Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 114 850
  • Obserwuję510
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań681 984

Taylor Laini - Córka dymu i kości 01

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Taylor Laini - Córka dymu i kości 01.pdf

Beatrycze99 EBooki T
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 388 stron)

Taylor Laini Córka dymu i kości 01 Córka dymu i kości Na wszystkich kontynentach na drzwiach domów pojawiają się czarne odciski dłoni. Wypalają je skrzydlaci nieznajomi, którzy wkradają się do naszego świata przez szczelinę w niebie... Przemierzająca kręte uliczki zasypanej śniegiem Pragi siedemnastolatka ze szkoły sztuk plastycznych zostanie wkrótce uwikłana w brutalną wojnę istot nie z tego świata. I odkryje prawdę o sobie – zrodzonej z dymu i kości… Jej szkicowniki są pełne potworów. Mówi w wielu językach, nie tylko ludzkich. Ma jaskrawoniebieskie niefarbowane włosy, niezwykłe tatuaże i blizny. Kim jest? Karou prowadzi podwójne życie: jedno w Pradze jako utalentowana i tajemnicza artystka, drugie w sekretnym sklepie, gdzie rządzi Brimstone – Dealer Marzeń. Karou nie wie,skąd przybywa i czy jest tylko człowiekiem. Nie wie, po co wyrusza przez magiczny portal na ryzykowne wyprawy. I nie wie, do którego świata należy. Dopóki nie spotka najpiękniejszej istoty: mężczyzny o skrzydłach z płomienia, ustach bez uśmiechu i oczach koloru ognia, których spojrzenie jest jak płonący lont wypalający powietrze pomiędzy nimi. Akiva staje się jej tak bliski, jakby kochała go całe życie...

Dawno, dawno temu, anioł i diablica zakochali się w sobie. Nie skończyło się to dobrze.

Dziewczyna, która się nie boi Idąc do szkoły po pokrytych śniegiem kocich łbach, Karou nie miała żadnych złych przeczuć. Wydawało się, że to poniedziałek jak każdy inny. Poniedziałkowy do szpiku kości i tak samo styczniowy. Było zimno i ciemno - zima., w tym martwym czasie, słońce wstawało dopiero po ósmej, ale i tak było cudownie. Padający śnieg i wczesna godzina sprawiały, że Praga wyglądała jak miasto ze snu albo zdjęcia - ferrotypu - srebrzysta i zamglona. Nad brzegiem rzeki przejeżdżały z rykiem autobusy i tramwaje, osadzając dzień w realiach XXI wieku, ale te ustronniejsze zakątki spokojnie mogłyby się odnaleźć w przeszłości. Śnieg, bruk i nierzeczywiste światło, kroki Karou i pióropusz pary unoszący się nad jej kubkiem z kawą, a ona sama zatopiona w przyziemnych myślach o szkole i swoich misjach. Tylko od czasu do czasu zagryzała policzek, gdy odzywało się boleśnie złamane serce, jak to złamane serca mają w zwyczaju, ale odganiała te myśli, gotowa o nich zapomnieć. W jednej ręce trzymała kubek, a drugą zbierała poły płaszcza. Teczkę na rysunki miała przewieszoną przez ramię, a włosy, rozpuszczone, długie, w kolorze pawiego turkusu, pokryte były warstewką śniegu.

Zwykły dzień. Aż tu nagle! Warkot, tupot kroków i znienacka chwyt zza pleców. Została przyciśnięta do męskiej klatki piersiowej, odsunięto jej szalik i poczuła na szyi zęby - zęby. Ugryzienie. Jej napastnik ją gryzł. Zirytowana usiłowała się wyrwać, nie wylewając przy tym kawy, ale trochę i tak rozchlapało się na brudny śnieg. - Chryste, Kaz, odwal się - warknęła i odwróciła się, żeby stanąć oko w oko z byłym chłopakiem. Światło latarni miękko układało się na jego pięknej twarzy. Głupiej pięknej twarzy, pomyślała, odpychając go. Co za głupia twarz. - Skąd wiedziałaś, że to ja? - zapytał. - To zawsze ty. I nigdy ci się nie udaje. Kazimir z zaangażowaniem godnym lepszej sprawy niespodziewanie wyskakiwał na Karou z różnych kryjówek i nie mógł znieść, że nie udawało mu się zrobić na niej najmniejszego wrażenia. - Dziewczyna, która się nie boi - narzekał i robił minę, której, jak sądził, nie można się oprzeć. I do niedawna tak właśnie było. Wcześniej musiałaby się wspiąć na palce i polizać jego wydętą, nadąsaną dolną wargę, lizać ją powoli, a potem złapać między zęby i drażnić się z nim, zanim zatopiłaby się w pocałunku, rozpłynęła w nim jak zostawiony na słońcu miód. Ale to już przeszłość. - A może wcale nie jesteś straszny? - powiedziała i odeszła. Kaz dogonił ją i szedł obok, z rękami w kieszeniach. - Właśnie, że jestem straszny. A warczenie? A ugryzienie? Każdy normalny człowiek dostałby zawału. Tylko nie ty, w żyłach masz lód zamiast krwi. A kiedy go zignorowała, dodał:

- Josef i ja zaczynamy nowy projekt. Wampiryczne wycieczki po Starówce. Turyści będą zachwyceni. Będą, pomyślała Karou. Dobrze płacili za wyprawy z duchami Kaza. Prowadził ich nocą przez plątaninę praskich uliczek, zatrzymując się w miejscach, w których dokonano morderstw, a zza drzwi budynków wypadały duchy, które wywoływały wrzaski przerażenia. Kilka razy sama wystąpiła w roli ducha: trzymała wysoko w dłoniach zakrwawioną głowę i zawodziła, a krzyk turystów stopniowo przechodził w śmiech. To było zabawne. Kaz też był zabawny. Do czasu. - Powodzenia - powiedziała bezbarwnym głosem i dalej szła przed siebie. - Mogłabyś się przydać - powiedział. - Nie. - Mogłabyś zagrać seksowną wampirzycę... - Nie. - Kusić mężcz... - Nie. - Włożyłabyś swoją pelerynę... Karou się najeżyła. Kaz dalej się przymilał: - Ciągle ją masz, prawda, kotku? W życiu nie widziałem nic piękniejszego, czarny jedwab na twojej białej skórze... - Zamknij się - syknęła i zatrzymała się na środku placu Maltańskiego. Boże, pomyślała, jaka byłam głupia, żeby zakochać się w tym ślicznym aktorze ulicznym, przebierać się dla niego i fundować mu takie wspomnienia? Bezdenna głupota. Głupota samotnej dziewczyny. Kaz podniósł rękę, żeby strząsnąć z jej rzęs płatki śniegu. - Dotknij mnie, a będziesz miał kawę na twarzy powiedziała.

Opuścił dłoń. - Prrr, moja dzika Karou! Kiedy przestaniesz się na mnie wyżywać? Przecież powiedziałem, że mi przykro. - Więc niech dalej będzie ci przykro. Tylko gdzie indziej. Rozmawiali po czesku, a jej nabyty akcent ani trochę nie różnił się od jego, ojczystego. Westchnął, zirytowany, że Karou wciąż odrzucała przeprosiny. Jego scenariusz tego nie przewidywał. - No chodź - wymruczał. Jego głos był jednocześnie ochrypły i miękki, jak u muzyka bluesowego: mieszanka żwiru i jedwabiu. - Mieliśmy być razem, ty i ja. Mieliśmy. Teraz Karou łudziła się, że jeśli miała być dla kogokolwiek, nie był to Kaz. Popatrzyła na niego, na pięknego Kazimira, którego uśmiech działał jak rozkaz i przyklejał ją do jego boku. Wydawało jej się, że to najszczęśliwsze miejsce na świecie, że kolory są tam żywsze, a doznania intensywniejsze. Później odkryła, że to również miejsce tłumnie uczęszczane przez inne dziewczyny, kiedy jej nie było w pobliżu. - Niech Svetla zostanie twoją kusicielską wampirzycą - powiedziała. - Rolę kusicielki ma już przećwiczoną. Wyglądał na przerażonego. - Nie chcę jej. Chcę ciebie. - Niestety, ja nie wchodzę w rachubę. - Nie mów tak - poprosił i wyciągnął rękę. Odepchnęła ją, ale w sercu poczuła ukłucie, mimo starań, by tak się nie stało. Nie warto, wmawiała sobie. Ani trochę. - Zdajesz sobie sprawę, że to już zakrawa na prześladowanie? - Nie prześladuję cię. Tak się składa, że też idę w tę stronę. - Jasne - rzuciła Karou.

Byli już bardzo blisko wejścia do jej szkoły. Czeska Akademia Sztuk była prywatnym liceum mieszczącym się w różowym barokowym pałacyku, słynącym z tego, że podczas wojny dwóch czeskich powstańców poderżnęło tam gardło gestapowcowi i wypisało jego krwią słowo „wolność". Bohaterski przejaw oporu, zanim zostali złapani i nabici na ostrą bramę. Ale Kaz nie był uczniem. Miał dwadzieścia lat, był trochę starszy od Karou i nigdy wcześniej nie widziała go na nogach przed południem. - Właściwie, dlaczego nie śpisz? - Mam nową pracę - odrzekł. - Zaczyna się rano. - Co? Urządzasz poranne wycieczki wampiryczne? - Nie. To coś innego. Wymaga porannego obnażenia -zachichotał. Upajał się tajemnicą. Ponad wszystko chciał, żeby zapytała o szczegóły. Nie miała zamiaru. Obojętnie powiedziała: - W takim razie powodzenia - a potem odeszła. Kaz zawołał za nią: - Nie chcesz wiedzieć, co to takiego? - W jego głosie wciąż brzmiał uśmiech. Słyszała go wyraźnie. - Nie obchodzi mnie to - zawołała przez ramię i minęła bramę. A powinna była zapytać.

Odsłona pierwsza W poniedziałek, środę i piątek pierwszymi zajęciami Karou był rysunek. Kiedy weszła do studia, jej przyjaciółka Zuzana już tam była i rozstawiała dla nich sztalugi tuż przed podestem dla modela. Karou zdjęła teczkę z rysunkami i płaszcz, rozwiązała szalik i oświadczyła: - Jestem prześladowana. Zuzana uniosła brew. Była mistrzynią w wyrażaniu uczuć za pomocą brwi i Karou szalenie jej tego zazdrościła. Jej własne brwi nie chciały działać niezależnie od siebie, przez co nie było ją stać na manifestacje podejrzliwości i niesmaku. Zuzana nie miała z tym najmniejszego problemu, ale tym razem zastosowała dyskretniejszy sygnał, coś w rodzaju oziębłej ciekawości. - Nie mów, że Głąb znowu chciał cię wystraszyć? - Jest teraz w fazie wampirycznej. Ugryzł mnie w szyję. - Aktorzy — mruknęła Zuzana. - Mówię ci, pokaż, na co cię stać. Oducz go wyskakiwania na ludzi. - Nie mam paralizatora. - Karou zachowała dla siebie przekonanie, że wcale go nie potrzebuje, bo doskonale radziła sobie z samoobroną bez użycia elektryczności. Przeszła nietuzinkowe szkolenie.

- No to kup. Serio. Złe zachowanie powinno być karane. A poza tym byłoby śmiesznie, nie sądzisz? Zawsze chciałam kogoś potraktować prądem. Bzzzzz! - Zuzana zasymulowała konwulsyjne wstrząsy. Karou pokręciła głową: - Nie, okrutnico, nie wydaje mi się, żeby to było śmieszne. Jesteś okropna. - Nie ja jestem okropna, Kaz jest. I nie mów, że cię nie ostrzegałam. - Rzuciła Karou ostre spojrzenie. - Chyba nie masz zamiaru mu przebaczyć? - Nie - stanowczo powiedziała Karou. - Ale spróbuj jemu to uświadomić. Kaz po prostu nie był w stanie zrozumieć, że jakaś dziewczyna może z własnej woli pozbawiać się jego wdzięków. A ona tylko wzmocniła jego poczucie własnej wartości przez te kilka miesięcy, które spędzili razem, wpatrując mu się w oczy i dając mu... wszystko? Do tego, żeby ją teraz czarował, zmuszała go urażona duma. Chciał udowodnić, że może mieć każdą dziewczynę. Że to zależy tylko od niego. Może Zuzana miała rację? Trzeba go potraktować prądem. - Szkicownik - poleciła Zuzana, wyciągając rękę jak chirurg w czasie operacji. Władczość przyjaciółki Karou była odwrotnie proporcjonalna do jej rozmiarów. W butach na koturnach miała ledwie ponad sto pięćdziesiąt centymetrów, podczas gdy Karou mierzyła metr sześćdziesiąt osiem, ale wydawała się jeszcze wyższa, tak samo jak zawsze wyższe wydajii się baletnice z powodu długich szyj i smukłych kończyn. Karou nie była baleriną, ale miała to w sobie, w figurze, a może i w stylu ubierania się. Tylko że niewiele balet niema jaskrawe niebieskie włosy i całe konstelacje tatuaży, a Karou miała i jedno, i drugie.

Gdy sięgała po szkicownik i podawała go Zuzanie, widać było dwa tatuaże: słowa oplecione wokół nadgarstków jak bransoletki: na jednym historia, na drugim prawdziwa. Kiedy Zuzana wzięła zeszyt, Pavel i Dina, uczniowie, zaczęli zaglądać jej przez ramię. Szkicowniki Karou miały w szkole status kultowych i codziennie podawano je sobie z rąk do rąk. Ten - o numerze seryjnym 92 - był spięty gumową opaską i kiedy Zuzana ją zdjęła, otworzył się sam, a każda strona była tak gęsto pokryta gruntem i farbami, że ledwo mieściły się w okładkach. Kiedy szkicownik rozłożył się jak wachlarz, objawili się stali bohaterowie Karou: imponujący i dziwaczni. Była wśród nich Issa, pół kobieta (od pasa w górę), pół żmija, z nagimi, dużymi piersiami bohaterki Kamasutry, kłami i kapturem kobry oraz twarzą anioła. Był też Twiga z szyją żyrafy; w jednym oku miał jubilerskie szkło powiększające. Spod chustki Yasri, kobiety z papuzim dziobem i ludzkimi oczami, wysypywała się fala pomarańczowych loków. Trzymała tacę pełną owoców i dzban wina. No i oczywiście Brimstone. Gwiazdor szkicowników. Tym razem pokazany był z Kishmishem, usadowionym na jednym z jego splecionych w wianek baranich rogów. W fantastycznych historiach, opowiadanych przez Karou w jej szkicownikach, Brimstone zajmował się spełnianiem życzeń. Czasem nazywała go Dealerem Marzeń, a kiedy indziej po prostu Zgredem. Rysowała te istoty, odkąd była małą dziewczynką, a jej przyjaciele mówili o nich tak, jakby istniały naprawdę. - Co robił Brimstone w czasie weekendu? - spytała Zuzana. - To co zwykle - odparła Karou - kupował zęby od morderców. Wczoraj zdobył kilka kłów krokodyla znad Nilu od tego wstrętnego somalijskiego kłusownika, ale ten idiota

chciał go okraść i został za to podduszony przez kołnierz z węża. Ma szczęście, że w ogóle jeszcze żyje. Zuzana odnalazła tę historię na ostatnich zamalowanych stronach: oczy Somalijczyka wywracały się w stronę wnętrza czaszki, a wąż oplatał mu szyję ciasno jak garota. Ludzie, jak wcześniej wyjaśniła Karou, musieli się zgodzić na oplecenie sobie wokół szyi jednego z węży, zanim weszli do wnętrza sklepu Brimstone'a. Dzięki temu, jeśli mieli niecne plany, byli łatwi do spacyfikowania: podduszenie nie zawsze kończyło się tragicznie; ukąszenie w gardło już tak. - Jak ty wymyślasz te historie, wariatko? - spytała Zuzana z nutką zazdrości. - A kto powiedział, że je wymyślam? Mówię wam, że to wszystko prawda. - Jasne. I włosy też masz naturalnie niebieskie. - Bo mam. Karou wzruszyła ramionami i splątała włosy w niechlujny węzeł na karku, który dla pewności podpięła pędzlem. Jej włosy naprawdę były w takim kolorze jak ultramaryna wyciśnięta prosto z tubki, ale mówiła to zawsze ze znaczącym uśmieszkiem, jakby żartowała. Odkryła, że ten leniwy uśmiech wystarczy, żeby mówić prawdę, nie ryzykując, że ktokolwiek jej uwierzy. To było o wiele prostsze niż snucie siatki kłamstw i stało się jej znakiem rozpoznawczym: Karou z niebieskimi włosami i szaloną wyobraźnią. W rzeczywistości to nie jej wyobraźnia była szalona. Takie było jej życie: niebieskie włosy, Brimstone i cała reszta. Zuzana podała szkicownik Pavlovi i zaczęła przerzucać strony własnego wielkoformatowego szkicownika, szukając pustej strony. - Ciekawa jestem, kto będzie dzisiaj pozował. - Pewnie Wiktor - odrzekła Karou. - Dawno go nie było.

- No właśnie. Miałam nadzieję, że umarł. - Zuzana! - No co? On ma osiem milionów lat. Równie dobrze moglibyśmy malować model szkieletu, zamiast tego żywego worka kości. Przez ich zajęcia przewijało się kilkunastu modeli, mężczyzn i kobiet, o różnych figurach i w różnym wieku. Była wśród nich imponująca madame Svobodnik, która nadawała się bardziej do pozowania na zajęciach z pejzażu niż z anatomii, oraz filigranowa Eliska z talią osy, ulubienica uczniów płci męskiej. Zuzana najmniej lubiła wiekowego Wiktora. Przysięgała, że po każdych zajęciach z nim śniły jej się koszmary. - Wygląda jak niezabandażowana mumia. - Wzdrygnęła się. - Wyobrażasz sobie gorszy początek dnia niż oglądanie nagiego starca? - To lepsze niż atak wampira - odparła Karou. Nie miała nic przeciwko rysowaniu Wiktora. On przynajmniej miał na tyle kiepski wzrok, że nie mógł utrzymywać ze studentami kontaktu wzrokowego. Mimo że od lat rysowała nagich modeli, wciąż czuła się niekomfortowo, podchwytując spojrzenie któregoś z młodszych mężczyzn, kiedy podnosiła wzrok znad szkicu jego penisa - nie można było zostawić tej partii rysunku pustej. Karou czuła wtedy, że policzki jej płoną i szybko chowała się za sztalugą. Jak miało się okazać, te chwile dyskomfortu były niczym w porównaniu z dzisiejszym horrorem. Temperowała właśnie ołówek, gdy Zuzana przemówiła dziwnym, zdławionym głosem: - O Boże, Karou! Wiedziała, zanim zdążyła spojrzeć. Wymaga obnażenia, powiedział. Och, jak sprytnie! Przeniosła wzrok ze swojego ołówka na katedrę i zobaczyła tam Kaza, stojącego obok profesor Fiali. Był bosy,

okryty szlafrokiem, a sięgające ramion złote włosy, jeszcze przed chwilą targane wiatrem i posypane płatkami śniegu, zebrał w kucyk. Jego twarz była doskonałą mieszanką słowiańskich ostrych rysów i miękkiej zmysłowości: kości policzkowe miał jakby wycięte za pomocą obrabiarki do diamentów, a jego ust aż chciało się dotknąć palcem, żeby sprawdzić, czy są z aksamitu. A dobrze wiesz, Karou, że takie właśnie były. Głupie usta. Po sali rozeszły się szepty. Nowy model, o mój Boże, cudowny... Wśród nich jeden wybił się wyraźnie: - Czy to nie chłopak Karou? „Były", chciała odpowiedzieć. Bardzo, bardzo były. - To chyba on. Popatrz tylko... Karou patrzyła i miała nadzieję, że jej twarz wyraża niezmącony spokój. Nie zaczerwień się, nakazywała sobie. Nie zaczerwień się! Kaz popatrzył prosto na nią i uśmiechnął się, a na policzku pojawił mu się dołek. Oczy miał roz-anielone i ubawione. A kiedy upewnił się, że patrzy, miał czelność puścić do niej oko! Wokół Karou przetoczyła się fala chichotów. - Ty podły draniu... - zapowietrzyła się Zuzana. Kaz wszedł na podest dla modela. Patrzył prosto na Karou, kiedy rozwiązywał pasek szlafroka i zrzucał go z ramion. A potem jej były chłopak stanął przed całą klasą piękny jak obrazek i nagi jak go Pan Bóg stworzył. Na klatce piersiowej, tuż nad sercem, widniał nowy tatuaż. Wypisana kursywą litera K. Rozległo się jeszcze więcej chichotów. Ludzie nie wiedzieli, na kogo patrzeć: na Karou czy na Kazimira, więc zerkali to na jedno, to na drugie i czekali, aż zacznie się przedstawienie. - Spokój! - nakazała profesor Fiala i klaskała w dłonie, dopóki nie zapadła cisza. Wtedy na policzkach Karou

pojawił się rumieniec. Nie mogła na to nic poradzić. Najpierw poczuła gorąco rozlewające się na jej piersi i szyi, a potem krew dotarła do twarzy. Kaz nie spuszczał z niej wzroku, a jego dołeczek na policzku jeszcze się pogłębił na widok rumieńca. - Proszę cię o zmianę pozycji co minutę, Kazimir -powiedziała Fiala. Kaz przybrał pierwszą pozę. Była dynamiczna, taka, jakie powinny być pozycje jednominutowe - skręcony tułów, napięte mięśnie, kończyny naprężone w złudzeniu ruchu. Te szkice na rozgrzewkę miały się koncentrować właśnie na uchwyceniu ruchu i ćwiczeniu swobodnej kreski, a Kaz wykorzystywał je do popisywania się. Karou zauważyła, że nie słychać skrobania wielu ołówków, które powinny pilnie szkicować. Czy pozostałe dziewczyny gapiły się na niego tak samo bezmyślnie jak ona? Pochyliła głowę, podniosła swój doskonale naostrzony ołówek i myśląc o innych zastosowaniach tego narzędzia, które chętnie wcieliłaby w życie, zaczęła szkicować. Szybkie, płynne pociągnięcia, wszystkie pozycje na jednej stronie; rozplanowała je tak, że wyglądały jak zapis tańca. Kaz wyglądał wspaniale. Spędzał przed lustrem wystarczająco dużo czasu, żeby wiedzieć, jak zrobić wrażenie swoim ciałem. Było jego narzędziem, sam tak mówił. Tak jak głos, ciało to narzędzie aktora. Choć tak naprawdę Kaz był marnym aktorem - dlatego właśnie skazany był na wycieczki z duchami i okazyjne, niskobudżetowe przedstawienia Fausta, ale pozował świetnie, o czym Karou dobrze wiedziała, bo wcześniej malowała go wiele razy. Przypomniał jej się dzień, gdy zobaczyła to ciało po raz pierwszy... nagie... Kojarzył się jej z Michałem Aniołem. W przeciwieństwie do niektórych artystów epoki renesansu, którzy hołdowali szczupłej, wymizerowanej syl-

wetce, Michał Anioł sławił energię, rysował robotników z potężnymi barkami; udawało mu się oddać jednocześnie ich prostotę i elegancję. Taki właśnie był Kaz: nieskomplikowany i elegancki. Oraz fałszywy. Narcystyczny. I prawdę mówiąc, także głupi. - Karou! - Helen z Wielkiej Brytanii usiłowała zwrócić na siebie jej uwagę. - To on? Karou ją zignorowała. Rysowała, udając, że wszystko w porządku, a te zajęcia nie różnią się od innych. A że model miał zadziorny dołeczek w policzku i nie spuszcza! z niej wzroku? Ignorowała go tak skutecznie, jak się dało. Kiedy zadzwonił dzwonek, Kaz spokojnie podniósł szlafrok i włożył go. Karou miała nadzieję, że nie wie, że może spokojnie przemieszczać się po sali. Zostań tam, gdzie jesteś, zaklinała. Ale nie zrobił tego. Ruszył prosto do niej. - Cześć, Głąbie - powiedziała Zuzana. - Ćwiczysz skromność? Kaz nie zwrócił na nią uwagi i zapytał Karou: - Podoba ci się mój tatuaż? Uczniowie wstali ze swoich miejsc, ale zamiast jak zwykle rozpierzchnąć się na papierosa albo do toalety, tłoczyli się w pobliżu i nadstawiali uszu. - Pewnie - odparła Karou swobodnie. - K jak Kazimir, prawda? - Nie wygłupiaj się. Dobrze wiesz, co oznacza to K. - Cóż - przybrała pozę Myśliciela - jest tylko jedna osoba, którą naprawdę kochasz i jej imię zaczyna się na K. Ale myślę, że jest lepsze miejsce dla tego tatuażu niz serce - powiedziała, po czym wzięła ołówek i do ostatniego szkicu dorysowała literę K na jego umięśnionym pośladku. Zuzana roześmiała się, a Kaz zacisną! usta. Jak większość próżnych osób nie znosił, gdy z niego kpiono.

- Przecież nie tylko ja mam tatuaż, prawda, Karou? -zapytał, po czym spojrzał na Zuzanę: - Pokazywała ci? Zuzana uniosła brew na znak powątpiewania i popatrzyła na Karou. - Nie wiem, o którym mówisz - powiedziała spokojnie. - Mam mnóstwo tatuaży. - Nie pokazała słów na nadgarstkach, żmii owiniętej wokół kostki ani żadnego z lepiej ukrytych dzieł sztuki, tylko uniosła dłonie na wysokość twarzy. We wnętrzu każdej z nich miała wymalowane oko w kolorze głębokiego indygo. Przez to jej dłonie zmieniały się w ręce Fatimy, pradawne symbole chroniące przed złym okiem. Tatuaże na dłoniach często bledną, ale jej nie wyblakł. Miała te oczy, odkąd pamięta i o ile wiedziała, urodziła się z nimi. - Nie te - powiedział Kaz. - Mówiłem o napisie „Ka-zimir" wokół twojego serca. - Nie mam takiego tatuażu - usiłowała zabrzmieć niewinnie i zaczęła rozpinać górne guziki swetra. Pod spodem miała koszulkę na ramiączkach, którą lekko opuściła, żeby pokazać, że rzeczywiście nie ma żadnego tatuażu nad piersią. Skórę miała tam białą jak mleko. Kaz zamrugał. - Ale... Jak to zrobiłaś? - Chodźmy. - Zuzana załapała Karou za rękę i odciągnęła ją. Kiedy szły wzdłuż rzędu sztalug, wszystkie oczy zwrócone były na nią. - Karou, zerwaliście ze sobą? - zapytała po angielsku Helen, ale Zuzana uniosła rękę we władczym geście, który ją uciszył, wypchnęła Karou ze studia i zaprowadziła do damskiej toalety. Tam, z wciąż uniesionymi brwiami, zapytała: - Co to do cholery było? - Co? - Prawie go rozerwałaś na strzępy.

- Nieprawda, wcale nie. - Nieważne. O co chodziło z tym tatuażem wokół serca? - Przecież ci pokazałam, nic tam nie ma. - Nie widziała powodu do informowania, że było, zamierzała stać na stanowisku, że nigdy nie zgłupiała aż tak bardzo. Poza tym me mogłaby wytłumaczyć, jakim cudem pozbyła się tatuażu. - No to dobrze. Ostatnia rzecz, jakiej ci trzeba, to imię tego idioty na ciele. Co to za człowiek, czy on myśli, że jeśli będzie cię kąsał jak mały kotek swoją zabawkę, zaczniesz się za nim uganiać? - Oczywiście, że tak myśli - powiedziała Karou. - To jego interpretacja romantyzmu. - Powiedz Fiali, że cię prześladuje, i ona go wykopie. Karou już o tym myślała, ale pokręciła głową. Na pewno jest lepszy sposób na wykurzenie Kaza z jej zajęć i jej życia. Miała do dyspozycji moce niedostępne większości ludzi. Coś się wymyśli. - Ale modelem jest niezłym - Zuzana podeszła do lustra i roztrzepała ciemne włosy na czole - trzeba mu to przyznać. - Tak. Szkoda tylko, że jest takim kosmicznym dupkiem. - Wielki, głupi gnojek. - Owsik na dwóch nogach. - Owsik - roześmiała się Zuzana - podoba mi się. W tym momencie Karou wpadł do głowy pomysł i pr/.ez jej twarz przebiegł złośliwy grymas. - Co? - Zuzana dostrzegła jej minę. - Nic. Lepiej wracajmy. - Na pewno? Nie musisz iść. Karou skinęła głową: - Chodźmy. Kaz dostatecznie nasycił się już swoim triumfem. Teraz jej kolej. Wchodząc z powrotem do sali, uniosła rękę i dotknęła naszyjnika, który miała na szyi. Kilka sznurków

z afrykańskimi paciorkami w różnych kolorach. W każdym razie wyglądało to jak afrykańskie paciorki. Koraliki były czymś więcej. Niewiele potężniejszym, ale zupełnie wystarczały do zrealizowania planu Karou.

Owsik Profesor Fiala poprosiła Kaza o przyjęcie pozycji leżącej na resztę zajęć, a on położył się w sposób jeśli nie lubieżny, to z pewnością sugestywny; kolana miał lekko rozchylone, uśmiechał się zmysłowo. Tym razem obe- szło się bez chichotów, ale Karou czuła falę gorącego powietrza - dziewczęta zgromadzone w sali i co najmniej jeden chłopak musieli się powachlować. Na niej nie robił wrażenia. Tym razem, kiedy Kaz zerkał spod opuszczonych powiek, odpowiadała mu spojrzeniem prosto w oczy. Szkicowała najlepiej jak potrafiła i myślała, jak dobrze się składa, że ich znajomość zaczęła się od rysowania i tak też się skończy. Kiedy zobaczyła go pierwszy raz, siedział przy stoliku w Mustache Bar. Nosił po łotrzykowsku podkręcone wąsy, które teraz postrzegała jako złowróżbne, ale w końcu bar nazywał się Pod Wąsem. Wszyscy mieli zarost nad wargą. Karou przypadły wąsy Fu Manchu, kupione w automacie. Obydwie pary wąsów wkleiła tego samego wieczoru do swojego szkicownika - o numerze 90 - i wybrzuszenie ułatwiało znalezienie miejsca, w którym narysowała początek znajomości z Kazem.

Pił piwo ze znajomymi, a Karou nie mogła oderwać od niego oczu i narysowała go. Zawsze rysowała, nie tylko Brimstone'a i inne cudowne istoty ze swojego sekretnego życia, ale także scenki i ludzi z normalnego świata. Sokolników i ulicznych muzyków, ortodoksyjnych duchownych z brodami do pasa czy spotkanego czasem pięknego chłopaka. Zwykle jej modele nic o tym nie wiedzieli, ale tym razem piękny chłopiec podchwycił jej spojrzenie i zanim zorientowała się, co się dzieje, uśmiechnął się pod sztucznym wąsem i podszedł. Był zachwycony jej rysunkiem! Pokazał go przyjaciołom i poprowadził do nich za rękę; nie puścił jej nawet, gdy już usiedli przy stole. Tak się zaczęło: ona podziwiała jego urodę, a on się tym upajał. Właściwie na tym samym polegał dalszy ciąg znajomości. Oczywiście cały czas powtarzał jej, że jest piękna, Gdyby nie była, nigdy by do niej nie podszedł. Kaz nie szukał wewnętrznego piękna. A Karou była po prostu urocza. Z alabastrową cerą, zgrabnymi nogami, długimi włosami i oczami gwiazdy niemych filmów, poruszała się jak poezja, a uśmiechała jak Sfinks. Pomijając piękno, jej twarz była promienna, spojrzenie miała zawsze jasne i żywe, przekrzywiała głowę jak ptak, zaciskała usta, a ciemne oczy tańczyły, zdradzając ukryte za nimi cuda i tajemnice. Karou była tajemnicza. Nie miała rodziny, nigdy nie opowiadała o sobie i osiągnęła mistrzostwo w unikaniu odpowiedzi na pytania - z tego, co wiedzieli jej przyjaciele, równie dobrze mogła wyskoczyć z głowy Zeusa. Potrafiła zaskakiwać w nieskończoność. Kieszenie zawsze miała pełne ciekawych drobiazgów: starożytnych brązowych monet, zębów, tygrysków z jadeitu nie większych niż jej paznokieć. Gdy targowała się z Afrykaninem sprzedającym okulary przeciwsłoneczne na ulicznym straganie, wyszło na jaw, że płynnie mówi w języku joruba. Kiedyś, gdy Kaz ją rozbierał,

odkrył, że w bucie nosi nóż. Nie można jej było wystraszyć, no i jeszcze te blizny na brzuchu: trzy lśniące plamki, które mogły zostać tylko po postrzale z broni palnej. - Kim jesteś? - pytał ją czasem Kaz, oczarowany, na co Karou melancholijnie odpowiadała: - Naprawdę nie wiem. Bo nie wiedziała. Rysowała szybko i nie unikała wzroku Kaza, kiedy spoglądała to na niego, to na swój szkic. Chciała widzieć jego twarz. Zauważyć zmianę. Kiedy udało jej się dobrze oddać pozycję, uniosła lewą dłoń - prawą wciąż szkicowała - do paciorków naszyjnika. Schwyciła jeden między kciuk a palec wskazujący i przytrzymała. A potem pomyślała życzenie. Bardzo proste życzenie. Te paciorki to drobniaki. Życzenia, tak jak pieniądze, miały nominały, a drobniaki były jak grosiki. Nawet drobniejsze, bo w przeciwieństwie do monet, życzeń nie można było sumować. Kilka grosików da większą sumę, ale nawet cały sznur życzeniowych drobniaków nie złoży się na życzenie większego kalibru, nadal będzie tylko masą maleńkich, prawie niezauważalnych życzonek. Na przykład fundujących komuś uczucie swędzenia. Karou życzyła Kazowi, żeby coś zaczęło go swędzieć i paciorek zniknął między jej palcami. Wyczerpał się i znikł. Nigdy wcześniej nie życzyła nikomu świądu i nie była pewna, jak to podziała, zatem zaczęła od miejsca, którego nie będzie się wstydził podrapać: od łokcia. Ewidentnie potarł nim o oparcie kanapy, niedostrzegalnie zmieniając pozycję. Karou uśmiechnęła się do siebie i rysowała dalej. Kilka sekund później następny koralik rozpłynął się między jej palcami i tym razem Kaza zaswędział nos. Naszyjnik

skrócił się trochę, a jego twarz się wykrzywiła. Przez kilka sekund powstrzymywał się od wykonania ruchu, ale nie wytrzymał i szybko podrapał się po nosie, nieznacznie się przesuwając. Z jego twarzy zniknął wyraz miłosnego rozmarzenia, czego Karou nie mogła nie zauważyć. Musiała zagryźć wargi, żeby się nie uśmiechnąć szerzej. Och, Kazimir, nie powinieneś tu dzisiaj przychodzić. Lepiej było zostać w łóżku. Następne życzenie wycelowała w ukryte miejsce, tak jak sobie zaplanowała i spojrzała mu prosto w oczy akurat w momencie, gdy to poczuł. W szybkim grymasie uniósł brwi. Przekrzywiła lekko głowę, jakby pytała: - Coś nie tak, mój drogi? Tam nie mógł się podrapać publicznie. Kaz zbladł. Lekko uniósł biodra, nie mógł wytrzymać bez ruchu. Karou dała mu chwilę wytchnienia i rysowała dalej. Kiedy tylko zaczął się z powrotem odprężać... rozkurczać... zrobiła to znowu i zmusiła się do zduszenia śmiechu, kiedy jego twarz stężała. Kolejny koralik mniej. A potem jeszcze jeden. To wszystko, pomyślała, nie jest zapłatą tylko za dzisiaj. To za całokształt. Za złamane serce, które bolało jak cios prosto w brzuch, wciąż tak samo mocno i atakując nieoczekiwanie. Za wypowiadane z uśmiechem kłamstwa i zakłamane wizje; za wstyd, że była tak naiwna. Samotność jest jeszcze gorsza, gdy wraca się do niej po chwili wytchnienia, tak jak paskudnie wkłada się mokry kostium kąpielowy, nieprzyjemnie zimny. I za to, co straciła bezpowrotnie. Za dziewictwo. Jej pierwszy raz, czarna peleryna, pod którą była naga i czuła się taka dorosła jak czeskie dziewczyny, z którymi spotykali się Kaz i Josef, wyluzowane słowiańskie piękności

o imionach takich jak Svetla albo Frantiska, wyglądające, jakby nic nie było w stanie wyprowadzić ich z równowagi ani rozśmieszyć. Naprawdę chciała być taka? Udawała, że tak i grała dziewczynę - kobietę - której jest wszystko jedno. Potraktowała swoje dziewictwo jak pułapkę dzieciństwa i pozbyła się go. Nie zakładała, że pożałuje, i na początku nie żałowała. Akt sam w sobie nie był ani rozczarowujący, ani magiczny, było, jak było, nowy poziom bliskości. Dzielony z kimś sekret. Tak przynajmniej myślała. - Wyglądasz inaczej, Karou - powiedział Josef, przyjaciel Kaza, kiedy spotkali się następnym razem. - Zdąje mi się, że czy promieniejesz? Kaz trzepnął go po ramieniu, żeby go uciszyć, i wyglądał jednocześnie niewinnie i dumnie, więc Karou wiedziała, że im powiedział. Nawet dziewczynom. Ze zrozumieniem wydęły rubinowe usta. Svetla, która potem go poderwała, zauważyła nawet, że peleryny są znów modne. Kaz zaczerwienił się wtedy i odwrócił wzrok; to był jedyny znak, że wiedział, że popełnił błąd. Karou nie powiedziała nic Zuzanie. Po pierwsze, dlatego że to należało tylko do niej i Kaza, a po drugie, było jej wstyd. Nie zwierzyła się nikomu z wyjątkiem Brimstone'a, ale on w jakiś tajemniczy sposób po prostu wiedział wszystko i wykorzystał okazję, żeby udzielić jej niezwykłej nauki. Bardzo ciekawej. Głos Dealera Marzeń był tak głęboki, że zdawał się zaledwie cieniem dźwięku: mroczny ton, który czaił się w najniższych rejestrach słyszalnych ludzkim uchem. - Nie znam wielu reguł, którymi należałoby się kierować w życiu - powiedział - ale jednej warto przestrzegać na pewno. Jest bardzo prosta. Nie aplikuj sobie niczego,

co jest zbędne. Trucizn, chemikaliów, oparów, papierosów czy alkoholu, żadnych ostrych przedmiotów, nieistotnych igieł, czyli narkotyków czy tatuaży, ani zbędnych penisów. - Zbędnych penisów? - powtórzyła Karou, zachwycona tym wyrażeniem, mimo żalu, który ją przepełniał. - A istnieje coś takiego, jak niezbędny penis? - Kiedy się pojawi, będziesz wiedziała - odparł. - Nie rozmieniaj się na drobne, moje dziecko. Poczekaj na miłość. - Miłość. - Jej zachwyt wyparował. Myślała, że właśnie to była miłość. - Przyjdzie i rozpoznasz ją - obiecał Brimstone, a ona ze wszystkich sił pragnęła mu uwierzyć. W końcu miai kilkaset lat. Karou nigdy wcześniej nie myślała o Brimstonie i miłości, zresztą na pierwszy rzut oka nie wyglądał na kandydata do romansu, ale miała nadzieję, że w ciągu długiego życia zgromadził zasób wiedzy i miał rację. Bo jako sierota ze wszystkich rzeczy na świecie tego pragnęła najbardziej: miłości. A z całą pewnością nie dostała jej od Kaza. Koniec ołówka ułamał się, tak mocno wbijała go w papier, pracując nad rysunkiem, i w tej samej chwili jej wybuch gniewu zmaterializował się pod postacią seryjnego swędzenia, które skróciło naszyjnik do rozmiarów obroży i sprawiło, że Kaz sturlał się ze swojego postumentu. Karou poluzowała naszyjnik i patrzyła. Zmierzał już w stronę drzwi, szlafrok niósł w garści, wciąż nagi, pragnący zniknąć wszystkim z oczu i zająć się swoją upokarzającą przypadłością. Drzwi zatrzasnęły się za nim, a cała klasa wpatrywała się w niemym zdumieniu w pustą leżankę. Profesor Fiala znad oprawki okularów patrzyła na drzwi, a Karou zrobiło się wstyd. Może przesadziła. - Co się stało Głąbowi? - zainteresowała się Zuzana.