Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 040 853
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań642 619

Thompson Lewis Vicki - Upragniony Cel

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :621.7 KB
Rozszerzenie:pdf

Thompson Lewis Vicki - Upragniony Cel.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse T
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 54 osób, 42 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 92 stron)

ROZDZIAŁ 1 W szybie okna, o rozmiarach wielkiej tablicy drogowej, zwykle stoją przy autostradach, odbijał się sielski pejzaż z zaśnieżonymi szczytami gór i białymi obłoczkami na tle niebieskiego przestworu nieba. Clare jak zauroczona patrzyła w ślad za piłką, która uderzyła w szybę z głośnym brzękiem i wybiła w niej niewielką dziurę prawie w samym środku. Przez chwilę poczuła rozkoszną przyje- mność, jaka płynie z niszczenia. - Niezłe uderzenie - powiedziała półgłosem. W nastę­ pnej sekundzie wzięło w niej jednak górę poczucie winy i opadły ją myśli o nieuchronnych konsekwencjach tego incydentu - Czy mi się zdaje, czy to był brzęk tłuczonego szkła? Siedemnastoletni brat Clare zeskoczył z wózka golfowe- go i podbiegł do siostry. - Do licha! - zawołał, spostrzega­ jąc dziurę. - Coś ty narobiła? - Przecież nie zrobiłam tego naumyślnie, Joel! - wybu- chnęła Clare, ale w tej samej chwili pomyślała, że właści­ wie nie jest tego tak zupełnie pewna. - Zaraz je otworzy i zrobi mi dziką awanturę - dodała z ponurą miną, wpatru­ jac się w okno Maxa Armstronga. - Niezbyt udany począ- tek - westchnęła.

6 • UPRAGNIONY CEL - Nie zrobi żadnej awantury, bo go teraz nie ma w do­ mu - odparł spokojnie Joel. - Skąd wiesz? - spytała i spojrzała na brata niemal z wdzięcznością. Choć Joel był od niej o jedenaście lat młodszy, często brano ich za bliźnięta. - Nie ma flagi na maszcie. - Chłopiec wzruszył ramio­ nami. - Zawsze, kiedy jest w domu wywiesza flagę z niedźwiadkiem. Clare spojrzała na maszt, stojący w kącie ogródka i ode­ tchnęła z ulgą. - No, jasne! Nie ma flagi - powiedziała, wpatrując się w elegancki, dwupiętrowy dom swego konkurenta w inte­ resach. - A swoją drogą, te niedźwiadki to był niezły pomysł - zauważył Joel. - Facet ma głowę na karku. Idziesz sobie, widzisz taką flagę i od razu wiesz, że ubezpieczyli się u Maxa Armstronga. „Niedźwiadek Armstronga to znak, że możesz czuć się bezpiecznie!" - Och, nie musisz mi przypominać tego sloganu. Słyszę go już nawet we śnie. - Clare skrzywiła się z niechęcią. - Podobno Tom podsunął mu ten pomysł, kiedy miał sześć lat. - Ach tak? Nie wiedziałam. - Clare wierciła butem dziurę w murawie poła golfowego. - Dlaczego Max ciągle tu mieszka? Przecież ten dom jest za wielki dla niego samego. - Może ze względu na Toma i Briana, żeby chłopcy przyjeżdżali w odwiedziny do ojca, mogli wracać do miej­ sca, które znają i lubią - odparł Joel w zamyśleniu. Prze­ niósł wzrok z domu Armstronga na Clare. -1 co zamierzasz zrobić z tą szybą? - Zostawię mu chyba karteczkę z wiadomością. - Clare wzruszyła ramionami. UPRAGNIONY CEL • 7 Joel wypchnął językiem policzek i popatrzył na nią ło­ buzersko. - No wiesz, ta piłeczka nie była chyba podpisana twoim nazwiskiem... - Joelu Pemberton! - żachnęła się Clare z udanym obu­ rzeniem. - Czy sugerujesz, iż powinnam uciec stąd udając, że tego nie zrobiłam? - Hmm... chcę tylko uświadomić mojej ogromnie za­ sadniczej siostrze, jakie to może mieć konsekwencje. Pró­ bujesz, moja droga, wyeliminować Maxa z tutejszego ryn­ ku ubezpieczeniowego. A co będzie, kiedy zacznie opo­ wiadać swoim klientom, jak to rozpoczęłaś działalność od rozbijania szyb w okolicy? Będzie się z czego pośmiać... Clare prychnęła ze złością. - To doprawdy wzruszające, że tak przejmujesz się moimi sprawami, Ale to nie jest żadna zbrodnia. Max mieszka tuż przy polu golfowym i z pewnością często tłuką mu szyby w oknach. - Tom na pewno nie zgodziłby się z tobą. Powiedziałby, że tylko kompletny partacz mógłby zrobić coś podobnego. Jemu samemu w ciągu dziesięciu lat zdarzyło się zaledwie wstrzelić kilka piłek na dach. Na dach, siostrzyczko, a nie w okno. - Jestem ci naprawdę wdzięczna za te informacje braci­ szku. - Nadal masz zamiar zostawić karteczkę? - Joel rozej­ rzał się szybko dookoła. - Słuchaj, nikt tego nie widział. Pole jest dzisiaj kompletnie puste. Możemy zabrać rzeczy i zapomnieć o całej sprawie. Clare przecząco pokręciła głową. Chciała dać dobry przykład młodszemu bratu. Po śmierci ojca przyjęła na siebie odpowiedzialność za rodzinę i traktowała to z całą powagą.

8 • UPRAGNIONY CEL - Zostawię mu moją wizytówkę w jakimś widocznym miejscu - powiedziała stanowczym tonem, - Można by ją wrzucić przez tę wielką dziurę w jego oknie. Co ty na to? Wyobrażam sobie, że zwróci jego uwagę, gdy będzie leżała tam miedzy odłamkami szkła. - Dziękuję, Joel. Cudowny pomysł. ' - Byłem pewny, że ci się spodoba. - Zaraz wracam. A może chcesz tam pójść ze mną? - Nie, dziękuję. Wolę trzymać się z daleka. Clare ruszyła w stronę domu Armstronga. Musiała po­ konać lekkie wzniesienie porośnięte srebrnymi świerkami. Wokół rozciągały się całe rabaty białych chryzantem, po­ przecinane od czasu do czasu drzewami osiki. Drewniany taras domu ozdabiały pelargonie w czerwonych donicz­ kach i asparagusy zawieszone wyżej, w sznurkowych osło­ nach na doniczki. Clare weszła schodkami na taras, poszukała w kieszeni wizytówki i napisała na niej: Przykro mi z powodu szyby. Pokrywam wszelkie koszty. Bardzo proszę o kontakt. Do­ pisała na dole swoje inicjały i wsunęła wizytówkę przez wybitą dziurę. Ledwie to zrobiła, a już zaczęła żałować swojej decyzji i najchętniej zabrałaby świeżo wrzucony li­ ścik. Nie było jednak odwrotu. Wizytówka leżała na sza­ rym dywanie, wśród maleńkich odłamków szkła, iskrzą­ cych się w słońcu. Clare uświadomiła sobie, że należy jej się jakaś nagroda za tak odważne przyznanie się do winy, więc zdecydowała się zajrzeć przez okno do środka tego legowiska króla pluszowych niedźwiadków. Ogromny kamienny kominek zajmował całą ścianę pokoju, na drugiej ścianie natomiast wisiał olejny obraz, przedstawiający Wielki Kanion. Przy kominku leżał szarobrązowy koc, dalej stało małe pianino, a w przeciwległym krańcu salonu znajdował się barek. UPRAGNIONY CEL • 9 Joel z pewnością uwielbia! tu przychodzić, zanim po rozwodzie rodziców Tom i Brian wyjechali z matką do San Diego, pomyślała Clare. Nic dziwnego, że brat chciał na­ śladować Maxa Armstronga, zamiast iść w ślady swego dużo mniej operatywnego ojca. Kiedy postanowiła przejąć firmę ojca i wyeliminować Maxa jako agenta ubezpieczeniowego, jednego z najwię­ kszych we Flagstaff, skalkulowała, ile można na tym zaro­ bić. Suma okazała się warta ryzyka. Odkryła, jak można przystąpić do ataku na pozycję Armstronga. Nie zadbał o to, by zapewnić pełne ubezpieczenie Hamiltonowi Durn- bergowi. Tak, tą drogą wejdzie na rynek. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, Armstrong straci trochę w oczach Joela, natomiast Agencja Pemberton stanie na nogi. Clare uważała, że taka operacja może okazać się najlepszym sposobem na udowodnienie, że programy komputerowe mo­ gą skutecznie rywalizować z bardziej staroświeckimi metoda­ mi obsługi klientów, stosowanymi przez Annstronga. Dwa miesiące tomu Joel oświadczył, że zamierza rzucić szkołę i rozpocząć jak najszybciej pracę w agencji, bo, po pierwsze, światem rządzi pieniądz, a po drugie, Max Armstrong udo­ wodnił, że można całkiem nieźle radzić sobie w życiu bez specjalnego wykształcenia. Słowa brata zabrzmiały jak sygnał ostrzegawczy. Nie wiedziała, czy Joel będzie kiedyś pracował w firmach ubezpieczeniowych, czy nie. Była przekonana, że brak od­ powiedniego dyplomu, pozbawi go wielu różnych możli­ wości w życiu. Clare chciała zdobyć pieniądze na wy­ kształcenie brata, a zarazem udowodnić, że można poko­ nać Maxa Armstronga. W poniedziałkowe popołudnie Clare siedziała przy komputerze i kończyła wprowadzanie danych przed umó-

10 • UPRAGNIONY CEL wionym spotkaniem z Durnbergiem. Komputer by! pier­ wszym sprzętem, który nabyła, aby unowocześnić biuro ojca. Od chwili gdy przejęła po nim agencję, zarobiła już trochę pieniędzy, akurat tyle, by móc sobie pozwolić na sekretarkę lub komputer. Wybrała komputer. Uznała, że jest bardziej potrzebny. Wychodząc z biura, włączała automatyczną sekretarkę. Starała się zapomnieć, że od dwóch lat nie miała urlopu. Gdy Durnberg zostanie jej klientem, wszystko całkowicie się zmieni. Kiedy otworzyły się drzwi wejściowe, Clare rzuciła znad komputera zniecierpliwione spojrzenie, by przekonać się, kto jej przeszkadza w pilnej pracy. Irytacja zmieniła się w zaskoczenie, gdy zobaczyła wysokiego mężczyznę w ciemnobrązowym garniturze i zamszowych półbutach. Idąc w stronę jej biurka, podrzucał w ręce pomarańczową piłkę golfową. Twarz Clare oblała się ciemnym rumieńcem. Nie miała pojęcia, co ma powiedzieć najwyraźniej pewnemu siebie mężczyźnie. Oczekiwała w tej sprawie telefonu od jego sekretarki. Nie była przygotowana na to, że Max Arm­ strong zjawi się u niej osobiście. - Ja... bardzo mi przykro z powodu wybitej szyby - odezwała się wreszcie. Para jasnobrązowych, prawie złotych oczu, wpatrywała się w nią z zainteresowaniem. - W całym tym wydarzeniu zadziwiły mnie dwie rzeczy - powiedział, kładąc piłkę dokładnie pośrodku jej biurka. Clare odsunęła się gwałtownie razem z krzesłem, jakby położył przed nią bombę, - Jakie? - Przede wszystkim chciałbym się dowiedzieć, jak uda­ ło się pani coś, co nie udało się przedtem żadnemu innemu graczowi? UPRAGNIONY CEL • 11 - Uhm - stęknęła Clare. - Przyznaję, że nie było to dobre uderzenie. - Jakiego kija pani używała? - Umm, to była żelazna piątka. - A z jakiej odległości? - Och, chyba... z około stu jardów. - Dobry Boże, kobieto... - To nie była wyłącznie moja wina. Wiatr ucichł nie­ oczekiwanie. - Ja nigdy nie używam żelaznej piątki do uderzenia ze stu jardów, chyba że jest huragan! - Joel ostrzegał, że biorę chyba za ciężki kij, ale... - Clare przerwała, żeby zastanowić się nad jakąś składniej- szą obroną. Zmieniła jednak zdanie, odsunęła na bok piłkę golfową, wyprostowała się na krześle i spojrzała swemu gościowo prosto w oczy. - Zapłacę za tę szybę, panie Arm­ strong. Nie widzę potrzeby szczegółowego omawiania tego przypadku. - Więc wie pani, jak się nazywam? - spytał, ignorując zupełnie to, co powiedziała. - Widziałam pana zdjęcie w gazecie - odpowiedziała wściekła na siebie, że jest taka nieostrożna. Byłoby jej dużo wygodniej udawać, że nie wie, z kim ma do czynienia. - Obawiam się, że musiało to być dawno temu. Czy mogę usiąść? - Mam bardzo ważne spotkanie o trzeciej, a przedtem czeka mnie trochę pracy... - Zajmę pani najwyżej minutę - oświadczył, rozsiada­ jąc się wygodnie na krześle naprzeciw jej biurka, zupełnie jakby zamierzał zostać tu przez resztę dnia. - O trzeciej muszę być na spotkaniu w mieście, to zna­ czy że wychodzę kilka minut wcześniej. - W porządku, tak się składa, że ja też mam spotkanie

12 • UPRAGNIONY CEL o trzeciej. Przejeżdżałem akurat obok pani agencji, więc postanowiłem wpaść na chwilę i zaspokoić ciekawość. - Jeśli chodzi o golfa, panie Armstrong, to przyznaję, że powinnam się jeszcze trochę nauczyć. - Na imię mi Max. - W porządku, Max. - Zdała sobie sprawę, że Max może wykorzystać to niefortunne wydarzenie dla ośmie­ szenia jej w oczach swoich klientów, - Gram już jednak całkiem długo i nawet Joel... - Czy Joel to twój mąż? - Mój brat - poprawiła szybko i natychmiast ugryzła się w język, niezadowolona, że tak łatwo daje wyciągać z siebie wszystkie informacje. Max strzelił palcami. - Ależ tak! Joel Pemberton. Jeden z kolegów Tom- my'ego. - Chyba rzeczywiście się znają - potwierdziła Clare, przyjmując beztroski ton Armstronga. - Ty jesteś w takim razie jego starszą siostrą. Teraz sobie przypominam. Wasz ojciec był właścicielem tej agencji, a potem... - Umarł dwa lata temu. - Tak, wiem. Bardzo mi przykro. Nie znałem go osobi­ ście, ale sprawiał wrażenie porządnego człowieka. - Był porządnym człowiekiem. - Teraz ty przejęłaś agencję? - Tak. - Założę się, że to ty odnowiłaś biuro - powiedział, rozglądając się wokół. - Dlaczego tak sądzisz? Miał, oczywiście, rację. Większość prac wykonała sa­ ma. Nie miała jednak ochoty wdawać się w wyjaśnienia. - Och, sam nie wiem. - Wzruszył ramionami. - Ściany UPRAGNIONY CEŁ • 13 sprawiają wrażenie świeżo malowanych. Poza tym wiszące tu obrazy mogły być wybrane tylko przez młodą, inteligen­ tną kobietę o postępowych poglądach. - Co masz na myśli? - spytała nie wiedząc, czy akcep­ tuje ten wybór, czy raczej kpi sobie z niej. Dotknięciem kciuka zsunął kapelusz na tył głowy. - No cóż, ten czerwony wzorek, biegnący dookoła ścian, zdradza inteligencję. A abstrakcyjna sztuka oprawio­ na w chromowane ramki - postępowe poglądy. - Myślę, że to całkiem niezłe cechy agenta ubezpiecze­ niowego. - Bez wątpienia, bez wątpienia. - Jakie ty masz obrazy w biurze, Max? - Jeden z moich przyjaciół bawi się malowaniem. Na­ malował mi kilka sympatycznych, olejnych pejzaży jesien­ nych. Ludzie lubią się im przyglądać. - Uśmiechnął się szeroko. Potem poprawił się na krześle, ale nie sprawiał wrażenia osoby zbierającej się do wyjścia. - Jesteś bardzo podobna do brata. Tak samo szczupła, jasnowłosa, chociaż on chyba nie ma zielonych oczu. - Joel ma niebieskie - oznajmiła automatycznie, przy­ zwyczajona do ciągłych porównań z bratem. Każdy za­ wsze zauważał, że różni ich barwa oczu, - Zadziwiająco dobrze pamiętasz Joela. - Zawsze pamiętam miłych kolegów Tommy'ego, bo nie wszyscy byli tacy udani, o większości nie ma nawet co mówić. Ale mniejsza z tym. Teraz, kiedy wiem, że jesteś siostrą Joela, wcale mnie nie dziwi, że przyznałaś się do stłuczenia szyby. To właśnie była ta druga rzecz, która mnie zdziwiła. Nie musiałaś się przyznać, a jednak to zrobiłaś. Clare poczuła, że jego słowa sprawiają jej mimowolną przyjemność. Och, do diabła! Ma w nosie jego opinie na temat biura, brata czy zasad moralnych.

14 • UPRAGNIONY CEL Spojrzała na niego uważnie. Mógł mieć" czterdzieści jeden lub czterdzieści dwa lata. Był w wieku, w którym jedni mężczyźni zaczynają wyglądać bardziej pociągająco, innym natomiast rośnie brzuszek i przestają o siebie dbać. Max należał do pierwszej z tych grup. Trzymał się prosto i było w jego postawie coś władczego, co często idzie w parze z powodzeniem finansowym. Clare rozumiała już, dlaczego Joel powtarzał jej, że Max ma klasę. Emanowała z niego wielka siła charakteru. Zajął ją roz­ mową do tego stopnia, że zapomniała o komputerze i pra­ cy, która miała być skończona przed umówionym spotka­ niem. Zerknęła na zegarek. - Będę musiała zaraz wyjść, Max. Ile będzie kosztować wymiana szyby? Może wystawię ci... - Zapomnij o tym. - O czym? - O szybie. Szklarze już byli, wszystko jest zrobione i zapłacone. Nie musisz się tym martwić. - Ale nie powinieneś ponieść żadnych... - Nic mnie to nie kosztowało. Koszty naprawy pokryło ubezpieczenie. Szklarze nie chcieli najpierw ani grosza, bo swego czasu dużo zrobiłem dla ich firmy, ale ja nie lubię takich sytuacji i myślę, że ludzie muszą zarabiać pieniądze za swoją pracę. Clare nie chciała mieć wobec niego żadnych zobowiązań. - Ja jednak chciałabym jakoś uczestniczyć w kosztach. - Widzę, że naprawdę masz poczucie winy.-Max roze­ śmiał się. - Może zaprosisz mnie kiedyś na drinka? - No cóż... - zaczęła, kompletnie zaskoczona i zbita z tropu. - Nie przejmuj się. Pewnie masz stałego chłopaka, któ­ remu wcale by się to nie podobało. - Nie,ale... UPRAGNIONY CEL • 15 - Nie? W takim razie umawiamy się. Pójdziemy się czegoś napić. Moje dzisiejsze spotkanie zajmie mi resztę dnia, ale co byś powiedziała, gdybym przyjechał po ciebie jutro o piątej? Z bijącym sercem Clare gorączkowo szukała w myślach jakiejś wymówki. Na próżno. Nigdy zresztą nie przycho­ dziło jej łatwo wynajdywanie wykrętów. Poza tym, jutro Max już będzie wiedział, że staje się jego rywalką i odwoła tę randkę. - W porządku- odpowiedziała nieswoim głosem. - Wspaniale. Będę czekał z niecierpliwością. - Wstał i wyciągnął do niej rękę na pożegnanie. Po chwili wahania Clare podniosła się i podała mu dłoń. Ciepło bijące z jego palców zaskoczyło ją. Dlaczego wyob­ rażała go sobie jako człowieka bez skrupułów o twardym sercu? Nie pamiętała, żeby dotyk jakiegokolwiek mężczy­ zny podziałał na nią tak elektryzująco. Przestraszyła się. - Hej, zaprosiłem cię tylko na drinka - odezwał się miękko. - Przepraszam -uśmiechnęła się nieco sztucznie. - Jak dwie krople wody. - Nie rozumiem...? - Ty i Joel. Jesteście podobni jak dwie krople wody. Pozdrów go ode mnie, proszę. - Oczywiście - skinęła głową. Co się z nią działo? Musi zachować spokój w konta­ ktach z tym człowiekiem. Był jej rywalem, choć pewnie jeszcze o tym nie wiedział. Nie wolno jej tracić głowy. - A więc do jutra. - Max wypuścił z uścisku jej dłoń. - Do jutra. - Clare mocno oparła dłonie na biurku pa­ trząc, jak Max Armstrong idzie w kierunku drzwi. Zatrzy­ mał się na chwilkę w poczekalni dla klientów i biorąc do ręki egzemplarze „Forbes" i „Money", spytał:

16 • UPRAGNIONY CEL - Ktoś to czyta? To znaczy, twoi klienci? - No... nie wiem. Uważam, że powinni być poinformo­ wani o aktualnej sytuacji finansowej, więc zostawiam tutaj te pisma, żeby im to ułatwić. - Mmm - mruknął Max i odłożył gazety, układając je starannie jedną obok drugiej, tak jak leżały przedtem, - Rozumiem, że w twojej poczekalni nie ma takich ty­ tułów? - Nie daj Boże. - A jakie, jeśli można wiedzieć? - Clare nie mogła się powstrzymać. - No wiesz, „Readers'Digest", „Time", „People", tytu­ ły, które sam lubię czytać. - Tak się składa, że ja właśnie bardzo lubię czytać „For­ bes" i „Money" -odparowała Clare. - Nie mam najmniejszej wątpliwości. - Pokiwał głową i rzucił okiem na abstrakcyjne obrazy zawieszone przy drzwiach. Potem, nim zdążyła coś powiedzieć, dotknął z galanterią ronda kapelusza w geście pożegnania i wy­ szedł. Cóż za idiotyczna wizyta, myślała, obserwując przez okno, jak się oddala. Dlaczego po prostu nie zatelefono­ wał? Miala do czynienia z prawdziwym mężczyzną. To zdanie utkwiło jej w pamięci. Prawdziwy mężczyzna... Nie, nie może pozwolić sobie na żadne myśli tego rodzaju o Maxie Armstrongu. Nie stać jej na to. Wyłączyła komputer i przykryła go pokrowcem, żeby się nie kurzył. Potem włożyła papiery zawierające jej ofertę dla Dumberga do teczki, którą podarowała jej matka. Mat­ ka była bardzo zadowolona, że Clare zdecydowała się zająć interesami i uchronić ją w ten sposób od spędzenia ostat­ nich lat życia w domu starców. Clare była pewna, że nawet Max Armstrong nie miał bardziej eleganckiej teczki. UPRAGNIONY CEL • 17 Nie wolno jej ciągle myśleć o Maxie, zbeształa w my­ ślach samą siebie, włączając automatyczną sekretarkę i za­ mykając biuro. Spotkanie z Durnbergiem wymaga od niej najwyższej koncentracji, jeśli ma odebrać klienta najbar­ dziej sprawnemu agentowi ubezpieczeniowemu we Flag­ staff. Przemierzając miasto swoim dziesięcioletnim datsu- nem, Clare zdała sobie sprawę, że jest to chyba najstarszy model samochodu w całej okolicy. Joel często powtarzał, że kupi sobie kiedyś takiego porsche, jakiego ma Max Armstrong. Irytowała ją ta namiętność młodszego brata do drogich samochodów. Jednak akurat teraz chemie usiadła­ by za kierownicą czegoś nowszego i ładniejszego. Jej ojciec nigdy nie przykładał wielkiej wagi do rzeczy materialnych. Clare podejrzewała nawet, że stawiał sobie za punkt honoru pewną surową skromność. Usiłowała iść w jego ślady, ale niezupełnie jej się to udawało. Joel nawet nie chciał spróbować. Kochał piękne przedmioty, co po­ ważnie niepokoiło Clare. Wokół budynków klubu „Fairways Flagstaff' posadzo­ no wielkie sosny ponderosa, by stworzyć nrikroklimat gór­ skiego uzdrowiska. Ostatnio wiele z tych drzew wycięto, by zbudować pole golfowe i Clare myślała o tym z pra­ wdziwym żalem. Z drugiej jednak strony, nowe obiekty sportowe podnosiły jeszcze bardziej wartość tego terenu, a więc i wysokość składki ubezpieczeniowej. Ubezpiecze­ nie należało odnowić dokładnie za dwa miesiące. Clare żywiła nadzieję, że Dumberg zechciał dokładnie rozważyć jej ofertę. Zaparkowała samochód i ruszyła w stronę masywnych, drewnianych drzwi głównego wejścia. Wiedziała, ze po prawej stronie budynku zainstalowano wielki hydrant i że na terenie klubu była rozlokowana cała sieć hydrantów.

18 • UPRAGNIONY CEL Wszystkie firmy ubezpieczeniowe działające we Flagstaff, przykładały najwyższą wagę do zabezpieczeń przeciwpo­ żarowych i ona również zamierzała zwracać na to uwagę. Zatrzymała się na chwilę przed drzwiami i wzięła głębo­ ki oddech. Przygotowywała się do tego spotkania od kilku tygodni, analizując wszystkie potrzeby terenu i dopasowu­ jąc do nich swoją ofertę ubezpieczeniową, skalkulowaną po atrakcyjnie niskiej cenie. Wiedziała jednak, że samą ceną nie może przebić Maxa. Dodała więc do oferty plan ubezpieczenia innego klubu Durnberga na Florydzie, a tak­ że ubezpieczenie zdrowotne i ubezpieczenie na życie. Chciała zaproponować mu całościową ofertę. I miała za­ miar przekonać swego klienta, że wszystkim powinien zaj­ mować się tylko jeden agent-ona sama. Mogłoby się wydawać, że do zrealizowania całego pla­ nu i zajęcia miejsca Maxa brakowało jedynie tego, by przedstawiła wreszcie swój plan Dumbergowi. Clare wie­ działa jednak, że to nie może być aż tak proste. Max Armstrong prowadzi! firmę od lat, a zaufanie i siła przy­ zwyczajenia jest bardzo istotna przy podejmowaniu decy­ zji przez potencjalnych klientów, Ale trudno, Clare była zdecydowana przezwyciężyć każdą trudność. Pchnęła ciężkie drzwi i weszła do środka. Była tu już wcześniej, więc znała drogę do biura. Prawdę rzekłszy, zwiedziła dokładnie klub, wykorzystując nieobecność wła­ ściciela, który cenił sobie łagodny klimat Florydy i wolał zazwyczaj przebywać w swojej drugiej posiadłości, w Su­ gar Sands nad Zatoką Meksykańską. Recepcjonistka przy wejściu uśmiechnęła się na widok Clare, ale nie potrafiła ukryć lekkiego zdenerwowania. - Dumberg prosił, żebyś weszła, gdy tylko się zjawisz - powiedziała. A potem dodała trochę ciszej. - Trzymam za ciebie kciuki. UPRAGN1QNV CEL • 19 - Dziękuję, Beverly. Clare zdążyła się zaprzyjaźnić z dziewczyną, od której uzyskała wiele cennych informacji na temat obu klubów. Jeśli dopnie dzisiaj zamierzonego celu, zaprosi Beverly na obiad. Ruszyła energicznym krokiem w kierunku biura. Dobie­ gały stamtąd dwa męskie głosy, co wprawiło ją w zakłopo­ tanie. Do diabła! Chciała być sama z Dumbergiem i spo­ kojnie z nim porozmawiać. Pewnie jest tam z nim jakiś pracownik klubu. Może właśnie wychodzi? Zapukała w uchylone drzwi. - Proszę wejść - usłyszała. Weszła do środka i z uśmie­ chem na twarzy skierowała się w stronę biurka. Uśmiech zamarł jej jednak na ustach, gdy obok Durnberga zobaczyła Maxa Armstronga, grzecznie uchylającego kapelusza na jej widok.

ROZDZIAŁ 2 - A więc państwo już się znają! - Siedzący za biurkiem szczupły mężczyzna uśmiechnął się, błyskając olśniewają­ co białymi zębami. - No właśnie, dzisiaj po południu... - bąknęła Clare z niepewną miną i przyjrzała się gospodarzowi. Siwiejące skronie i miła, pociągła twarz mężczyzny ro­ biły sympatyczne wrażenie. Z całej postaci biła pewność siebie, jaką dają pieniądze i koneksje. Max zachowywał się tak, jakby ze szklanką piwa siedział w swoim ulubionym barze, Durnberg natomiast przypatrywał się gościowi z po­ wagą i zaciekawieniem. Clare rozejrzała się dyskretnie wokół. Ściany były wyło­ żone boazerią. Umeblowanie składało się z solidnego biur­ ka, przed którym stały dwa ciężkie krzesła, skórzanej kana­ py i przeszklonej szarki, którą wypełniały trofea tenisowe, zdobyte zapewne przez gospodarza. W jednym z pucharów siedział mały, pluszowy miś. - Zapewne pomyliłam godzinę naszego spotkania, pa­ nie Durnberg - zaczęła Clare. - Przyjdę nieco później, kie­ dy pan już się zapozna z... - Nie, nie. Wszystko w porządku - wpadł jej w słowo. UFRAOWOWYCEL • 21 - Bardzo proszę, niech pani siada obok mego starego przy­ jaciela Maxa! Clare nieznacznie uniosła brew w górę. A wiec są przy­ jaciółmi. - Dziękuję, panie Durnberg, aleja... właściwie., .jeżeli pan nie ma nic przeciwko temu. .. - Słuchaj, Ham - wtrąci! Max - zdaje się, że ta młoda dama czuje się skrępowana... - Max uniósł się z krzesła. - Może będzie lepiej, jak sobie pójdę na mały spacer albo... Clare nie była pewna, czy się nie przesłyszała. Czyżby Max ustępował jej pola? Co to za nieoczekiwane, wielkodu­ szne gesty? A może po prostu nie traktował jej jak prawdzi­ wego konkurenta? Był po imieniu z tym facetem zza biurka... - Nie ma mowy! - zaprotestował Durnberg. - Plany się nieco zmieniły i najlepiej będzie, jeżeli dowiecie się o tym oboje równocześnie. - Jak to plany się zmieniły? - Clare zacisnęła palce na rączce skórzanej teczki - Zaraz się pani o wszystkim dowie, proszę spocząć, panno Pemberton. Clare przysiadła niepewnie na skraju krzesła, stojącego obok krzesła Maxa. Przełknęła nerwowo ślinę. Durnberg patrzył na nich z wyraźnym rozbawieniem. - Coś ty jej zrobił, Max? Wygląda na to, że się ciebie śmiertelnie boi! Max siedział wygodnie rozparty. Założył nogę na nogę i Clare ze zdziwieniem zauważyła, że podeszwa jego nieska­ zitelnie błyszczących butów jest niemal całkowicie zdarta. - Może jej się wydaje, że jestem na nią wściekły, bo próbuje wejść na rynek i konkurować ze mną - uśmiechnął się szeroko do Dumberga. Clare poczuła się zirytowana jego nonszalancją. Cóż to za arogant! Wyraźnie ją lekceważy.

22 • UPRAGNIONY CEL - Pan uważa, że to niemożliwe? - Rzuciła mu ostre spojrzenie. - Wszystko jest możliwe, ale przejmować się z powodu konkurencji? Życie jest na to za krótkie! Clare już otwierała usta, by uświadomić mu, jak bardzo się myli, ale Durnberg byl szybszy, - Uczciwa konkurencja to coś, co mi się podoba. W związku z tym mam propozycję dla was obojga. Tak się akurat złożyło, że jutro rano muszę być na Florydzie. Mam tam coś pilnego do załatwienia. Nie zdążę więc zapoznać się dokładniej z pani ofertą ani porównać jej z twoją, Max, bo dzisiaj mam jeszcze trochę pracy. Proponuję więc, aby­ ście polecieli na Florydę wraz ze mną. Tam sobie to wszy­ stko omówimy. - Ale... - Clare zaczęła z wahaniem, lecz tym razem Max nie dał jej dojść do słowa. - Świetnie! - wykrzyknął. Clare czuła, że jej serce bije w przyspieszonym rytmie. Max jest gotów jechać... Jeżeli ona nie pojedzie, to nigdy nie dostanie tego zlecenia. - Ile czasu nam to zajmie? - spytała ostrożnie. - Najwyżej kilka dni - odpowiedział Durnberg, studiu­ jąc jakieś leżące przed nim papiery, jak gdyby sprawa była już przesądzona. - Przecież oboje możecie zostawić wasze agencje pod opieką sekretarek na te parę dni. - Gloria z pewnością będzie zachwycona, jeśli na jakiś czas zniknę jej z oczu. Ona właściwie uważa, że ja tylko przeszkadzam. - Max roześmiał się. Clare starała się szybko zebrać myśli. Nie miała wy­ boru, ale kto zajmie się wszystkim podczas jej nieobecno­ ści? - Dobrze, wydam odpowiednie polecenia - powiedzia­ ła wolno. UPRAGNIONY CSL • 23 - No to świetnie. - Durnberg rzucił jej krótkie spojrze­ nie znad papierów. - A zatem spotykamy się jutro na lotni­ sku, o szóstej rano... Czy to może dla was za wcześnie? - Skądże znowu. - Max uniósł się z krzesła. - Dobrze się składa, popracuję przy okazji nad swoją opalenizną. Tylko załatw nam słońce, Ham! - Ty wiesz, Max, że dla Hamiltona Dumberga zawsze świeci słońce. - Wobec tego będę się starał trzymać blisko ciebie, - Otóż to, Max. Do zobaczenia jutro rano, panno... Czy nie możemy przejść na ty, Clare? - Oczywiście, panie Durnberg. - Ham, po prostu Ham. Poproś Maxa, żeby opowiedział ci, jak doszło do tego, że przyjaciele zaczęli tak do mnie mówić. Ale, Max - podniósł ostrzegawczo palec w górę - nie zdradź wszystkich moich sekretów! Muszę zachować resztki autorytetu. No, zmykajcie. Od czasu gdy skończyła sześć lat, Clare nie usłyszała, że ma zmykać. Ten protekcjonalny ton irytował ją, ale miała nadzieję, że jakoś się do tego przyzwyczai. Co tu dużo gadać, będzie musiała! Podziękowała Maxowi, który przepuścił ją w drzwiach, i nie czekając ani chwili, ruszyła szybko korytarzem w na­ dziei, że uwolni się od jego towarzystwa. Jednak słyszała jego kroki tuż za sobą. Zwolniła, aby nie wyglądało to na ucieczkę. - To co? Nieoczekiwanie mamy trochę wolnego czasu - stwierdził, zrównując się z nią. - Może poszlibyśmy na drinka? Clare przystanęła. - Teraz? - No, a dlaczego nie? - Max uniósł w górę brew w za­ bawnym grymasie.

24 • UPRAGNIONY CEL - Jeżeli jutro mam się wybrać w podróż, muszę zała­ twić kilka spraw... - Ja też, ale co szkodzi wpaść na małego drinka? Spojrzała na niego podejrzliwie, starając się przejrzeć jego grę. - Słuchaj, Max, ja naprawdę chcę przejąć te ubezpie­ czenia od ciebie. Chyba nie myślisz, że zrezygnuję, jeśli postawisz mi drinka? - Myślałem, żemoże to ty mi postawisz... - Ach tak... - Chodźmy. - Ujął ją pod ramię. - Odrobina relaksu dobrze nam zrobi. Tam, w głębi holu, jest bardzo sympaty­ czny bar, z którego okien roztacza się niebywały widok. Choć, prawdę mówiąc, skoro wczoraj tędy przechodziłaś, nie dałbym głowy, ze szyby są całe. - Ha, ha, ha. Ale śmieszne. - Hmm... Masz rację. Przepraszam. Jego reakcja zaskoczyła ją. Ten idący obok mężczyzna wymykał się osądowi. Postanowiła go nieco wysondować. W końcu powinna wiedzieć o nim jak najwięcej. - Słuchaj, Max... Jak by ci tu powiedzieć... Wiesz, byłabym ci bardzo wdzięczna, gdybyś nie opowiadał Dum- bergowi o tym wypadku z szybą. - Nie powiem. - Naprawdę? - Naprawdę. - Uśmiechając się, przepuścił ją w drzwiach baru. - To doprawdy bardzo miło z twojej strony. - Może mam w tym swój interes? W moim zawodzie nauczyłem się już, że wieszanie psów na konkurencie ni­ czego nie załatwia. W ten sposób od razu tracisz reputację i stajesz się w oczach klienta kimś podejrzanym. Dopóki nie mam pewności, że agent ubezpieczeniowy albo towa- UPRAONIONY CEL • 25 rzystwo, które reprezentuje, to tandeciarze albo kanciarze, nigdy nie powiem złego słowa. - Wybrał ustronny stolik i usiadł tuż przy niej. - O tobie akurat wiem, że jesteś solidną firmą. Znajdował się tak blisko, że Clare poczuła się speszona. Starała się odsunąć, ale dalej była już tylko ściana. Od­ chrząknęła i położyła ręce na stole, jakby chciała uczynić spotkanie bardziej oficjalnym. - Czego się napijesz? - spytał Max. - Może być białe wino. Ale jakieś zwyczajne. Kiedy zjawił się kelner, Max zamówił dla siebie whisky z lodem, a dla Clare kieliszek chardonnay. No jasne, mogła się tego spodziewać. - Wiesz - powiedziała, sadowiąc się wygodniej - za­ ciekawiło mnie to, co mówiłeś o stosunku do konkurencji. Przypomniała mi się rada, której udzielił Thumperowi jego ojciec. Ale ty pewnie nie widziałeś „Bambiego"? - Jak to nie? Widziałem. Czytałem nawet. Chodzi ci pewnie o to: „Jeżeli nie możesz o kimś powiedzieć czegoś dobrego, lepiej nie mów nic". Tak? Clare wpatrywała się w niego zdumiona. - Och, nigdy bym nie podejrzewała, że czytasz takie książki! W przyćmionym świetle iamp brązowe oczy mężczyzny stały się całkiem czarne. Wspart się łokciem o stolik i po­ chylony w stronę Clare, przyjrzał się jej uważnie. - A na kogo wyglądam? Może przypominam ci myśli­ wego, który zastrzelił matkę Bambiego? - No nie, bez przesady. Ale mógłbyś być tym drugim myśliwym, który połowa! na jego ojca. - Niebywałe! - Max pstryknął palcem w denko kapelu­ sza i pokiwał głową w zamyśleniu, jakby to, co usłyszał sprawiło mu zawód.

26 • UPRAGNIONY CEL - Spójrz tylko do lustra: wyglądasz, jakbyś zszedł z kart magazynu mody, propagującego stroje w stylu Dzikiego Zachodu. - Ach tak? Wobec tego mam nadzieję, że nie będziesz mi miała za złe, jeżeli pozuję sobie trochę tytoniu. No, mogę ostatecznie obiecać, że nie będę pluł na podłogę - uśmiechnął się, sięgając do kieszeni płaszcza. - Owszem, będę miała. Żucie tytoniu to coś okropnego! Chyba wiesz, że to zwiększa ryzyko zachorowania na raka? I w ogóle... - przerwała, bo kelner właśnie postawił przed nimi zamówione drinki. Max wpatrywał się w nią, zakrywając dłonią usta. Wi­ dać było, że z trudem powstrzymuje się, by nie wybuchnąć śmiechem. - Żartujesz sobie ze mnie, tak? Ty wcale nie żujesz tytoniu? - Nie. Nie żuję tytoniu - oświadczył uroczystym tonem Max i parsknął śmiechem. Clare poczuła, że się czerwieni. - Dałam się nabrać, bo godzinami wbijałam to do gło­ wy Joelowi. On gra w baseball, więc oczywiście żuje tytoń, bo wśród graczy w baseball należy to do dobrego tonu. Wreszcie udało mi się przekonać go, żeby przestał, i teraz gdy dowiedziałam się, że i ty żujesz... Wiesz, jacy podatni na wpływy są młodzi chłopcy... Max bez przekonania pokręcił głową i sięgnął po swoją whisky. - A zatem za przyjazną konkurencję! - Za przyjazną konkurencję - powtórzyła Clare, choć nie mogła sobie wyobrazić, jak mogliby pozostać przyja­ ciółmi, kiedy jedno z nich zwycięży. Podniosła w górę swój kieliszek, a potem trąciła nim lekko jego szklankę i spoglądając mu prosto w oczy, upiła nieco wina. UPRAGNIONY CEL • 27 Duży błąd, pomyślała już w następnej sekundzie. Zda­ wało jej się, że w jego oczach dostrzegła coś więcej niż przyjazne uczucia. Była w nich jakaś tęsknota. Czuła, że traci pewność siebie, ręce jej się trzęsą, a serce bije szyb­ ciej. Do licha, co się dzieje? - Dobre wino - powiedziała i nerwowo upiła łyk. - Nie warto truć się jakimś paskudztwem. Zresztą, to ja zapraszam, wiec ja wybieram i płacę. - Nie ma mowy! - zaprotestowała. - Daj spokój. - Machnął ręką. - Wiem jak to jest, kiedy się uruchamia agencję. Na początku trzeba się liczyć z każ­ dym groszem. A jeśli chodzi o tę podróż na Florydę, to się nie martw. Kiedy Durnberg nas zaprasza, to nie musimy się o nic kłopotać. Czeka nas kilka dni życia w luksusie - stwierdził i uśmiechnął się szeroko. - Akurat to jest dla mnie najmniej ważne. Chcę zała­ twić sprawę i to wszystko. - Jeżeli chcesz coś uzyskać u Dumberga, to radzę ci, daj mu odczuć, że nic ci od dawna nie sprawiło takiej frajdy, jak ta wyprawa na Florydę. Clare spojrzała na niego nieufnie. - Dlaczego radzisz mi, jak mam postępować z Dum- bergiem? - Sam nie wiem - odparł i wzruszył ramionami. - Ja wiem. Wydaje ci się, że nie mam żadnych szans. - Nic podobnego. Nie jestem taki zarozumiały, ale przyznam, że szanse masz raczej niewielkie. - Jak długo go znasz? - Dumberga? Chodziliśmy do tej samej szkoły. No tak, pomyślała Clare. Karty zostały rozdane na długo przedtem, zanim ona postanowiła przystąpić do rozgrywki. - Ale nie byliśmy szczególnie zaprzyjaźnieni. Zabrzmiało to jak pocieszenie.

28 • UPRAGNIONY CEL - Nie byliście, ale wiesz, jak to się stało, że zaczęli do niego mówić Ham? - spytała z przekąsem. - Ach, on udzielał się w szkolnym kółku dramatycz­ nym i nieustannie występował. A takie długie imię, jak Hamilton, aż się prosi o zdrobnienie. Clare skinęła głową. To by tłumaczyło zamiłowanie Dumberga do teatralnej pozy. Spojrzała na Maxa. - Rozumiem, on należał do kółka dramatycznego, a ty do drużyny baseballowej. - Widzę, że już mnie zaklasyfikowałaś? - A więc nie mam racji? - Akurat w tym wypadku masz rację, Clare. Ale bądź ostrożna w zbyt łatwym rozdzielaniu etykietek. Mogę ci sprawić niespodziankę. - Zdaje się, że zaczynam to rozumieć, Max. - To dobrze. - Oparł się o ścianę i popatrzył na nią przeciągle. - Popraw mnie, jeżeli się mylę, ale wydaje mi się, że na razie twoja firma jest jednoosobowa... Kiedy byłem dzisiaj u ciebie, nie zauważyłem sekretarki. - Bo rzeczywiście nie mam sekretarki. Zamiast sekre­ tarki zafundowałam sobie komputer - odcięła się. - Moja matka może mi pomóc, gdy mnie nie będzie. - Poradzi sobie? - Oczywiście. Nieraz mi pomagała, kiedy musiałam wyjechać - zapewniła, ale na samo wspomnienie ścierpła jej skóra. Nawet nie to było najgorsze, że matka wymazała wówczas istotne dane z pamięci komputera. Przez dwa dni pani Edna Pemberton narobiła takiego bałaganu, że Clare miała potem pełne ręce roboty przez dwa tygodnie. Co się zdarzy teraz? Boże, miej w opiece Agencję Ubezpieczenio­ wą Pembertonów! - To masz się z czego cieszyć. Nie wyobrażam sobie, UPRAGNIONY CEL • 29 jak poradziłbym sobie bez Glorii. Zdobyła wielkie do­ świadczenie w tym zawodzie i teraz chce otworzyć własną agencję. Wszystko wskazuje na to, że stracę współpra­ cowniczkę, a zyskam konkurentkę. Na szczęście, mam je­ szcze kilka miesięcy spokoju. A wiec o to chodzi, pomyślała Clare. - Czy to jest całkiem lojalne z jej strony? - zapytała głośno. - Przecież wykorzysta umiejętności, które zdobyła pracując u ciebie. - Bez wątpienia. Wykorzysta i to nieźle! Ale sam ją do tego namawiałem. Jest zbyt dobrym fachowcem, żeby re­ sztę życia spędzić jako sekretarka. - Jak to? Sam ją do tego namawiałeś? - A dlaczego nie? - Przecież może ci odebrać klientów! - No wiesz, nie mogę myśleć tylko w tych kategoriach. Zresztą, te zależności nie są takie proste. Czasem właśnie obecność konkurenta napędza klientów. Clare przypatrywała się Maxowi uważnie. Właściwie zaczynała nawet go lubić. Tego tylko brakowało! Taka słabość może ją drogo kosztować. Na przekór sobie posta­ nowiła od razu zerwać nić sympatii, jaka zawiązała się między nimi. - Zawsze jesteś taki szlachetny, czy tylko teraz chcesz mi udowodnić, jaki z ciebie wspaniały facet? Max najwyraźniej poczuł się dotknięty. Popatrzył na nią zaskoczony i Clare nagle zrobiło się przykro. - Przepraszam, zachowałam się okropnie. Sama nie wiem, co mi się stało. - W porządku. Nie gniewam się - powiedział, uśmie­ chając się kącikiem ust - Chętnie odpowiem na twoje pytanie. Owszem, chciałbym na tobie zrobić wrażenie. Mo­ że i trochę się zgrywam. Tak naprawdę, to jestem zimny

30 • UPRAGNIONY CEL drań, ale mam nadzieję, że zanim to odkryjesz, będzie już za późno. - Za późno na co? Max westchnął tylko w odpowiedzi. - Widzę, że w twoim scenariuszu jestem zdecydowanie czarnym charakterem - powiedział po chwili. - Nie rozu­ miem, dlaczego uparłaś się, że musimy toczyć wojnę. Prze­ cież żyjemy w wolnym kraju, w którym konkurowanie nie jest zabronione. Przeciwnie. Clare rzuciła mu szybkie spojrzenie. - Czy mojego ojca też tak potraktowałeś? - Twojego ojca prawie nie znałem. Nie wydaje mi się, żebyśmy mieli jakieś wspólne interesy. Zdumiała ją ta odpowiedź. Jak mógł nie pamiętać kogoś, kto uważał go za swego wroga numer jeden? Mógł, co prawda, nie być tego świadom. To była przede wszystkim wojna Pembertonów. Nie ciągnęła jednak tego tematu. Zerknęła na zegarek. - Oho, zrobiło się całkiem późno, a ja mam jeszcze milion spraw do załatwienia! Max uniósł się ze swego miejsca. - Chodźmy więc. I nie zawracaj sobie głowy rachun­ kiem, następnym razem ty stawiasz. Clare zmarszczyła brwi. - Nie wiem, czy będzie następny raz. Uczciwie cię uprzedzam, że zamierzam przejąć ubezpieczenia Fair­ ways. - Tak, wiem, że jesteś jedną z tych zdecydowanych, młodych kobiet - Nie żartuj sobie, Max. Nie masz do czynienia z dziec­ kiem. - Clare gniewnie wydęła wargi. - Och, co do tego akurat nie mam wątpliwości. - Ob­ rzucił ją przeciągłym spojrzeniem. - Ale może i ja powi- UPRAGNIONY CEL • 31 nienem cię ostrzec... Ham Dumberg to twardy zawodnik... i lubi grać ostro. - Wiem, tenis, golf i te rzeczy. - Nie wiem, czy mamy na myśli te same rzeczy, Clare. Jak ci się zdaje, dlaczego zaprosił nas oboje na Florydę? Clare wzruszyła ramionami. Przez chwilę milczała. - Nie obchodzi mnie, co zamierza. Ważne jest, że ja mam najlepszy pomysł na zorganizowanie rynku ubezpie­ czeń, a on jest poważnym biznesmenem. Max rozłożył ręce. - A zatem widzimy się jutro rano. Clare skinęła głową. - Dziękuję za drinka. Do jutra! Odwróciła się i skierowała ku wyjściu, czując na sobie spojrzenie mężczyzny. Max patrzył w ślad za nią, dopóki jej zgrabna sylwetka nie zginęła za barowymi drzwiami. Westchnął. Tak, była atrakcyjną, wysoką blondynką z długimi nogami. Stanow­ czo w jego typie. Westchnął raz jeszcze i dopił drinka. Jack Daniels" to zbyt droga whisky, żeby miała się zmar­ nować. Przez ostatnich kilka miesięcy nie brakowało okazji do poznania zarówno jej znakomitego smaku, jak i horren­ dalnie wysokiej ceny. Na szczęście przez kilka dni Ham będzie płacił jego rachunki. Od jutra też zacznie prowadzić sportowe życie: tenis, golf, windsurfing, czyli to, co Ham lubi. Dumberg uwielbia wygrywać, zwłaszcza z nim, Ma- xem Armstrongiem. To mu specjalnie nie przeszkadza, do­ póki stoją za tym pieniądze, na których z kolei jemu zależy. Ale dlaczego Ham uparł się, żeby lecieć na Florydę we trójkę? Może chce go bliżej zapoznać ze swoimi interesa­ mi, a może podnieca go pomysł, że będzie się przyglądał, jak on, Max Armstrong walczy z tą piękną blondynką o je-

32 • UPRAGNIONy CEL go względy? Myśl, że to Gare jest osobą, którą będzie musiał pokonać, nie budziła jego entuzjazmu. Od czasu kiedy się rozwiódł, żadna kobieta nie zrobiła na nim takiego wrażenia, to fakt Ale nie mógł też zapo­ mnieć', że utrzymanie ubezpieczeń Fairways jest jego ce­ lem numer jeden. Byłoby jeszcze lepiej, gdyby mógł zdo­ być i te ubezpieczenia, i Clare. Nie, Ham nie zaprosił dziewczyny na Florydę, dlatego że traktuje ją poważnie jako agenta ubezpieczeniowego. Raczej dlatego, że lubi manipulować ludźmi. Szkoda, że to musi być akurat kosztem Clare, ale cóż, po tym co zrobiła Adele, jego konto bankowe nie przedstawia się imponująco i Max nie może sobie pozwolić na sentymenty, Zapłacił barmanowi i wyszedł. Jeżeli po drodze nie u- tknie w jakimś korku, powinien jeszcze zastać Glorię w biurze. Inaczej będzie musiał pojechać do niej do domu. To byłoby niezbyt fortunne, bo Gloria niedawno wyszła za mąż. Gdy Max się rozwodził, wszyscy myśleli, że zostawił żonę dla Glorii. Zupełne nieporozumienie. Porsche zapalił natychmiast. Max powinien wymienić opony, ale, ostatecznie, można z tym jeszcze poczekać. Zastanawiał się, czy przed wyjazdem nie powinien podrzu­ cić jakichś rzeczy do pralni Gdzie mogą być jego spodenki kąpielowe? I w ogóle jak będzie w nich wyglądał? Zawsze mu się wydawało, że jest typem sportowca, mężczyzną, za którym na plaży oglądają się kobiety. Tak myślał o sobie do niedawna. Do chwili, kiedy pojawił się ten Kalifornijczyk, namiętny wielbiciel windsurfingu i wyjechał z jego żoną. Zaparkował w zwykłym miejscu. Westchnął ciężko, wyjmując kluczyk ze stacyjki. Teraz, po podziale majątku, raczej nie zdoła utrzymać tutaj biura. Będzie musiał poszu­ kać nowego lokalu w tańszej dzielnicy. Szkoda, to dokład­ nie samo centrum. Może będzie musiał wrócić do tamtego UPRAGNIONY CEL • 33 małego pokoiku na poddaszu domu towarowego? Wtedy jego biuro będzie wyglądało niemal tak samo, jak dziś wygląda biuro Clare. Tyle że bez komputera. Kiedy wszedł do biura było pięć po piątej. Gloria sie­ działa jeszcze przy maszynie do pisania i kończyła sporzą­ dzanie spisu właścicieli nieruchomości, potrzebny mu na jutro rano. - Jak tam się miewa stary Ham? - rzuciła znad biurka. - Jak zwykle, w formie. Gloria była bardzo efektowną kobietą i Max lubił rut nią patrzeć. Nigdy do niczego między nimi nie doszło, z bie­ giem czasu stali się natomiast bardzo dobrymi przyjaciół- mi - Glorio, kiedy patrzę, jak stukasz w tę maszynę, za­ wsze mam wyrzuty sumienia, że nie kupiłem ci jeszcze komputera. - Och - uśmiechnęła się - oboje wiemy, że komputer nie jest w twoim stylu, Max. Zresztą i tak w tej chwili nie możemy sobie na to pozwolić. A ja już przyzwyczaiłam się do maszyny... - Słuchaj - powiedział ze skruszoną miną. - Niestety, muszę jutro lecieć z Durnbergiem na Florydę. To znaczy, że przez kilka najbliższych dni będziesz miała więcej roboty. Tak mi przykro. - Daj spokój, w porządku. Niepotrzebnie się martwisz, mój mąż rozumie takie rzeczy. Ale, Max - ożywiła się - właściwie dlaczego nie miałbyś wystąpić o licencję na Florydzie? Skoro już tam będziesz... Wiesz, może udałoby się wyciągnąć stamtąd trochę pieniędzy? - Wiem, Glorio - westchnął. - Ale i tak mamy dużo roboty tutaj ze zleceniami Durnberga. Zresztą, nie jestem pewien, czy on by się z tego ucieszył. Mógłby się poczuć zagrożony.

34 • UPRAGNIONY CEL Max przysiadł na biurku i zdjął kapelusz. Zmęczonym gestem przetarł oczy i czoło. Przez chwilę siedział w zamy­ śleniu. - A przy okazji... Wiesz, dał mi dziś do zrozumienia, że mam konkurenta, gdy chodzi o Fairways. Pewna kobietka nazwiskiem Clare Pemberton przedstawia mu program ubezpieczeń, rzekomo dużo lepszy niż mój. Zabiera nas oboje na Florydę, żeby to z nami omówić. - Tak - powiedziała przeciągle Gloria. - To cały Dum- berg. Czy ona jest ładna? - Owszem. Niczego sobie. - No to może być gorąco. - Gloria uniosła do góry brew. - Pemberton, powiadasz. Czy to przypadkiem nie córka Billa Pembertona? Wiesz, tego agenta ubezpiecze­ niowego, który zmarł na raka parę lat temu? Max tylko kiwnął głową. - Wygląda na to, że ma większe ambicje od swego ojca, jeżeli bierze się za obsługę Fairways... Ty, Max, prowa­ dzisz to jednak od dziesięciu lat i Ham dobrze wie, że nie poradziłby sobie bez ciebie. - I ja mam nadzieję, że to z jego strony tylko taka zagrywka. Ale - pokręcił głową - on jednak coś knuje... Gloria mrugnęła porozumiewawczo. - Wiesz, o co mu chodzi. Tylko ta biedna mała o tym nie wie. - Nie, to nie to, znam go wystarczająco długo, żeby wiedzieć - , czy interesuje go jakaś dziewczyna, czy nie. - A ciebie, Max? - No, coś ty - zmieszał się - to prawie dziecko. Nie ma jeszcze nawet trzydziestu lat. Jej brat przyjaźni się z Tom- mym. Daj spokój. Lepiej weimy się za robotę. Skończ ten wykaz, a ja zrobię listę rzeczy, które będziesz musiała zała­ twić w ciągu najbliższych dni. UPRAGNIONY CEL • 35 - Już się robi, szefie. - Och, przestań. Teraz przez kilka dni ty będziesz m szefem. W ogóle - skrzywił się - ostatnio wydaje mi się, że to moje bycie szefem staje się coraz bardziej wątpli- we. - Och, Max, widzę, że zaczynasz użalać się nad samym sobą. To też nie jest w twoim stylu. Jesteś po prostu zmę­ czony. Ten rozwód cię wykończył. Zresztą, taki rozwód zwaliłby z nóg każdego. Max skinął głową, ale nie wydawał się przekonany. Błądził wzrokiem po półce zastawionej firmowymi niedź­ wiadkami, - Słuchaj - odezwał się po chwili - czy znasz to powie­ dzonko ojca Thumpera? - Czyje powiedzonko? - Gloria ze zdziwioną miną uniosła głowę znad maszyny. - No, wiesz, tego królika... To postać z „Bambiego". - Przykro mi, szefie, ale nigdy nie gustowałam w fil­ mach Disneya. - No tak - przyznał Max. Zapewne to była jedna z róż­ nic między nimi. Adele też nie była entuzjastką Disneya, uświadomił sobie nagle. To przecież on zawsze chodził z chłopcami do kina. Był gotów założyć się o wszystkie pieniądze, że Clare lubiła baśnie i że na pewno przepadała też za „Kubusiem Puchatkiem". - Słuchaj, Glorio, tylko się nie śmiej. A „Kubusia Pu­ chatka" czytałaś? Gloria popatrzyła na niego tak, jakby był niespełna ro­ zumu. - Mam nadzieję, że nie zranię twoich uczuć, jeśli ci powiem, że mój pierwszy i jedyny kontakt z misiami, i do tego wypchanymi, miałam w twoim biurze, Max. Właści­ wie dlaczego zadajesz mi te wszystkie pytania?

36 • UPRAGNIONY CEL - Sam nie wiem. Ale odpowiedz mi jeszcze na jedno. Czy uważasz, że jestem banalny? Gloria wybuchnęła śmiechem. - Powiedz, co ci się stało? Ty - banalny? Nie, nigdy bym tak nie powiedziała. Owszem, można ci zarzucić to i owo, ale że jesteś banalny? Nie, na pewno nie... A kto ci to powiedział? Clare Pemberton? Max skinął głową. Gloria spojrzała na niego z czułym rozbawieniem. - Och, Max, Max. Widzę, że się rozklejasz. Ale widzę też pewne wyjście. Chcesz mojej rady? - Nie. - Ajednak ci poradzę.Prześpij sie znią,Max! ROZDZIAŁ 3 Z Flagstaff Fairways Clare pojechała prosto do matki, która nadal mieszkała w domu tak dobrze znanym dziew­ czynie z lat dzieciństwa i młodości. Kontrast między ma­ łym, jednopiętrowym domkiem przy Humphreys Street a posiadłością Maxa był mniej więcej taki, jak pomiędzy agentem Pembertonem a potentatem Armstrongiem. Ojciec zawsze utrzymywał, że nie zamieniłby swego domku na żadną z rezydencji we Flagstaff Fairways. Dawał tym samym do zrozumienia, że ten, kto chce dorobić się wielkich pieniędzy, musi zapomnieć' o zasadach moral­ nych. A przecież taki Max Armstrong zdawał się mieć wię­ cej skrupułów niż chłopiec z chóru kościelnego. Czyżby tylko udawał? Zastała matkę w kuchni, przy piecu, w którym wypieka­ ła chleb. Robiła to od lat. Obdarowywała tym chlebem wszystkich sąsiadów w okolicy. Z góry, z pokoju, Joela słychać było głośną muzykę. - Clare! Cóż za niespodzianka! - Matka z kawałkiem ciasta w ręku wychyliła się w jej kierunku po całusa. - No, jak tam, opowiadaj, byłaś dzisiaj na spotkaniu z tym Durn- bergiem? - Jeszcze nic nie wiem. W dodatku, aby się czegoś bli-

38 • UPRAGNIONY CEL zej dowiedzieć, będę musiała jutro rano lecieć z nim na Florydę. I właśnie chciałam zapytać, czy mogłabyś... - Jasne, że mogłabym, kochanie. Nie ma problemu. - Dzięki, mamo. - Ach, nie ma za co. Wiesz, że lubię siedzieć" w twoim biurze. Klienci są tacy mili. I nigdy jeszcze żaden nie wy­ szedł bez mojego chlebka! Żeby wychodzili tylko z chlebkiem, westchnęła w du­ chu Clare. Mama zawsze oferowała wszystkim zniżkę, za­ nim jeszcze dochodziło do rozmowy na temat warunków ubezpieczenia. - Tym razem trzeba tylko odbierać telefony i zapisy­ wać wiadomości, mamo. Gdybyś miała jakiekolwiek wąt­ pliwości czy pytania, zostawię ci numer telefonu. Wiesz, że będę w Sugar Sands? - Tak? To może zobaczysz się z Ronem? - Matka spoj­ rzała na nią uważnie. - Nie wiem jeszcze. Zadzwonię do niego dziś wieczo­ rem i powiem, że jadę w tamte strony. Może powinniśmy się zobaczyć i porozmawiać - odparła Clare. Nic jeszcze nie postanowiła, ale, oczywiście, gdy tylko Durnberg wspomniał o Sugar Sands, natychmiast o tym pomyślała. Gdyby nie Ron, nie dostałaby tak łatwo licencji na Florydzie, Może jednak uda jej się omówić wszystkie sprawy tylko przez telefon? Nie miała specjalnej ochoty na spotkanie z byłym narzeczonym. - Mogłabyś przynajmniej zaprosić go na obiad. - Edna Pemberton popatrzyła wymownie na córkę. - Może - odpowiedziała wymijająco Clare. - Wiesz,wydwoje... - Nie, mamo. Nie zaczynaj znowu, proszę. Nie stano­ wiliśmy z Ronem udanej pary. - Clare podeszła i objęła matkę ramieniem. UPRAGNIONY CEL • 39 - No dobrze, już dobrze. Przecież nic nie mówię. Czy będziesz musiała ponieść koszty wyjazdu? - Matka, ku zadowoleniu Clare, zmieniła temat. - Nie mamo, Durnberg mnie zaprasza. Zresztą nie tylko mnie. Zaprosił także Armstronga. - Co? Jak to? A to łobuz! - Mamo - Clare wzruszyła ramionami - tu chodzi o in­ teres. Durnberg chce porównać nasze propozycje i poroz­ mawiać, a akurat pitne sprawy wzywają go na Florydę. - UważajnategoArmstronga.-EdnaPembertonzacis- neła usta. - To niezły cwaniak. Clare oparła się łokciami o blat stołu. - Ty go znasz, mamo? To znaczy, czy poznałaś go osobiście? - Osobiście? Nie. Nigdy. I nie mam wcale ochoty. Ktoś, kto szasta pieniędzmi na lewo i prawo, rozbija się po mie­ ście wyścigowym porsche, wcale nie wydaje mi się intere­ sujący, Przecież to właśnie on zniszczył ojca! Co prawda, twój ojciec nie miał głowy do interesów. Clare wolała nie wdawać się w dyskusję z matką. Zre­ sztą, sama nie miała wyrobionego zdania o Armstrongu. Poprosiła Ednę, by przyrzekła jej raz jeszcze, że nie dotknie komputera, pożyczyła walizkę, pożegnała się i wsiadła do samochodu, - Zrób na szaro tego Armstronga! - zawołała matka, stojąc na schodkach. - Ale pamiętaj, córeczko, dobre wy­ chowanie przede wszystkim! Zawsze i wszędzie trzeba mieć klasę! - Oczywiście, mamo! - odkrzyknęła Cłare, przekręca­ jąc kluczyk w stacyjce. Następnego ranka kilka tysięcy metrów nad ziemią Clare miała okazję zastosować rady matki w praktyce. Nie-

40 • UPRAGNIONY CEL mai zaraz po starcie Dumberg zaproponował jej drinka, Musiała wybierać, czy zacząć dzień od wódki z sokiem pomidorowym, czy grzecznie podziękować. Obawiała się, ze jej potencjalny klient może ile zrozumieć odmowę. Zdecydowała się więc wziąć szklaneczkę, mając nadzieję, że będzie powoli sączyć napój, aż do końca podróży. - Od kiedy to zacząłeś latać prywatnymi samolotami, Ham? Aż tak dobrze idą interesy? - spytał Max. W swo­ bodnym, sportowym stroju wyglądał jak ktoś, kto właśnie wybiera się na urlop. Clare zdziwiła się, gdy zobaczyła go na lotnisku w luźnej kurtce i z niedbale przewieszoną przez ramię tor­ bą podróżną. Ona sama w szarym wełnianym kostiumie, w płaszczu, z walizką i z teczką na dokumenty musiała w zestawieniu z nim wyglądać oficjalnie, niczym sekretar­ ka, towarzysząca biznesmenom. Ale skąd mogła wiedzieć, jak się ubrać? W końcu nie odbywała podobnych podróży zbyt często. Zresztą, istniała możliwość, że Dumberg pod­ czas lotu chciałby przejrzeć przygotowane przez nią doku­ menty. Miała nadzieję, że tak się stanie. - Interesy idą świetnie - odparł z uśmiechem Dumberg. - Ale wyczarterowałem ten samolot, dlatego że towarzy­ stwo lotnicze proponuje na stałe swoje usługi mojej firmie i dzisiejszy przelot oferuje gratis! Sądziłem, że i dla was będzie to jakaś frajda. Clare zdawało się, że w jego głosie pobrzmiewa prote­ kcjonalny ton, tak jakby ona i Max byli dziećmi, których nie należy brać poważnie. Dumberg mieszał wolno swój koktail, który zdążył już do połowy wypić. - Powiedz mi, Clare, jak to się dzieje, że taka piękna kobieta jak ty, chodzi bez pary? Pytanie zbiło ją z tropu. Poczuła się zaskoczona - nie tym nawet, że pyta ją o sprawy osobiste, ale jego bezce- UFRAGNIONY CEL • 41 remonialnością. Przez chwilę miała ochotę udzielić ciętej odpowiedzi, ale opanowała się i spokojnie upiła tyk ze swojej szklanki. - Jak by ci to powiedzieć, Ham - odparta, zdobywając się nawet na uśmiech. - Widzisz, jestem szczególną kobie­ tą. Mam bardzo wysokie wymagania, - O! - Dumberg spojrzał porozumiewawczo na Maxa. - Wybredna i wymagająca! Lubimy takie kobiety, prawda, Max? Clare zdawało się, że twarz Armstronga stężała w wy­ muszonym uśmiechu. Pomyślała sobie, że może Dumberg wcale nie jest takim bliskim przyjacielem Maxa, za jakiego się podaje. To zresztą budziło niejasne dla niej samej uczu­ cie zadowolenia. Z tej dwójki Max Armstrong wydawał się jej zdecydowanie sympatyczniejszy. Musiała się jednak pomylić, bo to, co wzięła za wymu­ szony i nerwowy uśmieszek, zmieniło się teraz w szeroki uśmiech. - O, co do mnie, to z pewnością lubię wybredne kobie­ ty, Ham. Niestety, problem polega na tym, że im bardziej robią się wybredne, tym mniej znajduję u nich zrozumienia. Dumberg zwrócił się z kolei do Clare z uśmieszkiem szelmowskiego porozumienia. - Już ja cię znam, Max - powiedział konfidencjonalnie. - Nie uwierzysz, Clare, jaki był z niego zawodnik. W szko­ le miał przezwisko Max Pistolet, a te dziewczyny, które się wokół niego kręciły, nazywaliśmy „armią Armstronga"! - No, no! - Clare pokręciła głową w udanym podziwie. - Hmm - odchrząknął Armstrong znad swojej szklanki. - Nie powinnaś wierzyć we wszystko, co opowiada Ham. To urodzony fantasta. W przedstawieniu, ilekroć zapo­ mniał roli, a zdarzało mu się to dosyć często, zawsze potra-

42 • UPRAGNIONY CEL fil zmyślić coś na poczekaniu, tak że publiczność nigdy nie zauważyła wpadki. - Ale teraz wcale nie zmyślam - zaśmiał się Durnberg. - Gdyby tu była Adele, na pewno przyznałaby mi rację, Max. Ona mogłaby dużo powiedzieć o tych wszystkich panienkach, które płakały na waszym ślubie. A nie były to wcale łzy szczęścia i wzruszenia, Max! - A jak tam z twoim tenisem, Ham? - Max zmienił nagle temat. - Mam nadzieję, że i tym razem rzucisz mi wyzwanie, co? Clare znowu pomyślała z uznaniem o Armstrongu. Ktoś . inny na jego miejscu nie miałby może nic przeciwko temu, by wysłuchiwać historyjek na temat swoich podbojów. - Ach, mój tenis? Tym razem nie dam ci żadnych szans, Max. Mam teraz mordercze uderzenie z bekhendu, zoba­ czysz. - Durnberg skrzywił się lekko. - Widziałaś, jak szybko zmienił temat rozmowy? Nie chce mieć u ciebie opinii kobieciarza. Jestem pewien, że będzie próbował grać rolę samotnego i nieszczęśliwego mężczyzny, porzucone­ go przez nieczułą kobietę. Uważaj, Clare, to niebezpieczny facet! - Ham, daj spokój. - Tym razem w tonie głosu Arm- stronga nie było rozbawienia. - Daruj sobie. - Ależ ja nic nie mówię! Dobrze, już dobrze. - Durn­ berg uniósł szklaneczkę w górę. - Nasze zdrowie! - Wypił i natychmiast skinął na stewardesę, by podała następne drinki. Kiedy odchodziła, zawołał jeszcze, by przyniosła menu. Clare wsiadała na pokład samolotu przekonana, że ci dwaj mężczyźni, którym będzie musiała stawić czoło, są starymi przyjaciółmi Teraz, po godzinie podróży, było dla niej jasne, że tak nie jest. Czuła, że ta podróż wcale nie sprawia Maxowi przyjemności i że towarzyszy im tylko UPRAGNIONY CEL • 43 dlatego, że musi dbać o swoje sprawy. To ciekawa sytuacja, pomyślała. Jej szanse rosną. Z drugiej strony, dlaczego Durnberg miałby zmieniać partnera, skoro interesy idą do­ brze? Może coś się wydarzyło między nimi w szkole śred­ niej? Musieli ze sobą ostro rywalizować i teraz Durnberg odgrywa się za jakieś doznane wtedy upokorzenie? Kto wie... Durnberg był jednak bez wątpienia wytrawnym bi­ znesmenem i trudno posądzać go o kierowanie się senty­ mentem, gdy w grę wchodzą pieniądze. Jeżeli więc jej oferta wyda mu się lepsza, to dlaczego miałby ciągnąć dalej tę grę? Nie, z pewnością Clare nie jest tu bez szans. Durnberg tymczasem pił bez umiaru. Stewardesa raz po raz zjawiała się przy jego fotelu. Nawet Max został daleko w tyle, nie mówiąc już o Clare. Była tym zaskoczona. To raczej Armstrong manifestował aprobatę swobodnego stylu bycia. Szkoda, że się pomyliła. Zanosiło się na to, że będzie musiała robić słodką minę do typa, który ją irytuje i wal­ czyć z tym, który budzi jej sympatię. Tymczasem na stolikach pojawiły się tacki ze śniada­ niem. Alkohol wcale nie stępił im apetytu i wszyscy troje jedli z przyjemnością. Po śniadaniu Durnberg zamówił dla wszystkich następne drinki, tym razem dżin z tonikiem. Zaczynał już mieć kłopoty z wymową. Clare zaczął doku­ czać lekki ból głowy. Zapowiadają się fantastyczne waka­ cje, nie ma co, pomyślała. Durnberg znowu wychylił się ze swego fotela, aby przy­ wołać stewardesę. - Ach, nie mam z was wielkiej pociechy - orzekł, kiedy oboje przecząco pokręcili głowami. - Jesteście mięczaki, tyle wam powiem - zdecydował i podniósł się ciężko z fo­ tela. - No nic, bawcie się dobrze, zaraz wracam. Wspierając się na fotelach, rozpoczął wędrówkę na tył

44 • UPRAGNIONY CEL kabiny. Kiedy zamknęły się za nim drzwi toalety, Clare zaczęła masować sobie skronie. - Obawiam się, że najgorsze jeszcze przed nami - po­ wiedział współczująco Max. - Znam go nie od dziś. Clare westchnęła i opuściła ręce. - Dlaczego zdecydowałeś się lecieć? Przecież nie wmó­ wisz mi, że ta eskapada sprawia ci przyjemność. - Z tych samych powodów co ty, obawiam się. Jego zlecenie warte jest zachodu, więc robię dobrą minę do złej gry. Choć chwilami nie jestem pewien, czy gra jest warta Świeczki. - Wszystko można znieść, ale nie picie wódki z sokiem pomidorowym od samego rana! - Pozwól tylko... - Max uśmiechnął się i zanim zdąży­ ła cokolwiek odpowiedzieć, ujął delikatnie jej głowę i za­ czaj masować skronie i policzki. W pierwszym odruchu chciała zaprotestować, ale zre­ zygnowała. Jego dotyk przynosił nieoczekiwaną ulgę. Ból zdawał się z wolna mijać. - O jak dobrze! Dziękuję-powiedziała z zamkniętymi oczami. - Pozwól, że ci udzielę rady, jeśli chodzi o sesje wyjaz­ dowe w interesach. Bierz drinki i uśmiechaj się. Możesz być pewna, że zawsze uda ci sieje gdzieś odstawić niespo- strzeżenie albo wylać. - Jak to? Więc nie wypiłeś dzisiaj tego wszystkiego, co ci przynosili? - No, może jednego drinka - odparł śmiejąc się. - Ale też nie całego. - A byłam pewna, że po prostu masz taką mocną głowę - stwierdziła, nie otwierając oczu. Dotyk jego palców nie tylko łagodził ból, ale sprawiał nieoczekiwaną przyje­ mność. UPRAGNIONY CEL • 45 - To prawda - odrzekł. - Ale wykorzystuję to tylko w sytuacjach, kiedy nie mam innego wyjścia. Zdarza się, że muszę się napić z Hamem od czasu do czasu. O, widzę, że mój stary przyjaciel już wraca - powiedział, odrywając dłonie od jej głowy. Za chwilę Durnberg był już przy nich. W każdej ręce trzymał szklaneczkę. Jedną z nich podał Maxowi. Max wyciągnął rękę z przyjaznym grymasem. Z trudem po­ wstrzymała się, by nie parsknąć śmiechem. Wiedziała, że jej zawartość wcześniej wyląduje na dywanie aniżeli oni w Sarasota-Brandenton.

ROZDZIAŁ 4 Clare stała na lotnisku przy podjeździe dla taksówek i wystawiała twarz do słońca. Miała nadzieję, że uda jej się pójść na plażę. W tym roku nie planowała wakacji i potrze­ bowała choć kilku dni wytchnienia. Kiedy już opuściła wnętrze samolotu, perspektywa spędzenia paru dni na Flo­ rydzie wydała jej się całkiem kusząca. Okazało się, że Durnberg nie zamierzał korzystać z ta­ ksówki. Przyjechał po nich biały mercedes i oboje wraz z Maxem usadowili się z tyłu, gdy tymczasem Ham, który zdawał się w cudowny sposób wytrzeźwieć, zajął miejsce obok szofera. Znowu, podobnie jak wcześniej w samolocie, znalazła się blisko Maxa i znowu to uczucie bliskości sprawiało jej przyjemność. Armstrong wyciągnął rękę, kładąc ją na opar­ ciu siedzenia i niby przypadkiem musnął jej włosy. - O przepraszam, muszę trochę rozprostować rękę. Zdrętwiało mi ramię. Mam nadzieję, że ci nie przeszka­ dzam. - Nie, skądże. Sama nie wiedziała dlaczego, ale nie miałaby nic prze­ ciwko temu, gdyby nagle objął ją, przyciągnął do siebie i pocałował. Co za dziwaczne myśli przychodzą jej do UPRAGNIONY CEL • 47 głowy? Patrzyła na palmy rosnące wzdłuż ulic. Szkoda, że przyjechała tu w interesach, a nie na urlop. - Niebędzieciprzeszkadzałojeślitrochęuchylęokno? - zwróciła się Clare do swego sąsiada, naciskając przycisk. - Nie. Wcale. - Mmmm... Wspaniale. - Wzięła głęboki wdech i po­ trząsnęła głową, żeby odrzucić z twarzy włosy. Wszystko wokół jest takie cudowne, pomyślała, z wyjątkiem powo­ du, dla którego się tutaj znalazła. - O tej porze zawsze jest tu bardzo przyjemnie. Ani za zimno, ani za gorąco - zwrócił się Durnberg do Clare. - Byłaś już na Florydzie? - Nie, jakoś nigdy nie miałam okazji. - Coś takiego! Naprawdę? No, to będziemy musieli ci tu wszystko pokazać! Już my się postaramy, żebyś była zadowolona, prawda, Max? - O, w tej kwestii mam do ciebie pełne zaufanie, Ham - rzucił Armstrong, rozparty niedbale na siedzeniu. Jego udo dotykało teraz kolana Clare. - Myślę, że mogę zdać się całkowicie na ciebie - dokończył. Nie! Proszę, nie rób tego, miała ochotę krzyknąć, ale oczywiście nie otworzyła ust. - Świetnie - roześmiał się Ham. - A zatem myślę, że zaczniecie od małej partyjki tenisa, a ja tymczasem zabiorę się za sprawy, które muszę załatwić od ręki. - Mam nadzie­ ję, że grasz w tenisa, Clare? - Notak...Trochę-odpowiedziałazociąganiem. - No to świetnie, weźmiemy udział w turnieju. Zapiszę nas troje, jak tylko przyjedziemy na miejsce. Ciebie, Clare, zapiszemy do grupy "C", żebyś się nie sforsowała od razu na początku. - Mnie też zapiszesz do grupy „C" - odezwał się Max. - Ciebie do „C"? Zwariowałeś?

48 • UPRAGNIONY CEL - Dokucza mi łokieć. Obawiam się, że odnowiła mi się stara kontuzja. - No, nie... Przecież umawialiśmy się na tenisa. Zda­ wało mi się, że przyjmujesz moje wyzwanie... - Dumberg skrzywił się niezadowolony. - Twoje wyzwanie przyjmuję, Ham. - Armstrong wzruszył ramionami. - Widziałaś,co to za zarozumialec?-Dumberg zwrócil się do Clare. - Jemu się zdaje, że wygra ze mną nawet z kontuzjowanym łokciem. - Nie o to chodzi, Ham - odparł Armstrong spokojnie. - Jeżeli przedtem będę musiał się naharowac' na korcie z jakimiś niezłymi zawodnikami, to łokieć mi całkiem wy­ siądzie i wcale sobie nie pogramy. Dumberg skinął głową, przyjmując to wyjaśnienie, choć wcale nie wydawał się przekonany. Jednak nie kontynuo­ wał już tematu. Skupił się na mijanych po drodze budyn­ kach i miejscach. Kiedy wjechali na wiadukt autostrady, w oddali błysnę­ ły wody Zatoki Meksykańskiej. - Ach, jak pięknie! - zawołała Clare. Max uśmiechnął się i zamierzał coś powiedzieć, ale Dum­ berg uprzedził go i zaczął rozwodzić się nad urokami Zatoki. - Tu, w Sugar Sands, możesz uprawiać każdy rodzaj sportów wodnych, jaki tylko przyjdzie ci do głowy. Wind­ surfing, nurkowanie, narty wodne. Co tylko chcesz. - A gdyby tak poleżeć sobie po prostu na plaży i wyką­ pać się? - zapytała Clare, uśmiechając się nieśmiało. - No jasne, można, ale w końcu nie po to się tu przyjeż­ dża, żeby się wylegiwać. To można robić wszędzie. Jesteś moim gościem i korzystaj z klubowego sprzętu! - Dziękuję - westchnęła Clare. - A kiedy w takim razie zamierzasz przejrzeć moją ofertę? UPRAGNIONY CEL • 49 - Nie martw się. Wszystko w swoim czasie. - Dumberg raachnął ręką, jakby odganiał natrętną muchę. - Na począ- sk trochę przyjemności. W końcu, należy nam się coś od życia, nie? - Pewnie, - Clare skinęła głową z rezygnacją. Wyglą­ dało na to, że będą tu wypoczywali bardzo intensywnie. Znowu naszły ją wątpliwości, czy Dumberg traktuje ją serio, czy też potrzebna jest mu w jego rozgrywce z Ma- xem. Tyle czasu zabrało jej przygotowanie tych dokumen­ tów! A jeszcze wcześniej niemało się natrudziła, żeby do­ stać licencję tutaj, na Florydzie. I w dodatku musiała prosić o pomoc Rona. Do licha, przedstawi mu swoją ofertę, na­ wet jeżeli będzie musiała to zrobić na desce surfingowej! - No, jesteśmy prawie na miejscu - oznajmi! Dumberg, iiedy mercedes skręci! z autostrady w wyasfaltowaną dro­ gę wysadzaną palmami. Wszystko dookoła zdawało się bare rajskim ogrodem i tylko Dumberg jakoś nie pasował do tego otoczenia. Wkrótce znaleźli się na podjeździe. Imponujący dom otaczała bujna roślinność. W oddali prześwitywał niemal biały piasek plaży i szmaragdowe wody zatoki. - Fantastyczne! - Clare nie mogła powstrzymać okrzy­ ku podziwu. - Otóż to! - przytaknął Dumberg. - Nie zapominajcie, gdzie jesteście. Biznes to nie wszystko! O co mu właściwie chodzi? - pomyślała Clare. Dziwny facet z tego Dumberga, Tak czy inaczej, powinna robić dobrą minę do złej gry. - O, postaram się o tym nie zapominać - uśmiechnęła się promiennie. - Doskonale. A teraz zajmie się wami Santiago. - Dumberg skinął głową w stronę kierowcy. - Pokaże wam pokoje. Na waszym miejscu przekąsiłbym coś. Lunch po-

50 • UPRAGNIONY CEL dają tutaj także do pokoju. Nie zapominajcie, że turniej zaczyna się za godzinę. - Ale ja nie wzięłam ze sobą rakiety - odpowiedziała Clare, ciągle mając nadzieję, że może uda jej się z tego wykręcić. - To żaden problem. - Durnberg wzruszył ramionami. - Po drodze jest sklep ze sprzętem tenisowym. Możesz wybrać sobie, jaką chcesz, i kupić na mój rachunek. Prze­ cież musisz mieć sprzęt, z którego jesteś zadowolona, żeby się dobrze czuć na korcie, no nie? - To prawda. - Nie pozostawało jej nic innego, jak tylko przytaknąć. - Piękne dzięki. - Nie ma o czym mówić... Santiago! - Kiwnął głową na szofera. - Pamiętasz: pani ma pokój numer 24, a pan 25. - Tak jest, sir. - Santiago zgiął się w ukłonie. - No niezłe, nieźle się zaczyna. - Max wykrzywił się w uśmiechu, kiedy samochód ruszy! w stronę skrzydła bu­ dynku, w którym mieli zamieszkać. - Rakieta będzie już na mnie czekała w pokoju. Ja też nie mam żadnej wymówki - westchnął. - Ci za facet! - szepnęła Clare, wpatrując się w kark Santiago. - Myślałam, że uda się jakoś wykręcić, zagrać najwyżej partyjkę golfa. - Nie przejmuj się - uśmiechnął się znowu Max. - On ostrzy sobie zęby na mnie! Nie musisz wcale dobrze grać w tenisa. Wystarczy, żebyś okazała znajomość rzeczy w swoim zawodzie. Stary Ham potrafi to docenić. Profe­ sjonalizm liczy się dla niego przede wszystkim. Prawdę mówiąc, jestem już tym wszystkim śmiertelnie zmęczony. Oho! W głowie Clare błysnęło ostrzegawcze światełko. Czyżby teraz Max zaczynał swoje gierki? Na wszelki wy­ padek postanowiła nie odpowiadać. Byli już na miejscu. Do pokojów wchodziło się z ze- UPRAGNIONY CEL • 51 wnątrz. Santiago zatrzymał samochód i wyjął z bagażnika walizkę Clare. - Swoją wezmę sam - powiedział Max. - Wiesz, jak nie lubię tych wszystkich ceremonii, Santiago. A jak się miewa Rosa? - Znowu jest w ciąży. - Santiago błysnął białymi zęba- mi - Chyba nie zrobi w końcu tego kursu, ale sam nie Triem, czy bardziej zależy jej na tym, żeby zostać inżynie- rem, czy żeby mieć tyle dzieci, ile się da. - W końcu można być inżynierem i matką swoich dzie­ ci, prawda? - Clare wtrąciła się do rozmowy, sama właści­ wie nie wiedząc, dlaczego to robi. - To też powtarzam jej to nieustannie - uśmiechnął się znowu Santiago. Otworzył przed nią drzwi do pokoju, a potem wstawił walizkę. Kiedy Clare znalazła się w środ­ ku, uderzył ją widok z okna na wody zatoki. Biel piasku kontrastowała z mieniącą się w słońcu taflą wody. - Czy mam rozłożyć pani rzeczy w łazience? - Usły­ szała za plecami. - Ach, nie! Dziękuję bardzo, Santiago, i proszę, mów do mnie po prostu Clare. Otworzyła drzwi i wyszła na taras: Zdjęła buty i po cie­ płych deskach zeszła na plażę. Piasek był gorący. - Jeżeli zamierzasz iść na spacer, to nic z tego. Nie ma czasu! - Dobiegł ją głos Maxa. Odwróciła się i zobaczyła go stojącego w otwartych drzwiach balkonowych. - O Boże, grać w tenisa, kiedy wszystko dookoła jest takie cudowne. Najchętniej wykąpałabym się w oceanie. Max rozłożył ręce. - Obawiam się, że stary Ham będzie miał nam za złe, jeżeli nie spełnimy jego oczekiwań. Clare skrzywiła się. Pomyślała, że jeżeli oboje nie sta­ wią się na korcie, to pretensje Durnberga rozłożą się rów-

52 • UPRAGNIONY CEL nomiemie. Więc właściwie czym ryzykuje? A poza tym, nie przyjechała tu grać w tenisa. - Do diabła z tenisem! - Wzruszyła ramionami. - Nie wiem, jak ty, ale ja przebieram się w kostium kąpielowy i idę na plażę. - Tak? Świetnie! W takim razie spotykamy się za pięć minut na plaży. Trochę sobie popływamy! - Ale żadnych wyścigów! - zastrzegła się. - Dobra, żadnych wyścigów - zgodził się natychmiast Max. Kiedy Clare znalazła się na powrót w pokoju, rozejrzała się uważnie dookoła. No, no, pokręciła głową. Przygotowa­ no dla niej luksusowy apartament. Na wprost kominka stała skórzana sofa, zarzucona poduszkami. Obok niej nieduży stół i cztery krzesła, dwa fotele, szafa. Z pokoju wchodziło się do kuchni i imponującej, wyłożonej glazurą łazienki, a także do przytulnej sypialni, którą niemal w całości zaj­ mowało wielkie białe łoże. Clare szybko zrzuciła z siebie ubranie i wciągnęła ko­ stium kąpielowy, rozkładając na razie zawartość walizki na łóżku i krzesłach. Przed wyjściem postanowiła się odświe­ żyć po podróży. Weszła do łazienki. Na blacie umywalki stał koszyczek, w którym znalazła różne mydełka i szam­ pony, krem do opalania, kremy nawilżające skórę. - Clare, jesteś gotowa? - Dobiegło ją wołanie Maxa. Owinięty ręcznikiem, stał w drzwiach, wychodzących na taras i ciekawie zaglądał do Środka. Clare wyjrzała zza drzwi łazienki. - Och, Max! Wejdź, proszę. Jeszcze minutka i będę gotowa. Odkręciła wodę i pochyliła się nad umywalką. Widok nagiego, muskularnego torsu Maxa pobudził jej wy­ obraźnię, Myśl, że mogliby się kochać, pojawiła się zaraz i UPRAGNIONY CEL • 53 potem i już nie mogła się jej pozbyć. Machinalnie oblewała twarz wodą i widziała przed oczyma ich dwoje gotowych na wszystko... Otrząsnęła się i wtuliła twarz w ręcznik. Czyżby na tym miał polegać chytry plan Durnberga?