Elizabeth Thornton
Szalona
Prolog
Było to jedno z tych nielicznych angielskich letnich popołudni, kiedy niebo jest
bezchmurne, a powietrza nie mąci najlżejszy nawet podmuch. Przy balustradzie małej altany
stała ciemnowłosa, ciemnooka młoda kobieta w zwiewnych muślinach. Podziwiała wspaniałą
panoramę; wdzięczne krągłości niewielkich wzgórz i dolin, przetykane kępami dorodnych
platanów i buków, sztuczne jeziorko z nieodłącznym stadem łabędzi. Wiele pokoleń
pracowało nad tym, by park osiągnął obecny, doskonały niemal kształt, by stal się prawdziwą
ozdobą majątku jej męża. Wszystko wyglądało tak spokojnie, tak swojsko, że przez chwilę
czuła się tak, jakby cofnęła się w czasie.
Przykre wspomnienie o mało nie zepsuło tego miłego nastroju. Młoda kobieta
wzdrygnęła się; zepchnęła nieprzyjemne myśli gdzieś w najodleglejsze krańce umysłu.
Opuściła altanę i rozpoczęła spacer jedną z wielu ścieżek przecinających ogród jej męża.
Poproszono ją, by przez godzinę lub dwie pobyła sama, nie chciała więc wracać do domu
niczym mała dziewczynka, która nie potrafi znaleźć sobie zajęcia.
Nie dostrzegła w pobliżu ogrodnika ani lokaja, wiedziała jednak, dlaczego ich tu nie
ma. Tego dnia obchodziła urodziny, a mąż szykował dla niej jakąś niespodziankę. Choć
niespodzianka owa miała być dla niej kompletnym zaskoczeniem, widziała, że na trawniku
przed domem ustawiano parasole i stoły, a cała służba zajęta jest przygotowaniami.
Zachichotała pod nosem. Musiałaby być ślepa i głucha, by nie domyślić się, że mąż urządza
dla niej wielkie przyjęcie urodzinowe.
Uśmiechając się do siebie, przyłożyła dłoń do brzucha w delikatnej pieszczocie. Nie
tylko jej mąż przygotowywał niespodziankę. Postanowiła, że zrobi to tego wieczoru, kiedy
będzie trzymał ją w swych mocnych ramionach i mówił, jak bardzo ją kocha. Żadne z nich
nie sądziło, że połączy ich tak silna więź. Nie pobrali się z miłości. Ona przyjechała latem do
Londynu w poszukiwaniu odpowiedniego kandydata na męża. Nikt nie przypuszczał, że uda
jej się zdobyć najlepszą partię w całej Anglii, człowieka, który mógł przebierać do woli w
młodych i bogatych dziewczętach.
Powiedział jej wtedy, że znajduje się w takiej samej sytuacji jak ona, gdyż rodzina
domaga się od niego rychłego ożenku. Wybrał ją, bo nie znalazł w niej cienia afektacji.
Powiedział jej, że jeszcze nigdy w życiu nie spotkał równie pięknej i czarującej kobiety.
Miesiąc po ślubie zrozumieli, ku obopólnej radości, że są w sobie zakochani.
Po chwili wyszła spośród drzew i stanęła nad brzegiem jeziorka. Ciemna tafla
przypominała gigantyczne zwierciadło, w którym przegląda się niebo i chmury. Sztuczny
zbiornik był dość płytki, w najgłębszym miejscu woda sięgała zaledwie pięciu czy sześciu
stóp. Ta świadomość nie powstrzymała jednak mimowolnego dreszczu, który pokrył jej nagie
ramiona gęsią skórką.
Powolnym, lecz zdecydowanym krokiem weszła na drewniany mostek, który
oddzielał jeziorko od wodospadu i stawu. Często przyglądała się dzieciom z majątku, które
wrzucały drewniane łódeczki do jeziora, a potem przebiegały na drugą stronę mostu, by
zobaczyć, jak ich zabawki spadają z wodospadu i wypływają ponownie gdzieś przy brzegu.
Właściwie nie miała się czego obawiać. Jeziorko było lśniącym dziełem sztuki,
kunsztowną zabawką, triumfem ludzkiej myśli. Stała tam przez długi czas, z rękami
złożonymi na drewnianej barierce, z brodą wspartą na dłoniach. Starała się patrzeć na
wszystko, tylko nie na wodę.
Jej mąż znał przyczyny tej fobii. Wiele lat temu, kiedy uczyła się jeszcze w szkole,
była świadkiem tragicznego wypadku. Pewna dziewczynka utopiła się w takim właśnie
jeziorku. Od tego czasu panicznie bała się wody, zwłaszcza że zmarła była jej bliską
koleżanką. Mąż próbował wyleczyć ją z tej niemiłej przypadłości, jednak bez większych
sukcesów. Bardzo rzadko przeciwstawiała się jego woli, jednak nawet on nie był w stanie
namówić jej do nauki pływania. Pomyślała, że na pewno się ucieszy, kiedy powie mu, że
sama spacerowała nad jeziorem.
Zastanawiała się, czy któraś z dziewcząt obecnych przy śmierci Becky bała się wody
tak mocno jak ona. Nie chciała o nich myśleć, jednak pamięć natychmiast podsunęła jej jedno
imię. Tessa.
Mała chmurka przesłoniła na moment słońce. Młoda kobieta znów się wzdrygnęła.
Jeziorko przybrało dziwny, złowieszczy wygląd. Teraz nie nazwałaby go już dziełem sztuki.
Wydawało jej się brzydkie. Zimne i oślizłe, zdawało się wchłaniać wszelkie życie.
Usłyszała czyjeś kroki na mostku i podskoczyła, przestraszona. Kiedy jednak
zobaczyła twarz nadchodzącego człowieka, natychmiast się uspokoiła.
- Ach, to ty - odetchnęła z ulgą. - Czas już wracać?
Sięgnęła po zegarek zawieszony na piersiach. Gdy patrzyła na jego tarczę, pierwszy
cios dosięgnął jej głowy. Drugi spadł na szyję, kiedy osunęła się na kolana.
Godzinę później mąż znalazł jej martwe ciało unoszące się na powierzchni stawu pod
wodospadem.
1
- Tessa! To Tessa Lorimer, prawda?
Słowa wypowiedziane wytworną angielszczyzną wywołały pewne poruszenie wśród
gości zgromadzonych w grande salle paryskiego domu Aleksandra Beaupre. Jesienią 1803
roku Anglia i Francja znajdowały się w stanie wojny, nic więc dziwnego, że głos obywatela
wrogiego państwa wprawił Francuzów w zdumienie. Potem jednak przypomnieli sobie, że
wnuczka Aleksandra Beaupre urodziła się w Anglii, a młoda kobieta, która wymieniła jej
imię, może być inną krewną gospodarza z Anglii lub z Ameryki. Tak czy inaczej, nikt nie
zamierzał się tym przejmować. Jeśli nieznajoma była Amerykanką, należało uznać ją za
przyjaciółkę Francji, jeśli zaś pochodziła z Anglii, to wziąwszy pod uwagę rozliczne
powiązania Beauprego, i tak nie miało to większego znaczenia. Beaupre był bankierem,
finansowym cudotwórcą, a Pierwszy Konsul należał do grona jego najbliższych przyjaciół.
Słysząc swe imię, i to wypowiedziane najczystszą angielszczyzną, Tessa uniosła w
zdumieniu brwi i odwróciła się na pięcie, by zobaczyć, kto ją woła. Tuż przy drzwiach
wejściowych stało dwoje młodych ludzi, mężczyzna i kobieta. Trzymali się nieco na uboczu,
jakby niepewni, czy są tu mile widziani. Dziewczyna wyglądała na rówieśnicę Tessy, miała
około dwudziestu lat. Jej twarz, okolona jasnymi włosami, wzbudzała sympatię i zaufanie.
Obok dziewczyny stał młody dżentelmen, Anglik, sądząc po kroju ubrania, starszy od niej o
rok lub dwa.
Tessa pochyliła się i wyszeptała coś do ucha siwowłosego dżentelmena siedzącego na
wózku inwalidzkim. Był to jej dziadek, Aleksander Beaupre. Starszy pan, pomimo swoich
ułomności, wciąż wspaniale się prezentował. Piękne, ciemne oczy ożywiały jego bladą,
arystokratyczną twarz, która mimo głębokich zmarszczek wciąż mogła uchodzić za całkiem
przystojną.
Beaupre- machnął przyzwalająco ręką.
- Baw się, jak możesz najlepiej - powiedział. - To twoje urodziny. Marcel się mną
zajmie. - Potem zwrócił się do lokaja, który stał obok wózka. - Marcel, przynieś mi kieliszek
szampana. Tak, tak, wiem, że lekarz mi tego zabronił. I cóż z tego?
Tessa podeszła do dziewczyny, która wymieniła jej nazwisko. Choć przywitała ją
ciepłym uśmiechem, na jej twarzy malował się wyraz niepewności.
- Jestem Sally - przedstawiła się dziewczyna. - Sally Turner. Nie pamiętasz mnie?
Chodziłyśmy razem do szkoły.
- Oczywiście - odparła Tessa z uśmiechem, czyniąc w myślach przegląd wszystkich
szkół, do których uczęszczała, a było ich niemało, i bezskutecznie starając się
przyporządkować do którejś z nich twarz Sally Turner.
Sally zrozumiała jej zakłopotanie i próbowała pomóc:
- Fleetwood Hall. Pewnie mnie nie pamiętasz, bo byłaś tam tylko przez rok, a potem
musiałaś wyjechać do krewnych w Bath.
Tessę wyrzucano niemal ze wszystkich szkół, do których miała okazję uczęszczać,
jednak Sally taktownie pominęła ten nieprzyjemny szczegół.
- To było tak dawno - powiedziała Tessa niepewnie.
- Osiem lat temu - sprecyzowała Sally. - Miałyśmy wtedy dwanaście lat.
Pomimo tej informacji Tessa nadal nie mogła przypomnieć sobie znajomości z Sally
Turner, starała się jednak nie okazywać zakłopotania. Podobała jej się ta sympatyczna, młoda
kobieta.
- Ale jak ty mnie rozpoznałaś? - spytała. - I co robisz we Francji?
Sally odpowiedziała najpierw na drugie pytanie Tessy.
- Byliśmy w Reims, kiedy nagle wybuchła wojna. Zostaliśmy całkowicie zaskoczeni.
Siedzimy więc tutaj, odcięci od własnego kraju, i czekamy, aż Bonaparte zdecyduje, co z
nami będzie.
Tessa skinęła głową. Wiedziała, że wielu angielskich gości znalazło się w podobnej
sytuacji. Niektórzy wzięli sprawy we własne ręce i próbowali przedostać się do ojczyzny
przez kanał La Manche. Ci, którzy mieli mniej szczęścia i zostali pojmani, przebywali teraz w
areszcie domowym albo we francuskich więzieniach.
- A jeśli chodzi o twoje pierwsze pytanie - mówiła dalej Sally - to rozpoznałam cię
głównie po włosach. Nigdy nie widziałam kogoś o tak pięknych i niezwykłych włosach. -
Sally poczuła lekkie szturchnięcie w bok i przypomniała sobie o dobrych manierach. - Tesso,
chciałabym przedstawić ci mojego brata, Desmonda. Des, to jest… - Sally przerwała nagle i
roześmiała się z zakłopotaniem. - No tak, przecież możesz być już mężatką.
- Nie. Nie jestem mężatką. Nadal nazywam się Tessa Lorimer.
Desmond Turner bardzo się ucieszył, słysząc to oświadczenie. Młoda kobieta, odziana
w muślinową suknię balową o podniesionej talii i kwadratowym dekolcie, była tak piękna, że
nie mógł oderwać od niej spojrzenia od chwili, gdy wszedł do grande salle, a coś takiego nie
przydarzyło mu się nigdy dotąd. Sally miała rację, opisując jej włosy. Nie były przycięte
według obowiązującej obecnie mody, lecz opadały na ramiona dziewczyny kaskadą czystego
złota, zabarwionego blaskiem ognia. Miała też piękną twarz, o regularnych, klasycznych
rysach, i duże oczy, których kolor trudno było określić jednym słowem. Nie był to ani błękit,
ani fiolet, tylko jakiś odcień pośredni, niemal taki sam jak bukiecik fiołków przypięty do
sukni młodej damy.
Łokieć siostry Desmonda w dość bolesny sposób zetknął się z jego żebrami,
wyrywając go z osłupienia. Młody dżentelmen spytał Tessę, dlaczego i ona znalazła się w
kraju wroga.
Popatrzyła na niego ze zdumieniem.
- Ja tu mieszkam - powiedziała. - To dom mojego dziadka.
- Pani jest wnuczką pana Beauprego? - zdumiał się dla odmiany Desmond. - Przecież
pani jest taka… taka angielska.
- Moja matka była Francuzką, ale umarła, kiedy byłam jeszcze dzieckiem. - Nie chcąc
wdawać się w szczegółowy opis ostatnich kilku lat swego życia, ani też opowiadać o tym, jak
to wymknęła się wreszcie angielskim strażnikom i wygłodzona i brudna zapukała do drzwi
domu swego dziadka, wypowiedziała na głos dręczącą ją od kilku minut myśl.
- Muszę przyznać, że jestem mile zaskoczona waszą wizytą.
Dziadek nie mówił mi, że was zaprosił.
- Właściwie to nie monsieur Beaupre zaprosił nas na to przyjęcie - odparł ostrożnie
Desmond - tylko pan Trevenan.
Na dźwięk tego nazwiska w oczach Tessy pojawił się dziwny błysk, jednak szybko
nad tym zapanowała.
- Ach, pan Trevenan - odparła tym samym ciepłym tonem.
- No cóż, praktycznie to jeszcze jeden członek naszej rodziny. Może swobodnie
korzystać z naszego domu. Pewnie jest gdzieś w pobliżu. - Omiotła spojrzeniem wielki salon.
- Chętnie odszukam go dla was. - Uśmiechnęła się do nich promiennie i odeszła.
- Sal, ona nie ma pojęcia, kim jesteś - powiedział Desmond.
Oboje obserwowali Tessę, która przeciskała się powoli przez tłum gości. Nim dotarła
do oszklonych drzwi prowadzących na taras przed domem, zgromadziła wokół siebie
wianuszek młodych mężczyzn, którzy ciągnęli do niej niczym pszczoły do miodu.
Sally odparła w zamyśleniu:
- No cóż, to chyba nic dziwnego, prawda? Tessa nigdy nie przebywała w jednym
miejscu na tyle długo, by nawiązać trwałe przyjaźnie. Zauważyłeś, że kiedy wspomniałam o
szkole, nie mrugnęła nawet okiem?
- Zauważyłem tylko ogień w jej oczach, kiedy wspomniałem nazwisko Rossa. Zdaje
się, że nie przepada za nim zbytnio.
Desmond wypowiedział to zdanie z taką satysfakcją, że jego siostra nie mogła
powstrzymać się od śmiechu.
- Des, nie daj się ogłupić przez jej urodę. Jest bogata, próżna i całkowicie zepsuta.
- Teraz zaczynasz mówić jak Ross. Wolę sam wyrobić sobie zdanie na temat panny
Lorimer.
- Tylko nie mów potem, że cię nie ostrzegałam.
Tessa zatrzymała się przed drzwiami tarasu, by odpowiedzieć na prośby tłoczących się
wokół niej młodych mężczyzn. Wszyscy chcieli zobaczyć jej karnet. Zostały na nim jeszcze
dwa tańce, jednak Tessa chciała je zachować dla Paula Marmonta, który nie pojawił się
jeszcze na balu. Wcześniej dostała od niego liścik, w którym zawiadamiał ją, że został
wezwany do Rouen. Wciąż jednak miała nadzieję, że wróci przed końcem przyjęcia, albo
spróbuje przynajmniej zobaczyć się z nią w ich sekretnym miejscu schadzek. Nieobecność
Paula na balu urodzinowym była dla niej wielkim rozczarowaniem, chociaż starał się
wynagrodzić jej trochę tę przykrą niespodziankę, przysyłając piękny bukiecik fiołków, które
przypięła do sukni. Choć podobali jej się wszyscy młodzi mężczyźni, których zaprosiła na
przyjęcie, żaden z nich nie dorównywał Paulowi. Był od niej starszy, miał dwadzieścia cztery
lub dwadzieścia pięć lat i szalały za nim wszystkie młode dziewczęta. Był niesamowicie
wręcz przystojny, poruszał się z gracją tancerza, a jedno spojrzenie jego śmiałych czarnych
oczu sprawiało, że Tessa rumieniła się jak głupiutka pensjonarka. Niezrozumiały wydawał jej
się fakt, że choć Paul mógł przebierać w tłumie wielbicielek, zawsze wyróżniał właśnie ją.
Była niemal pewna, że w końcu poprosi ją o rękę.
Roześmiała się, kiedy ktoś zabrał jej karnet, by sprawdzić, czy rzeczywiście wszystkie
tańce są zajęte.
- Obiecałam każdemu z was po jednym tańcu - powiedziała spokojnie. - To chyba
sprawiedliwe, prawda? Mój karnet jest pełny.
Nie było to kłamstwo, bo choć Paul nie poprosił jej o zachowanie choćby jednego
tańca, wiedziała, a raczej miała nadzieję, że byłby wielce rozczarowany, gdyby po przybyciu
na bal nie mógł z nią zatańczyć. Dlatego też wpisała jego nazwisko.
Przypomniawszy sobie poniewczasie, w jakim celu zmierzała na taras, spojrzała na
Turnerów, wzruszając bezradnie ramionami. Zamarła jednak w bezruchu, gdy zobaczyła, że
nie musi już nikogo szukać. On tam był. Ross Trevenan z kpiącym uśmieszkiem przyglądał
się jej adoratorom. Potem jego zimne szare oczy zmierzyły ją śmiałym spojrzeniem. Przez
chwilę taksował ją impertynencko, a potem zbył jednym mrugnięciem powiek, jakby uważał
ją za obiekt niegodny uwagi.
Spojrzenie Tessy, wiedzione własną wolą, pozostało znacznie dłużej na człowieku,
który w przeciągu kilku miesięcy stał się dla niej prawdziwą zmorą. Musiała przyznać, choć
czyniła to bardzo niechętnie, że Ross Trevenan był przystojnym mężczyzną, wysokim, dobrze
zbudowanym blondynem, wyróżniającym się spośród tłumu ciemnowłosych Francuzów.
Oczywiście nigdy nie patrzyła na niego, jeśli nie musiała. Być może dlatego, że sama należała
do ludzi o jasnej karnacji, nie przepadała za mężczyznami o blond włosach. Właściwie był już
dość stary, miał jakieś trzydzieści lat, a może i więcej. Zawsze, gdy ich spojrzenia się
spotykały, Tessa czuła jego dezaprobatę, jakby z naganą dawał jej po łapach.
Miała wrażenie, że Trevenan nie lubił jej już od momentu, kiedy się poznali.
Pamiętała to bardzo dobrze. Dziadek zaprosił ją do swego gabinetu, by poznała nowego
sekretarza. Początkowo Trevenan wywarł na Tessie bardzo dobre wrażenie, a serce zabiło jej
nawet nieco mocniej. Potem jednak popatrzyła w jego oczy i zobaczyła tam wyraźną niechęć,
która dopiero po chwili zniknęła za beznamiętnym spojrzeniem, skrywającym prawdziwe
uczucia. Od tego dnia nigdy już nie czuła się dobrze w jego towarzystwie.
Patrzył na nią jak na próżną, głupiutką pensjonarkę, której zależy tylko na tym, by
zawsze znajdować się w centrum uwagi. Powiedziałaby mu otwarcie, co sądzi o nim i o jego
opiniach, gdyby Trevenan nie cieszył się tak ogromnym poważaniem dziadka. Odkąd został
zatrudniony przez dziadka jako jego… nie wiedziała właściwie, jak go nazwać. Sekretarz?
Doradca? Prawnik? Wiedziała tylko, że Ross Trevenan stał się nieodzownym towarzyszem jej
dziadka, podobnie jak Marcel, służący, który woził Aleksandra Beaupre w wózku
inwalidzkim.
Choć Tessa nadal cieszyła się specjalnymi względami dziadka, Trevenan wkradł się w
łaski swego chlebodawcy na tyle, że jego opinie były teraz dla Aleksandra Beaupre
ważniejsze niż zdanie jego wnuczki. Kiedy Trevenan czynił jakieś sugestie, dziadek słuchał
ich uważnie, a potem kierował się nimi w swych działaniach. Maniery i sposób bycia Tessy
znalazły się nagle pod ścisłą kontrolą. Śmiała się za głośno. Zachowywała się jak kokietka.
Jej dekolty były zbyt śmiałe. Dostawała za duże kieszonkowe jak na taką młodą dziewczynę.
Lista ta nie miała końca, Tessa wiedziała jednak, że to nie dziadek jest jej twórcą.
Wykorzystałaby każdą nadarzającą się okazję, prócz morderstwa oczywiście, by pozbyć się
Rossa Trevenana i odetchnąć wreszcie z ulgą.
Próbowała ostrzec dziadka, napomnieć go, by był ostrożniejszy. Nie robiła tego ze
złośliwości czy chęci wyrównania rachunków. W Trevenanie było coś, co wzbudzało jej
podejrzliwość. Powiedział, że jest Amerykaninem, ale skąd mogli mieć pewność, że nie
skłamał? Zawsze odpowiadał wymijająco na pytania o swoje pochodzenie i dzieciństwo.
Równie dobrze mógł być angielskim szpiegiem, przemytnikiem lub kimś jeszcze gorszym.
Nie mogła uwierzyć, by człowiek tak arogancki i próżny mógł być zwyczajnym sekretarzem.
Zachowywał się tak, jakby zawsze był panem, a nie sługą. Nie mogła też przestać myśleć o
tych długich okresach nieobecności, czasem nawet kilkudniowych, z których Trevenan nigdy
nie chciał się tłumaczyć. Tessa uważała, że kryje się za tym jakaś ponura tajemnica i
postanowiła za wszelką cenę ją rozwikłać. Kiedy dziadek wreszcie zwolni Trevenana ze
stanowiska, wszystko wróci do normy. Tessa z błogim uśmiechem kontemplowała tę wizję
przyszłości.
Nie zdawała sobie sprawy, że wciąż wpatruje się w Rossa Trevenana, dopóki nie
przeszył jej lodowatym spojrzeniem. Uniósł lekko brwi, jakby szydząc z niej, i uśmiechnął się
tym swoim nieprzyjemnym uśmiechem. Zrozumiała, że czyta w jej myślach i że jest
ogromnie rozbawiony.
Rzuciła mu nienawistne spojrzenie i odwróciła się do młodych mężczyzn, którzy
próbowali zwrócić jej uwagę. Zamierzała pokazać Rossowi Trevenanowi, że nie dba ani
trochę o jego zdanie. Była pewna, że żaden z otaczających ją młodzieńców nie ma jej nic do
zarzucenia. Co więcej, była przekonana, że cieszy się także sympatią i podziwem wszystkich
młodych kobiet obecnych na sali. To było jej przyjęcie urodzinowe i zależało jej na tym, by
wszyscy goście doskonale się bawili, oczywiście z wyjątkiem tego jednego okropnego i
nieznośnego mężczyzny.
Orkiestra znów zaczęła grać. Tessa przyjęła z uśmiechem1 zaproszenie kolejnego
partnera i już po chwili zapomniała o Rossie Trevenanie, całkowicie skupiona na tanecznych
uniesieniach. Jej oczy błyszczały jak dwie gwiazdy, usta rozchyliły się w delikatnym,
rozmarzonym uśmiechu. Czuła się najszczęśliwszą dziewczyną na świecie. To był jej bal
urodzinowy. Miała na sobie przepiękną suknię balową. Tańczyła w świetle tysiąca świec,
osadzonych w kryształowych kandelabrach. Wszędzie dokoła byli jej przyjaciele, młodzi
mężczyźni i kobiety, którzy ją lubili i podziwiali; była też jedna osoba, która kochała ją z
całego serca. Nie myślała o Paulu. Jej spojrzenie prześlizgiwało się po tańczących parach, aż
odnalazło postać dziadka. Podniosła rękę i dotknęła aksamitki, do której przypięta była
czerwona różyczka - jej pierwszy drogocenny klejnot, prezent od dziadka. Aleksander
Beaupre dojrzał ten gest i podniósł kieliszek szampana w niemym pozdrowieniu.
Miała dwadzieścia lat i to była najszczęśliwsza noc w jej życiu.
2
Aleksander Beaupre otworzył powoli oczy, słysząc stukanie do drzwi swego gabinetu.
Kiedy Ross znalazł się w środku, Beaupre natychmiast przybrał pogodny wyraz twarzy,
starając się ukryć grymas bólu.
Ross nie dał się zwieść takim sztuczkom.
- Kiedy to się stało? - spytał Marcela.
- Tuż przed balem, sir - odparł lokaj. - Pan Beaupre nie pozwolił nikomu o tym
mówić, chciał zostać do końca przyjęcia.
- Mademoiselle Theresa?
Służący pokręcił głową.
- Tylko nie Theresa - zaprotestował Beaupre. - Cóż ona mogłaby zrobić? Uwierz mi,
to nic takiego. Wziąłem już lekarstwo. - Rozluźnił lewą rękę. - Widzisz, ból już ustępuje.
Ross odwrócił się na pięcie.
- Poślę po lekarza.
- Nie! - Okrzyk starca powstrzymał Rossa, nim zdołał uczynić choćby jeden krok.
Łagodniejszym już tonem Beaupre dodał: - Lekarz w niczym mi nie pomoże. Jestem już
stary, Moje serce już nigdy nie będzie pracowało tak jak powinno. Wiesz przecież, co mówią
lekarze. Dają mi najwyżej sześć miesięcy. A Latour powiedział mi wprost, że muszę być
przygotowany na podobne ataki.
Beaupre odprawił służącego skinieniem głowy. Kiedy już zamknęły się za nim drzwi,
Ross oparł dłonie na blacie biurka i przyglądał się twarzy starca, czekając, aż ten przemówi.
Choć różniły ich diametralnie odmienne poglądy polityczne, Trevenan darzył swego
pracodawcę ogromnym szacunkiem i podziwem. Niemal trzydzieści lat temu Beaupre tak
nieszczęśliwie upadł z konia, że nie mógł się już poruszać o własnych siłach. Jakby tego było
mało, jego żona uciekła z angielskim dyplomatą, zabierając ze sobą ich jedyne dziecko,
dziesięcioletnią dziewczynkę. Właśnie ta dziewczynka była matką Tessy.
Człowiek mniejszego formatu mógłby popaść w bezdenną rozpacz. Tymczasem
Beaupre nie tylko wzniósł się ponad te smutne wydarzenia i przeszedł obronną ręką przez
zawieruchę Rewolucji Francuskiej, ale został bogatym i bardzo wpływowym człowiekiem.
Był finansistą, a Bonaparte ze swą armią potrzebował jego wsparcia, by zdobyć pieniądze na
prowadzenie wojny.
- Jest gorzej, niż myślałem - powiedział wreszcie Beaupre. - Nie sądzę, żebym przeżył
nawet te sześć miesięcy.
Po długiej chwili ciszy Ross odpowiedział:
- Przedłużanie balu nie było rozsądnym posunięciem. Powinieneś był go odwołać.
- I rozczarować Theresę? To jej urodziny, Ross.
- Rozpuszczasz ją, Aleksandrze - odparł Trevenan oschle.
Beaupre spojrzał na niego ze zdumieniem.
- Mnie za to winisz? Nie miałem żadnego wpływu na jej wychowanie w dzieciństwie,
łożyłem tylko na jej utrzymanie i naukę. Okropności Rewolucji nie pozwoliły mi sprowadzić
jej tutaj, a sam przecież nie mogłem pojechać do Anglii. Wyznam ci szczerze, że te dwa lata,
które spędziła razem ze mną, były najbardziej owocnym okresem w moim życiu.
- Owocnym? To dość osobliwe określenie w tej sytuacji.
- Nie mówiłbyś tak, gdybyś znał Theresę sprzed dwóch lat. Ona rozkwitła, Ross. Jest
teraz piękną, młodą kobietą, pełną radości życia. - Kiedy Beaupre spojrzał na kamienną twarz
sekretarza, zachichotał pod nosem. - Wy, Anglicy, przykładacie taką wagę do wychowania.
To przyjdzie z czasem. Przepraszam cię. Powinienem zawsze myśleć o tobie jako o
Amerykaninie.
- Tak będzie bezpieczniej.
- Wybacz mi tę uwagę, ale niełatwo zapomnieć, że jesteś angielskim arystokratą. Nie
rób takiej zdziwionej miny. Po prostu nie jesteś dość pokorny jak na zwykłego sekretarza, co
ciągle wypomina mi moja ukochana wnuczka.
Ross uśmiechnął się szeroko.
- Postaram się w przyszłości zachowywać z odpowiednią dozą pokory. Więc co
chciałeś mi powiedzieć, Aleksandrze?
Beaupre nerwowo zaciskał, to znów rozluźniał delikatne białe dłonie. Wreszcie
przemówił gwałtownie:
- Sam widzisz, że z moim zdrowiem jest coraz gorzej. Będziesz musiał zabrać stąd
Theresę wcześniej, niż przypuszczaliśmy.
Ross odpowiedział łagodnie:
- Zastanawiałem się ostatnio jeszcze raz nad naszym planem, Aleksandrze, i teraz
widzę, że jest pełen trudności.
- Życie zawsze pełne jest trudności. Co konkretnie masz na myśli?
- Twoja wnuczka przeciwstawia mi się na każdym kroku.
W oczach Beauprego pojawił się błysk rozbawienia.
- Możesz obwiniać o to wyłącznie samego siebie. Jesteś dla niej zbyt surowy.
- I nie zamierzam się zmienić.
- Ona też. Rozumiem jednak twoje wątpliwości. Będziesz miał sporo pracy. Mimo
wszystko jestem przekonany, że poradzisz sobie z jedną normalną dziewczyną.
Beaupre obdarzył Rossa zagadkowym spojrzeniem, zastanawiając się jednocześnie,
czy Anglik naprawdę nie zdaje sobie sprawy, co jest źródłem jego nieustannych zatargów z
Theresą.
Francuz już dawno by to zrozumiał, ale Anglicy widzieli świat zupełnie inaczej.
Potrafili sobie tak doskonale radzić z wieloma technicznymi problemami, a z drugiej strony
nie umieli zrozumieć najprostszych ludzkich słabości. Jedno było pewne: uciechy cielesne,
które Trevenan znajdował w Palais Royal, wcale nie czyniły go bardziej tolerancyjnym dla
drobnych słabości Theresy.
Przez moment zrobiło mu się żal wnuczki, szybko jednak stłumił to uczucie. Musi
brać pod uwagę rzeczy ważniejsze niż jej uczucia. Ross Trevenan trzymał ją krótko, ale w tej
chwili właśnie tego potrzebowała najbardziej. Co do samego Rossa, to nie znał człowieka,
którego mógłby obdarzyć większym zaufaniem, i w którego ręce skłonny byłby powierzyć
przyszłość swej wnuczki. Wyjątkowa uroda Rossa nie miała dlań żadnego znaczenia.
Podziwiał za to, a nawet zazdrościł mu atletycznej budowy ciała, która zdradzała wyraźnie
sportowe ambicje. Najbardziej jednak cenił go za siłę charakteru, widoczną na twardej,
zaciętej twarzy, i nieprzeciętną inteligencję, która kryła się w głębi jego szarych oczu.
Świadom przeciągającej się ciszy, która zapadła nagle w pokoju, spytał:
- A co z tymi twoimi przyjaciółmi, Turnerami?
- Czas pokaże. Zdaje się, że Tessa ich polubiła.
- Poszli razem na kolację, prawda?
- Tak, i postanowili spotkać się jutro w Palais Royal. To był pomysł Tessy,
oczywiście.
- A ty tego nie pochwalasz?
- Palais Royal to ogólnie znane siedlisko prostytutek i hazardzistów.
- O czym sam wiesz najlepiej.
Ross znów uśmiechnął się do niego.
- O czym sam wiem najlepiej. Ale nie znaczy to wcale, że Palais Royal to miejsce, w
którym mogą składać wizyty szanujące się damy.
- Panna Turner mogła odmówić.
- W tym właśnie tkwi cały problem Tessy. Jej lekkomyślność jest zaraźliwa. Sally
natychmiast postanowiła wykorzystać nadarzającą się okazję i zobaczyć na własne oczy to
gniazdo rozpusty, a Desmond nie był w stanie odwieść dziewcząt od tego pomysłu.
Beaupre zachichotał.
- Za bardzo się tym przejmujesz. Palais Royal ukazuje swe najgorsze oblicze dopiero
późnym wieczorem. W ciągu dnia jest zupełnie nieszkodliwy. Sklepy i kawiarnie pełne są
szacownych obywateli. Theresa dobrze o tym wie. Tak czy inaczej, cieszę się, że Tessa i
panna Turner przypadły sobie do gustu.
- Tak. To uprości wiele spraw. Aleksandrze… - Ross zawahał się na moment,
zbierając myśli. Potem wstał i zaczął przechadzać się po gabinecie. - Jest jeszcze jeden
powód, który skłania mnie do tego, by nie zabierać Tessy do Anglii. - Spojrzał prosto w oczy
swego towarzysza. - Tutaj będzie bezpieczniejsza.
- I co będzie tutaj robić? Ukrywać się w jakiejś dziurze jak przestraszony królik?
Zawsze oglądać się przez ramię, zastanawiać, kto za nią idzie? Nie chcę, żeby żyła w ten
sposób.
- Mogłem się mylić. Być może nie grozi jej żadne niebezpieczeństwo.
- Sam w to nie wierzysz!
- To prawda. Niemniej jednak łotr, którego poszukuję, jest Anglikiem. Łatwiej byłoby
odszukać go we Francji.
Beaupre pokręcił głową.
- Wiem tylko, że kiedy już odejdę, moja wnuczka powinna znajdować się pod opieką
człowieka, którego obdarzam pełnym zaufaniem, a nie zostać sama, zdana tylko na siebie w
obcym kraju. Mam na myśli Francję, Ross. Ona nie jest Francuzką, jest Angielką i zawsze nią
pozostanie, bez względu na to, jak bardzo będzie się starać. Być może wyglądałoby to nieco
inaczej, gdybym mógł z nią zostać, ale nie mam w tej kwestii żadnego wyboru. Przemyślałem
jednak wszystko bardzo dokładnie i uważam, że w tej sytuacji ty jesteś najlepszym
gwarantem szczęśliwej przyszłości mojej wnuczki.
Starzec potrząsnął gwałtownie głową, kiedy Ross próbował mu przerwać.
- Nie, wysłuchaj mnie najpierw. Jak myślisz, co stanie się z Theresą, kiedy mnie już
zabraknie i nie będzie miał jej kto bronić? To ona odziedziczy mój majątek, będzie
prawdopodobnie najbogatszą kobietą we Francji. Nie martwię się o nią ze względu na
łowców posagów, lecz ze względu na mego przyjaciela Napoleona Bonaparte. Zostanie jej
prawnym opiekunem, nim jeszcze wyschnie atrament na moim akcie zgonu. Potem wyda ją
za jednego ze swych ubogich krewnych z Korsyki i zostawi w jakiejś dziurze zapomnianej
przez Boga i ludzi. Kto ją wówczas obroni przed tym straszliwym zagrożeniem, które wciąż
wisi nad jej głową? Z pewnością nie Bonaparte. Los Theresy nie będzie miał dla niego
najmniejszego znaczenia.
Ross postanowił podsunąć starcowi jedno z rozwiązań, nad którym zastanawiał się już
dziesiątki razy, odkąd zaczęło go dręczyć sumienie.
- A co z Paulem Marmontem? Wygląda na to, że oboje mają się ku sobie. Mogłaby za
niego wyjść. Im wcześniej, tym lepiej, jeśli to, co powiedziałeś, jest prawdą.
Beaupre uniósł lekko brwi.
- Uważasz, że Paul jest dobrym kandydatem na męża Theresy?
Ross miał już powiedzieć, że tylko człowiek o duszy sierżanta i takim też poczuciu
dyscypliny jest odpowiednim kandydatem na męża Theresy Lorimer, w porę jednak ugryzł
się w język.
- Nie o to chodzi. Paul mógłby zabrać ją do Ameryki. Myślę, że tam byłaby
bezpieczna.
- Myślisz? To mi nie wystarcza. Poza tym, jeśli Bonaparte zechce wydać ją ze jednego
ze swych ubogich krewnych, o czym mi już wspominał, szybko unieważni to małżeństwo.
Nie, nie. Nie pozwolę jej poślubić Marmonta. Chcę, żeby była bezpieczna, tak, ale chcę także,
żeby była szczęśliwa, a ona nigdy nie zaznałaby szczęścia w ramionach Paula Marmonta. On
jej nie kocha. Chce tylko jej bogactwa, żeby uratować ojca przed bankructwem. Jakby jeszcze
tego było mało, młody Marmont szybko staje się zatwardziałym libertynem. On jest
kobieciarzem, Ross, i nie chcę, żeby Tessa wiązała się z takim człowiekiem. Usiądź. Zaczyna
mnie już boleć szyja od tego ciągłego zadzierania głowy.
Ross wziął krzesło, przysunął je do biurka i usiadł na nim okrakiem.
- Może porozmawiamy o tym później - powiedział. - Wyglądasz, jakbyś za chwilę
miał zasłabnąć.
Beauprć zbył tę propozycję machnięciem ręki.
- Być może nie ma już dla mnie żadnego później. Chcę powiedzieć to, co mam do
powiedzenia, żeby potem nie było między nami żadnych nieporozumień. - Przerwał na
moment, po czym mówił dalej: - Nie widzę żadnego konkretnego powodu, dla którego
mielibyśmy zmieniać plany na tym etapie. Poczyniono już odpowiednie przygotowania,
podpisano wszystkie dokumenty. Teraz musimy tylko poinformować Tessę o mojej decyzji.
- Co zamierzasz jej powiedzieć?
- Dokładnie to, co uzgodniliśmy wcześniej, ani więcej, ani mniej. - Jego głos stał się
lekko zachrypnięty, odchrząknął więc i po krótkiej przerwie kontynuował. - Myślisz, że
wykorzystujesz starego człowieka do własnych celów. Dlatego zaczynasz się wahać. Wybij to
sobie z głowy. Wcale mnie nie wykorzystujesz. Gdybym był młodszy, gdybym nie był
bezsilnym inwalidą, przykutym do wózka, obrałbym ten sam kurs co ty.
W oczach Beauprego pojawił się płomień determinacji.
- Oczywiście zdaję sobie także sprawę, że przedsięwzięcie obarczone jest sporym
ryzykiem, ale warto je podjąć, jeśli celem jest ostateczne rozwiązanie problemu. Oddaję życie
mojej wnuczki w twoje ręce. Przysięgnij na wszystko, co jest ci drogie, że nigdy nie
zawiedziesz mojego zaufania.
Ross spojrzał na drżącą rękę, którą wyciągnął do niego starzec, i uścisnął ją mocno.
- Przysięgam.
- Przysięgnij na duszę swojej zmarłej żony.
Po chwili wahania Ross odparł stanowczym, silnym głosem:
- Przysięgam.
Beaupre opadł na oparcie krzesła; choć zmęczenie pogłębiło jeszcze zmarszczki na
jego twarzy, usta wykrzywiły się w uśmiechu.
- Doskonale - powiedział. - A teraz przyślij tu Marcela.
Kiedy Marcel z drugim służącym wyniósł Beauprego na górę, Trevenan zapalił od
świeczki cygaro i wyszedł na taras. Dokoła uwijało się jeszcze kilku służących, sprzątających
po balu, jednak Ross prawie ich nie zauważał. Zatopiony w myślach, stał przy balustradzie,
powoli paląc cygaro.
Miał nadzieję, że wie, co robi. Miał też nadzieję, że nie zawiedzie zaufania, jakim
obdarzał go Aleksander. Podziwiał przenikliwość umysłu starego bankiera. Aleksander
wiedział, że dręczą go wyrzuty sumienia. Teraz, kiedy zostali już przyjaciółmi, nie powinien
marzyć o tym, żeby Tessa stała się obiektem ataku mordercy. Nie miał jednak wpływu na swe
uczucia. Bez Tessy nie było szansy na pochwycenie tego człowieka. A ponieważ czuł się
winny, koniecznie chciał wypełnić wszystkie obietnice, które złożył Aleksandrowi.
Po drugiej stronie tarasu znajdowały się białe marmurowe schody, prowadzące do
ogrodu. Ross zszedł powoli po stopniach i stanął przy wejściu do altanki z widokiem na
rzekę. Światła kilku łodzi mrugały doń wesoło z powierzchni wody, jednak nic poza tym nie
rozświetlało ciemności nocy. Ross zaciągnął się głęboko i powoli wypuszczał dym, wciąż
rozmyślając nad zakończoną przed chwilą rozmową.
On też widział, że czas Aleksandra już się kończy. Starzec miał rację. Musieli działać
szybko. Teraz to Ross był odpowiedzialny za przyszłość Tessy.
Odpowiedzialność nie była tu najlepszym słowem. Problem, zadanie, ciężka praca,
strapienie - takie właśnie określenia przychodziły mu do głowy. Aleksander nie znał swej
wnuczki nawet w połowie tak dobrze, jak mu się wydawało, a Ross nie chciał rozwiewać jego
złudzeń - nie teraz, gdy zostało mu już tak mało czasu. Jednak on wiedział, bo zadał sobie
trochę trudu i zebrał o niej sporo informacji.
W jego umyśle uformował się pewien obraz. Tessa, jaką widział na parkiecie,
wirująca w ramionach partnera. Jej oczy płonęły dziwnym blaskiem, usta rozchylone były w
delikatnym, zapraszającym uśmiechu. Nie była po prostu piękna, lecz olśniewająca; jej uroda
zapierała dech w piersiach, zwłaszcza że zdawała się płynąć z jakiegoś wewnętrznego światła.
Wbrew samemu sobie pomyślał również, że uroda Tessy jest znacznie bardziej interesująca
niż uroda jego nieodżałowanej żony, gdyż bije z niej prawdziwy ogień. W następnej
sekundzie poczuł się tak, jakby zdradził pamięć Cassie. Był na siebie wściekły.
Tessa była bez wątpienia niezwykle piękną kobietą, jednak jej charakter nie
odzwierciedlał bynajmniej zewnętrznej urody. Ciotka i wujek Tessy, zajmujący się jej
wychowaniem w Anglii, opisywali ją jako osobę zupełnie odmienną od tej czarującej istoty,
która w tak krótkim czasie owinęła sobie wokół palca Aleksandra Beaupre. Podczas pobytu w
Anglii Theresa uczęszczała do wielu szkół, najlepszych na całej wyspie, nigdy jednak nie
pozostała w jednym miejscu dłużej niż rok. Wszyscy ludzie, z którymi rozmawiał na jej
temat, mówili mu to samo: Theresa Lorimer była opornym, niepoprawnym i zbuntowanym
dzieckiem. Każdy z jej opiekunów i nauczycieli dziękował Opatrzności za łaskę, kiedy
dziewczyna znikała wreszcie z ich życia.
Po ostatniej eskapadzie panny Lorimer jej ciotka i wujek także postanowili zrzucić z
siebie odpowiedzialność za jej wychowanie, choć oczywiście nie przyznali się do tego. Zbyt
się wstydzili. Trevenan dowiedział się od jednej ze służących, że panna Tessa uciekła z
przystojnym młodym lokajem, i że po tym wydarzeniu państwo Beasley nie chcieli jej znać.
Służąca zauważyła, że nie powinno to nikogo dziwić, gdyż państwo Beasley mają dwie
niewinne córki i nie chcą, by uległy one zgubnym wpływom Tessy.
Nikt nie wiedział, co się stało z lokajem. Wkrótce po brawurowej ucieczce Tessa
pojawiła się w domu swego dziadka i od tej chwili żyła jak księżniczka - rozpieszczana i
uwielbiana ponad wszelką miarę.
Miała dość zdrowego rozsądku, by nie opowiadać nikomu o swych szkolnych
doświadczeniach ani o przystojnym młodym lokaju. Gdy ktoś pytał ją o przyczyny ucieczki z
ojczystego kraju, mówiła, że wujostwo próbowali ją zmusić do ślubu z jakimś okropnym
kuzynem.
W najgłębszej tajemnicy Aleksander wyjawił Rossowi szczegóły owej ucieczki, która
napawała go zresztą ogromną dumą. Theresa, jak opowiadał, przebrała się za chłopca i
przekupiła grupę angielskich przemytników, którzy przewieźli ją do Francji. Ross podziwiał
odwagę dziewczyny, choć jednocześnie przerażała go jej lekkomyślność. Francja i Anglia
znajdowały się w stanie wojny, a wojna, jak wiadomo, rządzi się swoimi prawami. Francuski
okręt wojenny mógł jednym pociskiem rozerwać przemytników i Tessę na drobne kawałki.
Gdyby zaś sami przemytnicy odkryli, że ich pasażer jest kobietą, najprawdopodobniej nie
oszczędziliby jej niewinności.
Zakładając, że jest niewinna.
Pomyślał o przystojnym młodym lokaju i nagle ogarnęła go wściekłość. Jak ten
człowiek mógł zostawić samotną kobietę na łasce losu? Gdyby Ross dostał go w swoje ręce,
rozerwałby go na strzępy, kawałek po kawałku. Przestraszył się nagle tych gwałtownych
myśli i zaciągnął głęboko dymem z cygara.
Delikatny szmer na tarasie rozbudził uśpioną czujność Rossa. Ktoś tam był. Kiedy
dostrzegł zbliżającą się doń ciemną postać, schował się głębiej w altance.
- Paul?
Głos Tessy. Jej suknia zaszeleściła głośniej, kiedy dziewczyna schodziła z
marmurowych stopni. Ross rzucił cygaro na ziemię i zgniótł je obcasem.
- Paul? - spytała ponownie szeptem. - Widziałam cię z mojego okna. Nie byłam
pewna, czy to ty, dopóki nie zobaczyłam naszego sygnału. - Jej głos był już pewniejszy,
zaczęła się nawet droczyć z Rossem, którego brała za swego kochanka. - A może jednak się
myliłam? Może nie dawałeś mi żadnego sygnału, tylko wyszedłeś po prostu zapalić?
Ross nie odpowiedział, choć domyślił się już, że przypadkiem natrafił na sekretne
miejsce schadzek Tessy i Paula, a w dodatku dał jej tajemny sygnał, paląc cygaro.
Tessa weszła do altanki i zatrzymała się, czekając, aż jej oczy przywykną do
ciemności.
- Chciałam podziękować ci za ten bukiecik fiołków. Są naprawdę prześliczne. Ale
musiałam spalić twój list. - Roześmiała się. - Nie powinieneś pisać do mnie takich rzeczy,
Paul. Zrobiłam się taka czerwona, że służąca chciała posłać po lekarza. Myślała, że dostałam
gorączki. - Przerwała na moment; po chwili dodała zmysłowym tonem: - Paul, przestań
droczyć się ze mną. Wiem, że chcesz mnie pocałować.
Ross nie miał zamiaru wyjawiać jej swojej tożsamości. Ciekaw był, jak daleko
posunie się to głupiutkie dziewczę. Tessa dosłownie zapędziła go w najciemniejszy róg
altanki.
- Paul - wyszeptała i uniosła głowę do pocałunku.
Tessa nie po raz pierwszy całowała się z mężczyzną. Dawno już zrozumiała, że we
Francji mężczyźni nie są tak wstrzemięźliwi jak ich angielscy rówieśnicy, a francuskie
dziewczęta nie grzeszą bynajmniej pruderią. Przyjaciółki Tessy nie były rozwiązłe, o tym
oczywiście nie mogło być mowy, ale nie widziały niczego złego w niewinnych pocałunkach.
Uważały bowiem, a Tessa zgadzała się z tą opinią, że głupotą z ich strony byłoby pozostawać
w całkowitej niewiedzy co do przyjemności, jakie czekały ich po ślubie. Teraz, po dwóch
latach spędzonych we Francji, Tessa sądziła, że wie już wszystko o mężczyznach i ich
namiętnościach.
Wiedziała też, że spotykając się z Paulem w altance przekraczała granice tego, co
francuskie dziewczęta uznawały za przyzwoite. Jednak Paul był inny. Adorował ją. Być może
jeszcze tego wieczoru poprosi ją o rękę. Wówczas ich igraszki zostałyby usankcjonowane
pierścionkiem zaręczynowym. Prócz tego wszystkiego pozostawała jeszcze pokusa
oszałamiających pocałunków Paula. Kiedy kładł swe doświadczone usta na jej niewinnych
wargach, we wnętrzu jej ciała działo się coś dziwnego, coś, czego nie doświadczyła jeszcze w
obecności żadnego innego mężczyzny. Robiło jej się słabo.
I tym razem wszystko odbywało się dokładnie tak, jak tego oczekiwała. Jego usta były
twarde i gorące, a przyjemne doznania rozgrzewały jej krew. Kiedy objął ją mocno i
przyciągnął do siebie, drgnęła lekko, zaskoczona, ale te ciepłe, wilgotne usta zmusiły ją do
uległości. Roześmiała się cicho, kiedy zaczął całować jej szyję, a potem wstrzymała całkiem
oddech, kiedy przechylił ją do tyłu i okrywał pocałunkami jej piersi, tuż nad krawędzią sukni.
Nigdy jeszcze nie posunął się tak daleko.
Powinna go powstrzymać, wiedziała, że powinna go powstrzymać, ale czuła się słaba
jak maleńki kotek. Wyszeptała coś - protest? prośbę? - a jego pocałunek znów zamknął jej
usta. Cała wiedza Tessy na temat mężczyzn i ich namiętności legła w gruzach, skruszona tym
gorącym uściskiem. Czuła, jak drżą jej ręce i nogi, gwałtowne dreszcze wstrząsały całym jej
ciałem, gorąca krew paliła jej policzki. Tuliła się do niego, opierała się na nim, oddawała
pocałunki i pozwalała, by jego śmiałe dłonie krążyły swobodnie po jej ciele, od piersi do
bioder, by robiły rzeczy, na które nie zgodziłaby się nawet śmiała francuska dziewczyna.
Kiedy uwolnił na moment jej usta, by całować uszy, brwi i policzki, wyszeptała
drżącym głosem:
- Nigdy nie przypuszczałam, że to może być tak porywające. Przy tobie odczuwam
rzeczy, o których istnieniu nie miałam pojęcia, których nigdy wcześniej nie doświadczyłam.
Dzisiaj wydajesz mi się taki inny.
I rzeczywiście był inny. Jego ciało było twardsze, jego ramiona szersze, nie wiedziała
też, że jest aż taki wysoki. A co do jego zapachu…
Wtedy już wiedziała, wiedziała, i otworzyła szerzej oczy, by zobaczyć dokładnie jego
twarz. Było zbyt ciemno, ale nie potrzebowała już światła, by zrozumieć, kto trzyma ją w
ramionach. On nie używał wody kolońskiej, tak jak Paul. Pachniał wiatrem, mydłem i świeżo
wykrochmalonymi koszulami. Wściekłość przykuła ją na moment do ziemi, ale tylko na
moment. Jego śmiałe dłonie zsunęły się tymczasem jeszcze niżej i zaczęły masować jej
pośladki.
- Trevenan! - krzyknęła i dosłownie wyskoczyła z jego objęć.
Ross nie próbował jej zatrzymywać. Przemówił tylko lakonicznym tonem, który
przyprawił ją o jeszcze większą złość:
- Jaka szkoda. I to w momencie, kiedy zaczynało się robić naprawdę interesująco.
Gniew i złość odebrały jej mowę, a kiedy w końcu zdołała wydusić z siebie jakieś
artykułowane dźwięki, jej głos był nienaturalnie piskliwy.
- Interesująco? To, co pan zrobił ze mną, nie było interesujące. To było zepsute.
Trevenan dał krok w jej stronę; Tessa zaczęła się cofać. Choć opanowywał ją coraz
większy strach, była zbyt dumna, by rzucić się do ucieczki. Gdy Ross zatrzymał się obok
marmurowych schodów, ona także stanęła, utrzymując między nimi bezpieczny dystans.
Światła na tarasie nie zostały jeszcze pogaszone, wyraźnie więc widziała twarz Rossa, który z
trudem zachowywał powagę.
- Zepsute? - Powtórzył za nią. - Odniosłem zupełnie inne wrażenie. Mógłbym
przysiąc, że świetnie się pani bawiła. "Nigdy nie przypuszczałam, że to może być takie
porywające - przedrzeźniał ją. - Przy tobie odczuwam rzeczy, o których istnieniu nie miałam
pojęcia".
Trevenan nie wytrzymał i roześmiał się głośno.
- Myślałam, że pan jest Paulem! - krzyknęła Tessa. - Jak pan śmie narzucać mi się w
tak okropny sposób?
Ross uniósł brew w grymasie zdumienia.
- Moja droga panno Lorimer, o ile dobrze pamiętam, to pani zaczęła mi się narzucać.
Ja paliłem sobie spokojnie cygaro, kiedy pani wtargnęła do altanki i zapędziła mnie w ciemny
róg. Ja pani nie pocałowałem. To pani pocałowała mnie. - Jego białe zęby błysnęły w
półmroku. - Pozwoli pani, że dam jej dobrą radę? Jest pani zbyt śmiała. Mężczyzna lubi być
zdobywcą. Następnym razem proszę się postarać stworzyć wrażenie, że to on narzuca się
pani, a nie na odwrót.
Fakt, że ten zdeprawowany łajdak - a musiał przecież być łajdakiem, sądząc po jego
pocałunkach - miał czelność dawać jej jeszcze "dobre rady", doprowadził ją do nieopisanej
wściekłości. Z trudem rozwarła zaciśnięte zęby i wydobyła z gardła kilka słów:
- Nie znajduję żadnego usprawiedliwienia dla pańskiego niegodnego zachowania.
Wiedział pan, że biorę go za Paula.
- Niech pani da już spokój, panno Lorimer. Ta sztuczka jest stara jak świat.
Rozgniewała się tak, że zapomniała o strachu. Podeszła do niego i wycedziła przez
zęby:
- Myśli pan, że chciałabym pańskich pocałunków? Jest pan tylko sługusem mojego
dziadka. Sekretarzem, podwładnym. Gdybym powiedziała mu, co zaszło tutaj tego wieczoru -
wskazała na altankę - natychmiast by pana zwolnił.
- Proszę mu o tym powiedzieć, jak najbardziej. Nie sądzę, by zganił mnie za to, że
zachowałem się tak, jak zachowałby się na moim miejscu każdy prawdziwy mężczyzna. To
pani czyn będzie dla niego wielkim rozczarowaniem. - Nutka rozbawienia zniknęła już z jego
głosu. - Mój Boże, gdybym to ja panią wychowywał, szybko nauczyłaby się pani
posłuszeństwa.
- Bogu dzięki, że nigdy do czegoś takiego nie dojdzie! - wykrzyknęła w odpowiedzi
Tessa.
- Zdarzały się już dziwniejsze rzeczy! - Trevenan roześmiał się.
Kłótnia utknęła w martwym punkcie. Tessa wiedziała, że powinna teraz wyjść,
zabierając ze sobą tę resztkę godności, która jej jeszcze została. Nie chciała jednak odejść,
pozostawiając go w przeświadczeniu, że poszła za nim do altanki, choć wiedziała, kim jest w
rzeczywistości.
Oddychała głęboko, starając się uspokoić rozbiegane myśli.
- Gdybym wiedziała, że to pan skrył się w altance, nigdy bym tam nie weszła. -
Sceptyczne spojrzenie Trevenana na nowo roznieciło jej gniew. - Powtarzam raz jeszcze, że
wzięłam pana za Paula Marmonta.
Ross wzruszył ramionami.
- W takim razie mogę tylko powiedzieć, że małe dziewczynki, które bawią się ogniem,
często parzą sobie palce.
- Ach, więc chciał pan dać mi nauczkę? - spytała z wściekłością.
- Prawdę mówiąc, tak.
Tessa odrzuciła głowę do tyłu i obrzuciła go szyderczym spojrzeniem.
- I jak daleko gotów był pan posunąć się w tej małej lekcji pokory, panie Trevenan?
Hmmm?
Ross wyciągnął do niej rękę i bez śladu szyderstwa czy próżności odparł:
- Proszę wrócić ze mną do altanki, a sama się pani przekona.
Mówił całkiem poważnie, i ta świadomość była dla niej jak dobrze wymierzony
policzek. Oto stał przed nią mężczyzna, który nigdy nie ukrywał, że nią pogardza, który nie
poprosił jej nawet o taniec na jej balu urodzinowym. Nie cierpiał jej, a jednak teraz gotów był
potraktować ją jak zwykłą ulicznicę. Nigdy jeszcze nie czuła się tak upokorzona. Tłumiąc
okrzyk zranionej dumy, obróciła się na pięcie i wbiegła po schodach do domu.
Ross odczekał kilka minut i również wszedł do środka. Jej lekkomyślny stosunek do
zasad mógł okazać się wielce niebezpieczny dla niej samej. Miał nadzieję, że dał jej dobrą
nauczkę. Tak czy inaczej, dowiedział się o Tessie Lorimer czegoś, co sprawiło mu ogromną
przyjemność.
Wciąż była niewinna.
Jego usta wykrzywiły się w mimowolnym uśmiechu, kiedy przypomniał sobie jej
słowa. "Nigdy nie przypuszczałam, że to może być tak porywające. Przy tobie odczuwam
rzeczy, o których istnieniu nie miałam pojęcia, których nigdy dotąd nie doświadczyłam".
Pomyślał, że niepotrzebnie martwił się Paulem Marmontem i młodym przystojnym lokajem.
Dowiedział się także czegoś jeszcze, czegoś o sobie samym. Ta nowa wiedza wcale
nie była dlań przyjemna. Nie miał pojęcia, jak zakończyłoby się to zajście w altance, gdyby
Tessa nie wyrwała się z jego objęć.
Marszcząc brwi, sięgnął do kieszonki i wyciągnął zegarek. Nie było jeszcze za późno
na odwiedziny u Solange. Kilka minut później siedział już w dorożce, która wiozła go do
Palais Royal.
3
W ogrodach Palais Royal, przed Cafe de Foy, ustawiono krzesła i stoliki dla tych
klientów, którzy chcieli cieszyć się ostatnimi dniami mijającego lata. Tessa i jej nowi
przyjaciele, Sally i Desmond, usiedli tam, gdy już odwiedzili wszystkie niemal sklepy w
pasażach okalających piękne ogrody. Kolorowy tłum wypełniał alejki wielkiego parku. Byli
tam dandysi i modne damy, żołnierze w mundurach, nianie z dziećmi i eleganccy mieszkańcy
pałacu, w większości dżentelmeni, którzy wynajmowali apartamenty na wyższych piętrach
budynku. Tessa , wyjawiła właśnie Sally, że damy mieszkające w Palais Royal nie są
prawdziwymi damami.
Desmond Turner popijał powoli wino i przyglądał się przechodniom. Po raz pierwszy
miał okazję odwiedzić Palais Rogal za dnia i z wielką ulgą stwierdził, że o tej porze nie ma
tam wymalowanych prostytutek, które obnosiły się bezczelnie ze swoimi wdziękami po
zapadnięciu zmroku. Nie widział przemocy, bójek, nie słyszał podniesionych głosów.
Bonaparte zarekwirował jedno skrzydło pałacu i przeznaczył je na swój Trybunał, dlatego też
teren ten patrolowany był zapewne przez tajną policję. Desmond przyjrzał się spacerowiczom
z zainteresowaniem profesjonalisty, próbując odgadnąć, który z nich może być członkiem
tajnej policji Bonapartego.
Tessa i Sally rozmawiały o mężczyznach, którzy od czasu do czasu wychodzili przez
drzwi znajdujące się po prawej stronie Cafe de Foy.
- Hazardziści - powiedziała Tessa. - Grają tutaj przez całą noc. Spójrz tylko na ich
twarze. Bez trudu można odgadnąć, kto wygrał, a kto przegrał. Chyba że… - spojrzała na
Sally i mrugnęła konfidencjonalnie, po czym zniżyła głos do szeptu. - Chyba że wracają
właśnie do domu po nocy spędzonej z chere amie. - Widząc zupełny brak zrozumienia w
oczach Sally, wyjaśniła: - To znaczy, z kochanką.
W tym momencie do stolika podszedł kelner z ich zamówieniem i rozmowa zeszła na
zupełnie inne tematy.
Tessa odkryła, że pomimo awersji, jaką czuła do pana Trevenana, lubi swych nowych
przyjaciół, szczególnie Sally. Choć Sally była Angielką, zachowywała się całkiem naturalnie,
bez zbędnych póz i konwenansów. Kiedy trafili na te paskudne ryciny w księgarni w Gallerie
de Valois, Sally nawet się nie zarumieniła. Próbowała jedynie w żartach namówić brata, by je
kupił. Ten oczywiście odmówił, ale Theresa była zaskoczona, że brata i siostrę łączą aż tak
zażyłe stosunki.
- Czym właściwie pan się zajmuje, panie Turner? - spytała Tessa. - Zdaje się, że
jeszcze pan o tym nie wspominał.
Sally odparła za brata:
- To hobby, a nie zawód. Desmond mógłby pracować w sądzie. Kiedyś był nawet
adwokatem.
- Kiepskim adwokatem - dodał Desmond. Maleńkimi łyczkami popijał mocną kawę,
którą przed chwilą postawił przed nim kelner. Uznawszy, że nie jest w stanie jej wypić,
odstawił filiżankę na stół. - Rozwiązuję zagadki kryminalne - powiedział.
- Wie pani, ścigam włamywaczy, tropię morderców i bandytów, tego typu rzeczy.
- A więc jest pan policjantem? Przedstawicielem prawa?
- Och, nie - żachnął się Desmond. - Szkoda by mi było na to czasu. Jestem
detektywem.
Tessa nie mogła ukryć zdumienia. Nie wyobrażała sobie, by ktokolwiek zechciał
wynająć Desmonda Turnera do tropienia włamywaczy i morderców. Nie potrafiła nawet
wyobrazić go sobie w roli adwokata. Przede wszystkim wydawał jej się na to za młody - nie
miał więcej niż dwadzieścia trzy, dwadzieścia cztery lata. Po drugie, nie wyglądał na
detektywa. Nie miał zaciętej, stanowczej twarzy. Był miłym, przystojnym młodzieńcem,
który przypominał jej pewnego pastora z maleńkiej parafii w Arden.
Sally roześmiała się cicho.
- Pewnie nie możesz w to uwierzyć, patrząc na jego twarz - powiedziała. - Ale
Desmond jest już dość sławny w pewnych kręgach. - Pomimo protestów brata, Sally zaczęła
opowiadać o sprawach, które rozwiązał.
Tessa słyszała o niektórych z nich; rabunek w banku Pall Mail, z którego skradziono
dwadzieścia tysięcy funtów; kradzież obrazów z domu lorda Hawsera w Yorku; grupa
stręczycieli, którzy uprowadzali młode dziewczęta i sprzedawali je do domów rozpusty;
wreszcie okrutny mord na młodym, bogatym lordzie, o który początkowo oskarżano
Cyganów - dopiero śledztwo przeprowadzone przez Desmonda wykazało, że morderczynią
była rozpustna i rozrzutna żona lorda.
W odpowiedzi na pytanie Tessy brat Sally wyjaśnił, jak trafił do tego zawodu, czy też
hobby, które okazało się po pewnym czasie bardzo lukratywnym zajęciem. Twierdził, że ma
to we krwi. Dwaj jego wujkowie byli Sędziami Pokoju. Jako młody chłopiec często pomagał
im w różnych sprawach. Później, już jako adwokat, zrozumiał, że jego prawdziwym
powołaniem nie jest obrona złoczyńców, lecz ich ściganie.
- Fascynujące. - Tessa westchnęła. - Czy wszystkie śledztwa prowadzone przez pana
kończą się sukcesem?
- Och, nie - odparł. - Wiele z nich pozostaje nie rozwiązanych. W szczególności jedna
sprawa dręczy mnie do dzisiaj i wciąż jest dla mnie ogromną zagadką.
Spojrzał na nią, a jego piękne ciemne oczy były teraz twarde jak granit. Nie zdając
sobie nawet sprawy z tego, co robi, Tessa poprawiła szal i zakryła nagie ramiona. Przyjrzała
mu się lepiej i doszła do wniosku, że źle oceniła jego wiek. Mógł mieć już nawet trzydziestkę;
teraz bez trudu wyobraziła go sobie jako adwokata w sądzie. Desmond Turner był kimś
zagadkowym, a nie zwykłym młodzieńcem o nienagannych manierach i miłym uśmiechu.
Spojrzenie Desmonda ponownie złagodniało.
- Kobieta, która padła ofiarą tego morderstwa, miała zaledwie dwadzieścia dwa lata -
oznajmił swobodnym tonem. - Nazywała się Margaret Hemmel.
- Mówi pan o tym tak, jakbym powinna była ją znać.
- Być może tak właśnie było. Chodziła z panią do jednej szkoły.
- Byłam w tak wielu szkołach, że z trudem odróżniam jedną od drugiej.
Sally walczyła z porcją lodów w pucharku, zamieniając je w bezkształtną papkę.
- Fleetwood Hall - powiedziała. - Ale ja też jej nie pamiętam. - Spojrzała na Tessę. -
Chodziłyśmy wtedy do pierwszej klasy, a Margaret była jedną ze starszych dziewcząt. Zdaje
się, że była nawet przewodniczącą klasy.
- Fleetwood Hall? Czy to nie… Poczekaj momencik. Jak nazywała się dyrektorka tej
szkoły?
- Panna Oliphant - przypomniała jej Sally.
Serce Tessy zaczęło bić mocniej. Fleetwood Hall. Teraz przypomniała sobie to
miejsce. Szkoła mieściła się w dostojnym, neoklasycystycznym budynku, otoczonym
pięknym parkiem. Były tam piękne drzewa, urokliwe alejki i malownicze sztuczne jeziorko,
do którego dziewczęta mogły chodzić tylko w towarzystwie nauczycieli. Oczywiście reguły te
nie powstrzymywały jej i Nan przed nocnymi spacerami nad jezioro, zawsze jednak czekały,
aż dom zostanie zamknięty i wszyscy pójdą już spać.
Już od dawna nie myślała o Nan i teraz zaczęła się zastanawiać, gdzie jest jej była
przyjaciółka i co porabia. Skinęła głową.
- Akademia panny Oliphant, tak nazywała się ta szkoła. Fleetwood Hall to nazwa
budynku. Panna Oliphant otrzymała go w spadku po jakimś zdziwaczałym staruszku, który
życzył sobie, by jego dom zamieniono na szkołę.
Sally nadal bawiła się roztopionymi lodami.
- Przypomniało mi się teraz coś, o czym dawno już zapomniałam. - Spojrzała na
Tessę. - Ten straszny wypadek, kiedy utonęła jedna z dziewcząt.
- Jaki wypadek? - dopytywał się Desmond.
- Jestem pewna, że już kiedyś o tym wspominałam - odparła Sally, ale zaraz zaczęła
opowiadać: - Tuż przed wakacjami cztery starsze dziewczęta złamały regulamin i wymknęły
się ciemną nocą, by się wykąpać w jeziorze. Problem polegał na tym, że żadna z nich nie
umiała pływać. Nie zdawały sobie też sprawy, że nie tylko one wybrały się tej nocy nad
jezioro… - Sally przerwała raptownie. - Ale nie będę opowiadać ci tego wszystkiego. Tessa
tam była. Ona powinna wiedzieć wszystko najlepiej.
Serce Tessy zaczęło bić jeszcze mocniej.
- Nie byłam tego wieczoru nad jeziorem - powiedziała. - Wiem, co mówiły starsze
dziewczyny, ale nie miały racji. Było ciemno. Nie mogły mnie widzieć. Myślały, że
rozpoznały mój głos. Ale mnie tam nie było. Leżałam wtedy w łóżku z gorączką. Przez trzy
dni majaczyłam nie odzyskując świadomości. Panna Tanner, moja opiekunka, powiedziała to
wszystko na przesłuchaniu.
- No cóż, to nieistotne. - Sally westchnęła. - Tak czy inaczej, jedna z dziewcząt
utonęła. To tragiczna historia.
- Becky Fallon - powiedziała Tessa.
- Tak właśnie się nazywała. Biedna Becky.
- Tak - powiedziała Tessa i zacisnęła palce na krawędzi stolika. Minęło już wiele lat
od śmierci Becky Fallon, lecz Tessa nadal czuła się okropnie, okropnie winna. Nie wiedziała,
skąd brało się to uczucie. Nie okłamała Sally. Gdy zdarzył się ten wypadek, leżała w łóżku.
Być może czuła się winna, bo nigdy nie lubiła Becky Fallon. Nie życzyła jej jednak śmierci.
Kiedy usłyszała tragiczne wieści, była równie przerażona i zszokowana jak inni.
Nagle zdała sobie sprawę, że dwie pary oczu obserwują ją bacznie. Otrząsnęła się z
ponurych myśli i powiedziała:
- Mówił pan o Margaret Hemmel. Powiedział pan, że została zamordowana. Kiedy i
jak to się stało?
Desmond odparł bez wahania:
- Prawie trzy lata temu. Wyglądało to na zwykły wypadek podczas jazdy powozem,
ale rodzice ofiary nie zgadzali się z werdyktem koronera, ja zresztą również. Nie mogłem
jednak udowodnić mu, że się myli, więc, jak pani widzi, ten przypadek pozostaje jedną z
moich największych porażek.
- Ależ to straszne. - Tessa wzdrygnęła się.
Desmond obdarzył ją olśniewającym uśmiechem.
- Nie poddałem się jeszcze. Mam nadzieję, że pewnego dnia złapię tego łotra.
Na stolik padł nagle cień. Tessa podniosła wzrok i spojrzała w uśmiechniętą twarz
Paula Marmonta. Wciąż była poruszona tą nieprzyjemną rozmową i instynktownie sięgnęła
po rękę Paula. Marmont przebywał od trzech dni w Rouen, przeprowadzając jakąś transakcję
w zastępstwie ojca. Podobnie jak dziadek Tessy, Henri Marmont był bankierem.
Tessa przedstawiła sobie towarzystwo i rozmowa zeszła na inne tematy. Serce Tessy
powoli zaczęło się uspokajać, a ponure obrazy z przeszłości znów zniknęły gdzieś w
zakamarkach jej świadomości.
- Brakowało mi ciebie na balu - powiedziała.
- Zatrzymały mnie bardzo ważne sprawy - odparł Paul. - Twoja służąca powiedziała
mi, gdzie mogę cię znaleźć.
Paul nigdy jej nie przepraszał, nigdy się nie usprawiedliwiał, nawet nie próbował zbyć
jej zdawkowymi wyjaśnieniami. Była to jedna z niewielu cech młodego Marmonta, które
irytowały Tessę. Poza tym jednak podziwiała w nim niemal wszystko, od niedbałej elegancji,
z jaką nosił swe drogie ubrania, do czarujących manier, które przysparzały mu tylu
wielbicielek.
Tessa obserwowała Paula, próbującego właśnie podbić serce Sally, i ze zdumieniem
stwierdziła, że koleżanka jest całkowicie odporna na czar młodego Francuza. Dzięki temu
jeszcze bardziej zyskała w jej oczach. Kobiety zazwyczaj natychmiast traciły głowę dla Paula,
kiedy tylko czynił je obiektem swych szarmanckich zabiegów. Zdolność ta wydawała się
wrodzoną cechą wszystkich Francuzów. Niestety, Tessa nie była Francuzką, lecz Angielką, i
nie potrafiła stłumić zazdrości, kiedy spojrzenie Paula wędrowało do innych kobiet, co
zdarzało się zresztą dość często.
Paul zamówił kieliszek wina. Kiedy kelner odszedł od stolika, Marmont powiedział:
- Przypuszczam, że szukają państwo jakiejś drogi wyjścia z obecnych kłopotów.
- Jeśli mówi pan o tym, że chcielibyśmy wrócić do Anglii ~ odparł Desmond - to ma
pan absolutną rację.
- Może będę w stanie państwu pomóc - oznajmił Paul od niechcenia.
Po chwili milczenia Desmond odpowiedział powoli:
- To bardzo miło z pańskiej strony, monsieur Marmont, i być może chętnie
skorzystamy z pańskiej oferty.
Paul uśmiechnął się do nich.
- Świetnie, w takim razie sprawa jest już załatwiona. Kiedy zamierzają państwo
wyjechać?
Brat i siostra wymienili zdumione spojrzenia.
- Nie podjęliśmy jeszcze takiej decyzji - powiedział Desmond.
Kelner przyniósł wino. Paul wzniósł kieliszek i oznajmił przyciszonym głosem:
- W takim razie życzę państwu bon voyage.
Tessa spojrzała na Sally, starając się ukryć rozczarowanie.
- Będę za tobą tęsknić - powiedziała.
Natychmiast zrozumiała absurdalność tej uwagi, mogła już jednak tylko wzruszyć
ramionami. Przecież poznała tę dziewczynę zaledwie poprzedniego wieczoru.
- Spotkamy się w Anglii - powiedziała Sally.
- Nigdy nie wrócę do Anglii - odparła Tessa.
- Właśnie - przytaknął Paul. - Jej przyszłość jest tutaj, ze mną.
Te słowa niemal poderwały Tessę z miejsca, kiedy jednak spojrzała na Paula, ten
zachowywał się całkiem zwyczajnie, jakby nie powiedział nic istotnego. Beznamiętnym
wzrokiem wpatrywał się w swój kieliszek.
Turnerowie nie pozostali już długo w kawiarni, lecz przed wyjściem umówili się z
Tessą na spotkanie w Luwrze. Paul odrzucił zaproszenie, jak zwykle nie tłumacząc, dlaczego
to robi. Przyglądał się w zamyśleniu wychodzącej parze, po czym powiedział:
- Wcale bym się nie zdziwił, gdyby twój dziadek zorganizował im wyjazd do Anglii.
- Paul, mój dziadek prawie ich nie zna. To przyjaciele Rossa Trevenana.
- Więc mogę się założyć o każdą sumę, że to właśnie on im pomaga.
- Dlaczego Amerykanin miałby tak ryzykować? Oni wcale nie kochają się z
Anglikami.
- Dla pieniędzy, oczywiście. I wcale nie jestem przekonany, że pan Trevenan to
Amerykanin. Jeśli przygotowuje ucieczkę, łatwiej zrobi to podając się za Amerykanina.
Dzięki temu może swobodnie poruszać się po całej Francji.
- Myślisz, że jest Anglikiem?
- To możliwe.
Tessa zamyśliła się na chwilę, kiedy jednak podniosła głowę, napotkała śmiałe
spojrzenie czarnych oczu Paula i wszystkie myśli związane z Rossem Trevenanem
natychmiast wyparowały jej z głowy.
- Miałem szczególny powód, by spotkać się dzisiaj z tobą - powiedział Paul. - Muszę
natychmiast wracać do Rouen i bałem się, że mogę cię tu nie zastać.
- Co to za szczególny powód?
Paul wziął jej dłoń, odwrócił ją i delikatnie przesunął kciukiem po linii życia. Potem
rozluźnił uchwyt i powiedział:
- Ojciec chce, żebym przejął jego interesy w Rouen. To znaczy, że prawdopodobnie
nie będziemy się widywać tak często, jak bym sobie życzył.
- Och… - Tessa przełknęła ciężko.
- Ciągłe podróżowanie do Paryża i z powrotem z pewnością nie byłoby najlepszym
rozwiązaniem. Osiedlę się na stałe w Rouen, moja rodzina ma tam piękny dom.
Tessa skinęła głową, nie ważąc się nawet głośniej odetchnąć.
- Ale gdybyśmy się pobrali…? - Paul zawiesił pytająco głos.
Przez chwilę nie mogła wydobyć słowa. Wszystko, czego pragnęła, było w zasięgu jej
ręki. Będzie miała męża i dzieci. Nie zostanie całkiem samotna. Jej przyszłość będzie
zabezpieczona, nawet gdyby zabrakło dziadka, który kierował dotąd jej życiem. Będzie miała
dom i kochającego męża, bo przecież Paul ja kocha.
- Zrozumiałaś dobrze moje pytanie? - dopominał się odpowiedzi Paul.
Tessa odzyskała wreszcie głos.
- Prosisz mnie o rękę?
- Ach, nie. Jeszcze nie, cherie. Najpierw muszę porozmawiać z twoim dziadkiem. Tak
to się odbywa we Francji. Jeśli pozwoli mi rozmawiać z tobą, poproszę cię o rękę.
- Kiedy chcesz rozmawiać z dziadkiem?
Paul uśmiechnął się szeroko, rozbawiony jej zniecierpliwieniem.
- Miałem zamiar złożyć mu wizytę w przyszłym tygodniu. Przez ten czas zdążysz już
odpowiednio przygotować grunt.
- Czy to konieczne? Dlaczego nie porozmawiasz z nim jeszcze dzisiaj?
Paul potrząsnął głową.
- Nie jestem wcale pewien, czy twój dziadek poprze moje starania. Gdybyś jednak
szepnęła za mną słówko, powiedziała mu, że tego właśnie pragniesz, myślę, że odniósłby się
do tego przychylniej.
Pomyślała, że Paul jest zbyt ostrożny, ale to też było typową cechą Francuzów. Tak
czy inaczej, mogła jeszcze poczekać tydzień, choć wbrew obawom Paula była przekonana, że
dziadek z radością przyjmie jego prośbę. Potem Paul oświadczy się jej w bardziej
odpowiednim miejscu, gdzie będą mogli powiedzieć wszystko, co powinna mówić sobie
zakochana para.
Jakiś mężczyzna, zajmujący miejsce przy sąsiednim stoliku, pozdrowił Paula.
- Stary Dumont - mruknął Paul. - Kierował kiedyś naszymi bankami w Paryżu. To
zajmie tylko jedną chwilkę.
Kiedy Paul odszedł, by porozmawiać z panem Dumontem, Tessa zaczęła naciągać
rękawiczki, wyliczając jednocześnie w myślach liczne zalety Paula, o których chciała
powiedzieć dziadkowi podczas nadchodzącego tygodnia. Wiedziała, że nie zrobi na nim
większego wrażenia informacja, że Paul to najbardziej pożądana partia w Paryżu, że jest
niezwykle przystojnym młodzieńcem i że każda panna bez zastanowienia wyszłaby za niego
za mąż. Dziadek zechce dowiedzieć się czegoś o jego charakterze, a także tego, czy będzie z
nim szczęśliwa.
Powie mu, że Paul to jeden z najmilszych mężczyzn, jakich miała okazję poznać.
Nigdy nie zapomni tego wieczoru, gdy spotkali się po raz pierwszy. Było to pierwsze
przyjęcie, w jakim brała udział, zaledwie kilka miesięcy po jej przyjeździe do Paryża.
Dziadek chciał, by szturmem zdobyła francuską stolicę. Właśnie ze względu na niego starała
się udawać pewną siebie, choć w środku drżała ze strachu. Nie mówiła dobrze po francusku.
Nie umiała dobrze tańczyć. Wstydziła się swojego wyglądu. Nie potrafiła też swobodnie
rozmawiać w większym towarzystwie.
Zachowywała się tak jak zawsze, kiedy brakowało jej odwagi. Trzymała głowę nieco
wyżej niż zwykle i udawała, że wcale nie przeszkadza jej fakt, iż siedzi w otoczeniu wdów, w
rogu sali balowej, gdzie może rozmawiać tylko ze swoją opiekunką, podczas gdy inne
dziewczęta w jej wieku doskonale się bawią. Pocieszała się jedynie myślą, że tej klęski nie
widzi dziadek.
Nigdy nie zapomni chwili, kiedy po raz pierwszy zobaczyła Paula. Minęła już połowa
balu, a ona wpatrywała się w podłogę, obserwując małego pająka, który jakimś cudem
uniknął rozdeptania przez tancerzy. Nagle ujrzała parę czarnych lśniących trzewików, które
zatrzymały się dokładnie przed jej krzesłem. Powoli podnosiła głowę, oglądając cal po calu
muskularne nogi odziane w białe atłasowe spodnie, czarny surdut i srebrną kamizelkę,
szerokie ramiona i w końcu przystojną twarz młodego mężczyzny, który uśmiechał się do niej
ciepło.
Poprosił ją do tańca, a potem przedstawił swoim przyjaciołom i przyjaciółkom. Była
pewna, że Paul zrozumiał jej kłopotliwe położenie i starał się zadbać o to, by i ona bawiła się
dobrze podczas tego balu. Ta noc była dopiero początkiem. Paul stał się dla niej swego
rodzaju mentorem, doradzał jej, jakie suknie powinna nosić, a jakich unikać, namówił ją też,
by zapuściła włosy. Mówił, że podoba mu się ich kolor i że właśnie te włosy wyróżniają ją
spośród innych dziewcząt.
To dzięki Paulowi poczuła się na tyle pewnie, że zaczęła sama prowadzić życie
towarzyskie.
Wpatrywała się gdzieś w przestrzeń, nie patrząc na żaden konkretny przedmiot, aż
zatrzymała spojrzenie na drzwiach, przez które wyszli przed chwilą Sally i Desmond. Stanął
w nich właśnie Ross Trevenan. Nie był sam. Rudowłosa kobieta odziana w przezroczystą
sukienkę, która odsłaniała raczej, niż zakrywała jej ponętne ciało, uśmiechała się do niego
promiennie. Smukłą białą dłonią pieściła ramię Trevenana, słuchając jednocześnie uważnie,
co też on ma jej do powiedzenia. Potem odchyliła głowę do tyłu i roześmiała się głośno.
Wtedy właśnie Tessa rozpoznała tę kobietę. Towarzyszką Rossa Trevenana była sama
Solange Guery, najznakomitsza kurtyzana w Paryżu. Miała własną lożę w operze, swój
własny powóz, uchodziła za arbitra mody damskiej, a z jej zdaniem liczyły się nawet
najbardziej szanowane damy. Tessa wiedziała to wszystko, gdyż poczynania panny Guery
stanowiły jeden z głównych przedmiotów zainteresowania jej samej i jej przyjaciół, choćby
dlatego, że rozmawiając na jej temat sami czuli się wyróżnieni. Nie mogła zrozumieć, co
przywiodło sekretarza jej dziadka do apartamentu Solange Guery.
Niemal natychmiast znalazła odpowiedź na to pytanie: rudowłosa kobieta objęła
Trevenana za szyję i złączyła się z nim w namiętnym pocałunku. Tessa nie mogła oderwać
oczu od tego widoku. Przez jej głowę przemykały dziesiątki myśli i obrazów. Doznania,
jakich nigdy nie chciała wiązać z tym człowiekiem, rozgrzały krew w jej żyłach. A
upokorzenie, którego doświadczyła potem, kiedy on powtarzał wszystkie jej słowa, wciąż
było całkiem świeże. Po chwili poczucie upokorzenia ustąpiło miejsca oburzeniu.
Kiedy już przestali się całować, a Solange Guery odwróciła się do wyjścia, Trevenan
klepnął ją w pośladek, wywołując tym kolejną salwę śmiechu. Gdy sam obracał się w stronę
drzwi, jego wzrok przesunął się po Tessie, powędrował dalej, po czym nagle wrócił do niej.
Głupawy uśmieszek natychmiast zniknął z jego twarzy. Trevenan zaczął przeciskać się
między stolikami, zmierzając w jej stronę.
Tessa poczuła nagle ogromne zakłopotanie, jakby przyłapano ją w trakcie popełniania
jakiegoś wyjątkowo paskudnego prze¬stępstwa. Duma kazała jej jednak unieść głowę i
spojrzeć odważnie w oczy Trevenana. Wiedząc, że ten na pewno nie zamierza powiedzieć jej
nic miłego, przemówiła pierwsza:
- Powinien się pan częściej uśmiechać, panie Trevenan. Przypomina pan wtedy
prawdziwego człowieka. - Gdyby nie znała go lepiej, mogłaby przysiąc, że usta Trevenana
wykrzywiły się właśnie w ledwie widocznym uśmieszku.
- Uśmiecham się, gdy jest po temu okazja - odparł. - Czy nie miała pani spędzić tego
ranka w towarzystwie Turnerów?
Wciągnęła głęboko powietrze, czując, jak narasta w niej coraz większy gniew. Myślał,
że przyszła tu celowo, bez przyzwoitki, i doszukiwał się w niej winy, podczas gdy to jego
zachowanie należało określić jako skandaliczne.
Gniew stłumił w niej wszelkie opory.
- To nie ranek, panie Trevenan, tylko popołudnie. Być może pan i panna Guery
byliście sobą tak zajęci, że nie zauważyliście upływu czasu.
Tym razem nie dostrzegła żadnego śladu uśmiechu.
- Panna Guery nie powinna pani obchodzić. Gdzie jest pani przyzwoitka, panno
Tesso?
- Moja przyzwoitka nie powinna pana obchodzić - odcięła się.
Kiedy jego szare oczy stały się zimne jak lód, poczuła nagły niepokój.
- Przekonamy się o tym - powiedział i sięgnął po jej dłoń.
- Paul mnie odprowadzi - wybuchnęła, spodziewając się, że lada chwila silne ręce
Trevenana poderwą ją z krzesła niczym niegrzeczne dziecko. - Paul Marmont. Jest tam.
Spojrzała przez ramię na pobliski stolik i odetchnęła z ulgą, widząc, że Paul skończył
już rozmowę i zmierza w jej kierunku. Opanowała strach i spojrzała z gniewem na człowieka,
który ją przeraził. - Chyba pamięta pan Paula Marmonta, prawda? To dżentelmen, którego
zamierzam poślubić. Nie potrzebuję przyzwoitki, bo Paul jest człowiekiem honoru - dodała
złośliwie, wypominając mu jego nieprzyzwoite prowadzenie. Przygotowała się na ciętą
ripostę, jednak Trevenan tylko spojrzał na nią dziwnie, jakby z żalem, po czym jego twarz
stała się nieprzenikniona. Bez słowa pożegnania odszedł od jej stolika.
W prywatnym saloniku małej gospody na skraju Fauburg St. Germain Sally i
Desmond Turner popijali herbatę i prowadzili wielce interesującą rozmowę.
- Przepraszam za tę gafę - powiedziała Sally. - Powinnam była pamiętać, że mówiło
się na to szkoła panny Oliphant.
- Nic dziwnego, że nie pamiętałaś, skoro nigdy nie chodziłaś do tej szkoły. A wszyscy
mieszkańcy nazywają ją Fleetwood Hall. Myślę, że Tessa nie zwróciła na to uwagi.
- Nie. Jest taka ufna, że czuję wyrzuty sumienia oszukując ją na każdym kroku.
Biedna dziewczyna.
- Biedna dziewczyna? Zdaje się, że jeszcze niedawno mówiłaś, że jest próżna i
zarozumiała.
- To było tylko pierwsze wrażenie, i nie myślałabym tak, gdybym nie posłuchała lorda
Sayle'a.
- Sal… - zaczął Desmond ostrzegawczym tonem.
- Rossa! Chciałam powiedzieć, Rossa, oczywiście.
- Nie wolno ci nawet w myślach nazywać go lordem Sayle, dopóki nie wrócimy do
Anglii. Gdyby Francuzi dowiedzieli się, kim on naprawdę jest…
- Wiem, wiem. Uwięziliby go aż do końca wojny. Więc, jak już powiedziałam,
gdybym nie słuchała Rossa, miałabym całkiem inne zdanie na temat Tessy. A w dodatku ona
mnie lubi. Naprawdę mnie lubi. To jest właśnie najgorsze.
Desmond opadł na oparcie fotela i uważnie przyjrzał się siostrze. Pomagała mu już w
innych sprawach, choć teraz po raz pierwszy działali jak równorzędni partnerzy, wiedziała
więc, że często trzeba się uciekać do kłamstw i oszustw, by ująć groźnych przestępców.
Jednak, jako dzieciom pastora, nie przychodziło to łatwo ani jej, ani jemu.
Desmond odpowiedział, starannie dobierając słowa.
- Nie musisz dalej tego robić, wiesz o tym. Jeśli chcesz, możesz przestać od razu. Jutro
pójdziemy do Luwru i pożegnamy się z Theresą, w nadziei, że może kiedyś spotkamy się w
Anglii. Potem ty wrócisz i zajmiesz się domem, a ja poprowadzę dalej tę sprawę tylko z
Rossem.
Sally zastanawiała się nad tym przez dłuższą chwilę. Potem podniosła wzrok i spytała:
- Czy nie moglibyśmy powiedzieć jej prawdy?
- Nie znamy na razie całej prawdy.
- Więc może powiemy jej to, co sami już wiemy.
- Co? Że prawdopodobnie gdzieś między nami jest szaleniec? Że zamordował już
wszystkich innych świadków śmierci Becky Fallon i że Tessa będzie, być może, jego
następną ofiarą? Która młoda kobieta mogłaby normalnie żyć z taką świadomością?
- Nie wspomniałeś o najważniejszej sprawie - powiedziała Sally. - Jednym z tych
świadków była żona Rossa. Gdyby Cassie nadal żyła, nie byłoby nas tutaj.
- To prawda - przyznał Desmond.
Jego siostra pochyliła się w swym fotelu.
- Myślisz, że Tessa rzeczywiście była przy śmierci tej dziewczyny?
- Ross tak uważa. Powiedziała mu o tym jego żona, na krótko przed śmiercią. A
podczas przesłuchań trzy dziewczęta, które przebywały wtedy nad jeziorem, twierdziły
uparcie, że Tessa też tam była.
- Ale nie widziały jej?
- Nie, było zbyt ciemno, a Tessa była po drugiej stronie jeziora. Rozpoznały jednak jej
głos. Słyszały plusk wody i głos Tessy, wzywający pomocy. Nie przestraszyły się, bo
myślały, że to jeden z jej głupich żartów. Robiła podobne rzeczy już wcześniej, a poza tym
jezioro nie było głębokie.
- Więc wróciły do szkoły, wszystkie prócz Becky Fallon?
- Najwyraźniej. Podczas śledztwa nikt nie potrafił powiedzieć, co właściwie stało się
tej nocy. Tak czy inaczej, Cassie zorientowała się, że brakuje Becky, i wróciła, by jej szukać.
Wtedy właśnie zobaczyła Tessę wracającą znad jeziora.
- Nie powiedziała o tym jednak podczas przesłuchania.
- Nie. Myślała, że w ten sposób robi jej przysługę.
Sally westchnęła z rezygnacją.
- Doprawdy nie wiem, co mam o tym sądzić.
- Zastanów się nad tym, Sal. Ze wszystkich dziewcząt, obecnych tamtej nocy nad
jeziorem, tylko Tessa pozostaje przy życiu.
- Ale dlaczego ktoś miałby czekać przez wszystkie te lata, by zamordować świadków
jakiegoś tragicznego wypadku, który wywołał poruszenie tylko w pobliskiej wiosce,
Fleetwood?
- Gdybym znał odpowiedź na to pytanie, wiedziałbym też, kto jest mordercą. Poza
tym, zapominasz o czymś, Sal. Nie tylko Ross i ja próbowaliśmy odnaleźć Tessę. Pytał o nią
ktoś jeszcze. Mieliśmy szczęście, że to my trafiliśmy do niej pierwsi. Jest ostatnim żywym
świadkiem. Nie możemy pozwolić, by coś jej się stało.
Sally spojrzała ze smutkiem na brata.
- Biedna Tessa - westchnęła.
- Powiedziałbym raczej, biedny Ross - odparował, wywołując uśmiech na ustach
Sally. - No więc, jak będzie, Sal? Zostajesz ze mną?
Sally ponownie napełniła filiżankę, wypiła kilka łyków herbaty i odpowiedziała:
- Nic złego nie może przydarzyć się Tessie, jeśli będzie to choćby w najmniejszym
stopniu zależeć ode mnie. A skoro muszę ją w tym celu oszukiwać, to trudno, niech i tak
będzie.
4
Tessa siedziała przy małym stoliku na tarasie, czekając na przybycie dziadka. Była to
jej ulubiona pora dnia, tuż przed kolacją; zazwyczaj wtedy rozmawiali, czytali razem książki
albo po prostu siedzieli w milczeniu i podziwiali widoki. Po chwili odłożyła czytaną właśnie
książkę, wstała i podeszła do balustrady. Słońce zwieszało się tuż nad horyzontem,
rozsiewając na niebie czerwony blask, który w pobliżu rzeki bladł i przechodził w róż. Po
drugiej stronie Sekwany czerwieniły się dachy Luwru, a z Pont Neuf dochodziły
przytłumione odgłosy miasta.
Teraz był to jej świat. Czekała, aż ogarnie ją błogi spokój, poczucie bezpieczeństwa,
którego doznawała zawsze, gdy patrzyła o tej porze na miasto. Choć i tym razem udało jej się
wyciszyć nieco umysł, nie była tak spokojna jak zazwyczaj. Jakiś nieokreślony, niczym
nieuzasadniony strach nie pozwalał jej oderwać się od rzeczywistości. Gdy zrozumiała, że nie
zdoła się od niego uwolnić, postanowiła chociaż znaleźć jego przyczynę.
Nie przydarzyło jej się nic złego ani dziwnego, ot, zwykłe kłopoty, niewarte nawet
wspomnienia. Dziadek już od dwóch dni naradzał się ze swoimi prawnikami. Gdy próbowała
porozmawiać z nim o Paulu, zbywał ją półsłówkami. Kilka razy przyłapała go na tym, jak
przygląda się jej ukradkiem smutnym, zamyślonym wzrokiem. Kiedy tylko widział, że jest
obserwowany, przybierał wesoły i beztroski wyraz twarzy. Nigdy też nie rozmawiał w jej
obecności z Rossem Trevenanem o sprawach dotyczących jej przyszłości.
Tessa stała przy balustradzie, nieruchoma, niewidząca, zatopiona w rozmyślaniach o
Rossie Trevenanie. Czuła się całkowicie bezpieczna, dopóki w jej życiu nie pojawił się ten
człowiek. Nie mogła tego wyjaśnić, ale była pewna, że wszystkie jej kłopoty znikną, kiedy
Trevenan odejdzie, wróci tam, skąd przyszedł.
W jej otoczeniu pojawiły się jakieś tajemnice, niebezpieczne tajemnice, których nikt
nie chciał jej wyjawić, i które wiązały się z osobą Rossa Trevenana. Nawet Sally i Desmond
Turnerowie stawali się dziwnie ostrożni, kiedy w rozmowie padało jego imię. Desmond
powiedział, że poznał Trevenana przypadkiem, w jednym z salonów gier Palais Royal.
Wydawało jej się to mało prawdopodobne. Zwykły sekretarz nie zarabiał aż tyle, by stać go
było na nocne wyprawy do klubu gier hazardowych. Z drugiej jednak strony, żaden zwykły
sekretarz nie mógłby pozwolić sobie na usługi kobiety takiej jak Solange Guery.
Czyżby Paul miał rację? Może Ross Trevenan rzeczywiście był Anglikiem i pomagał
swym rodakom wydostać się z Francji?
Tłumaczyłoby to wiele zagadkowych spraw. Po pierwsze, jego pieniądze. Po drugie,
władczą postawę, a wreszcie dziwne stosunki, które łączyły go z dziadkiem. Może
współpracowali ze sobą.
Jeśli tak właśnie było, nie miała się o co martwić.
Odwróciła się od balustrady i podskoczyła ze strachu na widok Rossa Trevenana. Stał
zaledwie kilka kroków dalej i przyglądał się jej z dziwnym wyrazem twarzy. Ubrany był w
sposób, który dziadek określiłby jako nieoficjalny. Miał na sobie szare, luźne spodnie,
rozpięty surdut z ciemnoniebieskiej wełny i wysokie buty z pięknie wyprawionej cielęcej
skóry. Wyglądał jak człowiek, który wrócił właśnie z konnej przejażdżki. Był
zaczerwieniony; kosmyki rozwianych blond włosów opadały mu na czoło. Nie mogła myśleć
o nim jako o zwykłym sekretarzu. Był zbyt dobrze zbudowany, zbyt męski i zbyt pewny
siebie.
- Nie chciałem pani przestraszyć - powiedział. - Dziadek chciałby z panią
porozmawiać.
- Dlaczego jeszcze tutaj nie zszedł? Czekam na niego.
- Chce powiedzieć pani coś, o czym nie może dowiedzieć się nikt niepowołany. Czeka
na panią w swoim gabinecie.
Wszystkie domysły i misterne hipotezy legły nagle w gruzach. Z sercem wypełnionym
strachem ruszyła w ślad za Trevenanem.
Ross zatrzymał się przed drzwiami gabinetu i odwrócił do niej.
- Zanim wejdziemy, chciałbym jeszcze dać pani dobrą radę. Proszę pamiętać, że pani
dziadek nie jest w najlepszym zdrowiu. Nie powinna go pani zbytnio męczyć.
Tessa zatrzęsła się z oburzenia.
- Nie potrzebuję pańskich rad, panie Trevenan. Wiem, w jakim stanie jest mój
dziadek.
Aleksander Beaupre siedział za biurkiem. Był sam, bez Marcela. W gabinecie płonęły
świece. Tessa przyjrzała się dziadkowi badawczo. Był blady, ale to należało w jego
przypadku określić jako stan normalny. Znacznie bardziej zaniepokoił ją śmiertelnie poważny
wyraz twarzy dziadka. Gestem poprosił ją, by usiadła, podczas gdy Ross Trevenan stanął przy
oknie i wyglądał na zewnątrz.
Gdy tylko Tessa zajęła miejsce na krześle, spytała:
- Dziadku, o co chodzi?
Powaga zniknęła na chwilę z jego oblicza. Beaupre uśmiechnął się do niej ciepło.
- Mam dla ciebie dobre i złe wieści, ma petite. Nie rób takiej smutnej miny, nie jest to
wcale takie straszne. Przejdę od razu do rzeczy i zacznę od tych gorszych wiadomości. -
Beaupre położył splecione dłonie na blacie biurka i patrząc na nie pustym wzrokiem, mówił: -
Wiem, że od dłuższego już czasu Bonaparte ma na ciebie oko. Oczywiście, nie myśli o sobie,
lecz o swoim bracie, Jeromie. - Przerwał na moment i podniósł wzrok na Tessę. - A ja łamię
sobie głowę nad tym, jak zapewnić ci bezpieczeństwo. Mam swoje wpływy, to prawda,
jednak wobec sił i możliwości Pierwszego Konsula jestem bezradny jak małe dziecko.
Tessa nie rozumiała niczego z przemowy dziadka i spojrzała na Rossa, jakby
spodziewała się znaleźć u niego jakieś wsparcie. Ten jednak stał odwrócony do niej plecami,
co wprawiło ją w jeszcze większy niepokój. Stąd nie mogła oczekiwać żadnej pomocy.
Spojrzała na dziadka.
- Cóż ja mam wspólnego z Jerome'em Bonaparte?
- Jesteś moją jedyną dziedziczką. Jeśli wyjdziesz za Jerome'a Bonaparte, wszystko, co
posiadam, przejdzie w ręce twojego męża, a raczej w ręce Napoleona Bonaparte.
- Wyjdę za niego? - Roześmiała się z niedowierzaniem. - Nigdy bym się na to nie
zgodziła. Nawet go nie znam.
- Nie miałabyś nic do powiedzenia w tej kwestii. Ani twój przyszły mąż. Dla
Pierwszego Konsula jego brat i ty jesteście tylko pionkami, środkiem do wzbogacenia jego
kiesy. Nie patrz na mnie z takim przerażeniem, kochanie. Wiem już, jak przechytrzyć mojego
dobrego przyjaciela Napoleona.
Tessa siedziała nieruchomo niczym posąg. Dziadek przyglądał się jej z
nieodgadnionym wyrazem twarzy, który zawsze przybierał podczas karcianych gier o wysoką
stawkę. Wiedziała już, że cokolwiek ma jej do powiedzenia, nie będzie to dla niej miłe.
Podniosła się z miejsca i wyciągnęła przed siebie otwartą dłoń, jakby chciała
powstrzymać potok słów, które wypłyną za chwilę z ust dziadka. Delikatne skrzypnięcie
dochodzące spod okna poinformowało ją, że Ross Trevenan postanowił wreszcie zaszczycić
ją spojrzeniem, ona jednak nawet nie zerknęła w jego stronę.
- Dziadku - zaczęła i odczekała chwilę, by uspokoić drżący głos. - Chcę wyjść za
Paula Marmonta. Chcieliśmy powiedzieć ci o tym w sobotę, kiedy Paul wróci z Rouen.
Chyba rozumiesz, co to oznacza, prawda? Jeśli zostanę żoną Paula, nie będę mogła wyjść za
Jerome'a Bonaparte, ani za kogokolwiek innego, więc wszystkie plany Pierwszego Konsula
spalą na panewce.
- Usiądź, Thereso.
Tessa powoli opadła na krzesło, zrozumiawszy, że jej słowa nie odniosły żadnego
skutku. Każdy mięsień jej ciała przygotował się na nadchodzący cios.
- Nigdy nie pozwoliłbym ci na małżeństwo z Paulem Marmontem, a nawet gdybym to
zrobił, w niczym nie zmieniłoby to twojej sytuacji. Świat wygląda dzisiaj inaczej niż jeszcze
kilka lat temu. Dziś bez trudu można uzyskać rozwód. Myślisz, że Paul Marmont
sprzeciwiłby się Pierwszemu Konsulowi, gdyby ten zechciał unieważnić wasze małżeństwo?
Paul nie jest takim głupcem. Wie, że Bonaparte doprowadziłby go do ruiny. - Po chwili
milczenia Beaupre mówił dalej. - Więc czy teraz mogę już powiedzieć ci, jak zamierzamy
wyprowadzić w pole Pierwszego Konsula?
Tessa starała się ze wszystkich sił zachować spokój, choć najchętniej wybiegłaby z
pokoju, trzaskając głośno drzwiami. Zrozumiała już, że wiadomość o jej rychłych
zaręczynach z Paulem nie była dla dziadka żadnym zaskoczeniem. Ross Trevenan z
pewnością powiedział mu o wszystkim, co widział i czego się domyślał. Zastanawiała się, co
jeszcze mówił dziadkowi na temat Paula. Zapewne nic dobrego. Teraz jednak nie miało to już
znaczenia. O wiele gorsze wydawały jej się domysły, które zaczęły formować się w jej
głowie. Jeśli takie rzeczywiście były zamierzenia jej dziadka, natychmiast musiała się im
przeciwstawić.
- Nie musisz nic mówić, dziadku - oświadczyła zjadliwym tonem. - Nigdy nie dam się
przekonać do małżeństwa z Rossem Trevenanem.
W pokoju zapadła na chwilę głucha cisza. Potem obaj dżentelmeni wymienili
zdumione spojrzenia i wybuchnęli śmiechem. Tessa zrozumiała, że palnęła straszliwą gafę.
Najchętniej stopiłaby się teraz jak bryłka lodu i zniknęła w szparach między klepkami
parkietu.
- Moja droga panno Lorimer - oznajmił Trevenan, tłumiąc śmiech. - Może być pani
spokojna, taka myśl nawet nie przeszła mi przez głowę. Proszę wybaczyć tę szczerość, ale
chyba nie pasowalibyśmy do siebie.
Tessa rzuciła mu wściekłe spojrzenie.
- Wcale nie twierdzę, że chodziłoby panu o mnie. Jestem dziedziczką, panie Trevenan.
Nie muszę chyba mówić panu…
- Thereso! - Podniesiony głos dziadka zagłuszył jej ostatnie słowa.
Tessa poprawiła się na krześle.
- Więc po co on tu stoi? Co Ross Trevenan może mieć ze mną wspólnego, dziadku?
- Dojdę do tego, jeśli tylko pozwolisz mi wszystko wyjaśnić. Thereso, weź się w
garść. Zachowujesz się, jakbyś brała udział w greckiej tragedii, choć w istocie otrzymasz
właśnie życiową szansę.
- Jeśli nie mogę wyjść za Paula… - Słysząc rozdrażnienie we własnym głosie,
przerwała w pół słowa. Zachowywała się jak dziecko. Ale dla niej nie był to dziecinny
problem. Miała złamane serce.
Beaupre westchnął głośno.
- Thereso, mogę mówić dalej?
Tessa milczała.
- Jak już powiedziałem, może to być dla ciebie wspaniałe przeżycie. Ross przemycał
różne wiadomości do Anglii i skontaktował się z wdową po swoim dobrym przyjacielu, która
to dama postanowiła nam pomóc. Spędzisz lato w Londynie, Thereso. Lady Sayle zaopiekuje
się tobą. Będziesz mieszkać z nią w jednym domu, jak córka. Oczywiście tylko na jakiś czas.
Kiedy sytuacja we Francji wróci do normy, kiedy Pierwszy Konsul zrozumie, że traci tylko
czas, będziesz mogła wrócić do mnie. I jeśli wtedy nadal będziesz chciała związać się z
Paulem, nie będę stał ci na przeszkodzie, obiecuję. Co do Rossa, to właśnie on odwiezie cię
do Anglii. Dobrze zna lady Sayle i chętnie ci o niej opowie.
Anglia. Wysyłał ją z powrotem do Anglii. Po tym wszystkim, co przeszła, byle tylko
dostać się do niego, dziadek odsyła ją z powrotem. Tak bardzo przypominało to sytuacje z
dzieciństwa, kiedy odsyłano ją, sierotę, ze szkoły do szkoły, niczym niewygodny pakunek,
którym nikt nie chciał się zająć. Jednak dziadek nie był podobny do Beasleyów. Kochał ją. Na
pewno nie oddalałby jej tak łatwo, gdyby wiedział, co teraz czuje.
Czuła, jak oczy zachodzą jej mgłą; wiedziała, że lada moment może zrobić coś, co nie
przystoi dorosłej już panience. Powstrzymując siłą woli napływające do oczu łzy,
powiedziała:
- Pan Trevenan może opowiedzieć mi o lady Sayle przy innej okazji. Dziadku, muszę
porozmawiać z tobą w cztery oczy.
Ross i Beaupre wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Potem Ross odwrócił lekko
głowę i spojrzał wprost w oczy Tessy.
- Gdyby pan mnie potrzebował, będę na tarasie - powiedział, nie odrywając wzroku od
twarzy Theresy. Wreszcie skinął lekko głową i wyszedł.
Gdy tylko zamknęły się za nim drzwi, Tessa podbiegła do dziadka i opadła przed nim
na kolana, spuszczając nisko głowę. Beaupre ujął ją delikatnie pod brodę i odwrócił jej twarz
do siebie. W oczach Tessy błyszczały wielkie łzy.
Choć w jej głosie kryło się ogromne napięcie, mówiła składnie i spokojnie:
Elizabeth Thornton Szalona Prolog Było to jedno z tych nielicznych angielskich letnich popołudni, kiedy niebo jest bezchmurne, a powietrza nie mąci najlżejszy nawet podmuch. Przy balustradzie małej altany stała ciemnowłosa, ciemnooka młoda kobieta w zwiewnych muślinach. Podziwiała wspaniałą panoramę; wdzięczne krągłości niewielkich wzgórz i dolin, przetykane kępami dorodnych platanów i buków, sztuczne jeziorko z nieodłącznym stadem łabędzi. Wiele pokoleń pracowało nad tym, by park osiągnął obecny, doskonały niemal kształt, by stal się prawdziwą ozdobą majątku jej męża. Wszystko wyglądało tak spokojnie, tak swojsko, że przez chwilę czuła się tak, jakby cofnęła się w czasie. Przykre wspomnienie o mało nie zepsuło tego miłego nastroju. Młoda kobieta wzdrygnęła się; zepchnęła nieprzyjemne myśli gdzieś w najodleglejsze krańce umysłu. Opuściła altanę i rozpoczęła spacer jedną z wielu ścieżek przecinających ogród jej męża. Poproszono ją, by przez godzinę lub dwie pobyła sama, nie chciała więc wracać do domu niczym mała dziewczynka, która nie potrafi znaleźć sobie zajęcia. Nie dostrzegła w pobliżu ogrodnika ani lokaja, wiedziała jednak, dlaczego ich tu nie ma. Tego dnia obchodziła urodziny, a mąż szykował dla niej jakąś niespodziankę. Choć niespodzianka owa miała być dla niej kompletnym zaskoczeniem, widziała, że na trawniku przed domem ustawiano parasole i stoły, a cała służba zajęta jest przygotowaniami. Zachichotała pod nosem. Musiałaby być ślepa i głucha, by nie domyślić się, że mąż urządza dla niej wielkie przyjęcie urodzinowe. Uśmiechając się do siebie, przyłożyła dłoń do brzucha w delikatnej pieszczocie. Nie tylko jej mąż przygotowywał niespodziankę. Postanowiła, że zrobi to tego wieczoru, kiedy będzie trzymał ją w swych mocnych ramionach i mówił, jak bardzo ją kocha. Żadne z nich nie sądziło, że połączy ich tak silna więź. Nie pobrali się z miłości. Ona przyjechała latem do Londynu w poszukiwaniu odpowiedniego kandydata na męża. Nikt nie przypuszczał, że uda jej się zdobyć najlepszą partię w całej Anglii, człowieka, który mógł przebierać do woli w młodych i bogatych dziewczętach. Powiedział jej wtedy, że znajduje się w takiej samej sytuacji jak ona, gdyż rodzina domaga się od niego rychłego ożenku. Wybrał ją, bo nie znalazł w niej cienia afektacji. Powiedział jej, że jeszcze nigdy w życiu nie spotkał równie pięknej i czarującej kobiety. Miesiąc po ślubie zrozumieli, ku obopólnej radości, że są w sobie zakochani. Po chwili wyszła spośród drzew i stanęła nad brzegiem jeziorka. Ciemna tafla przypominała gigantyczne zwierciadło, w którym przegląda się niebo i chmury. Sztuczny zbiornik był dość płytki, w najgłębszym miejscu woda sięgała zaledwie pięciu czy sześciu stóp. Ta świadomość nie powstrzymała jednak mimowolnego dreszczu, który pokrył jej nagie ramiona gęsią skórką. Powolnym, lecz zdecydowanym krokiem weszła na drewniany mostek, który oddzielał jeziorko od wodospadu i stawu. Często przyglądała się dzieciom z majątku, które
wrzucały drewniane łódeczki do jeziora, a potem przebiegały na drugą stronę mostu, by zobaczyć, jak ich zabawki spadają z wodospadu i wypływają ponownie gdzieś przy brzegu. Właściwie nie miała się czego obawiać. Jeziorko było lśniącym dziełem sztuki, kunsztowną zabawką, triumfem ludzkiej myśli. Stała tam przez długi czas, z rękami złożonymi na drewnianej barierce, z brodą wspartą na dłoniach. Starała się patrzeć na wszystko, tylko nie na wodę. Jej mąż znał przyczyny tej fobii. Wiele lat temu, kiedy uczyła się jeszcze w szkole, była świadkiem tragicznego wypadku. Pewna dziewczynka utopiła się w takim właśnie jeziorku. Od tego czasu panicznie bała się wody, zwłaszcza że zmarła była jej bliską koleżanką. Mąż próbował wyleczyć ją z tej niemiłej przypadłości, jednak bez większych sukcesów. Bardzo rzadko przeciwstawiała się jego woli, jednak nawet on nie był w stanie namówić jej do nauki pływania. Pomyślała, że na pewno się ucieszy, kiedy powie mu, że sama spacerowała nad jeziorem. Zastanawiała się, czy któraś z dziewcząt obecnych przy śmierci Becky bała się wody tak mocno jak ona. Nie chciała o nich myśleć, jednak pamięć natychmiast podsunęła jej jedno imię. Tessa. Mała chmurka przesłoniła na moment słońce. Młoda kobieta znów się wzdrygnęła. Jeziorko przybrało dziwny, złowieszczy wygląd. Teraz nie nazwałaby go już dziełem sztuki. Wydawało jej się brzydkie. Zimne i oślizłe, zdawało się wchłaniać wszelkie życie. Usłyszała czyjeś kroki na mostku i podskoczyła, przestraszona. Kiedy jednak zobaczyła twarz nadchodzącego człowieka, natychmiast się uspokoiła. - Ach, to ty - odetchnęła z ulgą. - Czas już wracać? Sięgnęła po zegarek zawieszony na piersiach. Gdy patrzyła na jego tarczę, pierwszy cios dosięgnął jej głowy. Drugi spadł na szyję, kiedy osunęła się na kolana. Godzinę później mąż znalazł jej martwe ciało unoszące się na powierzchni stawu pod wodospadem. 1 - Tessa! To Tessa Lorimer, prawda? Słowa wypowiedziane wytworną angielszczyzną wywołały pewne poruszenie wśród gości zgromadzonych w grande salle paryskiego domu Aleksandra Beaupre. Jesienią 1803 roku Anglia i Francja znajdowały się w stanie wojny, nic więc dziwnego, że głos obywatela wrogiego państwa wprawił Francuzów w zdumienie. Potem jednak przypomnieli sobie, że wnuczka Aleksandra Beaupre urodziła się w Anglii, a młoda kobieta, która wymieniła jej imię, może być inną krewną gospodarza z Anglii lub z Ameryki. Tak czy inaczej, nikt nie zamierzał się tym przejmować. Jeśli nieznajoma była Amerykanką, należało uznać ją za przyjaciółkę Francji, jeśli zaś pochodziła z Anglii, to wziąwszy pod uwagę rozliczne powiązania Beauprego, i tak nie miało to większego znaczenia. Beaupre był bankierem, finansowym cudotwórcą, a Pierwszy Konsul należał do grona jego najbliższych przyjaciół. Słysząc swe imię, i to wypowiedziane najczystszą angielszczyzną, Tessa uniosła w zdumieniu brwi i odwróciła się na pięcie, by zobaczyć, kto ją woła. Tuż przy drzwiach wejściowych stało dwoje młodych ludzi, mężczyzna i kobieta. Trzymali się nieco na uboczu, jakby niepewni, czy są tu mile widziani. Dziewczyna wyglądała na rówieśnicę Tessy, miała około dwudziestu lat. Jej twarz, okolona jasnymi włosami, wzbudzała sympatię i zaufanie. Obok dziewczyny stał młody dżentelmen, Anglik, sądząc po kroju ubrania, starszy od niej o rok lub dwa. Tessa pochyliła się i wyszeptała coś do ucha siwowłosego dżentelmena siedzącego na wózku inwalidzkim. Był to jej dziadek, Aleksander Beaupre. Starszy pan, pomimo swoich ułomności, wciąż wspaniale się prezentował. Piękne, ciemne oczy ożywiały jego bladą,
arystokratyczną twarz, która mimo głębokich zmarszczek wciąż mogła uchodzić za całkiem przystojną. Beaupre- machnął przyzwalająco ręką. - Baw się, jak możesz najlepiej - powiedział. - To twoje urodziny. Marcel się mną zajmie. - Potem zwrócił się do lokaja, który stał obok wózka. - Marcel, przynieś mi kieliszek szampana. Tak, tak, wiem, że lekarz mi tego zabronił. I cóż z tego? Tessa podeszła do dziewczyny, która wymieniła jej nazwisko. Choć przywitała ją ciepłym uśmiechem, na jej twarzy malował się wyraz niepewności. - Jestem Sally - przedstawiła się dziewczyna. - Sally Turner. Nie pamiętasz mnie? Chodziłyśmy razem do szkoły. - Oczywiście - odparła Tessa z uśmiechem, czyniąc w myślach przegląd wszystkich szkół, do których uczęszczała, a było ich niemało, i bezskutecznie starając się przyporządkować do którejś z nich twarz Sally Turner. Sally zrozumiała jej zakłopotanie i próbowała pomóc: - Fleetwood Hall. Pewnie mnie nie pamiętasz, bo byłaś tam tylko przez rok, a potem musiałaś wyjechać do krewnych w Bath. Tessę wyrzucano niemal ze wszystkich szkół, do których miała okazję uczęszczać, jednak Sally taktownie pominęła ten nieprzyjemny szczegół. - To było tak dawno - powiedziała Tessa niepewnie. - Osiem lat temu - sprecyzowała Sally. - Miałyśmy wtedy dwanaście lat. Pomimo tej informacji Tessa nadal nie mogła przypomnieć sobie znajomości z Sally Turner, starała się jednak nie okazywać zakłopotania. Podobała jej się ta sympatyczna, młoda kobieta. - Ale jak ty mnie rozpoznałaś? - spytała. - I co robisz we Francji? Sally odpowiedziała najpierw na drugie pytanie Tessy. - Byliśmy w Reims, kiedy nagle wybuchła wojna. Zostaliśmy całkowicie zaskoczeni. Siedzimy więc tutaj, odcięci od własnego kraju, i czekamy, aż Bonaparte zdecyduje, co z nami będzie. Tessa skinęła głową. Wiedziała, że wielu angielskich gości znalazło się w podobnej sytuacji. Niektórzy wzięli sprawy we własne ręce i próbowali przedostać się do ojczyzny przez kanał La Manche. Ci, którzy mieli mniej szczęścia i zostali pojmani, przebywali teraz w areszcie domowym albo we francuskich więzieniach. - A jeśli chodzi o twoje pierwsze pytanie - mówiła dalej Sally - to rozpoznałam cię głównie po włosach. Nigdy nie widziałam kogoś o tak pięknych i niezwykłych włosach. - Sally poczuła lekkie szturchnięcie w bok i przypomniała sobie o dobrych manierach. - Tesso, chciałabym przedstawić ci mojego brata, Desmonda. Des, to jest… - Sally przerwała nagle i roześmiała się z zakłopotaniem. - No tak, przecież możesz być już mężatką. - Nie. Nie jestem mężatką. Nadal nazywam się Tessa Lorimer. Desmond Turner bardzo się ucieszył, słysząc to oświadczenie. Młoda kobieta, odziana w muślinową suknię balową o podniesionej talii i kwadratowym dekolcie, była tak piękna, że nie mógł oderwać od niej spojrzenia od chwili, gdy wszedł do grande salle, a coś takiego nie przydarzyło mu się nigdy dotąd. Sally miała rację, opisując jej włosy. Nie były przycięte według obowiązującej obecnie mody, lecz opadały na ramiona dziewczyny kaskadą czystego złota, zabarwionego blaskiem ognia. Miała też piękną twarz, o regularnych, klasycznych rysach, i duże oczy, których kolor trudno było określić jednym słowem. Nie był to ani błękit, ani fiolet, tylko jakiś odcień pośredni, niemal taki sam jak bukiecik fiołków przypięty do sukni młodej damy. Łokieć siostry Desmonda w dość bolesny sposób zetknął się z jego żebrami, wyrywając go z osłupienia. Młody dżentelmen spytał Tessę, dlaczego i ona znalazła się w kraju wroga.
Popatrzyła na niego ze zdumieniem. - Ja tu mieszkam - powiedziała. - To dom mojego dziadka. - Pani jest wnuczką pana Beauprego? - zdumiał się dla odmiany Desmond. - Przecież pani jest taka… taka angielska. - Moja matka była Francuzką, ale umarła, kiedy byłam jeszcze dzieckiem. - Nie chcąc wdawać się w szczegółowy opis ostatnich kilku lat swego życia, ani też opowiadać o tym, jak to wymknęła się wreszcie angielskim strażnikom i wygłodzona i brudna zapukała do drzwi domu swego dziadka, wypowiedziała na głos dręczącą ją od kilku minut myśl. - Muszę przyznać, że jestem mile zaskoczona waszą wizytą. Dziadek nie mówił mi, że was zaprosił. - Właściwie to nie monsieur Beaupre zaprosił nas na to przyjęcie - odparł ostrożnie Desmond - tylko pan Trevenan. Na dźwięk tego nazwiska w oczach Tessy pojawił się dziwny błysk, jednak szybko nad tym zapanowała. - Ach, pan Trevenan - odparła tym samym ciepłym tonem. - No cóż, praktycznie to jeszcze jeden członek naszej rodziny. Może swobodnie korzystać z naszego domu. Pewnie jest gdzieś w pobliżu. - Omiotła spojrzeniem wielki salon. - Chętnie odszukam go dla was. - Uśmiechnęła się do nich promiennie i odeszła. - Sal, ona nie ma pojęcia, kim jesteś - powiedział Desmond. Oboje obserwowali Tessę, która przeciskała się powoli przez tłum gości. Nim dotarła do oszklonych drzwi prowadzących na taras przed domem, zgromadziła wokół siebie wianuszek młodych mężczyzn, którzy ciągnęli do niej niczym pszczoły do miodu. Sally odparła w zamyśleniu: - No cóż, to chyba nic dziwnego, prawda? Tessa nigdy nie przebywała w jednym miejscu na tyle długo, by nawiązać trwałe przyjaźnie. Zauważyłeś, że kiedy wspomniałam o szkole, nie mrugnęła nawet okiem? - Zauważyłem tylko ogień w jej oczach, kiedy wspomniałem nazwisko Rossa. Zdaje się, że nie przepada za nim zbytnio. Desmond wypowiedział to zdanie z taką satysfakcją, że jego siostra nie mogła powstrzymać się od śmiechu. - Des, nie daj się ogłupić przez jej urodę. Jest bogata, próżna i całkowicie zepsuta. - Teraz zaczynasz mówić jak Ross. Wolę sam wyrobić sobie zdanie na temat panny Lorimer. - Tylko nie mów potem, że cię nie ostrzegałam. Tessa zatrzymała się przed drzwiami tarasu, by odpowiedzieć na prośby tłoczących się wokół niej młodych mężczyzn. Wszyscy chcieli zobaczyć jej karnet. Zostały na nim jeszcze dwa tańce, jednak Tessa chciała je zachować dla Paula Marmonta, który nie pojawił się jeszcze na balu. Wcześniej dostała od niego liścik, w którym zawiadamiał ją, że został wezwany do Rouen. Wciąż jednak miała nadzieję, że wróci przed końcem przyjęcia, albo spróbuje przynajmniej zobaczyć się z nią w ich sekretnym miejscu schadzek. Nieobecność Paula na balu urodzinowym była dla niej wielkim rozczarowaniem, chociaż starał się wynagrodzić jej trochę tę przykrą niespodziankę, przysyłając piękny bukiecik fiołków, które przypięła do sukni. Choć podobali jej się wszyscy młodzi mężczyźni, których zaprosiła na przyjęcie, żaden z nich nie dorównywał Paulowi. Był od niej starszy, miał dwadzieścia cztery lub dwadzieścia pięć lat i szalały za nim wszystkie młode dziewczęta. Był niesamowicie wręcz przystojny, poruszał się z gracją tancerza, a jedno spojrzenie jego śmiałych czarnych oczu sprawiało, że Tessa rumieniła się jak głupiutka pensjonarka. Niezrozumiały wydawał jej się fakt, że choć Paul mógł przebierać w tłumie wielbicielek, zawsze wyróżniał właśnie ją. Była niemal pewna, że w końcu poprosi ją o rękę.
Roześmiała się, kiedy ktoś zabrał jej karnet, by sprawdzić, czy rzeczywiście wszystkie tańce są zajęte. - Obiecałam każdemu z was po jednym tańcu - powiedziała spokojnie. - To chyba sprawiedliwe, prawda? Mój karnet jest pełny. Nie było to kłamstwo, bo choć Paul nie poprosił jej o zachowanie choćby jednego tańca, wiedziała, a raczej miała nadzieję, że byłby wielce rozczarowany, gdyby po przybyciu na bal nie mógł z nią zatańczyć. Dlatego też wpisała jego nazwisko. Przypomniawszy sobie poniewczasie, w jakim celu zmierzała na taras, spojrzała na Turnerów, wzruszając bezradnie ramionami. Zamarła jednak w bezruchu, gdy zobaczyła, że nie musi już nikogo szukać. On tam był. Ross Trevenan z kpiącym uśmieszkiem przyglądał się jej adoratorom. Potem jego zimne szare oczy zmierzyły ją śmiałym spojrzeniem. Przez chwilę taksował ją impertynencko, a potem zbył jednym mrugnięciem powiek, jakby uważał ją za obiekt niegodny uwagi. Spojrzenie Tessy, wiedzione własną wolą, pozostało znacznie dłużej na człowieku, który w przeciągu kilku miesięcy stał się dla niej prawdziwą zmorą. Musiała przyznać, choć czyniła to bardzo niechętnie, że Ross Trevenan był przystojnym mężczyzną, wysokim, dobrze zbudowanym blondynem, wyróżniającym się spośród tłumu ciemnowłosych Francuzów. Oczywiście nigdy nie patrzyła na niego, jeśli nie musiała. Być może dlatego, że sama należała do ludzi o jasnej karnacji, nie przepadała za mężczyznami o blond włosach. Właściwie był już dość stary, miał jakieś trzydzieści lat, a może i więcej. Zawsze, gdy ich spojrzenia się spotykały, Tessa czuła jego dezaprobatę, jakby z naganą dawał jej po łapach. Miała wrażenie, że Trevenan nie lubił jej już od momentu, kiedy się poznali. Pamiętała to bardzo dobrze. Dziadek zaprosił ją do swego gabinetu, by poznała nowego sekretarza. Początkowo Trevenan wywarł na Tessie bardzo dobre wrażenie, a serce zabiło jej nawet nieco mocniej. Potem jednak popatrzyła w jego oczy i zobaczyła tam wyraźną niechęć, która dopiero po chwili zniknęła za beznamiętnym spojrzeniem, skrywającym prawdziwe uczucia. Od tego dnia nigdy już nie czuła się dobrze w jego towarzystwie. Patrzył na nią jak na próżną, głupiutką pensjonarkę, której zależy tylko na tym, by zawsze znajdować się w centrum uwagi. Powiedziałaby mu otwarcie, co sądzi o nim i o jego opiniach, gdyby Trevenan nie cieszył się tak ogromnym poważaniem dziadka. Odkąd został zatrudniony przez dziadka jako jego… nie wiedziała właściwie, jak go nazwać. Sekretarz? Doradca? Prawnik? Wiedziała tylko, że Ross Trevenan stał się nieodzownym towarzyszem jej dziadka, podobnie jak Marcel, służący, który woził Aleksandra Beaupre w wózku inwalidzkim. Choć Tessa nadal cieszyła się specjalnymi względami dziadka, Trevenan wkradł się w łaski swego chlebodawcy na tyle, że jego opinie były teraz dla Aleksandra Beaupre ważniejsze niż zdanie jego wnuczki. Kiedy Trevenan czynił jakieś sugestie, dziadek słuchał ich uważnie, a potem kierował się nimi w swych działaniach. Maniery i sposób bycia Tessy znalazły się nagle pod ścisłą kontrolą. Śmiała się za głośno. Zachowywała się jak kokietka. Jej dekolty były zbyt śmiałe. Dostawała za duże kieszonkowe jak na taką młodą dziewczynę. Lista ta nie miała końca, Tessa wiedziała jednak, że to nie dziadek jest jej twórcą. Wykorzystałaby każdą nadarzającą się okazję, prócz morderstwa oczywiście, by pozbyć się Rossa Trevenana i odetchnąć wreszcie z ulgą. Próbowała ostrzec dziadka, napomnieć go, by był ostrożniejszy. Nie robiła tego ze złośliwości czy chęci wyrównania rachunków. W Trevenanie było coś, co wzbudzało jej podejrzliwość. Powiedział, że jest Amerykaninem, ale skąd mogli mieć pewność, że nie skłamał? Zawsze odpowiadał wymijająco na pytania o swoje pochodzenie i dzieciństwo. Równie dobrze mógł być angielskim szpiegiem, przemytnikiem lub kimś jeszcze gorszym. Nie mogła uwierzyć, by człowiek tak arogancki i próżny mógł być zwyczajnym sekretarzem. Zachowywał się tak, jakby zawsze był panem, a nie sługą. Nie mogła też przestać myśleć o
tych długich okresach nieobecności, czasem nawet kilkudniowych, z których Trevenan nigdy nie chciał się tłumaczyć. Tessa uważała, że kryje się za tym jakaś ponura tajemnica i postanowiła za wszelką cenę ją rozwikłać. Kiedy dziadek wreszcie zwolni Trevenana ze stanowiska, wszystko wróci do normy. Tessa z błogim uśmiechem kontemplowała tę wizję przyszłości. Nie zdawała sobie sprawy, że wciąż wpatruje się w Rossa Trevenana, dopóki nie przeszył jej lodowatym spojrzeniem. Uniósł lekko brwi, jakby szydząc z niej, i uśmiechnął się tym swoim nieprzyjemnym uśmiechem. Zrozumiała, że czyta w jej myślach i że jest ogromnie rozbawiony. Rzuciła mu nienawistne spojrzenie i odwróciła się do młodych mężczyzn, którzy próbowali zwrócić jej uwagę. Zamierzała pokazać Rossowi Trevenanowi, że nie dba ani trochę o jego zdanie. Była pewna, że żaden z otaczających ją młodzieńców nie ma jej nic do zarzucenia. Co więcej, była przekonana, że cieszy się także sympatią i podziwem wszystkich młodych kobiet obecnych na sali. To było jej przyjęcie urodzinowe i zależało jej na tym, by wszyscy goście doskonale się bawili, oczywiście z wyjątkiem tego jednego okropnego i nieznośnego mężczyzny. Orkiestra znów zaczęła grać. Tessa przyjęła z uśmiechem1 zaproszenie kolejnego partnera i już po chwili zapomniała o Rossie Trevenanie, całkowicie skupiona na tanecznych uniesieniach. Jej oczy błyszczały jak dwie gwiazdy, usta rozchyliły się w delikatnym, rozmarzonym uśmiechu. Czuła się najszczęśliwszą dziewczyną na świecie. To był jej bal urodzinowy. Miała na sobie przepiękną suknię balową. Tańczyła w świetle tysiąca świec, osadzonych w kryształowych kandelabrach. Wszędzie dokoła byli jej przyjaciele, młodzi mężczyźni i kobiety, którzy ją lubili i podziwiali; była też jedna osoba, która kochała ją z całego serca. Nie myślała o Paulu. Jej spojrzenie prześlizgiwało się po tańczących parach, aż odnalazło postać dziadka. Podniosła rękę i dotknęła aksamitki, do której przypięta była czerwona różyczka - jej pierwszy drogocenny klejnot, prezent od dziadka. Aleksander Beaupre dojrzał ten gest i podniósł kieliszek szampana w niemym pozdrowieniu. Miała dwadzieścia lat i to była najszczęśliwsza noc w jej życiu. 2 Aleksander Beaupre otworzył powoli oczy, słysząc stukanie do drzwi swego gabinetu. Kiedy Ross znalazł się w środku, Beaupre natychmiast przybrał pogodny wyraz twarzy, starając się ukryć grymas bólu. Ross nie dał się zwieść takim sztuczkom. - Kiedy to się stało? - spytał Marcela. - Tuż przed balem, sir - odparł lokaj. - Pan Beaupre nie pozwolił nikomu o tym mówić, chciał zostać do końca przyjęcia. - Mademoiselle Theresa? Służący pokręcił głową. - Tylko nie Theresa - zaprotestował Beaupre. - Cóż ona mogłaby zrobić? Uwierz mi, to nic takiego. Wziąłem już lekarstwo. - Rozluźnił lewą rękę. - Widzisz, ból już ustępuje. Ross odwrócił się na pięcie. - Poślę po lekarza. - Nie! - Okrzyk starca powstrzymał Rossa, nim zdołał uczynić choćby jeden krok. Łagodniejszym już tonem Beaupre dodał: - Lekarz w niczym mi nie pomoże. Jestem już stary, Moje serce już nigdy nie będzie pracowało tak jak powinno. Wiesz przecież, co mówią lekarze. Dają mi najwyżej sześć miesięcy. A Latour powiedział mi wprost, że muszę być przygotowany na podobne ataki.
Beaupre odprawił służącego skinieniem głowy. Kiedy już zamknęły się za nim drzwi, Ross oparł dłonie na blacie biurka i przyglądał się twarzy starca, czekając, aż ten przemówi. Choć różniły ich diametralnie odmienne poglądy polityczne, Trevenan darzył swego pracodawcę ogromnym szacunkiem i podziwem. Niemal trzydzieści lat temu Beaupre tak nieszczęśliwie upadł z konia, że nie mógł się już poruszać o własnych siłach. Jakby tego było mało, jego żona uciekła z angielskim dyplomatą, zabierając ze sobą ich jedyne dziecko, dziesięcioletnią dziewczynkę. Właśnie ta dziewczynka była matką Tessy. Człowiek mniejszego formatu mógłby popaść w bezdenną rozpacz. Tymczasem Beaupre nie tylko wzniósł się ponad te smutne wydarzenia i przeszedł obronną ręką przez zawieruchę Rewolucji Francuskiej, ale został bogatym i bardzo wpływowym człowiekiem. Był finansistą, a Bonaparte ze swą armią potrzebował jego wsparcia, by zdobyć pieniądze na prowadzenie wojny. - Jest gorzej, niż myślałem - powiedział wreszcie Beaupre. - Nie sądzę, żebym przeżył nawet te sześć miesięcy. Po długiej chwili ciszy Ross odpowiedział: - Przedłużanie balu nie było rozsądnym posunięciem. Powinieneś był go odwołać. - I rozczarować Theresę? To jej urodziny, Ross. - Rozpuszczasz ją, Aleksandrze - odparł Trevenan oschle. Beaupre spojrzał na niego ze zdumieniem. - Mnie za to winisz? Nie miałem żadnego wpływu na jej wychowanie w dzieciństwie, łożyłem tylko na jej utrzymanie i naukę. Okropności Rewolucji nie pozwoliły mi sprowadzić jej tutaj, a sam przecież nie mogłem pojechać do Anglii. Wyznam ci szczerze, że te dwa lata, które spędziła razem ze mną, były najbardziej owocnym okresem w moim życiu. - Owocnym? To dość osobliwe określenie w tej sytuacji. - Nie mówiłbyś tak, gdybyś znał Theresę sprzed dwóch lat. Ona rozkwitła, Ross. Jest teraz piękną, młodą kobietą, pełną radości życia. - Kiedy Beaupre spojrzał na kamienną twarz sekretarza, zachichotał pod nosem. - Wy, Anglicy, przykładacie taką wagę do wychowania. To przyjdzie z czasem. Przepraszam cię. Powinienem zawsze myśleć o tobie jako o Amerykaninie. - Tak będzie bezpieczniej. - Wybacz mi tę uwagę, ale niełatwo zapomnieć, że jesteś angielskim arystokratą. Nie rób takiej zdziwionej miny. Po prostu nie jesteś dość pokorny jak na zwykłego sekretarza, co ciągle wypomina mi moja ukochana wnuczka. Ross uśmiechnął się szeroko. - Postaram się w przyszłości zachowywać z odpowiednią dozą pokory. Więc co chciałeś mi powiedzieć, Aleksandrze? Beaupre nerwowo zaciskał, to znów rozluźniał delikatne białe dłonie. Wreszcie przemówił gwałtownie: - Sam widzisz, że z moim zdrowiem jest coraz gorzej. Będziesz musiał zabrać stąd Theresę wcześniej, niż przypuszczaliśmy. Ross odpowiedział łagodnie: - Zastanawiałem się ostatnio jeszcze raz nad naszym planem, Aleksandrze, i teraz widzę, że jest pełen trudności. - Życie zawsze pełne jest trudności. Co konkretnie masz na myśli? - Twoja wnuczka przeciwstawia mi się na każdym kroku. W oczach Beauprego pojawił się błysk rozbawienia. - Możesz obwiniać o to wyłącznie samego siebie. Jesteś dla niej zbyt surowy. - I nie zamierzam się zmienić. - Ona też. Rozumiem jednak twoje wątpliwości. Będziesz miał sporo pracy. Mimo wszystko jestem przekonany, że poradzisz sobie z jedną normalną dziewczyną.
Beaupre obdarzył Rossa zagadkowym spojrzeniem, zastanawiając się jednocześnie, czy Anglik naprawdę nie zdaje sobie sprawy, co jest źródłem jego nieustannych zatargów z Theresą. Francuz już dawno by to zrozumiał, ale Anglicy widzieli świat zupełnie inaczej. Potrafili sobie tak doskonale radzić z wieloma technicznymi problemami, a z drugiej strony nie umieli zrozumieć najprostszych ludzkich słabości. Jedno było pewne: uciechy cielesne, które Trevenan znajdował w Palais Royal, wcale nie czyniły go bardziej tolerancyjnym dla drobnych słabości Theresy. Przez moment zrobiło mu się żal wnuczki, szybko jednak stłumił to uczucie. Musi brać pod uwagę rzeczy ważniejsze niż jej uczucia. Ross Trevenan trzymał ją krótko, ale w tej chwili właśnie tego potrzebowała najbardziej. Co do samego Rossa, to nie znał człowieka, którego mógłby obdarzyć większym zaufaniem, i w którego ręce skłonny byłby powierzyć przyszłość swej wnuczki. Wyjątkowa uroda Rossa nie miała dlań żadnego znaczenia. Podziwiał za to, a nawet zazdrościł mu atletycznej budowy ciała, która zdradzała wyraźnie sportowe ambicje. Najbardziej jednak cenił go za siłę charakteru, widoczną na twardej, zaciętej twarzy, i nieprzeciętną inteligencję, która kryła się w głębi jego szarych oczu. Świadom przeciągającej się ciszy, która zapadła nagle w pokoju, spytał: - A co z tymi twoimi przyjaciółmi, Turnerami? - Czas pokaże. Zdaje się, że Tessa ich polubiła. - Poszli razem na kolację, prawda? - Tak, i postanowili spotkać się jutro w Palais Royal. To był pomysł Tessy, oczywiście. - A ty tego nie pochwalasz? - Palais Royal to ogólnie znane siedlisko prostytutek i hazardzistów. - O czym sam wiesz najlepiej. Ross znów uśmiechnął się do niego. - O czym sam wiem najlepiej. Ale nie znaczy to wcale, że Palais Royal to miejsce, w którym mogą składać wizyty szanujące się damy. - Panna Turner mogła odmówić. - W tym właśnie tkwi cały problem Tessy. Jej lekkomyślność jest zaraźliwa. Sally natychmiast postanowiła wykorzystać nadarzającą się okazję i zobaczyć na własne oczy to gniazdo rozpusty, a Desmond nie był w stanie odwieść dziewcząt od tego pomysłu. Beaupre zachichotał. - Za bardzo się tym przejmujesz. Palais Royal ukazuje swe najgorsze oblicze dopiero późnym wieczorem. W ciągu dnia jest zupełnie nieszkodliwy. Sklepy i kawiarnie pełne są szacownych obywateli. Theresa dobrze o tym wie. Tak czy inaczej, cieszę się, że Tessa i panna Turner przypadły sobie do gustu. - Tak. To uprości wiele spraw. Aleksandrze… - Ross zawahał się na moment, zbierając myśli. Potem wstał i zaczął przechadzać się po gabinecie. - Jest jeszcze jeden powód, który skłania mnie do tego, by nie zabierać Tessy do Anglii. - Spojrzał prosto w oczy swego towarzysza. - Tutaj będzie bezpieczniejsza. - I co będzie tutaj robić? Ukrywać się w jakiejś dziurze jak przestraszony królik? Zawsze oglądać się przez ramię, zastanawiać, kto za nią idzie? Nie chcę, żeby żyła w ten sposób. - Mogłem się mylić. Być może nie grozi jej żadne niebezpieczeństwo. - Sam w to nie wierzysz! - To prawda. Niemniej jednak łotr, którego poszukuję, jest Anglikiem. Łatwiej byłoby odszukać go we Francji. Beaupre pokręcił głową.
- Wiem tylko, że kiedy już odejdę, moja wnuczka powinna znajdować się pod opieką człowieka, którego obdarzam pełnym zaufaniem, a nie zostać sama, zdana tylko na siebie w obcym kraju. Mam na myśli Francję, Ross. Ona nie jest Francuzką, jest Angielką i zawsze nią pozostanie, bez względu na to, jak bardzo będzie się starać. Być może wyglądałoby to nieco inaczej, gdybym mógł z nią zostać, ale nie mam w tej kwestii żadnego wyboru. Przemyślałem jednak wszystko bardzo dokładnie i uważam, że w tej sytuacji ty jesteś najlepszym gwarantem szczęśliwej przyszłości mojej wnuczki. Starzec potrząsnął gwałtownie głową, kiedy Ross próbował mu przerwać. - Nie, wysłuchaj mnie najpierw. Jak myślisz, co stanie się z Theresą, kiedy mnie już zabraknie i nie będzie miał jej kto bronić? To ona odziedziczy mój majątek, będzie prawdopodobnie najbogatszą kobietą we Francji. Nie martwię się o nią ze względu na łowców posagów, lecz ze względu na mego przyjaciela Napoleona Bonaparte. Zostanie jej prawnym opiekunem, nim jeszcze wyschnie atrament na moim akcie zgonu. Potem wyda ją za jednego ze swych ubogich krewnych z Korsyki i zostawi w jakiejś dziurze zapomnianej przez Boga i ludzi. Kto ją wówczas obroni przed tym straszliwym zagrożeniem, które wciąż wisi nad jej głową? Z pewnością nie Bonaparte. Los Theresy nie będzie miał dla niego najmniejszego znaczenia. Ross postanowił podsunąć starcowi jedno z rozwiązań, nad którym zastanawiał się już dziesiątki razy, odkąd zaczęło go dręczyć sumienie. - A co z Paulem Marmontem? Wygląda na to, że oboje mają się ku sobie. Mogłaby za niego wyjść. Im wcześniej, tym lepiej, jeśli to, co powiedziałeś, jest prawdą. Beaupre uniósł lekko brwi. - Uważasz, że Paul jest dobrym kandydatem na męża Theresy? Ross miał już powiedzieć, że tylko człowiek o duszy sierżanta i takim też poczuciu dyscypliny jest odpowiednim kandydatem na męża Theresy Lorimer, w porę jednak ugryzł się w język. - Nie o to chodzi. Paul mógłby zabrać ją do Ameryki. Myślę, że tam byłaby bezpieczna. - Myślisz? To mi nie wystarcza. Poza tym, jeśli Bonaparte zechce wydać ją ze jednego ze swych ubogich krewnych, o czym mi już wspominał, szybko unieważni to małżeństwo. Nie, nie. Nie pozwolę jej poślubić Marmonta. Chcę, żeby była bezpieczna, tak, ale chcę także, żeby była szczęśliwa, a ona nigdy nie zaznałaby szczęścia w ramionach Paula Marmonta. On jej nie kocha. Chce tylko jej bogactwa, żeby uratować ojca przed bankructwem. Jakby jeszcze tego było mało, młody Marmont szybko staje się zatwardziałym libertynem. On jest kobieciarzem, Ross, i nie chcę, żeby Tessa wiązała się z takim człowiekiem. Usiądź. Zaczyna mnie już boleć szyja od tego ciągłego zadzierania głowy. Ross wziął krzesło, przysunął je do biurka i usiadł na nim okrakiem. - Może porozmawiamy o tym później - powiedział. - Wyglądasz, jakbyś za chwilę miał zasłabnąć. Beauprć zbył tę propozycję machnięciem ręki. - Być może nie ma już dla mnie żadnego później. Chcę powiedzieć to, co mam do powiedzenia, żeby potem nie było między nami żadnych nieporozumień. - Przerwał na moment, po czym mówił dalej: - Nie widzę żadnego konkretnego powodu, dla którego mielibyśmy zmieniać plany na tym etapie. Poczyniono już odpowiednie przygotowania, podpisano wszystkie dokumenty. Teraz musimy tylko poinformować Tessę o mojej decyzji. - Co zamierzasz jej powiedzieć? - Dokładnie to, co uzgodniliśmy wcześniej, ani więcej, ani mniej. - Jego głos stał się lekko zachrypnięty, odchrząknął więc i po krótkiej przerwie kontynuował. - Myślisz, że wykorzystujesz starego człowieka do własnych celów. Dlatego zaczynasz się wahać. Wybij to
sobie z głowy. Wcale mnie nie wykorzystujesz. Gdybym był młodszy, gdybym nie był bezsilnym inwalidą, przykutym do wózka, obrałbym ten sam kurs co ty. W oczach Beauprego pojawił się płomień determinacji. - Oczywiście zdaję sobie także sprawę, że przedsięwzięcie obarczone jest sporym ryzykiem, ale warto je podjąć, jeśli celem jest ostateczne rozwiązanie problemu. Oddaję życie mojej wnuczki w twoje ręce. Przysięgnij na wszystko, co jest ci drogie, że nigdy nie zawiedziesz mojego zaufania. Ross spojrzał na drżącą rękę, którą wyciągnął do niego starzec, i uścisnął ją mocno. - Przysięgam. - Przysięgnij na duszę swojej zmarłej żony. Po chwili wahania Ross odparł stanowczym, silnym głosem: - Przysięgam. Beaupre opadł na oparcie krzesła; choć zmęczenie pogłębiło jeszcze zmarszczki na jego twarzy, usta wykrzywiły się w uśmiechu. - Doskonale - powiedział. - A teraz przyślij tu Marcela. Kiedy Marcel z drugim służącym wyniósł Beauprego na górę, Trevenan zapalił od świeczki cygaro i wyszedł na taras. Dokoła uwijało się jeszcze kilku służących, sprzątających po balu, jednak Ross prawie ich nie zauważał. Zatopiony w myślach, stał przy balustradzie, powoli paląc cygaro. Miał nadzieję, że wie, co robi. Miał też nadzieję, że nie zawiedzie zaufania, jakim obdarzał go Aleksander. Podziwiał przenikliwość umysłu starego bankiera. Aleksander wiedział, że dręczą go wyrzuty sumienia. Teraz, kiedy zostali już przyjaciółmi, nie powinien marzyć o tym, żeby Tessa stała się obiektem ataku mordercy. Nie miał jednak wpływu na swe uczucia. Bez Tessy nie było szansy na pochwycenie tego człowieka. A ponieważ czuł się winny, koniecznie chciał wypełnić wszystkie obietnice, które złożył Aleksandrowi. Po drugiej stronie tarasu znajdowały się białe marmurowe schody, prowadzące do ogrodu. Ross zszedł powoli po stopniach i stanął przy wejściu do altanki z widokiem na rzekę. Światła kilku łodzi mrugały doń wesoło z powierzchni wody, jednak nic poza tym nie rozświetlało ciemności nocy. Ross zaciągnął się głęboko i powoli wypuszczał dym, wciąż rozmyślając nad zakończoną przed chwilą rozmową. On też widział, że czas Aleksandra już się kończy. Starzec miał rację. Musieli działać szybko. Teraz to Ross był odpowiedzialny za przyszłość Tessy. Odpowiedzialność nie była tu najlepszym słowem. Problem, zadanie, ciężka praca, strapienie - takie właśnie określenia przychodziły mu do głowy. Aleksander nie znał swej wnuczki nawet w połowie tak dobrze, jak mu się wydawało, a Ross nie chciał rozwiewać jego złudzeń - nie teraz, gdy zostało mu już tak mało czasu. Jednak on wiedział, bo zadał sobie trochę trudu i zebrał o niej sporo informacji. W jego umyśle uformował się pewien obraz. Tessa, jaką widział na parkiecie, wirująca w ramionach partnera. Jej oczy płonęły dziwnym blaskiem, usta rozchylone były w delikatnym, zapraszającym uśmiechu. Nie była po prostu piękna, lecz olśniewająca; jej uroda zapierała dech w piersiach, zwłaszcza że zdawała się płynąć z jakiegoś wewnętrznego światła. Wbrew samemu sobie pomyślał również, że uroda Tessy jest znacznie bardziej interesująca niż uroda jego nieodżałowanej żony, gdyż bije z niej prawdziwy ogień. W następnej sekundzie poczuł się tak, jakby zdradził pamięć Cassie. Był na siebie wściekły. Tessa była bez wątpienia niezwykle piękną kobietą, jednak jej charakter nie odzwierciedlał bynajmniej zewnętrznej urody. Ciotka i wujek Tessy, zajmujący się jej wychowaniem w Anglii, opisywali ją jako osobę zupełnie odmienną od tej czarującej istoty, która w tak krótkim czasie owinęła sobie wokół palca Aleksandra Beaupre. Podczas pobytu w Anglii Theresa uczęszczała do wielu szkół, najlepszych na całej wyspie, nigdy jednak nie
pozostała w jednym miejscu dłużej niż rok. Wszyscy ludzie, z którymi rozmawiał na jej temat, mówili mu to samo: Theresa Lorimer była opornym, niepoprawnym i zbuntowanym dzieckiem. Każdy z jej opiekunów i nauczycieli dziękował Opatrzności za łaskę, kiedy dziewczyna znikała wreszcie z ich życia. Po ostatniej eskapadzie panny Lorimer jej ciotka i wujek także postanowili zrzucić z siebie odpowiedzialność za jej wychowanie, choć oczywiście nie przyznali się do tego. Zbyt się wstydzili. Trevenan dowiedział się od jednej ze służących, że panna Tessa uciekła z przystojnym młodym lokajem, i że po tym wydarzeniu państwo Beasley nie chcieli jej znać. Służąca zauważyła, że nie powinno to nikogo dziwić, gdyż państwo Beasley mają dwie niewinne córki i nie chcą, by uległy one zgubnym wpływom Tessy. Nikt nie wiedział, co się stało z lokajem. Wkrótce po brawurowej ucieczce Tessa pojawiła się w domu swego dziadka i od tej chwili żyła jak księżniczka - rozpieszczana i uwielbiana ponad wszelką miarę. Miała dość zdrowego rozsądku, by nie opowiadać nikomu o swych szkolnych doświadczeniach ani o przystojnym młodym lokaju. Gdy ktoś pytał ją o przyczyny ucieczki z ojczystego kraju, mówiła, że wujostwo próbowali ją zmusić do ślubu z jakimś okropnym kuzynem. W najgłębszej tajemnicy Aleksander wyjawił Rossowi szczegóły owej ucieczki, która napawała go zresztą ogromną dumą. Theresa, jak opowiadał, przebrała się za chłopca i przekupiła grupę angielskich przemytników, którzy przewieźli ją do Francji. Ross podziwiał odwagę dziewczyny, choć jednocześnie przerażała go jej lekkomyślność. Francja i Anglia znajdowały się w stanie wojny, a wojna, jak wiadomo, rządzi się swoimi prawami. Francuski okręt wojenny mógł jednym pociskiem rozerwać przemytników i Tessę na drobne kawałki. Gdyby zaś sami przemytnicy odkryli, że ich pasażer jest kobietą, najprawdopodobniej nie oszczędziliby jej niewinności. Zakładając, że jest niewinna. Pomyślał o przystojnym młodym lokaju i nagle ogarnęła go wściekłość. Jak ten człowiek mógł zostawić samotną kobietę na łasce losu? Gdyby Ross dostał go w swoje ręce, rozerwałby go na strzępy, kawałek po kawałku. Przestraszył się nagle tych gwałtownych myśli i zaciągnął głęboko dymem z cygara. Delikatny szmer na tarasie rozbudził uśpioną czujność Rossa. Ktoś tam był. Kiedy dostrzegł zbliżającą się doń ciemną postać, schował się głębiej w altance. - Paul? Głos Tessy. Jej suknia zaszeleściła głośniej, kiedy dziewczyna schodziła z marmurowych stopni. Ross rzucił cygaro na ziemię i zgniótł je obcasem. - Paul? - spytała ponownie szeptem. - Widziałam cię z mojego okna. Nie byłam pewna, czy to ty, dopóki nie zobaczyłam naszego sygnału. - Jej głos był już pewniejszy, zaczęła się nawet droczyć z Rossem, którego brała za swego kochanka. - A może jednak się myliłam? Może nie dawałeś mi żadnego sygnału, tylko wyszedłeś po prostu zapalić? Ross nie odpowiedział, choć domyślił się już, że przypadkiem natrafił na sekretne miejsce schadzek Tessy i Paula, a w dodatku dał jej tajemny sygnał, paląc cygaro. Tessa weszła do altanki i zatrzymała się, czekając, aż jej oczy przywykną do ciemności. - Chciałam podziękować ci za ten bukiecik fiołków. Są naprawdę prześliczne. Ale musiałam spalić twój list. - Roześmiała się. - Nie powinieneś pisać do mnie takich rzeczy, Paul. Zrobiłam się taka czerwona, że służąca chciała posłać po lekarza. Myślała, że dostałam gorączki. - Przerwała na moment; po chwili dodała zmysłowym tonem: - Paul, przestań droczyć się ze mną. Wiem, że chcesz mnie pocałować.
Ross nie miał zamiaru wyjawiać jej swojej tożsamości. Ciekaw był, jak daleko posunie się to głupiutkie dziewczę. Tessa dosłownie zapędziła go w najciemniejszy róg altanki. - Paul - wyszeptała i uniosła głowę do pocałunku. Tessa nie po raz pierwszy całowała się z mężczyzną. Dawno już zrozumiała, że we Francji mężczyźni nie są tak wstrzemięźliwi jak ich angielscy rówieśnicy, a francuskie dziewczęta nie grzeszą bynajmniej pruderią. Przyjaciółki Tessy nie były rozwiązłe, o tym oczywiście nie mogło być mowy, ale nie widziały niczego złego w niewinnych pocałunkach. Uważały bowiem, a Tessa zgadzała się z tą opinią, że głupotą z ich strony byłoby pozostawać w całkowitej niewiedzy co do przyjemności, jakie czekały ich po ślubie. Teraz, po dwóch latach spędzonych we Francji, Tessa sądziła, że wie już wszystko o mężczyznach i ich namiętnościach. Wiedziała też, że spotykając się z Paulem w altance przekraczała granice tego, co francuskie dziewczęta uznawały za przyzwoite. Jednak Paul był inny. Adorował ją. Być może jeszcze tego wieczoru poprosi ją o rękę. Wówczas ich igraszki zostałyby usankcjonowane pierścionkiem zaręczynowym. Prócz tego wszystkiego pozostawała jeszcze pokusa oszałamiających pocałunków Paula. Kiedy kładł swe doświadczone usta na jej niewinnych wargach, we wnętrzu jej ciała działo się coś dziwnego, coś, czego nie doświadczyła jeszcze w obecności żadnego innego mężczyzny. Robiło jej się słabo. I tym razem wszystko odbywało się dokładnie tak, jak tego oczekiwała. Jego usta były twarde i gorące, a przyjemne doznania rozgrzewały jej krew. Kiedy objął ją mocno i przyciągnął do siebie, drgnęła lekko, zaskoczona, ale te ciepłe, wilgotne usta zmusiły ją do uległości. Roześmiała się cicho, kiedy zaczął całować jej szyję, a potem wstrzymała całkiem oddech, kiedy przechylił ją do tyłu i okrywał pocałunkami jej piersi, tuż nad krawędzią sukni. Nigdy jeszcze nie posunął się tak daleko. Powinna go powstrzymać, wiedziała, że powinna go powstrzymać, ale czuła się słaba jak maleńki kotek. Wyszeptała coś - protest? prośbę? - a jego pocałunek znów zamknął jej usta. Cała wiedza Tessy na temat mężczyzn i ich namiętności legła w gruzach, skruszona tym gorącym uściskiem. Czuła, jak drżą jej ręce i nogi, gwałtowne dreszcze wstrząsały całym jej ciałem, gorąca krew paliła jej policzki. Tuliła się do niego, opierała się na nim, oddawała pocałunki i pozwalała, by jego śmiałe dłonie krążyły swobodnie po jej ciele, od piersi do bioder, by robiły rzeczy, na które nie zgodziłaby się nawet śmiała francuska dziewczyna. Kiedy uwolnił na moment jej usta, by całować uszy, brwi i policzki, wyszeptała drżącym głosem: - Nigdy nie przypuszczałam, że to może być tak porywające. Przy tobie odczuwam rzeczy, o których istnieniu nie miałam pojęcia, których nigdy wcześniej nie doświadczyłam. Dzisiaj wydajesz mi się taki inny. I rzeczywiście był inny. Jego ciało było twardsze, jego ramiona szersze, nie wiedziała też, że jest aż taki wysoki. A co do jego zapachu… Wtedy już wiedziała, wiedziała, i otworzyła szerzej oczy, by zobaczyć dokładnie jego twarz. Było zbyt ciemno, ale nie potrzebowała już światła, by zrozumieć, kto trzyma ją w ramionach. On nie używał wody kolońskiej, tak jak Paul. Pachniał wiatrem, mydłem i świeżo wykrochmalonymi koszulami. Wściekłość przykuła ją na moment do ziemi, ale tylko na moment. Jego śmiałe dłonie zsunęły się tymczasem jeszcze niżej i zaczęły masować jej pośladki. - Trevenan! - krzyknęła i dosłownie wyskoczyła z jego objęć. Ross nie próbował jej zatrzymywać. Przemówił tylko lakonicznym tonem, który przyprawił ją o jeszcze większą złość: - Jaka szkoda. I to w momencie, kiedy zaczynało się robić naprawdę interesująco.
Gniew i złość odebrały jej mowę, a kiedy w końcu zdołała wydusić z siebie jakieś artykułowane dźwięki, jej głos był nienaturalnie piskliwy. - Interesująco? To, co pan zrobił ze mną, nie było interesujące. To było zepsute. Trevenan dał krok w jej stronę; Tessa zaczęła się cofać. Choć opanowywał ją coraz większy strach, była zbyt dumna, by rzucić się do ucieczki. Gdy Ross zatrzymał się obok marmurowych schodów, ona także stanęła, utrzymując między nimi bezpieczny dystans. Światła na tarasie nie zostały jeszcze pogaszone, wyraźnie więc widziała twarz Rossa, który z trudem zachowywał powagę. - Zepsute? - Powtórzył za nią. - Odniosłem zupełnie inne wrażenie. Mógłbym przysiąc, że świetnie się pani bawiła. "Nigdy nie przypuszczałam, że to może być takie porywające - przedrzeźniał ją. - Przy tobie odczuwam rzeczy, o których istnieniu nie miałam pojęcia". Trevenan nie wytrzymał i roześmiał się głośno. - Myślałam, że pan jest Paulem! - krzyknęła Tessa. - Jak pan śmie narzucać mi się w tak okropny sposób? Ross uniósł brew w grymasie zdumienia. - Moja droga panno Lorimer, o ile dobrze pamiętam, to pani zaczęła mi się narzucać. Ja paliłem sobie spokojnie cygaro, kiedy pani wtargnęła do altanki i zapędziła mnie w ciemny róg. Ja pani nie pocałowałem. To pani pocałowała mnie. - Jego białe zęby błysnęły w półmroku. - Pozwoli pani, że dam jej dobrą radę? Jest pani zbyt śmiała. Mężczyzna lubi być zdobywcą. Następnym razem proszę się postarać stworzyć wrażenie, że to on narzuca się pani, a nie na odwrót. Fakt, że ten zdeprawowany łajdak - a musiał przecież być łajdakiem, sądząc po jego pocałunkach - miał czelność dawać jej jeszcze "dobre rady", doprowadził ją do nieopisanej wściekłości. Z trudem rozwarła zaciśnięte zęby i wydobyła z gardła kilka słów: - Nie znajduję żadnego usprawiedliwienia dla pańskiego niegodnego zachowania. Wiedział pan, że biorę go za Paula. - Niech pani da już spokój, panno Lorimer. Ta sztuczka jest stara jak świat. Rozgniewała się tak, że zapomniała o strachu. Podeszła do niego i wycedziła przez zęby: - Myśli pan, że chciałabym pańskich pocałunków? Jest pan tylko sługusem mojego dziadka. Sekretarzem, podwładnym. Gdybym powiedziała mu, co zaszło tutaj tego wieczoru - wskazała na altankę - natychmiast by pana zwolnił. - Proszę mu o tym powiedzieć, jak najbardziej. Nie sądzę, by zganił mnie za to, że zachowałem się tak, jak zachowałby się na moim miejscu każdy prawdziwy mężczyzna. To pani czyn będzie dla niego wielkim rozczarowaniem. - Nutka rozbawienia zniknęła już z jego głosu. - Mój Boże, gdybym to ja panią wychowywał, szybko nauczyłaby się pani posłuszeństwa. - Bogu dzięki, że nigdy do czegoś takiego nie dojdzie! - wykrzyknęła w odpowiedzi Tessa. - Zdarzały się już dziwniejsze rzeczy! - Trevenan roześmiał się. Kłótnia utknęła w martwym punkcie. Tessa wiedziała, że powinna teraz wyjść, zabierając ze sobą tę resztkę godności, która jej jeszcze została. Nie chciała jednak odejść, pozostawiając go w przeświadczeniu, że poszła za nim do altanki, choć wiedziała, kim jest w rzeczywistości. Oddychała głęboko, starając się uspokoić rozbiegane myśli. - Gdybym wiedziała, że to pan skrył się w altance, nigdy bym tam nie weszła. - Sceptyczne spojrzenie Trevenana na nowo roznieciło jej gniew. - Powtarzam raz jeszcze, że wzięłam pana za Paula Marmonta. Ross wzruszył ramionami.
- W takim razie mogę tylko powiedzieć, że małe dziewczynki, które bawią się ogniem, często parzą sobie palce. - Ach, więc chciał pan dać mi nauczkę? - spytała z wściekłością. - Prawdę mówiąc, tak. Tessa odrzuciła głowę do tyłu i obrzuciła go szyderczym spojrzeniem. - I jak daleko gotów był pan posunąć się w tej małej lekcji pokory, panie Trevenan? Hmmm? Ross wyciągnął do niej rękę i bez śladu szyderstwa czy próżności odparł: - Proszę wrócić ze mną do altanki, a sama się pani przekona. Mówił całkiem poważnie, i ta świadomość była dla niej jak dobrze wymierzony policzek. Oto stał przed nią mężczyzna, który nigdy nie ukrywał, że nią pogardza, który nie poprosił jej nawet o taniec na jej balu urodzinowym. Nie cierpiał jej, a jednak teraz gotów był potraktować ją jak zwykłą ulicznicę. Nigdy jeszcze nie czuła się tak upokorzona. Tłumiąc okrzyk zranionej dumy, obróciła się na pięcie i wbiegła po schodach do domu. Ross odczekał kilka minut i również wszedł do środka. Jej lekkomyślny stosunek do zasad mógł okazać się wielce niebezpieczny dla niej samej. Miał nadzieję, że dał jej dobrą nauczkę. Tak czy inaczej, dowiedział się o Tessie Lorimer czegoś, co sprawiło mu ogromną przyjemność. Wciąż była niewinna. Jego usta wykrzywiły się w mimowolnym uśmiechu, kiedy przypomniał sobie jej słowa. "Nigdy nie przypuszczałam, że to może być tak porywające. Przy tobie odczuwam rzeczy, o których istnieniu nie miałam pojęcia, których nigdy dotąd nie doświadczyłam". Pomyślał, że niepotrzebnie martwił się Paulem Marmontem i młodym przystojnym lokajem. Dowiedział się także czegoś jeszcze, czegoś o sobie samym. Ta nowa wiedza wcale nie była dlań przyjemna. Nie miał pojęcia, jak zakończyłoby się to zajście w altance, gdyby Tessa nie wyrwała się z jego objęć. Marszcząc brwi, sięgnął do kieszonki i wyciągnął zegarek. Nie było jeszcze za późno na odwiedziny u Solange. Kilka minut później siedział już w dorożce, która wiozła go do Palais Royal. 3 W ogrodach Palais Royal, przed Cafe de Foy, ustawiono krzesła i stoliki dla tych klientów, którzy chcieli cieszyć się ostatnimi dniami mijającego lata. Tessa i jej nowi przyjaciele, Sally i Desmond, usiedli tam, gdy już odwiedzili wszystkie niemal sklepy w pasażach okalających piękne ogrody. Kolorowy tłum wypełniał alejki wielkiego parku. Byli tam dandysi i modne damy, żołnierze w mundurach, nianie z dziećmi i eleganccy mieszkańcy pałacu, w większości dżentelmeni, którzy wynajmowali apartamenty na wyższych piętrach budynku. Tessa , wyjawiła właśnie Sally, że damy mieszkające w Palais Royal nie są prawdziwymi damami. Desmond Turner popijał powoli wino i przyglądał się przechodniom. Po raz pierwszy miał okazję odwiedzić Palais Rogal za dnia i z wielką ulgą stwierdził, że o tej porze nie ma tam wymalowanych prostytutek, które obnosiły się bezczelnie ze swoimi wdziękami po zapadnięciu zmroku. Nie widział przemocy, bójek, nie słyszał podniesionych głosów. Bonaparte zarekwirował jedno skrzydło pałacu i przeznaczył je na swój Trybunał, dlatego też teren ten patrolowany był zapewne przez tajną policję. Desmond przyjrzał się spacerowiczom z zainteresowaniem profesjonalisty, próbując odgadnąć, który z nich może być członkiem tajnej policji Bonapartego. Tessa i Sally rozmawiały o mężczyznach, którzy od czasu do czasu wychodzili przez drzwi znajdujące się po prawej stronie Cafe de Foy.
- Hazardziści - powiedziała Tessa. - Grają tutaj przez całą noc. Spójrz tylko na ich twarze. Bez trudu można odgadnąć, kto wygrał, a kto przegrał. Chyba że… - spojrzała na Sally i mrugnęła konfidencjonalnie, po czym zniżyła głos do szeptu. - Chyba że wracają właśnie do domu po nocy spędzonej z chere amie. - Widząc zupełny brak zrozumienia w oczach Sally, wyjaśniła: - To znaczy, z kochanką. W tym momencie do stolika podszedł kelner z ich zamówieniem i rozmowa zeszła na zupełnie inne tematy. Tessa odkryła, że pomimo awersji, jaką czuła do pana Trevenana, lubi swych nowych przyjaciół, szczególnie Sally. Choć Sally była Angielką, zachowywała się całkiem naturalnie, bez zbędnych póz i konwenansów. Kiedy trafili na te paskudne ryciny w księgarni w Gallerie de Valois, Sally nawet się nie zarumieniła. Próbowała jedynie w żartach namówić brata, by je kupił. Ten oczywiście odmówił, ale Theresa była zaskoczona, że brata i siostrę łączą aż tak zażyłe stosunki. - Czym właściwie pan się zajmuje, panie Turner? - spytała Tessa. - Zdaje się, że jeszcze pan o tym nie wspominał. Sally odparła za brata: - To hobby, a nie zawód. Desmond mógłby pracować w sądzie. Kiedyś był nawet adwokatem. - Kiepskim adwokatem - dodał Desmond. Maleńkimi łyczkami popijał mocną kawę, którą przed chwilą postawił przed nim kelner. Uznawszy, że nie jest w stanie jej wypić, odstawił filiżankę na stół. - Rozwiązuję zagadki kryminalne - powiedział. - Wie pani, ścigam włamywaczy, tropię morderców i bandytów, tego typu rzeczy. - A więc jest pan policjantem? Przedstawicielem prawa? - Och, nie - żachnął się Desmond. - Szkoda by mi było na to czasu. Jestem detektywem. Tessa nie mogła ukryć zdumienia. Nie wyobrażała sobie, by ktokolwiek zechciał wynająć Desmonda Turnera do tropienia włamywaczy i morderców. Nie potrafiła nawet wyobrazić go sobie w roli adwokata. Przede wszystkim wydawał jej się na to za młody - nie miał więcej niż dwadzieścia trzy, dwadzieścia cztery lata. Po drugie, nie wyglądał na detektywa. Nie miał zaciętej, stanowczej twarzy. Był miłym, przystojnym młodzieńcem, który przypominał jej pewnego pastora z maleńkiej parafii w Arden. Sally roześmiała się cicho. - Pewnie nie możesz w to uwierzyć, patrząc na jego twarz - powiedziała. - Ale Desmond jest już dość sławny w pewnych kręgach. - Pomimo protestów brata, Sally zaczęła opowiadać o sprawach, które rozwiązał. Tessa słyszała o niektórych z nich; rabunek w banku Pall Mail, z którego skradziono dwadzieścia tysięcy funtów; kradzież obrazów z domu lorda Hawsera w Yorku; grupa stręczycieli, którzy uprowadzali młode dziewczęta i sprzedawali je do domów rozpusty; wreszcie okrutny mord na młodym, bogatym lordzie, o który początkowo oskarżano Cyganów - dopiero śledztwo przeprowadzone przez Desmonda wykazało, że morderczynią była rozpustna i rozrzutna żona lorda. W odpowiedzi na pytanie Tessy brat Sally wyjaśnił, jak trafił do tego zawodu, czy też hobby, które okazało się po pewnym czasie bardzo lukratywnym zajęciem. Twierdził, że ma to we krwi. Dwaj jego wujkowie byli Sędziami Pokoju. Jako młody chłopiec często pomagał im w różnych sprawach. Później, już jako adwokat, zrozumiał, że jego prawdziwym powołaniem nie jest obrona złoczyńców, lecz ich ściganie. - Fascynujące. - Tessa westchnęła. - Czy wszystkie śledztwa prowadzone przez pana kończą się sukcesem? - Och, nie - odparł. - Wiele z nich pozostaje nie rozwiązanych. W szczególności jedna sprawa dręczy mnie do dzisiaj i wciąż jest dla mnie ogromną zagadką.
Spojrzał na nią, a jego piękne ciemne oczy były teraz twarde jak granit. Nie zdając sobie nawet sprawy z tego, co robi, Tessa poprawiła szal i zakryła nagie ramiona. Przyjrzała mu się lepiej i doszła do wniosku, że źle oceniła jego wiek. Mógł mieć już nawet trzydziestkę; teraz bez trudu wyobraziła go sobie jako adwokata w sądzie. Desmond Turner był kimś zagadkowym, a nie zwykłym młodzieńcem o nienagannych manierach i miłym uśmiechu. Spojrzenie Desmonda ponownie złagodniało. - Kobieta, która padła ofiarą tego morderstwa, miała zaledwie dwadzieścia dwa lata - oznajmił swobodnym tonem. - Nazywała się Margaret Hemmel. - Mówi pan o tym tak, jakbym powinna była ją znać. - Być może tak właśnie było. Chodziła z panią do jednej szkoły. - Byłam w tak wielu szkołach, że z trudem odróżniam jedną od drugiej. Sally walczyła z porcją lodów w pucharku, zamieniając je w bezkształtną papkę. - Fleetwood Hall - powiedziała. - Ale ja też jej nie pamiętam. - Spojrzała na Tessę. - Chodziłyśmy wtedy do pierwszej klasy, a Margaret była jedną ze starszych dziewcząt. Zdaje się, że była nawet przewodniczącą klasy. - Fleetwood Hall? Czy to nie… Poczekaj momencik. Jak nazywała się dyrektorka tej szkoły? - Panna Oliphant - przypomniała jej Sally. Serce Tessy zaczęło bić mocniej. Fleetwood Hall. Teraz przypomniała sobie to miejsce. Szkoła mieściła się w dostojnym, neoklasycystycznym budynku, otoczonym pięknym parkiem. Były tam piękne drzewa, urokliwe alejki i malownicze sztuczne jeziorko, do którego dziewczęta mogły chodzić tylko w towarzystwie nauczycieli. Oczywiście reguły te nie powstrzymywały jej i Nan przed nocnymi spacerami nad jezioro, zawsze jednak czekały, aż dom zostanie zamknięty i wszyscy pójdą już spać. Już od dawna nie myślała o Nan i teraz zaczęła się zastanawiać, gdzie jest jej była przyjaciółka i co porabia. Skinęła głową. - Akademia panny Oliphant, tak nazywała się ta szkoła. Fleetwood Hall to nazwa budynku. Panna Oliphant otrzymała go w spadku po jakimś zdziwaczałym staruszku, który życzył sobie, by jego dom zamieniono na szkołę. Sally nadal bawiła się roztopionymi lodami. - Przypomniało mi się teraz coś, o czym dawno już zapomniałam. - Spojrzała na Tessę. - Ten straszny wypadek, kiedy utonęła jedna z dziewcząt. - Jaki wypadek? - dopytywał się Desmond. - Jestem pewna, że już kiedyś o tym wspominałam - odparła Sally, ale zaraz zaczęła opowiadać: - Tuż przed wakacjami cztery starsze dziewczęta złamały regulamin i wymknęły się ciemną nocą, by się wykąpać w jeziorze. Problem polegał na tym, że żadna z nich nie umiała pływać. Nie zdawały sobie też sprawy, że nie tylko one wybrały się tej nocy nad jezioro… - Sally przerwała raptownie. - Ale nie będę opowiadać ci tego wszystkiego. Tessa tam była. Ona powinna wiedzieć wszystko najlepiej. Serce Tessy zaczęło bić jeszcze mocniej. - Nie byłam tego wieczoru nad jeziorem - powiedziała. - Wiem, co mówiły starsze dziewczyny, ale nie miały racji. Było ciemno. Nie mogły mnie widzieć. Myślały, że rozpoznały mój głos. Ale mnie tam nie było. Leżałam wtedy w łóżku z gorączką. Przez trzy dni majaczyłam nie odzyskując świadomości. Panna Tanner, moja opiekunka, powiedziała to wszystko na przesłuchaniu. - No cóż, to nieistotne. - Sally westchnęła. - Tak czy inaczej, jedna z dziewcząt utonęła. To tragiczna historia. - Becky Fallon - powiedziała Tessa. - Tak właśnie się nazywała. Biedna Becky.
- Tak - powiedziała Tessa i zacisnęła palce na krawędzi stolika. Minęło już wiele lat od śmierci Becky Fallon, lecz Tessa nadal czuła się okropnie, okropnie winna. Nie wiedziała, skąd brało się to uczucie. Nie okłamała Sally. Gdy zdarzył się ten wypadek, leżała w łóżku. Być może czuła się winna, bo nigdy nie lubiła Becky Fallon. Nie życzyła jej jednak śmierci. Kiedy usłyszała tragiczne wieści, była równie przerażona i zszokowana jak inni. Nagle zdała sobie sprawę, że dwie pary oczu obserwują ją bacznie. Otrząsnęła się z ponurych myśli i powiedziała: - Mówił pan o Margaret Hemmel. Powiedział pan, że została zamordowana. Kiedy i jak to się stało? Desmond odparł bez wahania: - Prawie trzy lata temu. Wyglądało to na zwykły wypadek podczas jazdy powozem, ale rodzice ofiary nie zgadzali się z werdyktem koronera, ja zresztą również. Nie mogłem jednak udowodnić mu, że się myli, więc, jak pani widzi, ten przypadek pozostaje jedną z moich największych porażek. - Ależ to straszne. - Tessa wzdrygnęła się. Desmond obdarzył ją olśniewającym uśmiechem. - Nie poddałem się jeszcze. Mam nadzieję, że pewnego dnia złapię tego łotra. Na stolik padł nagle cień. Tessa podniosła wzrok i spojrzała w uśmiechniętą twarz Paula Marmonta. Wciąż była poruszona tą nieprzyjemną rozmową i instynktownie sięgnęła po rękę Paula. Marmont przebywał od trzech dni w Rouen, przeprowadzając jakąś transakcję w zastępstwie ojca. Podobnie jak dziadek Tessy, Henri Marmont był bankierem. Tessa przedstawiła sobie towarzystwo i rozmowa zeszła na inne tematy. Serce Tessy powoli zaczęło się uspokajać, a ponure obrazy z przeszłości znów zniknęły gdzieś w zakamarkach jej świadomości. - Brakowało mi ciebie na balu - powiedziała. - Zatrzymały mnie bardzo ważne sprawy - odparł Paul. - Twoja służąca powiedziała mi, gdzie mogę cię znaleźć. Paul nigdy jej nie przepraszał, nigdy się nie usprawiedliwiał, nawet nie próbował zbyć jej zdawkowymi wyjaśnieniami. Była to jedna z niewielu cech młodego Marmonta, które irytowały Tessę. Poza tym jednak podziwiała w nim niemal wszystko, od niedbałej elegancji, z jaką nosił swe drogie ubrania, do czarujących manier, które przysparzały mu tylu wielbicielek. Tessa obserwowała Paula, próbującego właśnie podbić serce Sally, i ze zdumieniem stwierdziła, że koleżanka jest całkowicie odporna na czar młodego Francuza. Dzięki temu jeszcze bardziej zyskała w jej oczach. Kobiety zazwyczaj natychmiast traciły głowę dla Paula, kiedy tylko czynił je obiektem swych szarmanckich zabiegów. Zdolność ta wydawała się wrodzoną cechą wszystkich Francuzów. Niestety, Tessa nie była Francuzką, lecz Angielką, i nie potrafiła stłumić zazdrości, kiedy spojrzenie Paula wędrowało do innych kobiet, co zdarzało się zresztą dość często. Paul zamówił kieliszek wina. Kiedy kelner odszedł od stolika, Marmont powiedział: - Przypuszczam, że szukają państwo jakiejś drogi wyjścia z obecnych kłopotów. - Jeśli mówi pan o tym, że chcielibyśmy wrócić do Anglii ~ odparł Desmond - to ma pan absolutną rację. - Może będę w stanie państwu pomóc - oznajmił Paul od niechcenia. Po chwili milczenia Desmond odpowiedział powoli: - To bardzo miło z pańskiej strony, monsieur Marmont, i być może chętnie skorzystamy z pańskiej oferty. Paul uśmiechnął się do nich. - Świetnie, w takim razie sprawa jest już załatwiona. Kiedy zamierzają państwo wyjechać?
Brat i siostra wymienili zdumione spojrzenia. - Nie podjęliśmy jeszcze takiej decyzji - powiedział Desmond. Kelner przyniósł wino. Paul wzniósł kieliszek i oznajmił przyciszonym głosem: - W takim razie życzę państwu bon voyage. Tessa spojrzała na Sally, starając się ukryć rozczarowanie. - Będę za tobą tęsknić - powiedziała. Natychmiast zrozumiała absurdalność tej uwagi, mogła już jednak tylko wzruszyć ramionami. Przecież poznała tę dziewczynę zaledwie poprzedniego wieczoru. - Spotkamy się w Anglii - powiedziała Sally. - Nigdy nie wrócę do Anglii - odparła Tessa. - Właśnie - przytaknął Paul. - Jej przyszłość jest tutaj, ze mną. Te słowa niemal poderwały Tessę z miejsca, kiedy jednak spojrzała na Paula, ten zachowywał się całkiem zwyczajnie, jakby nie powiedział nic istotnego. Beznamiętnym wzrokiem wpatrywał się w swój kieliszek. Turnerowie nie pozostali już długo w kawiarni, lecz przed wyjściem umówili się z Tessą na spotkanie w Luwrze. Paul odrzucił zaproszenie, jak zwykle nie tłumacząc, dlaczego to robi. Przyglądał się w zamyśleniu wychodzącej parze, po czym powiedział: - Wcale bym się nie zdziwił, gdyby twój dziadek zorganizował im wyjazd do Anglii. - Paul, mój dziadek prawie ich nie zna. To przyjaciele Rossa Trevenana. - Więc mogę się założyć o każdą sumę, że to właśnie on im pomaga. - Dlaczego Amerykanin miałby tak ryzykować? Oni wcale nie kochają się z Anglikami. - Dla pieniędzy, oczywiście. I wcale nie jestem przekonany, że pan Trevenan to Amerykanin. Jeśli przygotowuje ucieczkę, łatwiej zrobi to podając się za Amerykanina. Dzięki temu może swobodnie poruszać się po całej Francji. - Myślisz, że jest Anglikiem? - To możliwe. Tessa zamyśliła się na chwilę, kiedy jednak podniosła głowę, napotkała śmiałe spojrzenie czarnych oczu Paula i wszystkie myśli związane z Rossem Trevenanem natychmiast wyparowały jej z głowy. - Miałem szczególny powód, by spotkać się dzisiaj z tobą - powiedział Paul. - Muszę natychmiast wracać do Rouen i bałem się, że mogę cię tu nie zastać. - Co to za szczególny powód? Paul wziął jej dłoń, odwrócił ją i delikatnie przesunął kciukiem po linii życia. Potem rozluźnił uchwyt i powiedział: - Ojciec chce, żebym przejął jego interesy w Rouen. To znaczy, że prawdopodobnie nie będziemy się widywać tak często, jak bym sobie życzył. - Och… - Tessa przełknęła ciężko. - Ciągłe podróżowanie do Paryża i z powrotem z pewnością nie byłoby najlepszym rozwiązaniem. Osiedlę się na stałe w Rouen, moja rodzina ma tam piękny dom. Tessa skinęła głową, nie ważąc się nawet głośniej odetchnąć. - Ale gdybyśmy się pobrali…? - Paul zawiesił pytająco głos. Przez chwilę nie mogła wydobyć słowa. Wszystko, czego pragnęła, było w zasięgu jej ręki. Będzie miała męża i dzieci. Nie zostanie całkiem samotna. Jej przyszłość będzie zabezpieczona, nawet gdyby zabrakło dziadka, który kierował dotąd jej życiem. Będzie miała dom i kochającego męża, bo przecież Paul ja kocha. - Zrozumiałaś dobrze moje pytanie? - dopominał się odpowiedzi Paul. Tessa odzyskała wreszcie głos. - Prosisz mnie o rękę?
- Ach, nie. Jeszcze nie, cherie. Najpierw muszę porozmawiać z twoim dziadkiem. Tak to się odbywa we Francji. Jeśli pozwoli mi rozmawiać z tobą, poproszę cię o rękę. - Kiedy chcesz rozmawiać z dziadkiem? Paul uśmiechnął się szeroko, rozbawiony jej zniecierpliwieniem. - Miałem zamiar złożyć mu wizytę w przyszłym tygodniu. Przez ten czas zdążysz już odpowiednio przygotować grunt. - Czy to konieczne? Dlaczego nie porozmawiasz z nim jeszcze dzisiaj? Paul potrząsnął głową. - Nie jestem wcale pewien, czy twój dziadek poprze moje starania. Gdybyś jednak szepnęła za mną słówko, powiedziała mu, że tego właśnie pragniesz, myślę, że odniósłby się do tego przychylniej. Pomyślała, że Paul jest zbyt ostrożny, ale to też było typową cechą Francuzów. Tak czy inaczej, mogła jeszcze poczekać tydzień, choć wbrew obawom Paula była przekonana, że dziadek z radością przyjmie jego prośbę. Potem Paul oświadczy się jej w bardziej odpowiednim miejscu, gdzie będą mogli powiedzieć wszystko, co powinna mówić sobie zakochana para. Jakiś mężczyzna, zajmujący miejsce przy sąsiednim stoliku, pozdrowił Paula. - Stary Dumont - mruknął Paul. - Kierował kiedyś naszymi bankami w Paryżu. To zajmie tylko jedną chwilkę. Kiedy Paul odszedł, by porozmawiać z panem Dumontem, Tessa zaczęła naciągać rękawiczki, wyliczając jednocześnie w myślach liczne zalety Paula, o których chciała powiedzieć dziadkowi podczas nadchodzącego tygodnia. Wiedziała, że nie zrobi na nim większego wrażenia informacja, że Paul to najbardziej pożądana partia w Paryżu, że jest niezwykle przystojnym młodzieńcem i że każda panna bez zastanowienia wyszłaby za niego za mąż. Dziadek zechce dowiedzieć się czegoś o jego charakterze, a także tego, czy będzie z nim szczęśliwa. Powie mu, że Paul to jeden z najmilszych mężczyzn, jakich miała okazję poznać. Nigdy nie zapomni tego wieczoru, gdy spotkali się po raz pierwszy. Było to pierwsze przyjęcie, w jakim brała udział, zaledwie kilka miesięcy po jej przyjeździe do Paryża. Dziadek chciał, by szturmem zdobyła francuską stolicę. Właśnie ze względu na niego starała się udawać pewną siebie, choć w środku drżała ze strachu. Nie mówiła dobrze po francusku. Nie umiała dobrze tańczyć. Wstydziła się swojego wyglądu. Nie potrafiła też swobodnie rozmawiać w większym towarzystwie. Zachowywała się tak jak zawsze, kiedy brakowało jej odwagi. Trzymała głowę nieco wyżej niż zwykle i udawała, że wcale nie przeszkadza jej fakt, iż siedzi w otoczeniu wdów, w rogu sali balowej, gdzie może rozmawiać tylko ze swoją opiekunką, podczas gdy inne dziewczęta w jej wieku doskonale się bawią. Pocieszała się jedynie myślą, że tej klęski nie widzi dziadek. Nigdy nie zapomni chwili, kiedy po raz pierwszy zobaczyła Paula. Minęła już połowa balu, a ona wpatrywała się w podłogę, obserwując małego pająka, który jakimś cudem uniknął rozdeptania przez tancerzy. Nagle ujrzała parę czarnych lśniących trzewików, które zatrzymały się dokładnie przed jej krzesłem. Powoli podnosiła głowę, oglądając cal po calu muskularne nogi odziane w białe atłasowe spodnie, czarny surdut i srebrną kamizelkę, szerokie ramiona i w końcu przystojną twarz młodego mężczyzny, który uśmiechał się do niej ciepło. Poprosił ją do tańca, a potem przedstawił swoim przyjaciołom i przyjaciółkom. Była pewna, że Paul zrozumiał jej kłopotliwe położenie i starał się zadbać o to, by i ona bawiła się dobrze podczas tego balu. Ta noc była dopiero początkiem. Paul stał się dla niej swego rodzaju mentorem, doradzał jej, jakie suknie powinna nosić, a jakich unikać, namówił ją też,
by zapuściła włosy. Mówił, że podoba mu się ich kolor i że właśnie te włosy wyróżniają ją spośród innych dziewcząt. To dzięki Paulowi poczuła się na tyle pewnie, że zaczęła sama prowadzić życie towarzyskie. Wpatrywała się gdzieś w przestrzeń, nie patrząc na żaden konkretny przedmiot, aż zatrzymała spojrzenie na drzwiach, przez które wyszli przed chwilą Sally i Desmond. Stanął w nich właśnie Ross Trevenan. Nie był sam. Rudowłosa kobieta odziana w przezroczystą sukienkę, która odsłaniała raczej, niż zakrywała jej ponętne ciało, uśmiechała się do niego promiennie. Smukłą białą dłonią pieściła ramię Trevenana, słuchając jednocześnie uważnie, co też on ma jej do powiedzenia. Potem odchyliła głowę do tyłu i roześmiała się głośno. Wtedy właśnie Tessa rozpoznała tę kobietę. Towarzyszką Rossa Trevenana była sama Solange Guery, najznakomitsza kurtyzana w Paryżu. Miała własną lożę w operze, swój własny powóz, uchodziła za arbitra mody damskiej, a z jej zdaniem liczyły się nawet najbardziej szanowane damy. Tessa wiedziała to wszystko, gdyż poczynania panny Guery stanowiły jeden z głównych przedmiotów zainteresowania jej samej i jej przyjaciół, choćby dlatego, że rozmawiając na jej temat sami czuli się wyróżnieni. Nie mogła zrozumieć, co przywiodło sekretarza jej dziadka do apartamentu Solange Guery. Niemal natychmiast znalazła odpowiedź na to pytanie: rudowłosa kobieta objęła Trevenana za szyję i złączyła się z nim w namiętnym pocałunku. Tessa nie mogła oderwać oczu od tego widoku. Przez jej głowę przemykały dziesiątki myśli i obrazów. Doznania, jakich nigdy nie chciała wiązać z tym człowiekiem, rozgrzały krew w jej żyłach. A upokorzenie, którego doświadczyła potem, kiedy on powtarzał wszystkie jej słowa, wciąż było całkiem świeże. Po chwili poczucie upokorzenia ustąpiło miejsca oburzeniu. Kiedy już przestali się całować, a Solange Guery odwróciła się do wyjścia, Trevenan klepnął ją w pośladek, wywołując tym kolejną salwę śmiechu. Gdy sam obracał się w stronę drzwi, jego wzrok przesunął się po Tessie, powędrował dalej, po czym nagle wrócił do niej. Głupawy uśmieszek natychmiast zniknął z jego twarzy. Trevenan zaczął przeciskać się między stolikami, zmierzając w jej stronę. Tessa poczuła nagle ogromne zakłopotanie, jakby przyłapano ją w trakcie popełniania jakiegoś wyjątkowo paskudnego prze¬stępstwa. Duma kazała jej jednak unieść głowę i spojrzeć odważnie w oczy Trevenana. Wiedząc, że ten na pewno nie zamierza powiedzieć jej nic miłego, przemówiła pierwsza: - Powinien się pan częściej uśmiechać, panie Trevenan. Przypomina pan wtedy prawdziwego człowieka. - Gdyby nie znała go lepiej, mogłaby przysiąc, że usta Trevenana wykrzywiły się właśnie w ledwie widocznym uśmieszku. - Uśmiecham się, gdy jest po temu okazja - odparł. - Czy nie miała pani spędzić tego ranka w towarzystwie Turnerów? Wciągnęła głęboko powietrze, czując, jak narasta w niej coraz większy gniew. Myślał, że przyszła tu celowo, bez przyzwoitki, i doszukiwał się w niej winy, podczas gdy to jego zachowanie należało określić jako skandaliczne. Gniew stłumił w niej wszelkie opory. - To nie ranek, panie Trevenan, tylko popołudnie. Być może pan i panna Guery byliście sobą tak zajęci, że nie zauważyliście upływu czasu. Tym razem nie dostrzegła żadnego śladu uśmiechu. - Panna Guery nie powinna pani obchodzić. Gdzie jest pani przyzwoitka, panno Tesso? - Moja przyzwoitka nie powinna pana obchodzić - odcięła się. Kiedy jego szare oczy stały się zimne jak lód, poczuła nagły niepokój. - Przekonamy się o tym - powiedział i sięgnął po jej dłoń.
- Paul mnie odprowadzi - wybuchnęła, spodziewając się, że lada chwila silne ręce Trevenana poderwą ją z krzesła niczym niegrzeczne dziecko. - Paul Marmont. Jest tam. Spojrzała przez ramię na pobliski stolik i odetchnęła z ulgą, widząc, że Paul skończył już rozmowę i zmierza w jej kierunku. Opanowała strach i spojrzała z gniewem na człowieka, który ją przeraził. - Chyba pamięta pan Paula Marmonta, prawda? To dżentelmen, którego zamierzam poślubić. Nie potrzebuję przyzwoitki, bo Paul jest człowiekiem honoru - dodała złośliwie, wypominając mu jego nieprzyzwoite prowadzenie. Przygotowała się na ciętą ripostę, jednak Trevenan tylko spojrzał na nią dziwnie, jakby z żalem, po czym jego twarz stała się nieprzenikniona. Bez słowa pożegnania odszedł od jej stolika. W prywatnym saloniku małej gospody na skraju Fauburg St. Germain Sally i Desmond Turner popijali herbatę i prowadzili wielce interesującą rozmowę. - Przepraszam za tę gafę - powiedziała Sally. - Powinnam była pamiętać, że mówiło się na to szkoła panny Oliphant. - Nic dziwnego, że nie pamiętałaś, skoro nigdy nie chodziłaś do tej szkoły. A wszyscy mieszkańcy nazywają ją Fleetwood Hall. Myślę, że Tessa nie zwróciła na to uwagi. - Nie. Jest taka ufna, że czuję wyrzuty sumienia oszukując ją na każdym kroku. Biedna dziewczyna. - Biedna dziewczyna? Zdaje się, że jeszcze niedawno mówiłaś, że jest próżna i zarozumiała. - To było tylko pierwsze wrażenie, i nie myślałabym tak, gdybym nie posłuchała lorda Sayle'a. - Sal… - zaczął Desmond ostrzegawczym tonem. - Rossa! Chciałam powiedzieć, Rossa, oczywiście. - Nie wolno ci nawet w myślach nazywać go lordem Sayle, dopóki nie wrócimy do Anglii. Gdyby Francuzi dowiedzieli się, kim on naprawdę jest… - Wiem, wiem. Uwięziliby go aż do końca wojny. Więc, jak już powiedziałam, gdybym nie słuchała Rossa, miałabym całkiem inne zdanie na temat Tessy. A w dodatku ona mnie lubi. Naprawdę mnie lubi. To jest właśnie najgorsze. Desmond opadł na oparcie fotela i uważnie przyjrzał się siostrze. Pomagała mu już w innych sprawach, choć teraz po raz pierwszy działali jak równorzędni partnerzy, wiedziała więc, że często trzeba się uciekać do kłamstw i oszustw, by ująć groźnych przestępców. Jednak, jako dzieciom pastora, nie przychodziło to łatwo ani jej, ani jemu. Desmond odpowiedział, starannie dobierając słowa. - Nie musisz dalej tego robić, wiesz o tym. Jeśli chcesz, możesz przestać od razu. Jutro pójdziemy do Luwru i pożegnamy się z Theresą, w nadziei, że może kiedyś spotkamy się w Anglii. Potem ty wrócisz i zajmiesz się domem, a ja poprowadzę dalej tę sprawę tylko z Rossem. Sally zastanawiała się nad tym przez dłuższą chwilę. Potem podniosła wzrok i spytała: - Czy nie moglibyśmy powiedzieć jej prawdy? - Nie znamy na razie całej prawdy. - Więc może powiemy jej to, co sami już wiemy. - Co? Że prawdopodobnie gdzieś między nami jest szaleniec? Że zamordował już wszystkich innych świadków śmierci Becky Fallon i że Tessa będzie, być może, jego następną ofiarą? Która młoda kobieta mogłaby normalnie żyć z taką świadomością? - Nie wspomniałeś o najważniejszej sprawie - powiedziała Sally. - Jednym z tych świadków była żona Rossa. Gdyby Cassie nadal żyła, nie byłoby nas tutaj. - To prawda - przyznał Desmond. Jego siostra pochyliła się w swym fotelu. - Myślisz, że Tessa rzeczywiście była przy śmierci tej dziewczyny?
- Ross tak uważa. Powiedziała mu o tym jego żona, na krótko przed śmiercią. A podczas przesłuchań trzy dziewczęta, które przebywały wtedy nad jeziorem, twierdziły uparcie, że Tessa też tam była. - Ale nie widziały jej? - Nie, było zbyt ciemno, a Tessa była po drugiej stronie jeziora. Rozpoznały jednak jej głos. Słyszały plusk wody i głos Tessy, wzywający pomocy. Nie przestraszyły się, bo myślały, że to jeden z jej głupich żartów. Robiła podobne rzeczy już wcześniej, a poza tym jezioro nie było głębokie. - Więc wróciły do szkoły, wszystkie prócz Becky Fallon? - Najwyraźniej. Podczas śledztwa nikt nie potrafił powiedzieć, co właściwie stało się tej nocy. Tak czy inaczej, Cassie zorientowała się, że brakuje Becky, i wróciła, by jej szukać. Wtedy właśnie zobaczyła Tessę wracającą znad jeziora. - Nie powiedziała o tym jednak podczas przesłuchania. - Nie. Myślała, że w ten sposób robi jej przysługę. Sally westchnęła z rezygnacją. - Doprawdy nie wiem, co mam o tym sądzić. - Zastanów się nad tym, Sal. Ze wszystkich dziewcząt, obecnych tamtej nocy nad jeziorem, tylko Tessa pozostaje przy życiu. - Ale dlaczego ktoś miałby czekać przez wszystkie te lata, by zamordować świadków jakiegoś tragicznego wypadku, który wywołał poruszenie tylko w pobliskiej wiosce, Fleetwood? - Gdybym znał odpowiedź na to pytanie, wiedziałbym też, kto jest mordercą. Poza tym, zapominasz o czymś, Sal. Nie tylko Ross i ja próbowaliśmy odnaleźć Tessę. Pytał o nią ktoś jeszcze. Mieliśmy szczęście, że to my trafiliśmy do niej pierwsi. Jest ostatnim żywym świadkiem. Nie możemy pozwolić, by coś jej się stało. Sally spojrzała ze smutkiem na brata. - Biedna Tessa - westchnęła. - Powiedziałbym raczej, biedny Ross - odparował, wywołując uśmiech na ustach Sally. - No więc, jak będzie, Sal? Zostajesz ze mną? Sally ponownie napełniła filiżankę, wypiła kilka łyków herbaty i odpowiedziała: - Nic złego nie może przydarzyć się Tessie, jeśli będzie to choćby w najmniejszym stopniu zależeć ode mnie. A skoro muszę ją w tym celu oszukiwać, to trudno, niech i tak będzie. 4 Tessa siedziała przy małym stoliku na tarasie, czekając na przybycie dziadka. Była to jej ulubiona pora dnia, tuż przed kolacją; zazwyczaj wtedy rozmawiali, czytali razem książki albo po prostu siedzieli w milczeniu i podziwiali widoki. Po chwili odłożyła czytaną właśnie książkę, wstała i podeszła do balustrady. Słońce zwieszało się tuż nad horyzontem, rozsiewając na niebie czerwony blask, który w pobliżu rzeki bladł i przechodził w róż. Po drugiej stronie Sekwany czerwieniły się dachy Luwru, a z Pont Neuf dochodziły przytłumione odgłosy miasta. Teraz był to jej świat. Czekała, aż ogarnie ją błogi spokój, poczucie bezpieczeństwa, którego doznawała zawsze, gdy patrzyła o tej porze na miasto. Choć i tym razem udało jej się wyciszyć nieco umysł, nie była tak spokojna jak zazwyczaj. Jakiś nieokreślony, niczym nieuzasadniony strach nie pozwalał jej oderwać się od rzeczywistości. Gdy zrozumiała, że nie zdoła się od niego uwolnić, postanowiła chociaż znaleźć jego przyczynę. Nie przydarzyło jej się nic złego ani dziwnego, ot, zwykłe kłopoty, niewarte nawet wspomnienia. Dziadek już od dwóch dni naradzał się ze swoimi prawnikami. Gdy próbowała
porozmawiać z nim o Paulu, zbywał ją półsłówkami. Kilka razy przyłapała go na tym, jak przygląda się jej ukradkiem smutnym, zamyślonym wzrokiem. Kiedy tylko widział, że jest obserwowany, przybierał wesoły i beztroski wyraz twarzy. Nigdy też nie rozmawiał w jej obecności z Rossem Trevenanem o sprawach dotyczących jej przyszłości. Tessa stała przy balustradzie, nieruchoma, niewidząca, zatopiona w rozmyślaniach o Rossie Trevenanie. Czuła się całkowicie bezpieczna, dopóki w jej życiu nie pojawił się ten człowiek. Nie mogła tego wyjaśnić, ale była pewna, że wszystkie jej kłopoty znikną, kiedy Trevenan odejdzie, wróci tam, skąd przyszedł. W jej otoczeniu pojawiły się jakieś tajemnice, niebezpieczne tajemnice, których nikt nie chciał jej wyjawić, i które wiązały się z osobą Rossa Trevenana. Nawet Sally i Desmond Turnerowie stawali się dziwnie ostrożni, kiedy w rozmowie padało jego imię. Desmond powiedział, że poznał Trevenana przypadkiem, w jednym z salonów gier Palais Royal. Wydawało jej się to mało prawdopodobne. Zwykły sekretarz nie zarabiał aż tyle, by stać go było na nocne wyprawy do klubu gier hazardowych. Z drugiej jednak strony, żaden zwykły sekretarz nie mógłby pozwolić sobie na usługi kobiety takiej jak Solange Guery. Czyżby Paul miał rację? Może Ross Trevenan rzeczywiście był Anglikiem i pomagał swym rodakom wydostać się z Francji? Tłumaczyłoby to wiele zagadkowych spraw. Po pierwsze, jego pieniądze. Po drugie, władczą postawę, a wreszcie dziwne stosunki, które łączyły go z dziadkiem. Może współpracowali ze sobą. Jeśli tak właśnie było, nie miała się o co martwić. Odwróciła się od balustrady i podskoczyła ze strachu na widok Rossa Trevenana. Stał zaledwie kilka kroków dalej i przyglądał się jej z dziwnym wyrazem twarzy. Ubrany był w sposób, który dziadek określiłby jako nieoficjalny. Miał na sobie szare, luźne spodnie, rozpięty surdut z ciemnoniebieskiej wełny i wysokie buty z pięknie wyprawionej cielęcej skóry. Wyglądał jak człowiek, który wrócił właśnie z konnej przejażdżki. Był zaczerwieniony; kosmyki rozwianych blond włosów opadały mu na czoło. Nie mogła myśleć o nim jako o zwykłym sekretarzu. Był zbyt dobrze zbudowany, zbyt męski i zbyt pewny siebie. - Nie chciałem pani przestraszyć - powiedział. - Dziadek chciałby z panią porozmawiać. - Dlaczego jeszcze tutaj nie zszedł? Czekam na niego. - Chce powiedzieć pani coś, o czym nie może dowiedzieć się nikt niepowołany. Czeka na panią w swoim gabinecie. Wszystkie domysły i misterne hipotezy legły nagle w gruzach. Z sercem wypełnionym strachem ruszyła w ślad za Trevenanem. Ross zatrzymał się przed drzwiami gabinetu i odwrócił do niej. - Zanim wejdziemy, chciałbym jeszcze dać pani dobrą radę. Proszę pamiętać, że pani dziadek nie jest w najlepszym zdrowiu. Nie powinna go pani zbytnio męczyć. Tessa zatrzęsła się z oburzenia. - Nie potrzebuję pańskich rad, panie Trevenan. Wiem, w jakim stanie jest mój dziadek. Aleksander Beaupre siedział za biurkiem. Był sam, bez Marcela. W gabinecie płonęły świece. Tessa przyjrzała się dziadkowi badawczo. Był blady, ale to należało w jego przypadku określić jako stan normalny. Znacznie bardziej zaniepokoił ją śmiertelnie poważny wyraz twarzy dziadka. Gestem poprosił ją, by usiadła, podczas gdy Ross Trevenan stanął przy oknie i wyglądał na zewnątrz. Gdy tylko Tessa zajęła miejsce na krześle, spytała: - Dziadku, o co chodzi? Powaga zniknęła na chwilę z jego oblicza. Beaupre uśmiechnął się do niej ciepło.
- Mam dla ciebie dobre i złe wieści, ma petite. Nie rób takiej smutnej miny, nie jest to wcale takie straszne. Przejdę od razu do rzeczy i zacznę od tych gorszych wiadomości. - Beaupre położył splecione dłonie na blacie biurka i patrząc na nie pustym wzrokiem, mówił: - Wiem, że od dłuższego już czasu Bonaparte ma na ciebie oko. Oczywiście, nie myśli o sobie, lecz o swoim bracie, Jeromie. - Przerwał na moment i podniósł wzrok na Tessę. - A ja łamię sobie głowę nad tym, jak zapewnić ci bezpieczeństwo. Mam swoje wpływy, to prawda, jednak wobec sił i możliwości Pierwszego Konsula jestem bezradny jak małe dziecko. Tessa nie rozumiała niczego z przemowy dziadka i spojrzała na Rossa, jakby spodziewała się znaleźć u niego jakieś wsparcie. Ten jednak stał odwrócony do niej plecami, co wprawiło ją w jeszcze większy niepokój. Stąd nie mogła oczekiwać żadnej pomocy. Spojrzała na dziadka. - Cóż ja mam wspólnego z Jerome'em Bonaparte? - Jesteś moją jedyną dziedziczką. Jeśli wyjdziesz za Jerome'a Bonaparte, wszystko, co posiadam, przejdzie w ręce twojego męża, a raczej w ręce Napoleona Bonaparte. - Wyjdę za niego? - Roześmiała się z niedowierzaniem. - Nigdy bym się na to nie zgodziła. Nawet go nie znam. - Nie miałabyś nic do powiedzenia w tej kwestii. Ani twój przyszły mąż. Dla Pierwszego Konsula jego brat i ty jesteście tylko pionkami, środkiem do wzbogacenia jego kiesy. Nie patrz na mnie z takim przerażeniem, kochanie. Wiem już, jak przechytrzyć mojego dobrego przyjaciela Napoleona. Tessa siedziała nieruchomo niczym posąg. Dziadek przyglądał się jej z nieodgadnionym wyrazem twarzy, który zawsze przybierał podczas karcianych gier o wysoką stawkę. Wiedziała już, że cokolwiek ma jej do powiedzenia, nie będzie to dla niej miłe. Podniosła się z miejsca i wyciągnęła przed siebie otwartą dłoń, jakby chciała powstrzymać potok słów, które wypłyną za chwilę z ust dziadka. Delikatne skrzypnięcie dochodzące spod okna poinformowało ją, że Ross Trevenan postanowił wreszcie zaszczycić ją spojrzeniem, ona jednak nawet nie zerknęła w jego stronę. - Dziadku - zaczęła i odczekała chwilę, by uspokoić drżący głos. - Chcę wyjść za Paula Marmonta. Chcieliśmy powiedzieć ci o tym w sobotę, kiedy Paul wróci z Rouen. Chyba rozumiesz, co to oznacza, prawda? Jeśli zostanę żoną Paula, nie będę mogła wyjść za Jerome'a Bonaparte, ani za kogokolwiek innego, więc wszystkie plany Pierwszego Konsula spalą na panewce. - Usiądź, Thereso. Tessa powoli opadła na krzesło, zrozumiawszy, że jej słowa nie odniosły żadnego skutku. Każdy mięsień jej ciała przygotował się na nadchodzący cios. - Nigdy nie pozwoliłbym ci na małżeństwo z Paulem Marmontem, a nawet gdybym to zrobił, w niczym nie zmieniłoby to twojej sytuacji. Świat wygląda dzisiaj inaczej niż jeszcze kilka lat temu. Dziś bez trudu można uzyskać rozwód. Myślisz, że Paul Marmont sprzeciwiłby się Pierwszemu Konsulowi, gdyby ten zechciał unieważnić wasze małżeństwo? Paul nie jest takim głupcem. Wie, że Bonaparte doprowadziłby go do ruiny. - Po chwili milczenia Beaupre mówił dalej. - Więc czy teraz mogę już powiedzieć ci, jak zamierzamy wyprowadzić w pole Pierwszego Konsula? Tessa starała się ze wszystkich sił zachować spokój, choć najchętniej wybiegłaby z pokoju, trzaskając głośno drzwiami. Zrozumiała już, że wiadomość o jej rychłych zaręczynach z Paulem nie była dla dziadka żadnym zaskoczeniem. Ross Trevenan z pewnością powiedział mu o wszystkim, co widział i czego się domyślał. Zastanawiała się, co jeszcze mówił dziadkowi na temat Paula. Zapewne nic dobrego. Teraz jednak nie miało to już znaczenia. O wiele gorsze wydawały jej się domysły, które zaczęły formować się w jej głowie. Jeśli takie rzeczywiście były zamierzenia jej dziadka, natychmiast musiała się im przeciwstawić.
- Nie musisz nic mówić, dziadku - oświadczyła zjadliwym tonem. - Nigdy nie dam się przekonać do małżeństwa z Rossem Trevenanem. W pokoju zapadła na chwilę głucha cisza. Potem obaj dżentelmeni wymienili zdumione spojrzenia i wybuchnęli śmiechem. Tessa zrozumiała, że palnęła straszliwą gafę. Najchętniej stopiłaby się teraz jak bryłka lodu i zniknęła w szparach między klepkami parkietu. - Moja droga panno Lorimer - oznajmił Trevenan, tłumiąc śmiech. - Może być pani spokojna, taka myśl nawet nie przeszła mi przez głowę. Proszę wybaczyć tę szczerość, ale chyba nie pasowalibyśmy do siebie. Tessa rzuciła mu wściekłe spojrzenie. - Wcale nie twierdzę, że chodziłoby panu o mnie. Jestem dziedziczką, panie Trevenan. Nie muszę chyba mówić panu… - Thereso! - Podniesiony głos dziadka zagłuszył jej ostatnie słowa. Tessa poprawiła się na krześle. - Więc po co on tu stoi? Co Ross Trevenan może mieć ze mną wspólnego, dziadku? - Dojdę do tego, jeśli tylko pozwolisz mi wszystko wyjaśnić. Thereso, weź się w garść. Zachowujesz się, jakbyś brała udział w greckiej tragedii, choć w istocie otrzymasz właśnie życiową szansę. - Jeśli nie mogę wyjść za Paula… - Słysząc rozdrażnienie we własnym głosie, przerwała w pół słowa. Zachowywała się jak dziecko. Ale dla niej nie był to dziecinny problem. Miała złamane serce. Beaupre westchnął głośno. - Thereso, mogę mówić dalej? Tessa milczała. - Jak już powiedziałem, może to być dla ciebie wspaniałe przeżycie. Ross przemycał różne wiadomości do Anglii i skontaktował się z wdową po swoim dobrym przyjacielu, która to dama postanowiła nam pomóc. Spędzisz lato w Londynie, Thereso. Lady Sayle zaopiekuje się tobą. Będziesz mieszkać z nią w jednym domu, jak córka. Oczywiście tylko na jakiś czas. Kiedy sytuacja we Francji wróci do normy, kiedy Pierwszy Konsul zrozumie, że traci tylko czas, będziesz mogła wrócić do mnie. I jeśli wtedy nadal będziesz chciała związać się z Paulem, nie będę stał ci na przeszkodzie, obiecuję. Co do Rossa, to właśnie on odwiezie cię do Anglii. Dobrze zna lady Sayle i chętnie ci o niej opowie. Anglia. Wysyłał ją z powrotem do Anglii. Po tym wszystkim, co przeszła, byle tylko dostać się do niego, dziadek odsyła ją z powrotem. Tak bardzo przypominało to sytuacje z dzieciństwa, kiedy odsyłano ją, sierotę, ze szkoły do szkoły, niczym niewygodny pakunek, którym nikt nie chciał się zająć. Jednak dziadek nie był podobny do Beasleyów. Kochał ją. Na pewno nie oddalałby jej tak łatwo, gdyby wiedział, co teraz czuje. Czuła, jak oczy zachodzą jej mgłą; wiedziała, że lada moment może zrobić coś, co nie przystoi dorosłej już panience. Powstrzymując siłą woli napływające do oczu łzy, powiedziała: - Pan Trevenan może opowiedzieć mi o lady Sayle przy innej okazji. Dziadku, muszę porozmawiać z tobą w cztery oczy. Ross i Beaupre wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Potem Ross odwrócił lekko głowę i spojrzał wprost w oczy Tessy. - Gdyby pan mnie potrzebował, będę na tarasie - powiedział, nie odrywając wzroku od twarzy Theresy. Wreszcie skinął lekko głową i wyszedł. Gdy tylko zamknęły się za nim drzwi, Tessa podbiegła do dziadka i opadła przed nim na kolana, spuszczając nisko głowę. Beaupre ujął ją delikatnie pod brodę i odwrócił jej twarz do siebie. W oczach Tessy błyszczały wielkie łzy. Choć w jej głosie kryło się ogromne napięcie, mówiła składnie i spokojnie: