. Chciała, by Mary Alice zaznała w życiu trochę szczęścia, nawet gdyby miało trwać tylko chwilę. Mary Alice zawsze nosiła na palcu obrączkę. Tak, nawet kiedy wychodziła wieczorem. Zawsze miała też na szyi wisiorek ze zdjęciem męża w mundurze. - Czy jesteś do niej podobna? - spytał Ian. Kathleen potrząsnęła głową. Jej włosy zatańczyły wokół głowy, krótka grzywka nawet nie drgnęła. - Nie. Ona jest bardzo piękna. Trzy dni później Ian odkrył, że Kathleen mówiła prawdę i nieprawdę zarazem. Zdjęcie zrobione w kostnicy King County rano trzydziestego pierwszego grudnia dowodziło, że Mary Alice Cahill była piękna. Nawet po śmierci, nawet zamordowana. Ale Kathleen była do niej bardzo podobna. To Ian powiedział Kathleen o śmierci matki i tylko on pomógł jej przejść przez to bolesne pożegnanie. Nikt inny nawet nie próbował pomóc.. Choć nie miała przyjaciół i 14

zawsze różniła się od innych, teraz została uznana po prostu za dziwadło. Co z niej za córka, skoro nie powiadomiła policji o zaginięciu matki przez tyle miesięcy? Ian powiedział Kathleen to, czego musiała się dowiedzieć o morderstwie, i zadał jej pytania, które musiał zadać. Czy chce mieć obrączkę ślubną matki? Nie, odpowiedziała bez wahania. Mary Alice nosiła tę obrączkę za życia i na pewno chciałaby mieć ją na palcu także po śmierci... na zawsze. Kathleen podjęłaby taką samą decyzję odnośnie do wisiorka - gdyby nie fakt, że tej deszczowej nocy, kiedy zaginęła Mary Alice, jej naszyjnik także zginął. Ian towarzyszył Kathleen na pogrzebie matki, a w czerwcu odwiózł ją, jako stypendystkę Rain Mountain, na lotnisko. Została przyjęta do Johns Hokins na sześcioletnie studia medyczne. Kathleen często pisywała do człowieka, który pomógł jej spełnić marzenia i który także podczas studiów był jej jedynym przyjacielem. „Drogi Panie Collier” - zaczynały się wszystkie listy. Były uprzejme, oficjalne, pełne wdzięczności i trochę smutne. Iana martwił ten smutek. Przypuszczał, że znajomi Kathleen z Baltimore nie wiedzą, że jej matka została brutalnie zamordowana. Kathleen na pewno nie chciałaby, żeby wiedzieli. W najlepszym wypadku wzbudzałaby niezdrowe zainteresowanie, w najgorszym - litość. Tak więc dziewczyna, która zawsze trzymała się na uboczu, odizolowała się od ludzi jeszcze bardziej, Ian wiedział, że w ten sposób broni się przed bólem. On także wybudował mur odgradzający go od świata. „Droga Kathleen” - odpowiadał, zachęcając ją, by zwracała się do niego po imieniu. A ponieważ było oczywiste, że jej życie wypełnia bez reszty nauka, zachęcał ją także, by pisała mu o tym, czego się uczy. Kiedy pisała o studiach, jej listy, choć smutne, były pełne pasji. Nauka była dla niej ucieczką, tak jak dla niego ucieczką stały się góry. Tyle że on odnalazł na ośnieżonych stokach radość. Kathleen także znalazła pewien rodzaj szczęścia, ale dopiero gdy zaczęła staż w szpitalu. Opieka nad pacjentami była jej powołaniem. Cieszyła się, że może pomagać ludziom; o swoich pacjentach pisała z uczuciem - tak, jakby byli jej przyjaciółmi - a o lekarzach i pielęgniarkach, od których tak wiele się uczyła, z wielkim szacunkiem. Dla Kathleen życie zaczynało się i kończyło na szpitalu. Tylko tam czuła się szczęśliwa. Im więcej czasu spędzała w szpitalu, tym więcej radości było w jej listach. Na ostatnim roku rozpoczęła pracę na oddziale ginekologiczno-położniczym szpitala 15

Brigham w Bostonie. Trzy miesiące później ukończyła studia z najwyższą lokatą. „Droga Dr Cahill” - napisał Ian. „Drogi Ianie” - odpisała. Jej listy były teraz mniej oficjalne i pisane w widocznym pośpiechu, Ian doszedł do wniosku, że nieczytelne pismo nie jest wrodzoną cechą lekarzy, lecz wynikiem braku czasu. Staranne pismo Kathleen zmieniło się, tak jakby jej trzymająca pióro ręka i kartka papieru poruszały się w przeciwnych kierunkach, gdy usiłowała przelać na papier jak najwięcej słów. Kathleen kochała swoją pracę i chciała, żeby Ian o tym wiedział. Ale listy ustąpiły miejsca pocztówkom, z których pierwsza została wysłana dziesięć dni po napisaniu. Na marginesie Kathleen wyjaśniła, że tyle czasu zabrało jej „zorganizowanie się na tyle, by kupić znaczki”. W odpowiedzi Ian wysłał jej plik firmowych pocztówek Rain Mountain, zaadresowanych i opatrzonych znaczkami. Dopiero dziewięć lat po tym, jak Ian odprowadził Kathleen na samolot, w końcu udało im się porozmawiać. Zadzwoniła do niego do domu. W Seattle była dziesiąta wieczorem, w Bostonie pierwsza w nocy. - Ian? Kobiety-kochanki - często do niego dzwoniły. Ale ten głos wydał mu się nieznajomy. -Tak? -Mówi Kathleen. -Kathleen. Witaj. -Czy to nieodpowiednia pora? -Żadna pora nie jest nieodpowiednia. Jak się masz, Kathleen? -Dobrze. A ty? -Też dobrze. Kathleen? Co się stało? -Właściwie nic. Tylko że czasami... Czy czasem czujesz złość, jesteś na nią wściekły, że pozwoliła się zabić? -Na twoją matkę? -Chodziło mi o twoją matkę, Ian. Bo ja jestem wściekła na moją. Chciałabym wiedzieć, na ile normalna - czy nienormalna -jest moja reakcja. -Myślę, że jest całkiem normalna. A ty? -Sama nie wiem. Bardzo źle się z tym czuję. Wydaje mi się, że to takie egoistyczne. Przecież nie chciała napotkać na swojej drodze mordercy. Chciała tylko trochę się 16

rozerwać. -Ty też chciałaś, żeby się zabawiła. -Tak. Ale ona musiała sobie zdawać sprawę, że zawieranie znajomości z mężczyznami w barach jest bardzo ryzykowne. Miała nastoletnią córkę, którą potrzebowała jej opieki. Powinna być bardziej ostrożna... bardziej na siebie uważać. -Jestem pewny, że była ostrożna, Kathleen. -Ja też. Właśnie dlatego czuję się winna z powodu gniewu, który odczuwam. I że tyle myślę o sobie. O mojej stracie. W końcu to ona zginęła. To ona straciła najwięcej. -Ale i ty poniosłaś wielką stratę. Tym, którzy przetrwali, zostaje cierpienie. -Ty też przetrwałeś. -Dlatego znam gniew, o którym mówisz. Pierwszych osiemnaście lat mojego życia spędziłem, walcząc z całym światem. Nie pamiętam, żebym był wściekły na matkę, ale gdybym wiedział, że zdawała sobie sprawę, do czego zdolny był ojciec, i że celowo go sprowokowała, na pewno trudno byłoby mi jej wybaczyć. -Mimo że to ona była ofiarą. -Nie była jedyną ofiarą swojego braku ostrożności. -Ofiary obwiniające ofiary. -Może, ale jestem pewny, że nasze matki by to zrozumiały. -Mam nadzieję. Dziękuję. Zapadła cisza, ale oboje nie chcieli, by ta rozmowa - czy raczej to milczenie - dobiegło końca. Odezwali się w tej samej chwili. - To miłe - powiedział Ian. -Walczyłeś z całym światem? - spytała Kathleen. Oboje odpowiedzieli jednocześnie. -O tak - potwierdził Ian. -Tak, to miłe - zgodziła się Kathleen. Uśmiechnęli się oboje, a potem zmarszczyli brwi, bo odezwał się pager Kathleen. - Nie jestem w pracy, ale poprosiłam lekarza, który ma dyżur, żeby mnie zawiadomił, kiedy moja pacjentka zacznie rodzić. Obiecałam jej, że z nią będę. Ian pomyślał o kobiecie, której Kathleen złożyła tę obietnicę, jednej z wielu pacjentek, które jej ufały, które powierzyły jej to, co najcenniejsze. Kathleen była jak przyjaciółka dla kobiet znajdujących się pod jej opieką. Ale była to przyjaźń jednostronna, profesjonalna i krótkotrwała. Liczyły się tylko nadzieje i problemy pacjentki, a kiedy dziecko przyszło już na świat i matka zakończyła wizyty poporodowe, Kathleen mogła ich nigdy więcej nie zobaczyć. A prawdziwe przyjaźnie? Ian podejrzewał, że w wolnym czasie Kathleen pisała do 17

niego. Dzisiaj nawet do niego zadzwoniła. Teraz nie miała już wolnego czasu. -Musisz iść. -Tak, ale... -Bardzo bym chciał, żebyś znowu do mnie zadzwoniła, Kathleen. Kiedy tylko zechcesz. -Ty też możesz do mnie dzwonić, Ian. Zwykle jestem tu, w moim mieszkaniu, chyba że mam dyżur. -Ale wtedy śpisz. -Nie szkodzi. Szybko się budzę. Ian był zachwycony perspektywą rozmów z Kathleen. Czuł, że musi z nią rozmawiać. Ale wiedział też, że są ważniejsze sprawy niż jego potrzeby. -Potrzebujesz snu. -Właściwie to nie. Nie tak, jak ja potrzebuję rozmów z tobą. Ta potrzeba okazała się najważniejsza - dla obojga. Kathleen chciała się dowiedzieć wszystkiego o osiemnastoletniej wojnie Iana z całym światem, a Ian bardzo chciał jej o tym opowiedzieć. Nigdy nikomu nie mówił o Samie. Ale chciał, musiał powiedzieć o nim Kathleen. Rozdział 1 Sarah's Orchard, stan Oregon Poniedziałek, 30 grudnia Godzina 14.00 Czasy obecne - Został jeden szczeniak, suczka - powiedziała Marge Hathaway. - Jeśli jest pan zainteresowany... - Jestem - odparł Sam Collier cicho. Nie rozmawiał z nikim od miesiąca, od poprzedniej rozmowy z Marge. Wtedy zadzwonił do niej. Po poszukiwaniach w Internecie - „szczenięta cocker- spaniela” i „Oregon” - znalazł stronę Marge: OceanCrestCockers.com. Strona została 18

ozdobiona z okazji Bożego Narodzenia obrazkami świątecznych wieńców i choinek, ale zainteresowały go głównie fotografie. Na jednym ze zdjęć była Marge ze swoim mężem Glennem, z którym przez pół wieku tworzyła szczęśliwy dom dla ich dzieci, wnuków, prawnuków - i psów. W ostatnim miocie było osiem szczeniąt. Kolorowe zdjęcie dumnych rodziców - w czapkach Świętego Mikołaja - stanowiło gwarancję, że dzieci odziedziczyły po nich złocistą lśniącą sierść, ciemne błyszczące oczy i wszystkie inne cechy, jakie powinny posiadać rodowodowe spaniele. Pod zdjęciami szczeniąt Marge zamieściła swoje opinie o hodowli psów. Czemu nie? To była jej strona. Jej ukochane szczenięta. W wielu kwestiach Marge miała inne zdanie niż autorzy poradników dla hodowców. Jej szczenięta mogły opuścić rodziców dopiero w ósmym tygodniu życia, czyli w przypadku tego miotu dwudziestego ósmego grudnia. Ale nawet gdyby wcześniej były wystarczająco duże i tak nie oddałaby żadnego z nich przed Bożym Narodzeniem. Szczeniaki wychodzące z pudeł ustawionych pod choinkami wyglądają uroczo, lecz - o czym wiedzą wszyscy, którzy kochają psy - szczenię musi się przyzwyczaić do nowego otoczenia, co świąteczne zamieszanie tylko utrudnia. Poza tym to niebezpieczny okres dla maluchów, które gryzą wszystko, co znajdzie się w zasięgu ich wzroku. Szczenięta Marge można było jednak zamawiać z wyprzedzeniem. Dla zainteresowanych podano numer telefonu. Chociaż Marge nie opisała na swojej stronie procedury, jakiej poddawała potencjalnych nabywców szczeniąt, Sam nie był jednak zaskoczony przesłuchaniem, jakie przeprowadziła, kiedy zadzwonił, Chciała znać jego wiek - trzydzieści sześć lat - i wiedzieć, gdzie mieszka. -W Sarah's Orchard. -Ach tak - odparła ciepło. Najwyraźniej znała to małe urocze miasteczko i jego przyjaznych mieszkańców. - To wspaniałe miejsce. -Owszem. -Od jak dawna pan tam mieszka? -Od ośmiu lat. Mam tam sad. -Sad to dobre miejsce dla spaniela. A rodzina? Żona, dzieci? Inne zwierzęta domowe? -Nie mam rodziny. -Ale mieszka pan z kimś? - Nie, mieszkam sam. 19

Zapadła cisza. Długa i ciężka. - Spaniele to bardzo towarzyskie stworzenia - podjęła wreszcie Marge poważnym tonem. - Zwłaszcza nasze spaniele. Kiedy tylko szczenięta trochę podrosną, umieszczamy ich kojec na środku salonu, żeby przyzwyczajały się do obecności dzieci, innych psów, a nawet kotów. Ciepłe, pełne ruchu centrum życia rodzinnego. Sam uważał, że to brzmi cudownie. I tak obco. Och, widywał takie miejsca. Ale nigdy nie był ich częścią. - Jestem pewna - dodała Marge łagodniej - że w twoim sadzie dużo się dzieje. Wiem, że w Sarah's Orchard lubią psy i jest tam mnóstwo dzieci. Co najmniej dziesięć naszych szczeniąt znalazło tam domy. Z jakiegoś powodu Marge polubiła Sama, próbowała więc przekonać samą siebie, że oddanie mu jednego ze szczeniąt będzie dobrym pomysłem. Sam nie wątpił, że choć żyje samotnie, potrafi stworzyć szczęśliwy dom dla psiaka. Był pewny, że chce mieć psa i że zrobi wszystko, by ten pies był szczęśliwy. Nie był jednak pewny, czy mały, towarzyski spaniel nie czułby się lepiej gdzie indziej. Sam marzył o psie, odkąd pamiętał. Już jako dziecko marzył o tym przez cały rok, a w okresie Bożego Narodzenia to pragnienie jeszcze się nasilało. W końcu zdobył się na odwagę i wypowiedział je głośno, choć z góry znał odpowiedź. „Nie”. Odsunął się wtedy od kręgu ciepła i miłości, z którego i tak był wykluczony, by skryć się w ciszy swojego pokoju. A kiedy w wieku szesnastu lat opuścił dom, by wędrować po świecie, nauczył się znajdować spokój w towarzystwie psów. Psy, które napotykał na swojej drodze, miały domy - w przeciwieństwie do niego. Były szczęśliwe, kochane, bezpieczne. Kiedyś, myślał, on także będzie miał dom. A gdy już znajdzie dom, kupi psa. Sarah's Orchard było tym domem. Sam uznał, że w tym roku, w czasie tych świąt, może wprowadzić pod swój dach psa. Wydawało się to wspaniałym pomysłem, dopóki ta miła kobieta, z którą rozmawiał przez telefon, nie sprawiła, że zaczął się zastanawiać, czy nie będzie to z jego strony egoistyczne. Wprawdzie ludzie uważali, że potrafi się doskonale porozumiewać z psami, a niektórzy nazywali go nawet zaklinaczem psów, lecz Sam znał prawdę. To psy doskonale potrafiły porozumiewać się z nim. Wszystkie psy mają swoje sposoby na ludzi. - Jest jakiś konkretny powód, dla którego chce pan akurat spaniela? -spytała Marge po kolejnej chwili ciszy. Powód? Nie. Uczucie... Tak. 20

Sam już dawno wyparł z pamięci wspomnienia nieszczęśliwego dzieciństwa. Wspomnienia - i związane z nimi emocje - zostały za zamkniętymi drzwiami. Tylko on miał do nich klucz. Ale były też inne emocje; emocje, których nie potrafił z taką łatwością kontrolować. Wzięły się nie wiadomo skąd i budziły nadzieję. Nadzieję... lecz także tęsknotę, której nie rozumiał, i ból, zbyt wielki, by go nazwać. Przyjął te emocje, które pojawiły się bez ostrzeżenia i zaparły mu dech w piersiach. Dzięki nim poczuł, że żyje. Miał wrażenie, jakby one same były żywymi istotami, jego przyjaciółmi. Czuł też, że musi żyć w zgodzie z ich nakazami. Właśnie dlatego zaczął szukać w Internecie informacji o spanielach. Tak jak w innych przypadkach wydawało się, że to nielogiczne. Sam bardzo mało wiedział o spanielach. Nie była to rasa wybierana przez ludzi, z jakimi pracował - mechaników, rybaków, marynarzy i tych, którzy zajmowali się myciem okien, malowaniem mostów czy naprawianiem dachów. Ale ilekroć widział spaniela, zalewała go fala tęsknoty i nadziei. Więc w odpowiedzi na pytanie Marge powiedział: -To zawsze była moja ulubiona rasa. -Moja też. Oczywiście! - wykrzyknęła Marge entuzjastycznie, po czym przeszła do wykładu na temat odpowiedzialności związanej z posiadaniem psa. - Każdy pies to wielka odpowiedzialność. Zwłaszcza spaniele, bo to długowieczna rasa. Niektóre żyją siedemnaście lat, a nawet dłużej. Jak wszystkie stworzenia wymagają troskliwej opieki, szczególnie pod koniec życia. -Zdaję sobie z tego sprawę. Jestem gotów przyjąć na siebie taką odpowiedzialność. -Wierzę, że tak. -Ale nie jest pani pewna, czy w mojej sytuacji zapewnię psu dobre życie. -Tylko dlatego, że mam swoje przyzwyczajenia. A jestem bardzo uparta. Widzi pan, zajmuję się hodowlą spanieli od pięćdziesięciu lat i zawsze miałam więcej rodzin - rodzin z dziećmi - zainteresowanych moimi psami niż szczeniąt do zaoferowania. Podejrzewam, że tym razem będzie tak samo i, szczerze mówiąc, chętniej oddam szczenięta do domów z dziećmi. -To oczywiste - odparł Sam, choć miał ochotę przekonywać Marge, że każdemu jej szczenięciu, w ogóle każdemu psu, najlepiej byłoby w jego domu. -Ale muszę przyznać - ciągnęła - że w tym miocie jest jedna suczka, którą chyba wolałabym sprzedać panu. -Och? 21

-Nie jest tak towarzyska jak jej rodzeństwo. Właściwie wcale nie jest towarzyska. Problem w tym, że jest bardzo mała. Może się jeszcze okazać najśmielsza z całego miotu. Ale jeśli nie... -Wezmę ją. Marge obiecała, że się z nim skontaktuje, i życzyła Samowi wesołych świąt Przez następne cztery tygodnie Sam przygotowywał się na przyjęcie suczki, choć miał nadzieję - ze względu na nią - że wkrótce poczuje się lepiej w pełnym ludzi saloniku Marge. Na pewno tak właśnie będzie, powiedział sobie, po czym wysprzątał wszystkie cztery pokoje swojego domu. Wyszorował nawet drewniane podłogi. Tak, suczka na pewno zrobi się śmielsza, a on zadzwoni do innych hodowców, na wszelki wypadek. Nie zrobił tego jednak. Nigdy nie porzuciłby szczenięcia, które jeszcze mogło należeć do niego. Dziesiątki razy wracał w myślach do rozmowy z Marge, powtarzając sobie wszystko, co powiedział i czego nie powiedział, i zastanawiał się nad innymi rozmowami, które Marge mogła odbyć... Wiele szczeniąt Marge trafiło do Sarah's Orchard. Znalazły domy w rodzinach, które starannie wcześniej sprawdziła. Jak matka, która chce mieć pewność, że jej dziecku nie stanie się krzywda. Teraz mogła zadzwonić do kogoś, kogo znała. I czego dowiedziałaby się o Samie od dobrych ludzi z Sarah's Orchard? Że kiedy pojawił się tu na swoim harleyu, byli pewni, że należy do Aniołów Piekła. Wszystko na to wskazywało: długie włosy, czarna skórzana kurtka, ponury wyraz twarzy. Zatrzymał się, żeby zatankować motor - ot, zwykła przerwa w drodze na wybrzeże. Czuł na sobie podejrzliwe spojrzenia mieszkańców miasteczka i ich ulgę, kiedy pojechał dalej. Opuszczony sad znajdował się trzy kilometry za miastem. Tabliczka z napisem NA SPRZEDAŻ chyliła się ku ziemi, tak jak zaniedbane jabłonie. Sam jechał szybko, spiesząc nad morze, kiedy nagły żal chwycił go za serce. Żal mu było tych opuszczonych drzew. Zatrzymał się i poczekał, aż jego oddech się uspokoi. Tak, czuł żal, ale ten żal obudził w nim nadzieję. Nadzieję, która kazała mu wrócić do miasteczka. Przez ponad dziesięć lat imał się niebezpiecznych, ale dochodowych zajęć, miał więc dość pieniędzy, by kupić opuszczony sad. Zostało mu nawet trochę na fryzjera i furgonetkę. Sarah's Orchard słynęło z jabłek, tak jak pobliskie Medford było znane z gruszek. Jednak w Sarah's Orchard nie było odpowiednika Harry'ego i Davida. Zamiast jednego wielkiego przedsiębiorstwa działało tu wiele małych firm, z których każda produkowała tylko 22

jeden rodzaj przetworu z jabłek. Mieszkańcy miasteczka wątpili, czy drzewa Sama jeszcze kiedykolwiek będą owocować. On początkowo też. Zwłaszcza gdy po lekturze książek, które kupił w miejscowej księgarni, przekonał się, że nie ma pojęcia o drzewach owocowych... ani o żadnych innych drzewach, jeśli chodzi o ścisłość. Ale albo Sam Collier umiał czytać między wierszami, albo był urodzonym sadownikiem. Zdania co do tego były podzielone. Nikt jednak nie kwestionował wyników - sad znowu owocował, jabłek było więcej niż kiedykolwiek i były jeszcze lepsze. Sam wiedział, że nie miało to nic wspólnego z jego osobą. On tylko zastosował ogólnie znane zasady dotyczące przycinania, nawożenia, podlewania i zbierania. Robił to, kiedy trzeba - to wszystko. Ziemia leżała odłogiem dość długo. Drzewa trwały jak w hibernacji. Sad odpoczął i znów mógł rodzić owoce. Tak czy inaczej, gdyby Marge o niego zapytała, dowiedziałaby się, że Sam jest urodzonym ogrodnikiem i kurą znoszącą złote jajka. Dzięki niemu miejscowa gospodarka znowu przeżywała rozkwit. Sarah's Orchard wiele mu zawdzięczało. Gdyby zagadnęła kogoś bardziej rozmownego, mogłaby usłyszeć, że Sam nie jest Aniołem Piekła - choć może być upadłym aniołem. Mężczyźni go podziwiają. A kobiety... Cóż, niepodobna patrzeć na Sama, słuchać jego głosu - i nie myśleć o seksie. Ale to tylko niewinne fantazje. Jest zbyt zamknięty w sobie i zbyt inteligentny, by romansować z kobietami z Sarah's Orchard. Sam przypuszczał, że Marge nie zgorszyłoby takie wyznanie. Problem w tym, że pewnie nikt nie powiedziałby jej tego, co najbardziej pragnął usłyszeć: jeśli ktoś powinien mieć psa, to właśnie on. Jaki szczęśliwy byłby ten pies! Niestety, żadna z tych rozmów nie trwałaby dość długo, by mogły paść te decydujące słowa. Wszyscy byliby przekonani, że zaszła jakaś pomyłka. To niemożliwe, żeby Sam Collier zadzwonił do Marge w sprawie psa. Przecież nawet nie ma go teraz w mieście. Zimą, gdy jego sad zapadał w sen, zawsze wyjeżdżał. Nikt nie wiedział dokąd, ale wszyscy byli pewni, że wiedzą: na spotkania z dawnymi albo nowymi kochankami. Początkowo seks oczywiście był głównym powodem, dla którego Sam wyjeżdżał z Sarah's Orchard pierwszego grudnia. Seks i dojmująca tęsknota, którą zawsze budziło w nim zbliżające się Boże Narodzenie. Ale w tym roku - mimo tęsknoty, a może dlatego że wiązała się ze wspomnieniem niechcianego chłopca, który bardzo pragnął mieć psa - Sam został w domu. Ludzie mogliby też powiedzieć Marge, że to nie Sam dzwonił do niej w sprawie 23

szczenięcia, bo gdyby chciał kupić psa, byłoby to zwierzę podobne do niego, dzikie i niebezpieczne. Może wilczur, może nawet prawdziwy wilk. I na pewno byłby to dorosły pies, nie szczeniak. Owszem, Sam Collier potrafił opiekować się drzewami. Ale to coś zupełnie innego niż opieka nad psem, prawda? Więc jeśli ktoś dzwonił do Marge, na pewno nie był to Sam. Nie ma sensu do niego oddzwaniać. Wróci do Sarah's Orchard dopiero na początku marca. A choć bardzo dobrze zna się na komputerach i chętnie pomaga tym, dla których nowoczesne technologie stanowią problem, nie ma ani automatycznej sekretarki, ani poczty głosowej. Nikt nie wiedział dlaczego. A powód był prosty: nigdy dotąd nie zdarzyło się, by oczekiwał telefonu. A teraz czekał na telefon od Marge i wiedział, że podniesie słuchawkę. Jeśli Marge zadzwoni. Zadzwoniła trzydziestego grudnia. I miała dla niego szczeniaka. Jeśli nadal jest zainteresowany, rzecz jasna. -Jestem zainteresowany - zapewnił. - Przyjadę po nią od razu, jeśli można. Zajmie mi to jakieś półtorej godziny. -Nie ma problemu, ale może najpierw powiem panu o niej coś więcej? - W głosie Marge brzmiała ostrzegawcza nuta. Uważała, że powinien dowiedzieć się czegoś, zanim ruszy w drogę. Czegoś, co być może sprawi, że się rozmyśli. Sam był pewien, że nie zmieni decyzji i weźmie to niechciane szczenię. Ale skoro Marge woli powiedzieć mu wszystko teraz... -Dobrze. -Cóż, chyba nie muszę mówić, że nie stała się bardziej towarzyska. Pod tym względem jest nawet gorzej, niż było. Ale to naprawdę słodkie, łagodne stworzenie. Jest bardzo wrażliwa. Denerwuje ją nawet najmniejsze zamieszanie. Lubi ciszę. Nawet telewizja, która zazwyczaj uspokaja szczenięta, kiedy ludzi nie ma w pobliżu, źle na nią wpływa. -Ja nie oglądam telewizji. -Nie? To dobrze. To jej się spodoba. Przeniosłam ją do sypialni, z dala od zgiełku. Tam jest spokojniejsza, mniej lękliwa. Bawi się i w końcu zaczęła jeść tyle, ile powinna. Wcześniej prawie wcale nie jadła. Była zbyt nerwowa, jak sądzę. Ale teraz przybrała na wadze i ma brzuszek jak reszta szczeniaków. Poza tym cieszy się doskonałym zdrowiem. Nasz weterynarz, do którego mam całkowite zaufanie, twierdzi, że jest 24

bardzo silna. Tylko nieśmiała. Mniej boi się dorosłych niż dzieci i muszę powiedzieć, że zdecydowanie woli mężczyzn. Powinna czuć się dobrze w pana towarzystwie. A może nie. Może nigdzie" nie będzie czuła się naprawdę dobrze. Ale tak czy inaczej będzie miała dom. Jeśli jej pan nie weźmie, my ją zatrzymamy. -Chcę ją wziąć. -To wspaniale. Musi pan wiedzieć, że ona potrzebuje dużo miłości i czułości. Więcej niż inne szczenięta. Tak już jest z trudnymi dziećmi, prawda? Wszystko jest w porządku, jeśli dostają tyle miłości, ile potrzebują. „Jeśli”. Zepchnięte w najciemniejszy kąt pamięci wypłynęło na powierzchnię. Pierwsze wyraźne wspomnienie. Sam właśnie skończył sześć lat. Jego młodszy brat Tyler miał przyjść na świat za niecały miesiąc. Sam już nie mógł się tego doczekać - do chwili, gdy usłyszał przypadkiem rozmowę matki z ojczymem. O nim, ich trudnym dziecku. -Nie chcę, żeby Sam kręcił się w pobliżu mojego syna, Vanesso. -Naszego syna, Mason! -Tak, kochanie, naszego syna. Naszego Tylera. Którego musimy chronić przed Samem. -Naprawdę sądzisz, że Sam mógłby skrzywdzić Tylera? -Nie wiem. Ale istnieje takie ryzyko, a ja nie chcę ryzykować. Z Samem jest coś nie tak. Oboje o tym wiemy. Może powinien znowu zaczął przyjmować leki. -To kiepski pomysł. Sam jest spokojny, nawet kiedy nie dostaje valium. Zresztą nigdy nie zachowywał się agresywnie. -Jeszcze nie. Ale geny mogą w końcu dojść do głosu. Nie myślałaś, żeby odesłać go do ojca? -Ależ Mason! Wiesz, co to za człowiek! Ian to potwór. Nie kochał mnie. Nie chciał mnie... ani Sama. -Wiem. -Może siedzi w więzieniu... albo już nie żyje. Jak mogłeś pomyśleć o oddaniu Sama ojcu?! Rozumiem, że nie chciałeś go adoptować. Chociaż nie było mi łatwo zmusić Iana do zrzeczenia się praw rodzicielskich. -Wiem, że nie było ci łatwo, kochanie. To wszystko było dla nas bardzo trudne. Ale Sam nie nazywa się Hargrove, a Tyler będzie nosił to nazwisko. Musimy myśleć przede wszystkim o Tylerze. -Sam? - spytała Marge - Jest pan tam? -Jestem - powiedział - ale wyjeżdżam za pięć minut. Będę u pani około czwartej. 25