Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 117 287
  • Obserwuję512
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań683 122

Thornton Elizabeth - Głos

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Thornton Elizabeth - Głos.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse T
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 221 stron)

Elizabeth Thornton Głos Prolog Był mordercą. Nie czuł skruchy ni żalu. Są rzeczy, dla których warto zabić. Gdyby trzeba, uczyniłby to jeszcze raz. Siostra Marta modliła się w kaplicy podczas nieszporów, gdy usłyszała głos. W pierwszej chwili nie mogła pojąć, co się dzieje. Od roku żyła w błogim spokoju i już uwierzyła, że ciągnące się za nią przekleństwo utraciło moc. W miarę jak słowa docierały z wolna do jej świadomości, zaczynała rozumie że płonna to była nadzieja. Palce zacisnęły się na różańcu, serce poczęło bić gwałtownie. Gdyby nie była tak bardzo zmęczona po całym dniu doglądania chorych w infirmerii, nie dałaby dostępu intruzowi, który wdarł się tak nieoczekiwanie. Musi się skupić na modlitwie. Zaczęła poruszać wargami. „Święta Mario łaskiś pełna, błogosławiona... błogosławiona...”. Pamięć odmawiała posłuszeństwa. Ludzie potrafią być tacy głupi. Patrzyli na niego i widzieli to, co chciał, by widzieli. Nikt nie podejrzewał go o morderstwo. Zwiódł wszystkich. Całą siłą woli usiłowała uciszyć głos. Nie, tak naprawdę nie był to głos. Raczej obecność, intruz, który wdzierał się w jej myśli. Nazywała go głosem, z braku lepszego określenia. „Święta Mario... święta Mano... proszę, proszę...”. Wszystko na próżno. Porywał ją ze sobą w znane z przeszłości okolice, wracali na miejsce zbrodni. Wiedziała, co nastąpi. Wcześniej już ją tam zabierał. Otaczały ich ciemności, siąpił deszcz. Nie sposób było zobaczyć cokolwiek, pozostawały tylko odczucia. Znajdowali się w gęstym lesie, w pobliżu potoku. Słyszała uderzenia kropli deszczu o powierzchnię wody, czuła zapach wilgotnych liści i kwiatów. Dom na wzgórzu. Dom majętnego człowieka. Za ich plecami jeszcze jedna budowla.

Chciała położyć kres napływającym obrazom, ale nie wiedziała jak. Zdesperowana, zaczęła następną modlitwę: „Ojcze Nasz, któryś jest w niebie, święć się... święć się...”. Ukrył się za drzewem. Dyszał ciężko, zmęczony po biegu. Serce waliło mu jak miotem, ale dłoń z pistoletem ani drgnęła. Wściekłość. Nienawiść. Żelazna determinacja. Wiedziała, co czuje, jakby była nim. Ujrzała przesuwający się cień, wstrzymała oddech, czekając na wystrzał. A jednak wstrząsnęło nią na jego dźwięk. Gdy było już po wszystkim, poczuła, że drży na całym ciele. Po policzkach płynęły jej łzy. Powiadała sobie, że nie ma sensu zadręczać się zbrodnią sprzed lat. Poza tym nie wiedziała, czy morderstwo wydarzyło się naprawdę, czy było wytworem jej wyobraźni. Jeśli tak, to postradała zmysły. Już zaczynał spływać na nią spokój, gdy poraziła ją straszna myśl. Nie był mordercą z natury, ale jeśli raz dopuścił się zbrodni, może to uczynić ponownie. Uczyni to ponownie. Już postanowił. Zaschło jej w ustach, dreszcz przebiegł po plecach. O takiej możliwości nigdy nie pomyślała. Nie była w stanie przeciwdziałać. Nie wiedziała, kim on jest, gdzie go szukać. Dobry Boże, nie można do tego dopuścić. Musi wszystko starannie zaplanować. Tym razem nie popełni żadnego błędu. Upozoruje wypadek. Dwie zbrodnie w małej społeczności równają się otwarciu gniazda szerszeni, a tego musi się strzec. Niepomna, że obserwują ją siostry, nawet nie zauważyła, kiedy podniosła się z klęczek. Poniechaj! - wołała w duchu. Na Boga, nie czyń tego! Wiedziała, że nim wstrząsnęła, czuła to. Zawahał się, jak waha się umysł zaskoczony czymś nieprzewidywalnym, i zasklepił w sobie. Pozostała z własnymi myślami. Nie były wesołe. Zdradziła się przed nim, dała mu poznać, że ma dostęp do jego duszy. 1 Siostra Marta zrywała w ogrodzie żonkile. Nie domyślając się, że widzi ją siostra Brygida, wystawiła twarz na promienie wiosennego słońca sączące się przez gałęzie drzew, po czym wtuliła nos w naręcze kwiatów. Schyliła się nieco i jej plecami wstrząsnęło łkanie. Siostra Brygida zawahała się. Nie chciała przeszkadzać, ale zachowanie Marty ją zdumiało. Już wczoraj po nieszporach nowicjuszki szeptały między sobą, jak to Marta wybiegła z kaplicy, jakby zobaczyła ducha. A teraz to.

Skryta Marta w niczym nie przypominała reszty nowicjuszek. Po pierwsze była starsza. Mogła mieć dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy lata, o sześć więcej niż Brygida. Po drugie, zazwyczaj spokojna i cicha, zdawała się żyć w innym, nierealnym świecie. Kiedyś stara siostra Dolores łajała jedną z nowicjuszek; dała jej za przykład Martę, którą nazwała „doskonałą”, dodając, że nosi wielki smutek w sercu. Bo Marta nie potrafiła powiedzieć nic o sobie, o swojej rodzinie, o powodach, które przywiodły ją do klasztoru. Przed trzema laty uległa tragicznemu wypadkowi i obudziła się w infirmerii, nie wiedząc, kim jest ani skąd pochodzi. Nie pamiętała nawet własnego imienia. Martą nazwała ją wielebna matka, bo jak biblijna Marta nie oszczędzała się w pracy. Wszystkie nowicjuszki powinny ją naśladować, zakończyła siostra Dolores. Od tamtej chwili Brygida poczęła uważniej przyglądać się Marcie, a im dłużej ją obserwowała, tym bardziej podziwiała. Trzymała się, co prawda, na uboczu, ale uczynki przemawiały wyraźniej niż słowa. Żadne zajęcie nie było dla niej zbyt ciężkie, niewdzięczne czy niegodne. Nowicjuszki korzystały z tego, zaszywając się w najciemniejszych zakątkach starego klasztoru, ilekroć trzeba było wylać wiadra z nieczystościami, bądź zasłać łóżka i zanieść brudną pościel do pralni. Jedna Marta nie uchylała się od żadnego obowiązku. W oczach Brygidy była Najświętszą Panienką i wielebną matką w jednej osobie. Patrzyła więc na Martę z nabożnym podziwem, ubóstwiała ją i duszę by za nią oddała. Siostra Marta przestała płakać. Brygida, chcąc zwrócić uwagę na swoją obecność, kopnęła kamyk; poturlał się po wyłożonej płytami ścieżce. — Och, tu jesteś, Marto! — zawołała cicho, zbliżając się do dziewczyny klęczącej przy kwiatowej rabacie. Marta podniosła głowę i uśmiechnęła się łagodnie; jej twarz nie miała śladu łez. — Wielebna matka przysyła mnie po ciebie. Jest u niej ojciec Howie. — Możesz mnie zastąpić? Siostra Dolores prosiła, by przystroić infirmerię żonkilami. — Oddała Brygidzie bukiet i chciała odejść. — Marto. — Brygida dotknęła lekko jej dłoni. — Tak? — W tonie głosu Marty było coś onieśmielającego. — Nie, nic — odparła wymijająco Brygida. — Zobaczymy się w infirmerii? — Oczywiście. — Marta dojrzała ciekawość w oczach młodej nowicjuszki, ale nie zamierzała nic wyjaśniać. Domyślała się, że mniszki musiały rozprawiać o jej zachowaniu podczas nieszporów. Siostra Marta, Marta bez skazy, uciekła z kaplicy, jakby ścigała ją sfora psów z piekła rodem.

Nie chciała kłamać, a nie mogła zawierzyć nikomu swojej tajemnicy. Gdyby się na to odważyła, sympatia, która malowała się na twarzy Brygidy, pewnie ustąpiłaby miejsca przerażeniu. Czarownica. Wariatka. Cudaczka. Oto, co pomyśleliby ludzie, gdyby usłyszeli o Głosie. I bez tego wydawała im się dziwna. Niekiedy sama powątpiewała, czy aby jest przy zdrowych zmysłach. Wiedziała jednak, że Głos istnieje. Wiedziała. Wiedziała też, że po tym, co się wydarzyło ostatniego wieczoru, nie będzie potrafiła żyć w kłamstwie. Jej marzenie, by złożyć śluby i stać się jedną z mniszek zgromadzenia szarytek, legło w gruzach. Dlatego płakała. Zrozumiała, co musi uczynić. Wrócić do dawnego życia i za wszelką cenę zapobiec koszmarowi. Tak powinna postąpić... a przecież się lękała. Nie znała świata. W murach klasztoru czuła się bezpieczna. Z czasem zakonnice zaczęłyby traktować ją jak swoją. Za późno myśleć o tym teraz. Podjęła już decyzję i nie może się wycofać. Kiedy weszła do klasztoru, zatrzymała się na chwilę, chłonąc znajome dźwięki i zapachy. W tej części budynku panował spokój. W głębi, za wielkimi dębowymi drzwiami, znajdował się sierociniec. Na myśl o dzieciach zrobiło się jej raźniej na duszy. O ich zaufanie nie musiała zabiegać. Znowu poczuła napływające łzy i zdławiła szloch. Na spotkanie z wielebną matką i ojcem Howie musi stawić się z niezmąconym umysłem. Nie sądziła, by odwrócili się od niej z odrazą, gdyby powiedziała im o Głosie, ale z pewnością nie zaaprobowaliby jej decyzji. Byli dla niej niczym rodzice, dobry ksiądz i matka przełożona. Czuwali nad nią od chwili, gdy odzyskawszy przytomność, ujrzała ich pełne troski twarze pochylone nad łóżkiem w infirmerii. Pragnęli dla niej wszystkiego, co najlepsze. Próbowaliby zapewne zdjąć ciążące na mej przekleństwo, wyegzorcyzmować Glos, by nigdy już jej nie nękał. I ona tego pragnęła, a jednocześnie niczego nie lękała się bardziej. Poszła prosto do swojej celi. Bielone ściany, drewniana podłoga, skromne sprzęty — stół, krzesło, łóżko i komoda — składały się na proste wnętrze, które ożywiał jedyny tu kolorowy akcent, własnej roboty kapa na łóżko. Nie zachowała nic z poprzedniego życia, nic, co wskazywałoby, kim jest. Kiedy na wprost klasztornej bramy potrącił ją powóz, nie miała ze sobą żadnej torby ani tobołka, nic, co pozwoliłoby rozwikłać zagadkę. Kapa była jedyną rzeczą, która należała naprawdę do niej, i tylko do niej.

Zdjąwszy fartuch osłaniający habit, nalała wody z dzbana na szmatkę, przetarła twarz i dłonie; przejrzała się w maleńkim lusterku. Gdy poprawiała kornet, dłonie jej nagle znieruchomiały, zapatrzyła się w swoje odbicie. Wyglądała jak każda inna młoda dziewczyna. W czarnym habicie i białym kornecie niczym się nie różniła od innych nowicjuszek. Dlaczego zatem ona jedna słyszała Głos? Coś musiało ich łączyć. Ciągle wracała do tego myślą i nie znajdowała innej odpowiedzi. Musieli znać się w przeszłości. Na początku brała to za oznakę wracającej pamięci. Wtedy Głos nie był jeszcze Głosem. Widziała jakieś mgliste obrazy, które nic jej nie mówiły. Nie pamiętała, kiedy ulotne impresje zaczęły układać się w słowa ani kiedy Głos nabrał gorzkich tonów. Próbowała go nie słuchać, ale wystarczała chwila nieuwagi, i Głos pojawiał się znowu. Ostatniego wieczoru próbowała z nim rozmawiać. Pierwszy i ostatni raz. Nie zamierzała powtarzać tego doświadczenia. Było zbyt niebezpieczne. Wmówiła sobie, że być może to tytko wytwory jej wyobraźni. Może zaczyna tracić rozum? Może dla własnego dobra powinna zostać zamknięta w domu dla obłąkanych? Nie był mordercą z natury, ale jeśli raz dopuścił się zbrodni, może to uczynić ponownie. Zapewne tak zrobi. Już postanowił. Przeszedł ją dreszcz. Nie, nie miała aż takiej wyobraźni, by to wszystko wymyślić. Z tym przeświadczeniem wyszła z celi. Matka przełożona przerwała rozmowę z ojcem Howie i uśmiechnęła się zachęcająco do siostry Marty. Dziewczyna była młoda, ale zachowywała się stateczniej, niż wskazywałby na to jej wiek. — Marto. — Wielebna matka wskazała gestem krzesło. Marta usiadła wyprostowana, dłonie złożyła na podołku, wzrok skierowała na ojca Howie. Był niewysoki, miał pociągłą twarz, a spod krzaczastych czarnych brwi bystro spoglądały pogodne niebieskie oczy. Zanim został księdzem, wiele lat praktykował jako lekarz. Martą opiekował się od chwili, gdy pojawiła się w klasztorze. Wielebna matka, choć o kilka lat młodsza, bardzo przypominała małego duchownego. Ten, kto widział ich razem, bez trudu mógł się domyślić, że łączyły ich więzy krwi. Marta wiedziała, że są rodzeństwem. Ksiądz przywitał ją serdecznie. Odpowiedziała z należną skromnością, ale na jej ustach pojawił się ciepły uśmiech, który ojciec Howie poczytał sobie za prawdziwy komplement, gdyż Marta uśmiechała się niezwykle rzadko.

Wielebna matka zajęła się nalewaniem herbaty, duchowny zaś wdał się z nowicjuszką w niezobowiązującą rozmowę, nie przestając jej przy tym bacznie obserwować. Każdy, kto ją zobaczył, dopatrzyłby się w niej uosobienia mniszki doskonałej. Włosy starannie ukryte pod kornetem, habit, co prawda, zniszczony, ale czyściutki, bez jednego zagniecenia. Cicha, spokojna, opanowana. Takie właśnie wrażenie sprawiała Marta, choć było ono złudne. Przeszła wiele i straszne przeżycia musiały pozostawić piętno na jej młodej duszy. Widział jej przerażenie, gdy odzyskawszy przytomność w klasztornej infirmerii, me mogła przypomnieć sobie, kim jest. Często od tamtej chwili odwiedzał klasztor i nie mógł wyjść z podziwu, jak znakomicie daje sobie radę z własnym nieszczęściem. Był to jednak podziw zaprawiony sceptycyzmem. Ojciec Howie szybko zrozumiał, że Marta dlatego z taką łatwością dostosowała się do zakonnego życia, iż powodował nią strach przed światem zewnętrznym. Z pomocą wielebnej matki udało mu się ukoić lęki dziewczyny. Zapewnili ją, że może pozostać w klasztorze, jak długo zechce. Reguła szarytek nie była regułą kontemplatywną. Mniszki niosły posługę ubogim i miały więcej zajęć niż rąk do pracy. Pozostała więc. Najpierw jako siostra świecka, później — postulanka. Ksiądz domyślał się, że czeka niecierpliwie, kiedy będzie mogła złożyć śluby. W istocie czekała. Do zeszłego wieczoru. Ojciec Howie schylił głowę i począł uważnie mieszać herbatę. W końcu podniósł wzrok. — Słyszę od wielebnej matki, że pamięć zaczyna ci wracać, Marto. Pomodliła się w duszy o wybaczenie półprawd, które zamierzała powiedzieć. — Tak się zdaje, ojcze, ale to nie oznacza, że pamięć mi wraca. To tylko oderwane obrazy, wrażenia, niektóre wyraziste, inne mgliste. — Powiedz ojcu Howie to, co mi wyznałaś po nieszporach — poprosiła wielebna matka. Marta skinęła głową. — Obrazy pojawiały się już wcześniej, ale ich nie rozumiałam. Wczoraj wieczorem, w czasie nieszporów, ujrzałam je znowu. Wydały mi się znajome. — Myślała o Głosie. — Mów dalej — zachęcił ksiądz cicho. Wzięła głęboki oddech i zaczęła opowiadać od początku, przywołując czas, zanim Głos zaczął ją niepokoić. Wspominała wieś i położony w jej pobliżu potężny zamek. Pomiędzy wsią a zamkiem znajduje się dom, dwór właściwie. Nad nim krąży jastrząb. Marta widzi też sad, strumień i łagodne wzgórza, na których pasą się owce.

Widziała więcej, znacznie więcej, ale usiłowała odegnać od siebie obrazy, które zjawiały się jej przed oczami w czasie ostatniej, bezsennej nocy. Nie zdawała sobie sprawy, że w miarę opowiadania jej twarz się ożywia, a głos zaczyna łamać. Mówiła długo, niekiedy czyniąc pauzy i pilnie bacząc, by nie zdradzić za dużo. Gdy skończyła, oparła się o zagłówek krzesła, spoglądając niespokojnie na ojca Howie. — Nie martwiłbym się na twoim miejscu. Te wspomnienia, jeśli to wspomnienia, mogą mieć jakieś znaczenie albo żadnego. Czas pokaże. Wielebna matka uśmiechnęła się. — Nie masz się czego lękać, dziecko. Cokolwiek się wydarzy, nikt cię nie zmusi, byś opuściła klasztor wbrew własnej woli. Nie pozwolę na to. Wielebna matka i ojciec Howie nie zrozumieli jej. Marta na próżno szukała słów. Nie wiedziała, jak im powiedzieć, że znalazła się w naprawdę trudnym położeniu, nie wyjawiając przy tym zbyt wiele. — Nie rozumiecie. Muszę się dowiedzieć, kim jestem. Ktoś mnie potrzebuje, wzywa mnie. To sprawa życia i śmierci. — Tu położyła dłoń na sercu. — Czuję to. Muszę się dowiedzieć, kim jestem, wrócić do dawnego życia. Kiedy wielebna matka i ojciec Howie zostali sami, ksiądz wstał, podszedł do szafki stojącej pod oknem i wyjął z niej na wpół opróżnioną butelkę brandy oraz kieliszek. Nalał sobie odrobinę i usiadł ponownie. — Nie wiem, czemu tak ci pobłażam. — Wielebna matka westchnęła. — Ponieważ jestem starszy — odparł ksiądz z uśmiechem. — Nawykłaś już do tego, Lizzie. Matka przełożona dolała sobie herbaty. — Czy dowiemy się kiedykolwiek, kim jest Marta, Johnie? — Chyba że Bóg nam to wyjawi. Innej szansy nie widzę. Kiedy pojawiła się w klasztorze, zrobiliśmy, co w naszej mocy, by odszukać jej rodzinę. Wszystko na próżno. Od niej samej też nie dowiedzieliśmy się niczego, co naprowadziłoby nas na ślad. Wielebna matka zmarszczyła czoło. — Nie podoba mi się to, co powiedziała. „Ktoś mnie wzywa. To sprawa życia i śmierci”. Prawdę mówiąc, brzmiało to jak słowa osoby, która.., ma... przywidzenia. — Możliwe. Bywa, że młode, żarliwie wierzące mniszki wpadają w Stany zbliżone do transu. To się zdarza. — Tak, ale zjawia im się wtedy Maria Panna albo któryś ze świętych. Z Martą jest inaczej. Zwykle jest taka zrównoważona.

— Lubisz ją, prawda, Lizzie? — Muszę wyznać, że bardzo. Nie widziałeś jej, kiedy przyniesiono ją do infirmerii. Powóz potrącił ją niemal przed samą bramą klasztoru. Miała złamaną rękę i dwa żebra, a twarz tak zmienioną, że nie poznałbyś jej. Znosiła wszystko bardzo dzielnie. Ani słowa skargi. — Idealna pacjentka — mruknął John. Rzuciła mu ostre spojrzenie. — Kiedy odzyskała przytomność i zrozumiała, że nie pamięta, kim jest, wpadła w panikę. — Byłem przy tym. — To niezwykle, jak prędko wróciła do zdrowia. — Dokonałaś cudu, jeśli idzie o tę dziewczynę. — Nie zgadzam się. Marta zawdzięcza wszystko sobie samej. Inna w jej Sytuacji całkiem by się załamała, ale ona ma siłę, której niejedna mogłaby jej pozazdrościć. Wiem, że robi wrażenie chłodnej, pełnej rezerwy... — Ja przecież nic nie zarzucam tej pannie, Lizzie. — ... gdybyś zobaczył ją, jak zajmuje się dziećmi w sierocińcu, zrozumiałbyś, że Marta jest inna niż się wydaje. Dzieci ją uwielbiają, a siostra Dolores wprost się obejść bez niej nie może w infirmerii. — A jednak powstrzymywałaś ją przed złożeniem ślubów. Dlaczego, Lizzie? Wielebna matka przez chwilę rozważała odpowiedź, po czym westchnęła. — Nie byłam pewna, czy ma powołanie. Uważałam, że powinna się zastanowić. Gdyby wróciła jej pamięć, mogłaby żałować swojej decyzji. Nie wie nic o świecie poza klasztorem i nie dziw, że napawa ją lękiem. Tu żyje w spokoju, harmonii, spełnia pożyteczne obowiązki. Dobrze jej z tym, ale to jeszcze nie powołanie. Ojciec Howie przechylił głowę. — Czy mówiłem ci kiedyś, że jesteś bardzo mądra? — zagadnął. Wielebna matka odpowiedziała uśmiechem. — Wcale nie jestem mądra, John. Czuję się... nie wiem... zbita z tropu, niespokojna. Marta żyła tu szczęśliwie przez trzy lata, a teraz raptem zdecydowała się wrócić do dawnego życia. — Pokręciła głową. — Co innego, gdyby odzyskała pamięć. Wiedziałaby wtedy, gdzie szukać przyjaciół. Nie chcę, żeby opuszczała nas, idąc w nieznane.

— Nie lękałbym się, że odejdzie. Prawda, niewiele potrafiła o sobie powiedzieć, ale nie powinniśmy się frasować. Jeśli dobry Bóg chce, żeby wróciła do dawnego życia, będzie nad nią czuwał. — Będę się modliła, żeby nasz Pan był dla niej łaskawy — oznajmiła wielebna matka poważnym tonem. Miała właśnie unieść do ust filiżankę, gdy z korytarza doszedł jakiś krzyk, odgłos pospiesznych kroków, po czym ktoś głośno załomotał w drzwi. Odczekawszy chwilę, do celi weszła Brygida z twarzą pałającą podnieceniem. Dysząc ciężko, wyrzucała z siebie słowa: — Cud, wielebna matko! Pamiętacie tę kobietę, co ją wczoraj przywieźli do infirmerii? Oprzytomniała. Och, nigdy nie zgadniecie, co się stało. Wielebna matka i ksiądz poderwali się z krzeseł. Wymienili szybkie spojrzenia. — Chodzi o siostrę Martę, tak? — zapytała matka przełożona. Siostra Brygida nie usłyszała nuty fatalizmu w głosie matki przełożonej, nie uszedł on natomiast uwagi ojca Howie, który uśmiechnął się smutno. — Zdaje się, że twoje modlitwy wkrótce zostaną wysłuchane, Lizzie, choć nie całkiem tak, jakbyś tego oczekiwała — powiedział. Siostra Brygida uśmiechnęła się promiennie. — Tak, idzie o siostrę Martę. Ta kobieta ją rozpoznała! Mówi, że Marta to Jessica Hayward, pani na Hawkshill Manor, koło Chalford nad Tamizą. 2 Lucas zasłonił uszy dłońmi. Na nic. Żadnej ulgi. Dźwięk bębnów stawał się coraz głośniejszy. Miał wrażenie, że za chwilę głowa mu pęknie. Ktoś wzywał go po imieniu. Jęknął i spróbował unieść powieki. Oślepiony światłem, dopiero po chwili zorientował się, gdzie jest. Pierwszą rzeczą, którą dojrzał, był nocnik tkwiący na stoliku obok łóżka. Żołnierze pełniący wartę na gzymsie kominka okazali się pustymi butelkami po brandy. Na krześle piętrzyła się sterta brudnych naczyń. Zatęchły odór alkoholu i tanich perfum przyprawiał o mdłości. Powoli zaczął sobie wszystko przypominać. Zamknął oczy. Był w „Czarnym Łabędziu”. Przez trzy albo cztery doby topił tu swoje smutki. I jeśli się nie mylił — jęknął, czując u swego boku miękkie kobiece kształty — oddawał się na dodatek rozpuście. Tu pamięć odmówiła posłuszeństwa. Chciał zapomnienia i ono przyszło mu na ratunek. Bębny zamieniły się w odgłos walenia do drzwi.

— Lucas! Otwórz! — To był głos kuzyna Adriana. — Wiemy, że tam jesteś! — Teraz wołał młodszy kuzynek, Perry. Lucas z całych sił zacisnął powieki. Jeśli nie będzie się odzywał, może zostawią go w spokoju. — A niechże was diabli! — dobyło się z krągłych żeńskich kształtów. — Stulta pyski! Wasz kamrat ledwie zipie. — Otworzyć drzwi, natychmiast! — domagał się Adrian. — Dobra, dobra. Weźta na wstrzymanie. Millie? Lilly? — zastanawiał się Lucas. — Bogacze wielkie. A w dupę. Jeszczem grosika nie widziała. — Chwyciła Lucasa za ramię i mocno potrząsnęła. — Chce moje piniędze. Ja nie winna. Takeś był napity, żeś ani wiedział, co w łóżku robić. — Tu nastąpiła chwila namysłu. — A kto ona, ta Jess? Miarka się przebrała. Z wściekłym rykiem Lucas wyskoczył z łóżka. Trochę się pomiarkował, widząc strach w oczach kobiety, a już zupełnie złagodniał, kiedy zobaczył twarzyczkę i kształty błękitnookiej Wenus. Jeśli nie potrafił wygodzić w łóżku Millie? Lilly?, to znaczy, że nie ma dla niego nadziei. Chryste, a cóż on się tak nad sobą rozrzewnia? Jess! To słowo na powrót roznieciło gniew. Zacisnąwszy zęby, począł się rozglądać za swoim ubraniem, by w końcu spostrzec, że ma je na sobie. Tylko kaftan i buty poniewierały się na podłodze razem z sukniami kobiety. Podniósł kaftan, wyjął sakiewkę, dobył jednego suwerena i rzucił dziewczynie. Ta aż sapnęła, uszczęśliwiona, co wcale go nie zdumiało, bo za względy świadczone przez panny z „Czarnego Łabędzia” klient płacił zwykłe koronę, o czym Lucas, a jakże, wiedział. — Otwieraj! Lucas skierował w stronę drzwi dosadny komentarz. Klamka znieruchomiała. Podniósł z podłogi suknie i rzucił je błękitnookiej Wenus. — Ubieraj się — polecił ostro, po czym podszedł do okna, otworzył je na oścież i wciągnął głęboko powietrze. Nie pomogło. Nadal czuł się jak brudna ścierka. Jeden krok — tak maleńka była klitka szumnie zwana sypialnią — i był przy umywalni. Nalał do miski zimnej wody z dzbana, nabrał w dłonie, wypił łapczywie, potem przemył twarz. Millie, ubierając się, zerkała nań spod oka. Lucas Wilde należał do bywalców „Czarnego Łabędzia”, ale rzadko, ku ich żalowi, szedł na górę z którąś z dziewcząt. Wysoki, muskularny, czarnowłosy, przyprawiał je o żywsze bicie serca. Biedaczysko. Słyszała, że nie mógł dojść do siebie po tym, jak stracił pannę, którą chciał poślubić. Ale tamta miała ponoć

na imię Bella, a nie Jess. Millie nie mogło się pomieścić w głowie, że jakakolwiek kobieta wolała innego, a jednak tak było. Stało się to, zanim niespodzianie otrzymał tytuł. Teraz był lordem Dundas, hrabią. Nawet kiedy miał w czubie, zachowywał się jak prawdziwy dżentelmen. Hojny, łaskawy. Spojrzała na suwerena, którego ściskała w dłoni, i postanowiła, że następnym razem wygodzi mu jak należy. — Gotowa? — Lucas uśmiechnął się z niejakim wysiłkiem. Millie skinęła głową i pozwoliła poprowadzić się do drzwi. Gdy tylko się uchyliły, do pokoju wpadł Perry i stanął jak wryty. Z urody podobny był raczej do Lucasa niż do brata, Adriana. Przy swoich dwudziestu trzech latach, młodszy o osiem od kuzyna, dorównywał mu wzrostem, miał, jak on, gęste, kręcone włosy i brązowe oczy, tyle że Lucas był brunetem, on blondynem. Istniała wszak między nimi jedna zasadnicza różnica. Młody Perry nie poznał jeszcze mrocznych stron życia: uśmiech miał radosny, twarz pogodną, niewinne oczy. Od świata oczekiwał jedynie uciech, a jedyną jego troskę stanowił fakt, iż Lucas i Adrian sprawowali pieczę nad jego majątkiem, skąpo, jak na jego potrzeby, wydzielając pieniądze. — Ejże! — zawołał, zagradzając przejście Millie. Ujął ją za brodę i się uśmiechnął. — Ładna z ciebie szelma. Powiedz no mi, miła, czy mój kuzyn... Nie zdążył dokończyć zdania, gdy Lucas chwycił go za kołnierz. — Perry, nie zapominaj o manierach w towarzystwie damy — wycedził przez zęby. Chłopak uwolnił się z uchwytu kuzyna i złożył dziewczynie pełen galanterii ukłon. — Perry Wilde, do usług — rzekł, puszczając oko. — Millie Jenkins. I wzajemnie, a jakże, na pańskie usługi — odparła, trzepocąc rzęsami. — To właśnie chciałem usłyszeć. — Perry rozpromienił się. Millie wyszła, chichocząc. Gdy Adrian zamknął drzwi, Lucas wreszcie zwrócił na niego uwagę. Chociaż byli kuzynami, poza ciemną karnacją w niczym nie byli do siebie podobni. Adrian miał twarz poety i szczupłą, gibką sylwetkę akrobaty. Miał też pewien denerwujący nawyk: zawsze był nieskazitelnie ubrany, jakby właśnie wybierał się na przyjęcie. Urodzony pedant, pomyślał Lucas z niechęcią. Nawet jako dziecko nigdy nie zapominał o umyciu uszu. Zainteresowania mieli równie odmienne. Adrian najszczęśliwszy czuł się w mieście, gdzie mógł się oddawać ulubionym rozrywkom, chadzać do teatru, opery, do klubów, nade wszystko zaś uganiać za spódniczkami. Lucas natomiast ślubował sobie: żadnych kobiet. Więc, co tu porabiał?

— Na nic moje wysiłki ucywilizowania barbarzyńcy. Trzeci sezon spędza w mieście i jedyna panna, którą podbił, cuchnie rynsztokiem. — Adrian westchnął zwracając się do Perry’ego. Ten wybuchnął śmiechem. — Nie znoszę miasta i miejskich obyczajów. Jestem wieśniakiem jak Lucas. Co w tym złego? — Lucas nigdy nie zapomina, że jest dżentelmenem. — Jeśli to jedna z twoich pogadanek o dobrym wychowaniu, daruj sobie, Adrianie. Zapominasz, że wiem o tobie wszystko, Lucasie, i o tym, jak was za młodu uczono ogłady. Daleko mi do was. Mówiąc to, Perry krążył po pokoju, wtem zatrzymał się przed stolikiem, na którym stał nocnik. Zmarszczył nos, podniósł oczy i zaczął się śmiać. — Na Boga, Adrianie! To ma być rekwizyt dżentelmena? To naczynie zaraz się przeleje. Lucas się jednak nie roześmiał. Oczy go piekły, głowa pękała. Nie w smak mu było, że został nakryty na rozpuście, szczególnie przez Adriana. Czuł na sobie jego oceniające, przenikliwe spojrzenie, bardziej przenikliwe, niżby sobie życzył. Perry był inny. Nie znał go tak dobrze jak Adrian, a przy tym przyjmował wszystko ze zwykłą sobie prostodusznością. Lucas, jeszcze obolały po nocnej hulance, podszedł do umywalki. — Widzicie, że mam się dobrze. Nie rozumiem, po co narobiliście takiego rabanu — mruknął. Na umywalce leżał kawałek mydła. Zrezygnowawszy z brudnej gąbki, Lucas namydlił twarz dłońmi. — Chodzi o Jessicę Hayward — powiedział Adrian cicho. Lucas zesztywniał. Nie mógł złapać tchu. Zgarbił się. Nie myśląc, co robi, wytarł twarz brudnym ręcznikiem. Gdy odzyskał wreszcie głos, z jego gardła dobył się ochrypły szept. — Nie żyje. To chcesz mi powiedzieć? Perry otworzył usta, by odpowiedzieć, ale brat uciszył go jednym spojrzeniem. — Jess nie umarła. Jest cała, zdrowa i jak najbardziej żywa. Mydło musiało mu się dostać do oczu, bo Lucas poczuł pieczenie pod powiekami i zaczął gwałtownie mrugać. — Żyje — powtórzył. — Skąd wiesz? — Od Perry”ego. Niech sam ci opowie. Perry zerknął niepewnie na brata, po czym zwrócił się do Lucasa:

— Dasz wiarę czy nie, Jessica Hayward przyjechała wczoraj rano do Chalford, wozem konnym, w towarzystwie dwóch mniszek. Skierowała się prosto do kancelarii twojego adwokata na Sheep Street i wzięła od niego klucze do Hawkshill Manor. O ile wiem, jest tam teraz. — W Hawkshill Manor? — Na to wygląda. Przez moment panowała kompletna cisza, wreszcie Lucas przemówił: — Kto ci o tym powiedział? — Widziałem ją na własne oczy — wymamrotał Perry, onieśmielony tonem głosu kuzyna. — W pierwszej chwili jej nie poznałem. Ubrana była... skromnie.., niczym do pracy... wiesz, co mam na myśli. Wziąłbym ją za służącą, gdyby nie jej pańskie obejście. — Tu zachichotał. — Tak, pani Jessica Hayward. W końcu ją rozpoznałem. — Rozmawiałeś z nią? — zapytał Lucas ostro. — Ma się rozumieć, że rozmawiałem. Nie taki ze mnie wiejski ciemięga, jak się wam obu wydaje, a na skandal gwiżdżę. Nie było mnie zresztą wtedy, kiedy się to zdarzyło. Jeśli pamiętacie, siedziałem w Oksfordzie, miałem egzaminy. — Przejdźże do rzeczy, Perry — ponaglił go Adrian. — Co? Aha. No więc powiadam, że z nią rozmawiałem. Nie pamiętam, co mówiłem.., zwykle w takich razach słowa. Że jej nie poznałem, jak długo myśli zostać, takie tam. Wtedy usłyszałem, że zamierza zamieszkać w Hawkshill. Lucas wysłuchał paplaniny Perry’ego w bezruchu; dopiero teraz zaczął się miotać po maleńkim pokoju. — Tyle czasu... Bóg wie, gdzie... aż tu raptem, ot tak — pstryknął palcami — po prostu przyjeżdża i zamierza osiąść w Hawkshill. — Zatrzymał się raptownie, spojrzał na Adriana. — Jak to możliwe? Hawkshill należy teraz do mnie. Dlaczego nikt mnie nie zapytał o zdanie? Adrian wzruszył ramionami. — Twój adwokat prosił, by cię zawiadomić, że znalazł najemców na Hawkshill, ale nikt nie wiedział, gdzie się podziewasz, nawet twoja matka. Przyjechaliśmy więc z Perrym, żeby zająć się wszystkim. Lucas popatrzył na nich z niedowierzaniem. — I poradziliście mojemu adwokatowi, by wynajął należącą do mnie nieruchomość Jessice Hayward? — Ależ nie. Hawkshill wynajęły szarytki. Ten zakon robi wiele dobrego. Siostry chcą założyć we dworze sierociniec, wiesz, przytułek dla dzieci. Dom zaniedbany, rozpada się,

więc kauzyperda skwapliwie skorzystał z okazji. Musisz tylko podpisać papiery. A jeśli idzie o Jessicę, sam byłem zdumiony nie mniej niż ty, kiedy Perry powiedział mi, że odebrała klucze. — Zakonnice! — prychnął Lucas. — Co Jessica ma wspólnego z zakonnicami? — Mogę ci powiedzieć — wtrącił Perry. — Ostatnie trzy lata spędziła w klasztorze szarytek w Londynie. Tak mi w każdym razie mówiła. Nikt się nie poruszył. Nikt się nie odezwał. W ciszy słychać było tylko przyspieszony oddech Lucasa. To on wreszcie przerwał milczenie. — Chcesz powiedzieć, że Jess jest zakonnicą? Perry pokręcił głową. — Nie, tego nie powiedziałem. Pomaga im przysposobić dom na sierociniec, czy coś takiego. Rozmawialiśmy tylko przez chwilę. Lucas wziął głęboki oddech. — Ona nie może zostać w Hawkshill. Perry parsknął i natychmiast spoważniał, przywołany do porządku groźnymi spojrzeniami. — No, nie. Dopiero teraz ludzie zaczną gadać. Adrian podszedł do drzwi i je uchylił. — Należy się nam kawa. Idź na dół, Perry, i zajmij stolik. Zejdziemy za chwilę z Lucasem. — O tej porze na dole jest pusto. Po co mam zajmować stolik? — Perry. — Już dobrze. Widzę, że mam się usunąć. — W jego głosie nie było urazy. Wiedział, że jego poufałość z Adrianem i Lucasem ma swoje granice. Wychodził więc z pogodną już miną, zajęty myślą o Millie Jenkins, którą miał nadzieję spotkać na dole. Lucas przysiadł na skraju łóżka i zaczął wsuwać buty. Po chwili milczenia zerknął na Adriana. — Mów, co masz do powiedzenia, i skończmy z tym — rzucił szorstko. Adrian zażył niuch tabaki, rozejrzał się z niesmakiem po pokoju, a że na jedynym krześle leżała sterta naczyń, wsparł się o framugę drzwi. — Myślałem, że minęły ci już napady czarnego humoru. — Widząc, że Lucas zbył jego uwagę milczeniem, mówił dalej: — Dopiero co bawiłeś całe towarzystwo na przyjęciu u lady Melrose, aż tu raptem znikasz, jakbyś się pod ziemię zapadł.

— Zostawiłem ci wiadomość. — Z której nic nie szło wywnioskować. Nie napisałeś nawet, gdzie cię szukać w potrzebie. — Poprawię się następnym razem. — Lucas wstał i sięgnął po surdut. — Mam nadzieję, że nie będzie następnego razu. — Adrian westchnął. — Wiesz chyba, co ludzie mówią? Wszyscy są przekonani, że nie możesz przeboleć kosza od Belli. — To paradne. — Doprawdy? — Świetnie wiesz, że tak. Jesteś równie jak ja zadowolony, że od nas obu wolała Ruperta. Adrian uśmiechnął się. — Dziwnie to słyszeć, zważywszy, że Rupert jest naszym serdecznym przyjacielem. — Nie muszę ci chyba tłumaczyć, co mam na myśli — syknął poirytowany Lucas, zachodząc w głowę, co też rzeczywiście miał na myśli. — Tak — odparł Adrian. — W głębi duszy jesteśmy romantykami, a Rupert kieruje się w życiu rozumem. — Teraz ty zaczynasz mówić zagadkami. — Tak? — Moje czarne humory nie mają nic wspólnego z Bellą. — Wiem o tym doskonale. Kiedy wreszcie przestaniesz się obwiniać za to, co zdarzyło się dawno temu, Lucas? — Nie chcę o tym rozmawiać, zgoda? Jak wyglądam? Adrian popatrzył na kuzyna z zafrasowaną miną i pokręcił głową. — Nie sposób z tobą rozmawiać, kiedy jesteś w takim humorze. — Bo też gadasz androny, a ja się czuję tak, jakby mnie koń w głowę kopnął — odparł Lucas ponuro. — Wspomniałeś coś o kawie? Adrian po dłuższej chwili uśmiechnął się krzywo. — Wyglądasz okropnie. Czegoś się spodziewał, skoro łajdaczysz się w tej spelunie tydzień bez mała? Lucas podniósł brwi. — Tydzień bez mała? Tak długo? — Straciłeś rachubę czasu? — Chyba. Jak mnie tu znalazłeś?

— Twój lokaj zobaczył twojego konia w stajni „Czarnego Łabędzia” i miał dość rozumu, żeby mi o tym powiedzieć. Martwiliśmy się o ciebie. — Niepotrzebnie. Skoro nie zostawiłem żadnej wiadomości, widać, nie chciałem, żebyście mnie szukali — burknął Lucas, spoglądając na kuzyna spod oka. Ledwie to powiedział, pożałował swych słów. Adrian był dla niego więcej niż kuzynem. Przyjaźnili się od dziecka. Jako chłopcy nie rozstawali się, kończyli te same szkoły, potem zgodnie z rodzinną tradycją podjęli studia w Oksfordzie. Służyli w jednym pułku, brali udział w kampanii hiszpańskiej i równocześnie, po Waterloo, przeszli do cywila. Kochali się w tej samej dziewczynie, Belli, i obydwaj dostali kosza. Teraz, starsi nieco, mniej byli sobie bliscy, ale pozostali serdecznymi przyjaciółmi. Adrian zasługiwał na większą przychylność. — Obiecuję, że od dzisiaj będę się porządnie prowadził. Zadowolony? — powiedział lekkim tonem, chcąc naprawić wyrządzoną kuzynowi przykrość. Adrian wybuchnął głośnym śmiechem. — Aż nadto. Możesz żądać tego samego ode mnie. — Tośmy się zrozumieli. Idziemy? Adrian wyprostował się, ale wciąż stał. — Ostatnia rada. Tak to już jest. Człowiek poda palec, chwytają za dłoń. — Cóż jeszcze? — Trzymaj się z dala od Jessiki Hayward. Pamiętasz, co się wydarzyło ostatnim razem. Ona jest... Lucas nie czekał, aż kuzyn skończy zdanie. — Jessica Hayward musi mi odpowiedzieć na wiele pytań. Nie szukam zwady, ale jeśli wejdzie mi w drogę, pożałuje tego. Adrian odsunął się od drzwi, robiąc przejście Lucasowi. — Uparty jak osioł. Zawsze to powtarzam — mruknął pod nosem. Na dole w barze czekała już na nich kawa, do tego ciepłe bułeczki maślane prosto z pieca. Perry gadał przy śniadaniu jak najęty, Adrian natomiast nie spuszczał oka z Lucasa. Nie zdziwił się wcale, gdy ten podniósł się od stołu, upiwszy ledwie kilka łyków kawy. — Zobaczymy się w domu — oznajmił Lucas. — Robisz błąd — rzucił Adrian mimochodem, sięgając po bułeczkę. — Zależy jak na to patrzeć. — Gdzie idziesz? — chciał wiedzieć Perry.

— Muszę dokończyć pewne sprawy — odparł Lucas. 3 Jessica Hayward. Na chwilę znieruchomiała, smakując dźwięk swojego nazwiska, po czym wróciła do zagniatania ciasta na chleb. Ciągle nie mogła uwierzyć. Nie była już przybłędą, lecz konkretną osobą. Nazywa się Jessica Hayward, ma dom. Hawkshill Manor nie należało, co prawda, do niej. Posiadłość została sprzedana lordowi Dundas. Ojciec popadł w długi, musiała je spłacić, choć trudno jej było rozstawać się z domem. Nie miała żadnych krewnych, dotąd nie wiedziała, co sprowadziło ją przed trzema laty do Londynu. Poczuła piekące łzy pod powiekami. To głupie, a jednak miała nadzieję... Zamrugała. Była sierotą, jak dzieci, którymi się opiekowała. Nie pamiętała rodziców. Zanim pani Marshall, kobieta z infirmerii, ją rozpoznała, Jessica snuła rozmaite fantazje na temat swojej rodziny. Wyobrażała sobie, że wraca do domu, niczym syn marnotrawny wracający z szerokiego świata, a rodzice wydają przyjęcie na jej cześć. Otaczają ją bracia i siostry, ciotki, wujowie, wszyscy się radują. W końcu się dowiedziała, że nie ma żadnych krewnych. Matka umarła, kiedy Jessica była jeszcze maleńka, ojciec zaś na krótko przed tym, zanim trafiła do klasztoru. Koniec rojeń, fantazji, nadziei. Pokręciła głową. Powinna być szczęśliwa, że znalazła się w tym miejscu. Wróciła w rodzinne strony, spotka ludzi, którzy niegdyś ją znali. Znajdzie odpowiedź na nurtujące ją pytania. W znajomym otoczeniu pamięć powinna wrócić. Przestała zagniatać ciasto i rozejrzała się po kuchni. Gdyby tylko mogła sobie przypomnieć... Zniecierpliwiona własną bezradnością, wróciła do pracy. Teraz najważniejszy jest sierociniec w Hawkshill Manor, o tym powinna myśleć. Określenie „dwór” wydawało się zbyt szumne dla podupadającego domostwa z czerwonej cegły. Na pierwszy rzut oka było widać, że to żadna rezydencja, ale dawna siedziba zbiedniałego szlachetki, który parał się prowadzeniem farmy. Teraz, gdy zamieszkają tutaj szarytki, posiadłość znowu stanie się wiejskim gospodarstwem. Matka przełożona od dawna myślała o miejscu, gdzie starsi chłopcy zaprawialiby się do pracy. Jej marzenia były bliskie ziszczenia. Jessica uśmiechnęła się do siebie. Gdy ojciec Howie zaczął szukać śladów jej przeszłości, odkrył, że Hawkshill stoi puste i jest do wynajęcia, w dodatku za grosze. Tak

więc mogła powrócić do rodzinnego domu, nadal pozostawać pod opieką sióstr i cieszyć się razem z matką przełożoną, że spełniły się wreszcie od dawna snute plany. Właściciel najwyraźniej nie interesował się domem. Mieszkał milę drogi od Hawkshill, jego rezydencję można było dojrzeć z okien poddasza. Z tego, co mówił adwokat, lord Dundas kupił Hawkshill nie dla zabudowań, lecz ze względu na grunty, które sąsiadowały z jego własnymi. Skoro tak, była nadzieja, że jego lordowska mość w ogóle zrzeknie się czynszu, kiedy się dowie, że dom ma służyć szlachetnej sprawie. Powiadano, że jest człowiekiem wielkodusznym. Przyjechali tutaj we czworo, ona, siostra Dolores, siostra Elwira i stary Joseph; niegdysiejszy bokser, teraz furtian w klasztorze, pilnował ich bezpieczeństwa niczym pies. Mieli przygotować dom na przyjęcie chłopców. Przemknęło jej przez myśl, co też powiedzieliby jej podopieczni, widząc ją w tej chwili. Przestała być siostrą Martą, nie nosiła habitu. W głębi serca zawsze czuła, że nie ma powołania. Teraz była tego pewna, a strój tylko podkreślał nową tożsamość. Nowa tożsamość. Zatopiona w myślach, poczęła dzielić ciasto na trzy równe części. Nie byłaby istotą ludzką, gdyby nie ciekawili jej dawni przyjaciele. Jednego już spotkała, to pan Perry Wilde. Podszedł do niej wczoraj na Sheep Street. Miała wrażenie, że szczerze się ucieszył na jej widok, choć sama poczuła się niezręcznie. Nie chciała, by ktokolwiek wiedział, że straciła pamięć. Może to i nierozumne, ale się wstydziła. Nie chciała, żeby ludzie wytykali ją palcami, szeptali za jej plecami, robili sobie z niej dziwowisko. Pragnęła, żeby traktowano ją jak osobę normalną. Tak, normalną! Gdyby ktoś dowiedział się o Głosie, mogłaby skończyć jak Joanna D”Arc. Będzie miała dość czasu, by później o tym pomyśleć. Tymczasem powinna upiec chleb. I placek z truskawkami. Na brak zajęć nie mogła narzekać. Dom z zewnątrz wyglądał znośnie, ale wnętrza znajdowały się w opłakanym stanie. Wczoraj, zaraz po przyjeździe, zdążyły ledwie ogarnąć kuchnię i jedną sypialnię. Kiedy siostry Dolores i Elwira wrócą z Chalford, dokąd pojechały po prowiant, posprzątają z pomocą Josepha resztę pomieszczeń. Tymczasem stary poszedł zbierać chrust, a ona zajęła się pieczeniem chleba, ciast i babeczek. Skończyła formować chleby, przykryła je wilgotną ściereczką i odłożyła na bok. Z braku jajek, zamiast białkiem, posmarowała bułeczki mlekiem, ułożyła na blasze i wsunęła je do pieca. Z piekarnika buchnął żar; natychmiast zatrzasnęła drzwiczki i się cofnęła. Przygotowanie ciasta na placek z truskawkami nie zajęło wiele czasu. Wyprostowała się i przeciągnęła, zesztywniała od ciągłego nachylania się nad za niskim stołem. Jeśli ma gotować dla chłopców, a na to się zanosiło, trzeba będzie zmienić stół, albo

się nabawi chronicznego bólu kręgosłupa. Przeszła kilka kroków po kuchni, by rozluźnić obolałe mięśnie, zajrzała do pokoju śniadaniowego, potem do sieni. Było tu wielkie, spękane tremo i choć przy siostrach starała się omijać je wzrokiem, to przecież fascynowało ją własne odbicie. W klasztorze były tylko małe lustereczka; teraz wreszcie mogła po raz pierwszy przyjrzeć się sobie od stóp do głów. Dziewczyna z lustra spoglądała na nią poważnym wzrokiem. Jessica podeszła bliżej, by lepiej dojrzeć oczy, brwi, nos, brodę. Uśmiechała się, srożyła, obracała w prawo i w lewo. Nie była pewna, ale miała wrażenie, że jedyne, z czego naprawdę może być dumna, to włosy koloru miodu; żeby ujarzmić niesforne loki, musiała zaplatać je w warkocz, jak teraz. Zdjęła fartuch, by ocenić całą sylwetkę. Za chuda. Muślinowa sukienka z wysokim stanem po prostu na niej wisiała. Zebrała luźny materiał na plecach. Tak lepiej. Ciekawe, czy spodobała się młodzieńcowi, którego spotkała na Sheep Street. Chyba jest płocha, że takie myśli przychodzą jej do głowy. Matka przełożona miała rację. Kiedy człowiek próżnuje, diabeł mu do ucha naszeptuje. Powinna wrócić do swoich zajęć. Sięgała po leżący na ławie fartuch, gdy usłyszała stukot podków na dziedzińcu. Serce skoczyło jej do gardła. Coś ścisnęło w żołądku. Może to ten miły pan Wilde wybrał się z wizytą albo któryś z przyjaciół dowiedział się o jej powrocie. Wzięła głęboki oddech, otworzyła drzwi i wyszła na ganek. Na widok wierzchowca i jeźdźca przeszedł ją niemiły dreszcz. Kara klacz prezentowała się wspaniale, w przeciwieństwie do dosiadającego jej mężczyzny: ubranie w nieładzie, włos zmierzwiony, twarz nie ogolona. Ale naprawdę zaniepokoiła ją mina przybysza: ściągnięte brwi, zaciśnięte szczęki. Najwyraźniej nie zjawił się z przyjacielską wizytą. Pewnie Cygan, któryś z tych włóczęgów, co to garnki lutują, „złodziejskie nasienie”, jak nazywała ich siostra Dolores. Zagnieździli się w Hawkshill, kiedy nikt tu nie mieszkał. To po nich musiały sprzątać dom. Joseph ostrzegał ją, że mogą wrócić, radził, jak z nimi postępować. Już ona mu pokaże. Wpadła do sieni i chwyciła starą rusznicę stojącą za drzwiami i tak uzbrojona wyszła intruzowi na spotkanie. Chciała go wystraszyć, bo strzelać do nikogo nie miała zamiaru. Jeśli już naprawdę będzie musiała, wypali w powietrze, Joseph usłyszy i pospieszy jej na odsiecz. Przybysz zatrzymał się kilka metrów od ganku. Nie zsiadając z konia, mierzył ją bacznym spojrzeniem, niczym ryś, który raptem dojrzał królika. Odezwał się pierwszy:

— Przysięgałem sobie, że tu nie przyjadę, ale ciekawość wzięła górę i chęć nieodparta, by powitać nowe lokatorki. Treść słów puściła mimo uszu, zanotowała natomiast pełen przekąsu ton, ironiczne skrzywienie warg. Zły był, to pewne, ale z jakiego powodu? Ona przecież nic nie zrobiła. To on wdziera się na cudzy teren. Nachylił się w siodle i uśmiechnął kwaśno. — Mój adwokat nic ci, dobrodziejko, nie powiedział? Hawkshill należy teraz do mnie. — Do pana? — Nie mogła uwierzyć. Ten nie myty łachmyta miałby być właścicielem dworu? Pokręciła głową. — Ależ tak. Zapytaj adwokata, jeśli nie wierzysz. Ja, Lucas Wilde, jestem właścicielem Hawkshill. Wilde? Tak się nazywał młodzieniec, którego spotkała na Sheep Street. Muszą być spokrewnieni. — Pan jesteś lord Dundas? — spytała z niedowierzaniem. Wyglądał, co prawda, jak Cygan, ale mówił jak dżentelmen. Lord Dundas. Chyba rzeczywiście. Teraz zrozumiała, dlaczego dom był w opłakanym stanie. Upodobnił się do właściciela. To, że mówił prawdę, nie dodało jej wcale otuchy. Jego wygląd wskazywał, że musiał tęgo pić ostatniej nocy. Miała już do czynienia z pijakami, kiedy razem z siostrami przeczesywały londyńskie spelunki w poszukiwaniu bezdomnych dzieci. Ale wtedy nosiła habit. Nawet najgorsi opoje z doków Bast Endu czuli respekt przed szarytkami. Teraz, w zwykłej sukni, czuła się bezbronna. Patrzyła na Dundasa z obawą. Był właścicielem posiadłości, nie chciała z nim zadzierać. Wiedziała, że mężczyźni po alkoholu potrafią być nieobliczalni. Na wszelki wypadek mocniej chwyciła rusznicę. Niech wie, że nie ma do czynienia z bezbronną kobietą. Wybuchnął śmiechem na ten widok. — Ostrożnie — poradził, zsiadł z konia i przywiązał go do palika. — Gotowaś kogo zranić. Cofnęła się o krok, na wypadek gdyby musiała strzałem przyzwać Josepha. — Sióstr nie ma, jest tylko nasz pomocnik, Joseph — oznajmiła, dając mężczyźnie raz jeszcze do zrozumienia, że nie jest całkiem sama i zupełnie bezbronna. — Nie mam uprawnień, by rozmawiać w ich imieniu. Uniósł lekko brew.

— Słyszałem o siostrach, ale nie mogłem uwierzyć. Zechcesz mi wyjaśnić rzecz całą własnymi słowami? — Niewiele jest do wyjaśniania. Chcemy założyć tu sierociniec. Chłopcy będą się uczyć pracy na roli i rozmaitych rzemiosł, żeby umieli zarobić na życie, kiedy pójdą w świat. — Ty i siostry będziecie ich uczyć? — Och, nie. Najmiemy ludzi do pomocy. Zaśmiał się pogardliwie. — I ja mam w to uwierzyć? Gdy zrobił krok w jej stronę, uznała, że jest daleko bardziej niebezpieczny, niż w pierwszej chwili sądziła. Dopiero teraz dostrzegła szczegóły, które wcześniej uszły jej uwagi. Targały nim jakieś potężne emocje, które z trudem powściągał. Stał zaledwie o kilka kroków, zaciskał szczęki, pięści to zwierał, to znowu rozwierał. Czuła, jak puls jej przyspiesza. Gotów jeszcze uczynić jej krzywdę. Nic to, ma przecież rusznicę. — Dlaczego wróciłaś? — zapytał ochrypłym głosem. — Mówiłam już. Przez wzgląd na chłopców. Będziemy ich uczyć na farmerów albo na rzemieślników. — Dla tytułu? Dla pieniędzy? Myślisz, że przeszłość się nie liczy? Odpowiedz mi, Jess. Cokolwiek wiedział o Jessice Hayward, nie było to dla niej pochlebne. Nie miała czasu zastanawiać się nad tym teraz. Zbliżał się do niej, zmuszając do cofania. Jeszcze krok w tył, i znalazła się w sieni. Zwilżyła usta. — Lordzie Dundas... Skrzywił się, jakby go dźgnęła. — Chryste, jeśli jeszcze raz tak mnie nazwiesz... Wyciągnął ku niej dłoń. Natychmiast uniosła strzelbę. Znieruchomiał. — Wiem, jak się nią posługiwać — oznajmiła, starając się, by nie dosłyszał drżenia w jej głosie. — Ostrzegam, proszę się nie zbliżać. — Oto Jess jaką znałem — powiedział ze śmiechem. Rozłożył szeroko ramiona i postąpił jeszcze krok. — Dalejże. Pociągnij za spust. Z tej odległości na pewno nie chybisz. Tu celuj. — Dotknął serca. — Co się stało, Jess? Brak ci odwagi? Wycelowała w podłogę, zaniknęła oczy i pociągnęła za cyngiel. Nic. Jak drogo kosztował ją ten błąd, przekonała się otworzywszy oczy. Ujrzała wypieki na jego twarzy i obnażone zęby.

— Ty łajdaczko! Gdybyś nie zapomniała załadować, byłbym już kastratem. Przerażona jego gniewem, sama się obruszyła wspomniawszy, że była siostrą Martą. — W tym domu się nie bluźni — oznajmiła chłodno. — Diabła tam! Przyskoczył do niej i zanim zareagowała, wyrwał jej rusznicę z rąk. Zmierzyła go wściekłym wzrokiem, odwróciła się na pięcie i uciekła. Za plecami słyszała odgłos jego kroków. Zdyszana, wpadła do kuchni; niewiele myśląc, chwyciła stojącą koło pieca łopatę do chleba, zamachnęła się i zdzieliła Lucasa w ramię. Zachwiał się, zaklął szpetnie, ale dalej napierał. Wzięła ponownie zamach, chybiła, strącając przy tym na podłogę misę z mąką i wzbijając chmurę białego pyłu. Na odgłos nieopanowanego śmiechu znowu się zamachnęła. Tym razem trafiła w rondel z konfiturą truskawkową; podskoczył z głośnym łoskotem, zawirował, odbił się od ściany. Krwista maź zbryzgała sufit, podłogę, nie oszczędziła Jessiki i Lucasa. Z diabelskim chichotem wsparł ręce na biodrach. — Żebyś teraz siebie widziała! Co ją może obchodzić, jak wygląda, kiedy ma przed sobą wariata. Nie spuszczała go z oka, śledząc każdy jego gest. Łopatę dzierżyła mocno w dłoniach, niczym halabardę. Ruszył ku niej, natarła, uskoczył zwinnie i chwycił ją od tyłu, skrępował, podniósł bez wysiłku. Wierzgała, kopała, szarpała się, wiła, ale uwolnić się nie mogła. Trzymał tak mocno, że omal jej nie udusił. Zdjęta paniką, rzuciła łopatę. W tej samej chwili Lucas ją puścił. Kiedy poczuła pod stopami podłogę, powoli odwrócił ją ku sobie. — Coś ty sobie wyobrażała, że co ci zrobię? — zapytał, potrząsając nią z całych sił. Nie mogła złapać oddechu, nie mogła dobyć słowa. Próbowała ze wszystkich sił się uwolnić, odsunąć jak najdalej. — Przestań się szarpać, do diabła. Posłuchała go. — Przestraszyłaś mnie. Naprawdę przestraszyłaś. — Zaatakowałeś mnie. Uśmiechnął się krzywo. — To ty miałaś rusznicę, Jess. Sprowokowałaś mnie. Wiesz o tym. Mówił tonem, którego sama używała niekiedy wobec dzieci z sierocińca, gdy któreś się przestraszyło i musiała je uspokoić. Lucas nie sprawiał już wrażenia szaleńca. Prawdę powiedziawszy, wyglądał całkiem niegroźnie. Spokojniejsza, wzruszyła ramionami. — Pomyślałam, że jesteś wariatem.

— A ja że... jesteś urocza. Wyciągnął dłoń, Jessica szarpnęła się do tyłu. — Nie! Opuścił rękę. W jego oczach coś się pojawiło i zgasło — smutek, ból. W każdym razie z każdą chwilą wydawał się jej mniej groźny. — Konfitura — wyjaśnił. Wytarła policzek wierzchem dłoni. — Konfitura? — Pozwól. — Ponownie wyciągnął dłoń. Tym razem już spokojnie pozwoliła mu zetrzeć truskawkową maź z brody. — Konfitura — powtórzył i oblizał palec, spoglądając jej w oczy. Poczuła ucisk w gardle. Serce zaczęło bić mocniej. — To ciągle jest, prawda, Jess? Też to czujesz. Dlatego wróciłaś? To trwa, czy tak? Nie odpychaj mnie. Nie zrobię ci nic złego. Chcę cię tylko przytulić. Bez oporu pozwoliła się objąć. Ściągnąwszy brwi, usiłowała wyczytać w jego twarzy to, czego nie potrafiła zdradzić jej pamięć. Oto ktoś, kto potrafiłby opowiedzieć jej o Jessice Hayward. W tym samym momencie pochylił głowę i dotknął wargami jej ust. Zamarła. Nie zdążyła zaprotestować. Przerażenie, jakim jeszcze przed chwilą napawał ją przybysz, znikło bez śladu, podobnie jak zasady, których zobowiązywała się przestrzegać, żyjąc w klasztorze. Siostra Marta przestała istnieć. Kuchnia w Hawkshill Manor przestała istnieć. Realne było tylko to, że znalazła się w jego ramionach. Nie poznawała go, a jednak w głębi duszy wiedziała, że nie jest jej obojętny, że jest kimś drogim i bliskim. Pomimo iż silny, obejmował ją tak delikatnie. W jego pocałunku tyle było czułości. Zachwycało ją to. Pocałował ją raz jeszcze. I jeszcze. Mimowolnie zatopiła dłonie w jego włosach. Ów gest przyzwolenia wywarł na nim piorunujący efekt; począł pokrywać namiętnymi pocałunkami jej twarz, szyję, piersi. Oddychał gwałtownie, z trudem chwytając powietrze. — Jess — szeptał ochryple. — Jess. Krzyknęła, gdy położył ją na stole, i zaraz się uspokoiła. Był obok niej. Nie bała się go. Ufała pamięci zapisanej w ciele. Spoglądał na nią zza zasłony gęstych rzęs. — Ufam ci — szepnęła i prawda tych słów przejęła ją trwogą. — Ufasz mi? — zdumiał się. Skinęła głową.

Szpetnie zakląwszy, Lucas zerwał się ze stołu, zacisnął szczęki; w oczach znowu błysnęła wściekłość. Wstrząśnięta, uniosła się na łokciu. — Co takiego powiedziałam? — zawołała. Nachylił się nad nią, tak że ich twarze niemal się stykały. — Masz kiepską pamięć — rzucił gniewnie. — Dokładnie to samo mówiłaś ostatnim razem. Dla ciebie poniechałem Belli. I po co? Dla harców w sianie, które i tak wiodły donikąd. Wyprostował się, począł poprawiać ubranie. — Ogarnij się, na litość boską. I zejdź z tego stołu, zanim ktoś wejdzie. A może Takaś szczwana, że tego właśnie oczekujesz? Jeśli sądzisz, że tym sposobem zmusisz mnie do małżeństwa, to próżny zachód. Jessica z trudem zbierała rozkojarzone myśli, a im intensywniej myślała, tym bardziej była przerażona. To ona jest szalona, nie on! Z cichym okrzykiem zeskoczyła ze stołu, nie pojmując, dlaczego posunęła się tak daleko. Palił ją wstyd. Wzgarda, którą wyczytała w jego oczach, podziałała niczym ostroga. — Nie zapraszałam cię tutaj — żachnęła się. — Sam się wprosiłeś. A jeśli idzie o małżeństwo, prędzej złożę śluby zakonne. Posłał jej kąśliwy uśmiech i ruszył ku drzwiom. Odwrócił się jeszcze na progu. — Nie odpowiedziałaś na moje pytanie. Dlaczego wróciłaś. Oszczędź mi tylko banialuków o chłopcach z sierocińca. Zachowaj je dla siostrzyczek, mnie nimi nie częstuj. Zadarła wojowniczo brodę i spojrzała mu prosto w oczy. Chciała dokuczyć mu do żywego, odwzajemnić zadany ból. — Wróciłam, żeby znaleźć mordercę — oznajmiła. Pobladł, oczy mu zagorzały. — Zabieraj się stąd — syknął. — Siostry mogą zostać, ty wyjedziesz. Wracaj do klasztoru, Jess. Tutaj nie ma miejsca dla ciebie. Jeśli nie wyniesiesz się po dobroci, ja ci pomogę. Jasno się wyraziłem? Nie czekając na odpowiedź, zatrzasnął za sobą drzwi. 4 Adwokat podał Jessice dokumenty i usiadł wygodnie, czekając, aż je przejrzy.

— Dwa tysiące funtów? — zapytała w końcu. Fortuna. Tyle zostało z majątku ojca po potrąceniu podatków i spłaceniu rozmaitych zobowiązań. — W inwestycjach, ma się rozumieć — odrzekł pan Rempel. — Będziesz, panna, miała niewielki dochód, a jeśli przy ostrożnym gospodarowaniu nie naruszysz kapitału, starczy na wszystkie potrzeby. — Pokręcił głową. — Powinno być więcej, znacznie więcej, ale ojciec pani nie należał do przezornych. Jessica poczuła się tak, jakby ktoś zdjął jej z barków ogromny ciężar. Przyjechała do miasta, wezwana przez pana Rempela, prawie pewna, że ten wręczy jej nakaz eksmisji podpisany przez lorda Dundas. Trzy dni minęły od chwili, gdy zagroził, że pozbędzie się jej z Hawkshill, ale dotąd nie przedsięwziął żadnych kroków. Teraz mógł robić, co mu się rzewnie zamarzy. Nie miało to żadnego znaczenia. A niechby. Wyprowadzi się z Hawksliill i wynajmie pokoje w miasteczku. Skromne, ale do tego przecież nawykła. Do kancelarii pana Rempela wkroczyła wrogo doń nastawiona. W ciągu pięciu minut sprawy wzięły nieoczekiwany obrót, a ona zaczęła spoglądać na adwokata zupełnie innym okiem. Mały, korpulentny, stanowił uosobienie miłego prowincjusza, który większość czasu spędza, ciesząc się urokami wiejskiego życia, i nie lubi tkwić za biurkiem. — Nie oczekiwałam czegoś podobnego — powiedziała, oddając mu dokumenty. Nie zrozumiał jej. — Ano właśnie. Jak wspomniałem, ojciec twój, panienko, nie należał do przezornych. Gdyby nie Lucas, scheda byłaby jeszcze mniejsza. Nasrożyła się. — A co lord Dundas ma do schedy po moim ojcu? — Kiedy Hawkshill zostało wystawione na sprzedaż, Lucas kupił majątek powyżej jego wartości. — Czemu to? — Czemu? — Adwokat wziął do ręki pióro i począł bacznie je oglądać. — Winnaś, panna, sama go o to zapytać. — Podniósł wzrok i wzruszył ramionami. — Znam Lucasa od dziecka. Zawsze był szczodry, nawet gdy biedował, żyjąc z łaski krewnych. Przypuszczam, że czuł się odpowiedzialny, może nawet winny, choć nikt nie oskarżał go o to, co przydarzyło się twojemu ojcu owej nocy. — Co przydarzyło się mojemu ojcu? Spojrzał na nią zaskoczony. — Panna nie wiesz? Pokręciła głową.