Wieża, której nie powinno tam być, wbija się w ziemię tuż obok miejsca, gdzie czarny sosnowy las
zaczyna ustępować pola grzęzawisku, dalej zaś trzcinie i powyginanym wiatrem drzewom na słonych
bagnach. Za bagnami i siecią naturalnych kanałów jest ocean, a nieopodal na wybrzeżu stoi niszczejąca
latarnia morska. Cała ta część kraju została opuszczona kilkadziesiąt lat temu z powodów, które niełatwo
opisać. Nasza ekspedycja weszła do Strefy X po ponaddwuletniej przerwie i większość sprzętu
poprzedników zdążyła zardzewieć, ich namioty i szałasy prawie zupełnie się rozpadły. Myślę, że patrząc
na ten niezmącony krajobraz, żadna z nas nie przeczuwała zagrożenia.
Przybyłyśmy we czwórkę: biolożka, antropolożka, geodetka i psycholożka. Byłam biolożką. Tym
razem w wyprawie uczestniczyły same kobiety, dobrane jako element skomplikowanego zbioru
zmiennych decydujących o wysyłaniu ekspedycji. Psycholożka, najstarsza z nas, pełniła funkcję
kierowniczki wyprawy. Przed przekroczeniem granicy wprowadziła nas w stan hipnozy, która miała nam
pomóc zachować spokój. Później przez cztery dni mozolnie maszerowałyśmy w stronę wybrzeża.
Nasza misja była prosta: miałyśmy kontynuować zgłębianie tajemnic Strefy X na zlecenie rządu,
powoli badając teren wokół obozu.
Ekspedycja mogła potrwać kilka dni, miesięcy, a nawet lat, w zależności od różnych bodźców i
uwarunkowań. Wzięłyśmy ze sobą zapasy na pół roku, a to, co wcześniej zgromadzono w obozie,
wystarczyłoby nam jeszcze na dwa lata. Poza tym zapewniano nas, że w razie potrzeby możemy się żywić
tym, co uda nam się wyhodować. Miałyśmy wyłącznie żywność wędzoną, w puszkach albo w torebkach.
Najdziwaczniejszym z naszych sprzętów był przypięty do paska przyrząd mierniczy, w który zaopatrzono
każdą z nas: mały, czarny, metalowy prostokąt z przeszklonym otworkiem pośrodku. Gdyby szkiełko
zaczęło świecić na czerwono, miałybyśmy pół godziny na wycofanie się w „bezpieczne miejsce”. Nie
powiedziano nam, co ten przyrząd mierzy ani czego powinnyśmy się bać, jeśli rozbłyśnie na czerwono.
Po kilku godzinach tak się do niego przyzwyczaiłam, że zupełnie o nim zapomniałam. Zabroniono nam
korzystania z zegarków i kompasów.
Gdy dotarłyśmy do obozu, zaczęłyśmy od wymienienia przestarzałego lub zepsutego sprzętu na ten,
który przyniosłyśmy, i od rozbicia namiotów. Odbudowę szałasów przełożyłyśmy na później, najpierw
chciałyśmy się upewnić, że Strefa X na nas nie oddziałuje. Członkowie poprzedniej ekspedycji w końcu
się stąd wynieśli, jeden po drugim. Po jakimś czasie wrócili do rodzin, więc nie można powiedzieć, że
przepadli. Po prostu zniknęli ze Strefy X i w tajemniczy sposób zjawili się z powrotem po drugiej stronie
granicy. Nie byli w stanie opowiedzieć o szczegółach tej podróży. „Transfer” nastąpił w ciągu półtora
roku i żadna z wcześniejszych wypraw nie doświadczyła niczego podobnego. Do – jak to określali nasi
zwierzchnicy – „przedwczesnego zakończenia ekspedycji” mogły doprowadzić nieznane zjawiska, więc
musiałyśmy przetestować swoją odporność na lokalne warunki.
Poza tym należało się zaaklimatyzować w nowym środowisku. W lesie niedaleko obozu żyły
niedźwiedzie czarne i kojoty. Rozlegało się krakanie, z gałęzi drzewa wzbijał się do lotu spłoszony
ślepowron i chwila nieuwagi kończyła się nadepnięciem na jednego z jadowitych węży, które
występowały tu w co najmniej sześciu gatunkach. Mokradła i strumienie stanowiły kryjówkę dla
olbrzymich pływających gadów, więc przy pobieraniu próbek wody pamiętałyśmy, żeby nie wchodzić
zbyt głęboko. W zasadzie jednak żadna z nas nie przejmowała się takimi aspektami ekosystemu.
Niepokoiły nas inne sprawy. Dawno temu istniały tu miasta, napotykałyśmy upiorne ślady ludzkich
siedlisk: butwiejące chaty z zapadniętymi czerwonawymi dachami, zardzewiałe szprychy zakopanego do
połowy koła wozu oraz ledwie widoczne zarysy czegoś, co dawniej było zagrodą dla bydła, a teraz
jedynie ozdobą warstw iłu usianego sosnowym igliwiem.
O wiele gorsze okazało się jednak niskie, głośne zawodzenie o zmierzchu. Wiejący od oceanu wiatr i
dziwny bezruch w głębi lądu ograniczały naszą zdolność oceny kierunku i ten dźwięk zdawał się
przenikać czarną wodę, którą nasiąkały cyprysy. Była ona tak ciemna, że mogłyśmy się w niej przejrzeć, i
w ogóle się nie poruszała, zastygła jak szkło. Odbijały się w niej brody szarego mchu ciasno
oplatającego cyprysy. Spoglądając nad tym terenem w stronę oceanu, widziałyśmy jedynie czarną wodę,
szarość cyprysowych pni oraz ciągły nieruchomy deszcz spływającego na ziemię mchu. I słychać było
tylko to niskie zawodzenie. Nie sposób sobie tego wyobrazić, jeśli się tam nie było. Nie sposób też pojąć
piękna tego wszystkiego, a gdy dostrzegasz piękno w pustkowiu, zachodzi w tobie jakaś zmiana.
Pustkowie próbuje cię ujarzmić.
Jak wspomniałam, tuż obok miejsca, gdzie las zalała woda, która kawałek dalej przemieniła go w
słone bagna, znalazłyśmy wieżę. Nastąpiło to czwartego dnia po dotarciu do obozu, gdy miałyśmy już
pewne rozeznanie w terenie. Ani mapy, które ze sobą przyniosłyśmy, ani rozmokłe, umazane sosnowym
pyłkiem dokumenty pozostawione przez naszych poprzedników nie zapowiadały takiego znaleziska. Był
tam otoczony pasem trawiastych zarośli, częściowo schowany pod opadłym mchem z lewej strony szlaku,
okrągły blok z jakiegoś szarawego kamienia wyglądającego na mieszankę cementu i zmielonych muszli.
Miał mniej więcej dwadzieścia metrów średnicy i wystawał około dwudziestu centymetrów nad ziemię.
Na powierzchni nie wyryto i nie napisano niczego, co w jakikolwiek sposób określałoby jego
przeznaczenie lub tożsamość jego twórców. Za umieszczonym po północnej stronie kamiennego bloku
prostokątnym otworem ukazywały się spiralne schody wiodące na dół, w ciemność. Wejście przysłoniły
pajęczyny prządek i fragmenty roślin naniesione przez porywisty wiatr, lecz z wnętrza dolatywało
chłodne powietrze.
Na początku tylko ja widziałam w tym czymś wieżę. Nie wiem, dlaczego akurat to słowo przyszło mi
do głowy, bo przecież konstrukcja wnikała w głąb ziemi. Równie dobrze mogłam ją uznać za bunkier
albo za zakopany budynek. Gdy tylko zobaczyłam schody, przypomniałam sobie jednak latarnię morską na
wybrzeżu i nagle oczyma duszy ujrzałam ostatnią ekspedycję, jej uczestników odchodzących stąd jeden
po drugim i ziemię, która jakiś czas wcześniej przesunęła się w spójny, z góry zaplanowany sposób, tak
by latarnia morska pozostała tam, gdzie zawsze była, a jej podziemna część znalazła się w głębi lądu.
Gdy tam stałyśmy, te obrazy ukazały mi się wraz z ogromem skomplikowanych szczegółów i patrząc
wstecz, uznaję to za pierwszą irracjonalną myśl, jaka przyszła mi do głowy po dotarciu do naszego celu.
– To niemożliwe – powiedziała geodetka, wpatrując się w swoje mapy.
Zwarty półmrok późnego popołudnia spowił ją chłodną ciemnością i nadał jej słowom ton bardziej
naglący niż w innych okolicznościach. Słońce zapowiadało, że wkrótce będziemy musiały użyć latarek,
żeby to zbadać, choć mnie brak naturalnego światła ani trochę nie przeszkadzał.
– A jednak to widzimy – odrzekłam. – Chyba że mamy zbiorowe halucynacje.
– Trudno określić model architektoniczny – powiedziała antropolożka. – Materiały są
niejednoznaczne, wskazują na pochodzenie lokalne, ale niekoniecznie na lokalne budownictwo. Bez
wejścia do środka nie dowiemy się, czy to coś prymitywnego, nowoczesnego lub może pół na pół. Poza
tym nie jestem pewna, czy udałoby mi się oszacować wiek tej budowli.
Nie byłyśmy w stanie zawiadomić przełożonych o tym odkryciu. Jedną z zasad obowiązujących
uczestników ekspedycji do Strefy X było powstrzymywanie się od wszelkich prób nawiązania kontaktu ze
światem zewnętrznym, ponieważ obawiano się nieodwracalnego skażenia. Nie miałyśmy ze sobą wielu
sprzętów na obecnym poziomie rozwoju technologicznego. Nie wzięłyśmy telefonów komórkowych ani
satelitarnych, komputerów, kamer i skomplikowanych przyrządów mierniczych – miałyśmy tylko te
dziwne czarne gadżety wiszące przy paskach. Nasze aparaty fotograficzne wymagały stworzenia
prowizorycznej ciemni. Zwłaszcza brak telefonów komórkowych sprawiał, że prawdziwy świat wydawał
się bardzo odległy. Zawsze wolałam jednak żyć bez nich. Jeśli chodzi o broń, miałyśmy noże, zamkniętą
skrzynkę ze starymi pistoletami i karabin szturmowy – ten ostatni był niechętnie poczynionym ustępstwem
wobec standardów bezpieczeństwa.
Oczekiwano od nas po prostu prowadzenia zapisków – takich jak te – w dzienniku takim jak ten:
lekkim, ale prawie niezniszczalnym, z wodoodpornymi kartkami, elastyczną czarno-białą okładką,
niebieskimi poziomymi liniami i czerwoną pionową kreską tworzącą margines z lewej strony. Te
dzienniki miały albo wrócić razem z nami, albo czekać na następną ekspedycję. Zaznaczono, że należy w
nich zamieszczać jak najwięcej informacji kontekstualnych, żeby nasze doniesienia mógł zrozumieć nawet
człowiek niemający pojęcia o Strefie X. Poza tym zabroniono nam pokazywania wpisów innym
uczestniczkom. Przełożeni uważali, że zbyt intensywna wymiana wrażeń może wypaczyć naszą percepcję.
Ale ja wiedziałam z doświadczenia, jak beznadziejne jest to dążenie, ta próba wykorzenienia
tendencyjności. Nic, co żyje i oddycha, nie jest naprawdę obiektywne – nawet w próżni, nawet jeśli
mózgiem rządzi wyłącznie pełne poświęcenia pragnienie prawdy.
– Ekscytujące znalezisko – wtrąciła psycholożka, zanim zdążyłyśmy powiedzieć o wieży coś więcej.
– Też jesteście podekscytowane?
Nigdy wcześniej nas o to nie pytała. W czasie szkolenia zadawała raczej pytania w rodzaju: „Czy w
sytuacji zagrożenia będziecie w stanie zachować spokój?”. Myślałam wtedy, że gra jakąś rolę, ale jest
kiepską aktorką. Teraz to wrażenie stało się jeszcze silniejsze, jakby bycie naszą liderką z jakiegoś
powodu ją stresowało.
– Zdecydowanie ekscytujące... i niespodziewane – powiedziałam, starając się jej nie przedrzeźniać,
co jednak nie do końca mi się udało.
Ze zdziwieniem poczułam rosnące napięcie, przede wszystkim dlatego, że w porównaniu z moją
wyobraźnią i marzeniami takie znalezisko wydawało się dość banalne. Przed przekroczeniem granicy
fantazjowałam o bardzo wielu rzeczach: o ogromnych miastach, dziwacznych zwierzętach, a raz, kiedy
byłam chora, o olbrzymim potworze, który wynurzył się z fal, by zniszczyć nasz obóz.
Geodetka tylko wzruszyła ramionami i nie odpowiedziała na pytanie psycholożki. Antropolożka
pokiwała głową, jakby się ze mną zgadzała. Właz do wieży prowadzącej w głąb ziemi zdawał się
obiecywać czyjąś obecność, pusta powierzchnia miała w sobie coś, co potem długo opisywałyśmy. Ta
obecność przejawiała się podobnie jak niewielka gorączka, doskwierała nam wszystkim.
Podałabym wam imiona trzech pozostałych uczestniczek, gdyby to miało jakiekolwiek znaczenie, ale
tylko geodetka przetrwała dłużej niż parę dni. Zresztą zawsze mocno nas zniechęcano do używania imion:
miałyśmy się skupić na celu, a „wszystkie osobiste sprawy należało odsunąć na bok”. Imiona
przynależały do świata, z którego przybyłyśmy, a nie do osób, którymi stałyśmy się w Strefie X.
Na początku nasza ekspedycja liczyła pięć osób i była wśród nas językoznawczyni. Aby dotrzeć do
granicy, musiałyśmy wejść do osobnych śnieżnobiałych pomieszczeń z drzwiami w głębi i metalowym
krzesłem w kącie. Wzdłuż krzesła były otwory na pasy, które źle mi się kojarzyły, ale postanowiłam, że i
tak dotrę do Strefy X. Obiekt, w którym znajdowały się te pomieszczenia, podlegał Southern Reach, tajnej
rządowej agencji zajmującej się wszystkimi sprawami związanymi ze Strefą X.
Czekałyśmy, aż przeprowadzą niezliczoną ilość odczytów, z otworów wentylacyjnych w suficie
dmuchało na nas powietrze, czasem chłodne, a czasem gorące. W pewnej chwili do pomieszczenia każdej
z nas wchodziła psycholożka, ale nie pamiętam, o czym rozmawiałyśmy. Potem wyszłyśmy tymi drzwiami
w głębi i znalazłyśmy się w centralnym punkcie przerzutowym: długim korytarzu z dwuskrzydłowymi
drzwiami na końcu. Powitała nas tam psycholożka, lecz językoznawczyni się już nie zjawiła.
– Rozmyśliła się – poinformowała nas psycholożka, odpowiadając na nasze pytania zaciętą miną. –
Postanowiła zostać.
Trochę to mną wstrząsnęło, ale jednocześnie poczułam ulgę, że nie zrezygnował ktoś inny. W całym
zestawie naszych umiejętności kwalifikacje językoznawczyni wydawały się wtedy najmniej niezbędne.
– A teraz oczyśćcie swój umysł – powiedziała po chwili psycholożka.
To oznaczało, że wprowadzi nas w stan hipnozy, żebyśmy mogły przekroczyć granicę. Następnie
miała zahipnotyzować samą siebie. Wyjaśniono nam, że podczas przechodzenia na drugą stronę należy
zachować środki ostrożności, by nie dać się zwieść własnemu umysłowi. Najwidoczniej często zdarzały
się halucynacje. Przynajmniej tak nam powiedzieli. Teraz nie jestem już pewna, czy mówili prawdę.
Samą naturę granicy zatajono przed nami ze względów bezpieczeństwa. Wiedziałyśmy tylko, że jest
niewidoczna gołym okiem.
No więc kiedy „ocknęłam” się wśród innych, byłyśmy już w pełnym rynsztunku: miałyśmy ciężkie
buty trekkingowe, ważące dwadzieścia kilo plecaki i mnóstwo dodatkowych sprzętów przyczepionych do
pasków. Wszystkie trzy byłyśmy otumanione, antropolożka przyklękła. Psycholożka cierpliwie czekała, aż
dojdziemy do siebie.
– Przykro mi – powiedziała. – To było najmniej wstrząsające przejście, jakie mogłam wam zapewnić.
Geodetka zaklęła i spiorunowała ją wzrokiem. Miała temperament, który widocznie uznano za atut.
Antropolożka, jak to ona, wstała bez narzekania. A ja, jak to ja, byłam zbyt pochłonięta obserwacją, by
rozpamiętywać to przykre przebudzenie. Zauważyłam na przykład ledwie widoczny okrutny uśmiech
psycholożki, kiedy patrzyła, jak usiłujemy się dostosować do nowych warunków, jak antropolożce plączą
się nogi i jak nas za to przeprasza. Później sobie uświadomiłam, że mogłam opacznie zinterpretować tę
minę: może psycholożka cierpiała albo użalała się nad sobą.
Byłyśmy na drodze gruntowej usianej kamieniami, opadłymi liśćmi i wilgotnymi igłami sosnowymi.
Chodziły po niej osy z rodziny żronkowatych i maleńkie szmaragdowe chrząszcze. Po obu stronach
wznosiły się wysokie sosny z łuszczącymi się fałdami kory, a cienie ptaków w locie kreśliły między nimi
linie. Powietrze było tak świeże, że waliło w płuca, i przez kilka sekund z trudem łapałyśmy oddech,
przede wszystkim z powodu zaskoczenia. Następnie zaznaczyłyśmy swoje położenie kawałkiem
czerwonego materiału przywiązanego do drzewa i ruszyłyśmy naprzód, w nieznane. Zapowiedziano nam,
że jeśli psycholożka z jakiegoś powodu będzie niezdolna do działania i nie przyprowadzi nas z powrotem
po zakończeniu misji, mamy wrócić same i czekać na „wycofanie”. Nikt nie wyjaśnił, jaką formę może
przyjąć to „wycofanie”, lecz dano nam do zrozumienia, że zwierzchnicy będą mogli obserwować ten
proces z daleka, mimo że odbywałby się po drugiej stronie granicy.
Zabroniono nam się odwracać po przejściu na drugą stronę, ale mimo to rzuciłam ukradkowe
spojrzenie przez ramię, kiedy psycholożka była skupiona na czymś innym. Nie jestem pewna, co
zobaczyłam. To coś było mgliste, miało rozmazane kontury i znajdowało się już daleko za nami – może to
była brama, a może tylko przywidzenie. Nagły błysk ściany musującego, szybko niknącego światła.
Powody, dla których zgłosiłam się na ochotnika, nie miały nic wspólnego z moimi kwalifikacjami.
Prawdopodobnie przyjęto mnie jednak właśnie dlatego, że specjalizuję się w środowiskach
przejściowych, a ten obszar ulegał wielokrotnym przeobrażeniom, co oznaczało, że obejmował złożony
system ekosystemów. Tylko w nielicznych miejscach można było jeszcze znaleźć siedlisko, w którym na
przestrzeni dziesięciu, dwunastu kilometrów przechodzi się z lasu na mokradła, potem na słone bagna i w
końcu na plażę. Powiedziano mi, że w Strefie X znajdę faunę morską, która przystosowała się do
brachicznej wody, a w fazie odpływu płynie daleko w głąb naturalnych kanałów utworzonych przez
trzcinę i dzieli środowisko z wydrami i sarnami. Na plaży usianej dziurkami krabów skrzypków można
było zauważyć olbrzymie gady, gdyż one także przystosowały się do nowego siedliska.
Rozumiałam, dlaczego nikt już nie mieszka w Strefie X, która dzięki temu zachowała nieskazitelną
czystość, ale ciągle o tym zapominałam. Postanowiłam udawać, że to po prostu rezerwat dzikiej przyrody,
a my jesteśmy turystkami, które przypadkiem zajmują się też pracą naukową. Brzmiało to sensownie
również z innego powodu: nie wiedziałyśmy, co tu zaszło ani co teraz się działo, a wszelkie gotowe
teorie mogły wpłynąć na analizę napotykanych dowodów. Na szczęście w moim wypadku to, jakimi
kłamstwami się karmiłam, nie miało większego znaczenia, bo moje życie w prawdziwym świecie stało
się co najmniej równie puste jak to w Strefie X. Nic mnie tam nie trzymało, więc chciałam być tutaj. Nie
wiem, co sobie wmawiały pozostałe uczestniczki, i nie chciałam tego wiedzieć, ale wszystkie
przynajmniej udawały pewne zaciekawienie. Ciekawość bywa potężnym czynnikiem rozpraszającym.
Tego wieczoru rozmawiałyśmy o wieży, którą pozostała trójka uparcie nazywała tunelem.
Odpowiedzialność za nadrzędny cel naszych badań spoczywała na każdej z nas, lecz wszystkie nasze
decyzje podlegały zwierzchnictwu psycholożki. Jedną z obecnie obowiązujących zasad wysyłania
ekspedycji było przyznanie każdemu członkowi pewnej autonomii, która pomagała zwiększyć
„prawdopodobieństwo znacznego zróżnicowania danych”.
Ten niewyraźny podział obejmował także odrębne zestawy naszych umiejętności. Na przykład
wszystkie dostałyśmy podstawową broń i przeszłyśmy szkolenie survivalowe, ale to geodetka miała o
wiele bogatsze doświadczenie w zakresie medycyny i walki niż reszta z nas. Antropolożka pracowała
kiedyś jako architektka. Przed laty przeżyła pożar zaprojektowanego przez siebie budynku i była to jedyna
osobista informacja, jaką o niej usłyszałam. O psycholożce wiedziałyśmy najmniej, lecz chyba wszystkie
przypuszczałyśmy, że wywodzi się z jakiegoś środowiska kierowniczego.
Rozmowa o wieży była dla nas w pewnym sensie pierwszą okazją do zbadania granic sporu i
kompromisu.
– Moim zdaniem nie powinnyśmy się skupiać na tunelu – powiedziała antropolożka. – Lepiej zacząć
od rozpoznania terenów położonych dalej, a potem wrócić z zebranymi informacjami, między innymi na
temat latarni morskiej.
Była taka przewidywalna – a może jednak przewidująca – próbowała nam podsunąć bezpieczniejszą,
wygodniejszą możliwość. Ja uważałam tworzenie mapy za zadanie powierzchowne albo wręcz
monotonne, lecz nie mogłam zaprzeczyć, że na żadnej mapie nie ma śladu wieży.
Wtedy odezwała się geodetka:
– W takim razie uważam, że zanim zaczniemy badać dalsze tereny, powinnyśmy wyeliminować tunel,
który jest czymś obcym albo i zagrażającym. Jeśli od razu ruszymy naprzód, będziemy miały coś w
rodzaju wroga za plecami.
Przyszła do nas z wojska i już doceniłam wartość jej doświadczenia. Wcześniej myślałam, że
geodetce będzie zależało przede wszystkim na badaniu terenu, więc jej opinia wydała mi się szczególnie
istotna.
– Nie mogę się doczekać, kiedy zacznę poznawać tutejsze siedliska – powiedziałam. – Ale fakt, że
„tunelu”... lub wieży... nie ma na żadnej mapie, nadaje tej strukturze pewne znaczenie. Albo celowo nie
uwzględnili jej na naszych mapach, a zatem już o niej wiedzą... co też jest rodzajem informacji... albo to
nowa budowla, której tu nie było, kiedy zjawiła się poprzednia ekspedycja.
Geodetka spojrzała na mnie z wdzięcznością, jednak moje stanowisko nie miało nic wspólnego z
popieraniem jej. Myśl o budowli sięgającej prosto w głąb ziemi wywoływała u mnie zawroty głowy
połączone z zafascynowaniem strukturą. Nie jestem w stanie powiedzieć, co mnie w tym pociągało, a co
przerażało. Ciągle miałam przed oczami wnętrze muszli łodzika i inne występujące w naturze wzory,
które balansują na krawędzi klifu oddzielone jednym nagłym skokiem od tego, co nieznane.
Psycholożka pokiwała głową, prawdopodobnie ważąc nasze opinie.
– Czy któraś z was czuje choćby najmniejszą chęć powrotu? – spytała.
Pytanie było uzasadnione, lecz mimo to denerwujące.
Wszystkie trzy zaprzeczyłyśmy ruchem głowy.
– A ty? – zwróciła się geodetka do psycholożki. – Co o tym myślisz?
Psycholożka dziwnie się uśmiechnęła. Na pewno wiedziała, że któraś z nas mogła otrzymać zadanie
obserwowania jej reakcji na bodźce. Może rozbawiła ją myśl, że wybrano do tego właśnie geodetkę,
ekspertkę w dziedzinie powierzchni, a nie biolożkę albo antropolożkę.
– Muszę przyznać, że czuję teraz spory niepokój. Nie jestem pewna, czy to skutek oddziaływania
nowego środowiska, czy może tego tunelu. Osobiście wolałabym wykluczyć tunel.
Wieżę.
– Zatem mamy trzy do jednego – podsumowała antropolożka, której wyraźnie ulżyło, że podjęto tę
decyzję za nią.
Geodetka tylko wzruszyła ramionami.
Chyba się pomyliłam w kwestii ciekawości. Geodetka w ogóle nie sprawiała wrażenia
zainteresowanej.
– Nudzi ci się? – spytałam.
– Chcę jak najszybciej mieć to za sobą – odrzekła, zwracając się do całej grupy, jakbym zadała to
pytanie w imieniu nas wszystkich.
Prowadziłyśmy tę rozmowę we wspólnym namiocie. Było już ciemno i wkrótce rozległo się owo
dziwne, tęskne nawoływanie. Wiedziałyśmy, że w dziczy jest to naturalne, lecz jednak przeszedł nas lekki
dreszcz. Wróciłyśmy do swoich kwater, żeby zostać sam na sam z myślami, jakby zawodzenie było
sygnałem do rozejścia się. Przez chwilę leżałam w namiocie, próbując traktować wieżę jak tunel albo
nawet szyb, ale mi się nie udało. Mój umysł ciągle wracał do pytania: co się kryje u jej podstawy?
W czasie wędrówki od granicy do obozu niedaleko wybrzeża właściwie nie zauważyłyśmy niczego
niezwykłego. Ptaki śpiewały, tak jak powinny, sarny uciekały, a ich białe ogony przypominały
wykrzykniki na tle zielonych i brązowych zarośli, krzywonogie szopy pracze zajmowały się swoimi
sprawami, nie zwracając na nas uwagi. Jako grupa czułyśmy się chyba oszołomione wolnością po tylu
miesiącach spędzonych w zamknięciu, poświęconych szkoleniu i przygotowaniom. W tamtym korytarzu w
przestrzeni przejściowej nic nie mogło nas dosięgnąć. Nie byłyśmy ani tym, czym byłyśmy wcześniej, ani
tym, czym miałyśmy się stać po dotarciu do celu.
Dzień przed przybyciem do obozu ten nastrój na chwilę prysł, gdy w pewnej odległości na szlaku
przed nami pojawił się olbrzymi dzik. Znajdował się tak daleko, że na początku trudno było go
zidentyfikować nawet przez lornetkę. Mimo słabego wzroku to zwierzę ma niebywale czuły węch i
zaczęło szarżować z odległości stu metrów. Pędziło prosto na nas... Miałyśmy jednak dość czasu, by się
zastanowić, co zrobić, i wyciągnąć długie noże, a geodetka – karabin szturmowy. Kule pewnie zdołałyby
zatrzymać trzystukilowego dzika. A może nie. Czułyśmy się niepewnie, odrywając wzrok od tego
zwierzęcia, by odwiązać skrzynkę z pistoletami i otworzyć jej trzy zamki.
Nie było czasu na zastosowanie sugestii hipnotycznej mającej zwiększyć nasze skupienie i
opanowanie. Gdy dzik pędził w naszą stronę, psycholożka zdążyła tylko powiedzieć:
– Nie zbliżajcie się do niego! Uważajcie, żeby was nie dotknął!
Antropolożka chichotała – trochę ze zdenerwowania, a trochę dlatego, że niebezpieczna sytuacja
rozwijała się naprawdę długo, stwarzając absurdalne wrażenie. Jedynie geodetka podjęła bezpośrednie
działanie: przyklękła na jedno kolano, żeby lepiej wymierzyć. Wśród otrzymanych przez nas rozkazów
znalazło się pomocne zalecenie, by „zabijać tylko w sytuacji zagrożenia życia”.
Nadal obserwowałam dzika przez lornetkę. Gdy się zbliżał, jego pysk wyglądał coraz dziwniej. Był
wykrzywiony, jakby zwierzę zmagało się z potworną wewnętrzną udręką. W samym długim i szerokim
pysku nie było absolutnie nic nadzwyczajnego, a jednak widząc spojrzenie dzika jakby skierowane ku
wnętrzu oraz odwrócony w lewo łeb, który wyglądał jak ciągnięty niewidzialną uzdą, poczułam ukrytą w
tym wszystkim zdumiewającą obecność czegoś oprócz tej rozpędzonej bestii. W oczach zwierzęcia
połyskiwało coś w rodzaju iskier, których nie potrafiłam uznać za prawdziwe. Pomyślałam, że to pewnie
efekt uboczny lekkiego drżenia mojej dłoni ściskającej lornetkę.
Cokolwiek trawiło dzika, wkrótce strawiło także jego pragnienie przypuszczenia ataku. Zwierzę
gwałtownie skręciło w lewo, wydając z siebie dźwięk, który potrafię opisać wyłącznie jako głośny krzyk
bólu, i zniknęło w zaroślach. Gdy dotarłyśmy do tego miejsca, dzika już nie było, został po nim tylko
mocno zryty szlak.
Przez kilka dni moje myśli krążyły wokół możliwych wyjaśnień tego, co widziałam: pasożytów
układu nerwowego i innych pasażerów na gapę. Szukałam racjonalnych teorii biologicznych. Po jakimś
czasie dzik wtopił się jednak w tło jak wszystko inne, co minęłyśmy po drodze, i znowu skupiłam się na
przyszłości.
Nazajutrz po odkryciu wieży wstałyśmy wcześnie, zjadłyśmy śniadanie i zgasiłyśmy ognisko.
Powietrze było rześkie i chłodne, typowe dla tej pory roku. Geodetka otworzyła składzik z bronią i dała
każdej z nas pistolet. Sama dalej trzymała karabin, który miał dodatkową zaletę w postaci latarki pod
lufą. Nie przypuszczałyśmy, że przyjdzie nam tak szybko otworzyć tę skrzynkę, i choć żadna z nas nie
protestowała, wyczułam między nami nowy rodzaj napięcia. Wiedziałyśmy, że członkowie drugiej
ekspedycji do Strefy X popełnili samobójstwo, strzelając do siebie z broni palnej, a członkowie trzeciej
wystrzelali się nawzajem. Dopiero gdy kilka kolejnych ekspedycji obyło się bez strat w ludziach,
zwierzchnicy ponownie przydzielili broń. Byłyśmy dwunastą ekspedycją.
Poszłyśmy zatem do wieży, wszystkie cztery. Słoneczne cętki przenikały przez mech i liście, słońce
tworzyło archipelagi światła na płaskiej powierzchni włazu. Nadal wyglądał nijako, zwyczajnie, nie było
w nim niczego złowrogiego... a mimo to stanie tam i przyglądanie się mu wymagało silnej woli.
Zauważyłam, że antropolożka spogląda na czarny gadżet przy swoim pasku i z ulgą stwierdza, że nie
widać czerwonego światełka. Gdyby się pojawiło, musiałybyśmy przerwać rozpoznanie terenu i zająć się
czymś innym. Nie chciałam tego, mimo że czułam lekki strach.
– Jak myślicie, czy głęboko to sięga? – spytała antropolożka.
– Pamiętajcie, że powinnyśmy polegać na pomiarach – wtrąciła psycholożka, lekko marszcząc brwi.
–Pomiary nie kłamią. Ta budowla ma 18,42 metra średnicy. Wystaje 20,06 centymetra nad ziemię.
Wygląda na to, że schody zostały usytuowane po stronie północnej albo blisko niej, co może się okazać
przydatne podczas ustalania genezy tej struktury. Zbudowano ją z kamienia i zlepu muszlowego, a nie z
metalu czy cegieł. Tyle, jeśli chodzi o fakty. To, że nie było jej na mapach, może jedynie oznaczać, że
dopiero burza odsłoniła wejście.
Wiara psycholożki w pomiary i jej uzasadnienie braku wieży na mapach wydały mi się dziwnie...
ujmujące? Może po prostu chciała nas uspokoić, ale wolałam myśleć, że próbuje uspokoić samą siebie.
Jako osoba, która miała nami dowodzić, i chyba także wiedzieć więcej od nas, musiała się czuć
niepewnie i samotnie.
– Mam nadzieję, że tunel kończy się mniej więcej dwa metry pod ziemią i będziemy mogły wrócić do
tworzenia mapy – powiedziała geodetka, siląc się na beztroski ton, ale po chwili zarówno do niej, jak i
do reszty z nas dotarły słowa „dwa metry pod ziemią”, wynurzające się z jej wypowiedzi niczym
złowieszczy duch, i wszystkie zamilkłyśmy.
– Chcę zaznaczyć, że nie potrafię o tym myśleć inaczej jak o wieży – wyznałam po chwili. – Nie
przypomina mi to tunelu.
Uznałam, że należy podkreślić ten rozdźwięk przed zejściem, nawet gdyby miał wpłynąć na ich ocenę
mojego stanu psychicznego. Widziałam wieżę wwiercającą się w ziemię. Na myśl, że stoimy na jej
wierzchołku, czułam lekkie zawroty głowy.
Wszystkie trzy wbiły we mnie wzrok, jakbym to ja była tym dziwnym zawodzeniem o zmierzchu. Po
chwili odezwała się psycholożka:
– Jeśli dzięki temu poczujesz się lepiej – powiedziała bez entuzjazmu – to nie widzę w tym niczego
złego.
Pod baldachimem drzew znowu zapadła cisza. Jakiś chrabąszcz wzbił się spiralnym lotem ku
gałęziom, ciągnąc za sobą drobinki kurzu. Chyba wszystkie zrozumiałyśmy, że dopiero teraz naprawdę
weszłyśmy do Strefy X.
– Pójdę pierwsza i zobaczę, co jest na dole – odezwała się w końcu geodetka, a my z radością na to
przystałyśmy.
Na początku schody wiodły ostrym łukiem w dół. Stopnie były wąskie, więc geodetka musiała wejść
do wieży tyłem. Gdy zajęła pozycję, odsunęłyśmy pajęczyny patykami. Stała na krawędzi stopnia z
karabinem przewieszonym przez ramię i patrzyła na nas. Związała włosy, przez co jej twarz wydała się
bardziej napięta i mizerna. Czy właśnie wtedy powinnyśmy były ją zatrzymać? Wymyśleć inny plan? Jeśli
tak, zabrakło nam odwagi.
Z dziwnym uśmieszkiem, jakby poddawała nas krytycznej ocenie, geodetka schodziła coraz niżej, aż
w końcu widziałyśmy tylko jej twarz spowitą mrokiem. Potem ona także zniknęła. Pozostała po niej pusta
przestrzeń, co tak mną wstrząsnęło, jakby w rzeczywistości działo się coś odwrotnego: jakby nagle z
mroku wynurzyła się twarz. Wydałam z siebie zduszony okrzyk, czym przyciągnęłam spojrzenie
psycholożki. Antropolożka niczego nie zauważyła, była zbyt zajęta gapieniem się na schody.
– Wszystko w porządku? – zawołała psycholożka do geodetki.
Jeszcze przed sekundą wszystko było w porządku. Czemu teraz miałoby nie być?
Geodetka głośno mruknęła w odpowiedzi, jakby przyznawała mi rację. Jeszcze przez chwilę
słyszałyśmy, jak się męczy, schodząc po wąskich stopniach. Potem zapadła cisza i rozległy się odgłosy
innego ruchu, odbywającego się w innym rytmie, i przez jeden przeraźliwy moment brzmiały tak, jakby
dobiegały z innego źródła.
Potem jednak usłyszałyśmy głos geodetki:
– Do tego poziomu jest czysto!
Do tego poziomu. Poczułam dreszcz na myśl o tym, że moja wizja wieży nie została jeszcze obalona.
Był to sygnał dla mnie i antropolożki, żeby zacząć schodzić. Psycholożka miała stać na straży.
– Pora na was – powiedziała zdawkowo, jakbyśmy były w szkole, gdzie właśnie kończy się lekcja.
Wezbrały we mnie emocje, których nie potrafiłam dokładnie określić, i przez chwilę miałam mroczki
przed oczami. Ruszyłam za antropolożką, tak skwapliwie przedzierając się przez pozostałości pajęczyn i
zabalsamowane szczątki owadów ku chłodnej słonawości tego miejsca, że o mało jej nie przewróciłam.
Ostatni widok ze świata na górze: psycholożka patrząca na mnie z lekko zmarszczonymi brwiami, a nad
nią drzewa i błękitne niebo prawie oślepiające na tle ciemnych ścian po obu stronach schodów.
Niżej na murach rozciągały się cienie. Temperatura spadła i w zamkniętej przestrzeni zmieniło się
brzmienie dźwięków. Miękkie stopnie tłumiły odgłos naszych kroków. Jakieś siedem metrów pod
powierzchnią struktura wnikała jeszcze głębiej. Sufit tkwił na wysokości mniej więcej dwóch i pół
metra, co oznaczało, że mamy nad głową dobre cztery metry kamienia. Latarka przy karabinie
szturmowym geodetki oświetlała wnętrze, ale była skierowana w przeciwną stronę, na ściany w kolorze
złamanej bieli, pozbawione wszelkich ozdób. Kilka pęknięć wskazywało albo na upływ czasu, albo na
jakiś gwałtowny nacisk. Wyglądało na to, że ten poziom ma taki sam obwód jak odsłonięta górna część,
co także potwierdzało hipotezę o jednolitej solidnej budowli zakopanej w ziemi.
– To się ciągnie jeszcze dalej – powiedziała geodetka, celując karabinem w głąb korytarza, dokładnie
naprzeciw otworu, którym dostałyśmy się na ten poziom.
Było tam zaokrąglone sklepione przejście i ciemność wskazująca na istnienie następnego odcinka
schodów – wieży, dla której ten poziom był nie podłogą, lecz górnym podestem albo częścią
wierzchołka. Geodetka ruszyła w stronę przejścia, a ja nadal byłam pochłonięta oglądaniem ścian w
świetle latarki. Ich nagość mnie hipnotyzowała. Próbowałam sobie wyobrazić budowniczego tej
konstrukcji, ale nie potrafiłam.
Jeszcze raz pomyślałam o latarni morskiej, którą zobaczyłam późnym popołudniem pierwszego dnia
w obozie. Zakładałyśmy, że ta budowla jest latarnią morską, bo w tym miejscu na mapie widniała
właśnie ona, i wszystkie wiedziałyśmy, jak powinna wyglądać. Geodetka i antropolożka wyraziły na jej
widok coś w rodzaju ulgi. Obecność latarni na mapie i w rzeczywistości dodała im otuchy, poczuły się
pewniej. Znajomość jej przeznaczenia jeszcze bardziej je uspokoiła.
W wypadku wieży nie miałyśmy żadnej z tych informacji. Nie potrafiłyśmy intuicyjnie określić jej
zarysu. Nie wiedziałyśmy, do czego może służyć. I nawet teraz, kiedy zaczęłyśmy schodzić w głąb, wieża
nie odsłoniła przed nami żadnej z tych tajemnic. Psycholożka mogła sobie recytować wymiary „góry”, ale
te liczby nic nie znaczyły, nie miały szerszego kontekstu. Bez niego kurczowe trzymanie się danych było
formą szaleństwa.
– Krąg ma regularny kształt widoczny w zarysie ścian wewnętrznych, co sugeruje precyzję wykonania
budynku – stwierdziła antropolożka.
Budynku. Już zaczęła odchodzić od idei tunelu.
Wszystkie moje myśli wylały się potokiem słów, jakby w końcu wypłynęły emocje, które zawładnęły
mną na powierzchni.
– Ale po co tutaj jest? I jak to możliwe, że nie ma tego na mapach? Czy mogła to zbudować i ukryć
któraś z wcześniejszych ekspedycji?
Zadałam te i wiele innych pytań, nie spodziewając się odpowiedzi. Choć nie odkryłyśmy żadnego
zagrożenia, czułam potrzebę unikania ewentualnych chwil milczenia. Jakby nagość tych ścian w jakiś
sposób karmiła się ciszą i w przestrzeni między naszymi słowami mogło się coś pojawić. Gdybym
podzieliła się tą obawą z psycholożką, wzbudziłabym jej niepokój, wiem o tym. Byłam jednak bardziej
nastrojona na samotność niż którakolwiek z nas i w tym momencie naszej misji rozpoznawczej to miejsce
zdawało się czuwać.
Zduszony okrzyk geodetki przerwał mi w pół słowa, bez wątpienia ku wielkiej uldze antropolożki.
– Zobaczcie! – powiedziała geodetka, kierując latarkę w stronę korytarza.
Podbiegłyśmy i spojrzałyśmy w tamtą stronę, przyświecając sobie latarkami.
Schody rzeczywiście wiodły w dół, tym razem łagodnie zakręcając. Stopnie były o wiele szersze, ale
wciąż z tych samych materiałów. Zobaczyłam, że mniej więcej na wysokości ramienia, około półtora
metra nad podłogą, do ściany przylega coś, co na początku wydało mi się leciutko skrzącymi się
zielonymi pnączami, które sięgały dalej, ku ciemności na dole. Nagle nawiedziło mnie absurdalne
wspomnienie kwiecistej tapety w łazience domu, w którym mieszkałam razem z mężem. Kiedy tak
patrzyłam, „pnącza” nabrały wyrazistszego kształtu i zobaczyłam, że tworzą słowa: napisane kursywą
litery odstawały od ściany na mniej więcej piętnaście centymetrów.
– Poświeć – powiedziałam i przepchnęłam się kilka stopni w dół.
Krew uderzyła mi do głowy, głośno zaszumiało mi w uszach. Zrobienie tych kilku kroków wymagało
nadzwyczajnej samokontroli. Nie potrafię opisać, jaki impuls mnie do tego skłonił – chyba tylko fakt, że
byłam biolożką, a to coś miało dziwnie organiczny wygląd. Może gdyby była przy mnie językoznawczyni,
zdałabym się na nią.
– Cokolwiek to jest, niczego nie dotykaj – ostrzegła mnie antropolożka.
Pokiwałam głową, ale byłam zbyt zachwycona odkryciem. Gdyby jakiś impuls kazał mi dotknąć słów
na ścianie, nie zdołałabym się powstrzymać.
Czy byłam zaskoczona, kiedy zbliżyłam twarz do ściany i okazało się, że rozumiem język, w którym
napisano te słowa? Tak. Czy to odkrycie przepełniło mnie czymś w rodzaju euforii zmieszanej ze
strachem? Tak. Starałam się stłumić tysiąc nowych wzbierających we mnie pytań. Świadoma wagi tej
chwili, najspokojniejszym głosem, jaki zdołałam z siebie wydobyć, zaczęłam głośno czytać od początku:
Tam, gdzie spoczywają dławiące owoce, które pochodzą z ręki grzesznika, przyniosę nasiona
śmierci, by dzielić się nimi z robactwem, co...
Dalszą część spowijała ciemność.
– To słowa? Słowa? – spytała antropolożka.
Tak, słowa.
– Z czego są zrobione? – dorzuciła geodetka.
Czy musiały być z czegoś zrobione?
Światło, które padało na niekończące się zdanie, trzęsło się i drgało. Słowa: „tam, gdzie spoczywają
dławiące owoce”, zanurzały się na zmianę w ciemności i jasności, jakby trwała zacięta bitwa o ich
znaczenie.
– Zaczekaj chwilę. Muszę się dostać bliżej.
Czy naprawdę musiałam? Tak, musiałam się dostać bliżej.
Z czego są zrobione?
Nawet się nad tym nie zastanawiałam, choć powinnam była. Nadal próbowałam analizować
znaczenie, nie zaświtała mi jeszcze myśl o pobraniu próbki. Ale jakąż ulgę poczułam, słysząc to pytanie!
Pomogło mi zwalczyć przymus dalszego czytania, schodzenia w większą ciemność i jeszcze głębiej,
dopóki nie przeczytam wszystkiego, co zostało napisane. Pierwsze słowa już zaczęły niespodziewanie
wnikać do mojego umysłu, znajdując tam żyzne podłoże.
Podeszłam więc bliżej, spojrzałam na „tam, gdzie spoczywają dławiące owoce”. Zobaczyłam, że
litery połączone pochyłym pismem są z czegoś, co laikowi przypominałoby gęsty, zielony, paprociowy
mech, lecz w rzeczywistości prawdopodobnie było jakimś rodzajem grzybów albo innych eukariontów.
Wszystkie zakręcone włókna były bardzo ciasno upakowane i odstawały od ściany. Słowa wydzielały
woń ilastej ziemi połączoną z nutą zepsutego miodu. Maleńki las kołysał się ledwie zauważalnie niczym
trawa morska poruszana delikatnym prądem oceanu.
W tym miniaturowym ekosystemie istniały też inne elementy. Większość stworzeń przysłoniętych
zielonymi włókienkami była przezroczysta i miała kształt maleńkich rączek tkwiących w podłożu nasadą
dłoni. Na koniuszkach „palców” zauważyłam złote bąbelki. Przysunęłam się bliżej jak kretynka, jak ktoś,
kto nie przeszedł wielomiesięcznego szkolenia w zakresie survivalu i nigdy nie studiował biologii. Ktoś,
kto dał się nabrać i niesłusznie uznał, że słowa należy czytać.
Miałam pecha – a może szczęście? Pobudzony ruchem powietrza bąbelek w literze „W” wybrał sobie
tę chwilę, żeby pęknąć, i strzyknął maleńkim strumieniem złotych zarodników. Cofnęłam się, ale chyba
poczułam, jak coś mi wpada do nosa, woń zepsutego miodu na moment przybrała na sile.
Wytrącona z równowagi, odsunęłam się jeszcze dalej, wypowiadając w myślach kilka najlepszych
przekleństw geodetki. Zawsze wszystko instynktownie ukrywałam. Mogłam sobie wyobrazić, jak
zareagowałaby psycholożka na moje skażenie, gdybym przyznała się do niego grupie.
– To jakieś grzyby – powiedziałam w końcu, biorąc głęboki oddech, żeby zapanować nad głosem. –
Litery są z owocników.
Kto wie, czy rzeczywiście tak było. Po prostu nie znalazłam lepszej odpowiedzi.
Mój głos musiał sprawiać wrażenie spokojniejszego niż moje myśli, bo nie zwrócił niczyjej uwagi.
Ton moich towarzyszek nie wskazywał na to, że zauważyły, jak zarodniki strzykają mi w twarz. Byłam tak
blisko. Zarodniki były takie maleńkie, takie nieważne. Przyniosę nasiona śmierci.
– Słowa? Z grzybów? – zdziwiła się geodetka, głupio za mną powtarzając.
– Żaden ze znanych ludziom języków nie stosuje tej metody zapisu – powiedziała antropolożka. – Czy
istnieją zwierzęta, które komunikują się w ten sposób?
Nie zdołałam powstrzymać śmiechu.
– Nie, żadne zwierzę nie komunikuje się w ten sposób.
A nawet jeśli tak, to go sobie nie przypominałam – ani wtedy, ani później.
– Żartujesz? To żart, prawda? – spytała geodetka.
Wydawała się gotowa, by zejść na dół i udowodnić mi błąd, ale nie ruszyła się z miejsca.
– Owocniki – powtórzyłam prawie jak w transie. – Tworzą słowa.
Ogarnął mnie spokój. Towarzyszące mu doznanie – jakbym nie mogła albo nie chciała oddychać – bez
wątpienia miało podłoże psychiczne, nie fizyczne. Nie zaobserwowałam żadnych zmian fizjologicznych,
ale w pewnym sensie to było nieistotne. Wiedziałam, że raczej nie mamy w obozie antidotum na coś tak
niespotykanego.
Paraliżowały mnie zwłaszcza informacje, które usiłowałam przeanalizować. Słowa składały się z
symbiotycznych owocników nieznanego mi gatunku. Po drugie, warstewka zarodników na literach
oznaczała, że im dalej w głąb wieży zejdziemy, tym więcej potencjalnych substancji skażających znajdzie
się w powietrzu. Czy był sens dzielić się tymi spostrzeżeniami z resztą, skoro wzbudziłyby tylko
niepokój? Uznałam – być może samolubnie – że nie. Że raczej warto dopilnować, by moje towarzyszki
nie naraziły się na bezpośrednie działanie tych organizmów, zanim wrócimy z odpowiednim sprzętem.
Wszystkie inne oceny zależały od czynników środowiskowych i biologicznych, a byłam coraz bardziej
przekonana, że mam na ich temat niewystarczające dane.
Wróciłam po schodach na podest. Geodetka i antropolożka patrzyły na mnie wyczekująco, jakby
chciały usłyszeć coś więcej. Zwłaszcza antropolożka była spięta: jej spojrzenie na niczym się nie
zatrzymywało, bez przerwy wodziła wzrokiem. Może i zdołałabym zmyślić informacje, które
przerwałyby te bezustanne poszukiwania. Ale czy mogłam powiedzieć o tych słowach na ścianie coś poza
tym, że były albo czymś nieprawdopodobnym, albo szaleństwem, albo jednym i drugim? Wolałabym, żeby
zostały napisane w nieznanym języku, wtedy w pewnym sensie miałybyśmy łatwiejszą zagadkę do
rozwiązania.
– Powinnyśmy wracać – rzuciłam.
Nie zalecałam tego jako najlepszej strategii działania – chciałam ograniczyć ich ekspozycję na
zarodniki, dopóki sama nie odczuję długofalowych skutków. Poza tym wiedziałam, że jeśli spędzę tam
więcej czasu, może mną zawładnąć przymus, by zejść po schodach i czytać dalej. Moje towarzyszki
musiałyby mnie powstrzymać siłą, a nie byłam pewna, co bym wtedy zrobiła.
Antropolożka i geodetka nic więcej nie powiedziały. Gdy wracałyśmy na górę, przez chwilę, mimo
przebywania w zamkniętej przestrzeni, kręciło mi się w głowie i poczułam coś w rodzaju panicznego
strachu: ściany nagle nabrały cielesnego aspektu, jakbyśmy podróżowały przez gardziel bestii.
Kiedy powiedziałyśmy psycholożce o swoim odkryciu, kiedy wyrecytowałam część słów, na
początku zamarła, przejawiając przy tym dziwną czujność. Potem postanowiła zejść i zobaczyć słowa na
własne oczy. Toczyłam wewnętrzną walkę, zastanawiając się, czy powinnam ją ostrzec. W końcu
powiedziałam:
– Obserwuj ze schodów. Nie wiadomo, czy nie ma tam jakichś toksyn. Następnym razem powinnyśmy
włożyć maski.
Odziedziczyłyśmy je po poprzedniej ekspedycji. Leżały w zaplombowanej skrzynce.
– Paraliż to nie przekonująca analiza? – powiedziała, wbijając we mnie wzrok.
Poczułam dziwne mrowienie, ale się nie odezwałam, niczego nie zrobiłam. Reszta chyba nawet nie
zdawała sobie sprawy, że psycholożka przemówiła. Dopiero później zrozumiałam, że próbowała na mnie
zadziałać sugestią hipnotyczną przeznaczoną wyłącznie dla mnie.
Najwidoczniej moja reakcja mieściła się w normie, bo psycholożka zeszła na dół. Z niepokojem
czekałyśmy na górze. Co byśmy zrobiły, gdyby nie wróciła? Poczułam się tak, jakby zagroziła mojemu
prawu własności. Poruszyła mnie myśl, że psycholożka też może doświadczyć potrzeby czytania dalej i
że jej ulegnie. Nie wiedziałam, co znaczą te słowa, ale chciałam, żeby coś znaczyły, żebym mogła
szybciej wyzbyć się wątpliwości, przywrócić rozsądek wszystkim równaniom. Przez takie myśli nie
mogłam się skupić na skutkach obecności zarodników w swoim organizmie.
Na szczęście nikt nie miał ochoty rozmawiać podczas oczekiwania na psycholożkę, a ona zaledwie
piętnaście minut później wygramoliła się po schodach ku światłu, mrugając oczami, zanim przyzwyczaiły
się do jasności.
– Interesujące – powiedziała bezbarwnym tonem, stojąc nad nami i zdejmując pajęczyny z ubrania. –
Nigdy nie widziałam czegoś podobnego.
Wyglądała tak, jakby chciała coś dodać, ale się rozmyśliła.
Jej słowa graniczyły z kretynizmem. I najwidoczniej nie byłam odosobniona w tej ocenie.
– Interesujące? – powtórzyła antropolożka. – Nikt w całej historii świata nie widział czegoś takiego.
Nikt. Nigdy. A ty mówisz, że to „interesujące”?
Chyba była o włos od ataku histerii. Geodetka tylko się w nie obie wpatrywała, jakby to one były
obcymi organizmami.
– Mam cię uspokoić? – spytała psycholożka.
Jej słowa zabrzmiały oschle. Antropolożka wymamrotała coś obojętnym tonem i utkwiła spojrzenie w
ziemi.
Wkroczyłam w tę ciszę z własną sugestią:
– Potrzebujemy czasu, żeby to przemyśleć. Potrzebujemy czasu, żeby postanowić, co dalej.
Oczywiście miałam na myśli to, że sama potrzebuję czasu, żeby się przekonać, czy wciągnięte z
powietrzem zarodniki podziałają na mnie wystarczająco mocno, bym musiała wyznać, co się stało.
– Może nam nie starczyć czasu do końca świata – powiedziała geodetka.
Z nas wszystkich chyba właśnie ona najlepiej zrozumiała, co oznacza nasze znalezisko: zrozumiała, że
być może trafiłyśmy do jakiegoś koszmaru. Psycholożka zignorowała ją jednak i wzięła moją stronę.
– Rzeczywiście potrzebujemy czasu. Resztę dnia powinnyśmy poświęcić na wykonywanie swoich
zadań.
Wróciłyśmy więc do obozu na lunch, a potem skupiłyśmy się na „zwykłych sprawach”, ja natomiast
ciągle obserwowałam swoje ciało, wypatrując zmian. Było mi zimno czy raczej gorąco? Czy ten ból w
kolanie był spowodowany dawną kontuzją, której nabawiłam się podczas pracy w terenie, czy może
dopiero teraz się pojawił? Spojrzałam nawet na wyświetlacz czarnego gadżetu, ale nadal był nieaktywny.
Na razie nie zaszła we mnie żadna radykalna zmiana. Gdy gromadziłyśmy próbki i robiłyśmy pomiary w
pobliżu obozu – jakby zbytnie oddalanie się od niego oznaczało przejście pod kontrolę wieży – powoli
się odprężałam i powtarzałam sobie, że zarodniki nie mają na mnie żadnego wpływu... choć przecież
wiedziałam, że okres inkubacji u niektórych gatunków może trwać miesiącami albo i latami. Chyba po
prostu się łudziłam, że mogę być bezpieczna przynajmniej przez kilka najbliższych dni.
Geodetka skupiła się na dodawaniu szczegółów i niuansów do map, które dostałyśmy od
zwierzchników. Antropolożka poszła obejrzeć pozostałości kilku chat czterysta metrów dalej.
Psycholożka została w namiocie i pisała w dzienniku. Może donosiła o tym, że otaczają ją kretynki, a
może po prostu zdawała relację z każdej chwili naszych porannych odkryć.
Ja przez godzinę obserwowałam maleńką czerwono-zieloną żabkę drzewną na odwrotnej stronie
szerokiego, grubego liścia, a potem przez kolejną godzinę śledziłam drogę opalizującej czarnej ważki,
która nie powinna była występować na poziomie morza. Resztę czasu spędziłam na sośnie z lornetką
skierowaną ku wybrzeżu i latarni morskiej. Lubiłam się wspinać. Poza tym lubiłam ocean i odkryłam, że
wpatrywanie się w jego wody działa na mnie uspokajająco. Powietrze było takie czyste, takie świeże,
podczas gdy po drugiej stronie granicy został świat epoki nowoczesności: brudny, wymęczony,
niedoskonały, schyłkowy, wojujący z samym sobą. Tam ciągle czułam się tak, jakby moja praca
sprowadzała się do daremnych prób ocalenia nas przed tym, kim jesteśmy.
Obfitość biosfery Strefy X znajdowała odzwierciedlenie w bogactwie świata ptaków: od gajówek i
dzięciołów po kormorany i czarne ibisy. Mogłam też zajrzeć na słone bagna i moje zainteresowanie
zostało nagrodzone minutą obserwowania pary wydr. Na moment spojrzały w górę i poczułam się tak,
jakby wiedziały, że na nie patrzę. W dziczy często odnosiłam podobne wrażenie – że nic nie jest do końca
takie, jakie się wydaje – i musiałam tłumić w sobie to doznanie, bo inaczej mogłoby naruszyć mój
naukowy obiektywizm. Było tam coś jeszcze, ociężale sunęło przez trzcinę, ale znajdowało się bliżej
latarni morskiej, głęboko w zaroślach. Nie potrafiłam zgadnąć, co to takiego. Po chwili rośliny przestały
się poruszać i zupełnie straciłam to coś z oczu. Przypuszczałam, że znów pojawił się dzik, bo dziki są
dobrymi pływakami, równie mało wybrednymi w kwestii siedliska, jak i diety.
Ogólnie rzecz biorąc, o zmierzchu okazało się, że strategia skupienia się na swoich zadaniach ukoiła
nasze nerwy. Napięcie nieco zelżało i przy kolacji nawet trochę żartowałyśmy.
– Chciałabym wiedzieć, o czym myślisz – wyznała mi antropolożka.
– Nie, nie chciałabyś – odpowiedziałam, na co zareagowała zaskakującym śmiechem.
Nie potrzebowałam ich głosów w swojej głowie, ich wyobrażeń o mnie ani ich własnych opowieści
czy problemów. Czemu one miałyby potrzebować moich?
Nie miałam jednak nic przeciwko atmosferze koleżeństwa, która wśród nas zapanowała, nawet jeśli
miała być tylko chwilowa. Psycholożka pozwoliła nam wypić po dwa piwa ze składziku z alkoholem, po
których rozluźniłyśmy się do tego stopnia, że nawet niezdarnie zaproponowałam, żebyśmy po zakończeniu
misji utrzymywały ze sobą jakiś kontakt. Wtedy przestałam już wypatrywać w sobie fizjologicznych i
psychicznych reakcji na zarodniki i odkryłam, że dogaduję się z geodetką lepiej, niż przypuszczałam.
Nadal nie lubiłam antropolożki, ale przede wszystkim w kontekście misji, a nie tego, co do mnie mówiła.
Uważałam, że w terenie – podobnie jak niektórzy sportowcy dobrze spisujący się na treningach, ale nie w
czasie rozgrywek – wykazała jak dotąd brak siły psychicznej. Choć samo zgłoszenie się na ochotnika do
takiej misji też o czymś świadczyło.
Gdy krótko po zapadnięciu mroku siedziałyśmy wokół ogniska i od strony mokradeł dobiegło nocne
zawodzenie, na początku odpowiedziałyśmy mu chórem, ośmielone krążącym we krwi alkoholem. W
porównaniu z wieżą bestia z mokradeł wydawała nam się niemal starym przyjacielem. Byłyśmy pewne,
że w końcu uda się ją sfotografować, udokumentować jej zachowanie, zaszufladkować ją i przydzielić jej
miejsce w taksonomii żywych stworzeń. Że ją poznamy, co w wypadku wieży zapewne nigdy się nie uda.
Przestałyśmy jednak krzyczeć, kiedy zawodzenie rozległo się głośniej, w sposób sugerujący złość, jakby
bestia wiedziała, że ją przedrzeźniamy. Wtedy nasz śmiech wokół ogniska stał się nerwowy, a
psycholożka uznała to za sygnał, by przygotować nas do następnego dnia.
– Jutro jeszcze raz zajrzymy do tunelu. Zejdziemy niżej, zachowując pewne środki ostrożności i,
zgodnie z sugestią, w maskach na twarzy. Spiszemy słowa ze ścian. Mam nadzieję, że uda nam się
określić ich wiek. Poza tym może oszacujemy głębokość tunelu. Po południu znowu zajmiemy się
ogólnym rozpoznaniem terenu. Będziemy działać zgodnie z tym harmonogramem, dopóki nie uznamy, że
wiemy wystarczająco dużo o tunelu i o jego znaczeniu dla Strefy X.
O wieży, nie o tunelu. Kładła na to tak niewielki nacisk, że równie dobrze mogłaby mówić o
zbadaniu opuszczonego centrum handlowego... a jednak jej zachowanie wydawało się jakby
wyreżyserowane.
Nagle wstała i wypowiedziała dwa słowa:
– Konsolidacja władzy.
Ciała geodetki i antropolożki rozluźniły się, ich oczy zaszły mgłą. Byłam wstrząśnięta, ale starałam
się je naśladować, mając nadzieję, że psycholożka nie zauważyła chwilowej zwłoki. Nie czułam
najmniejszego przymusu, lecz najwidoczniej zostałyśmy zaprogramowane tak, by wchodzić w stan
hipnozy w reakcji na słowa wypowiadane przez psycholożkę.
Psycholożka, wykazując więcej asertywności niż przed chwilą, powiedziała:
– Zachowacie wspomnienie rozmowy na temat kilku możliwych strategii działania w odniesieniu do
tunelu. Będziecie przekonane, że w końcu zgodziłyście się ze mną w sprawie najlepszej strategii i że
jesteście absolutnie pewne jej słuszności. Ilekroć pomyślicie o tej decyzji, doświadczycie poczucia
spokoju i wewnątrz tunelu też zachowacie spokój, a na wszelkie bodźce będziecie reagowały zgodnie ze
szkoleniem. Nie będziecie podejmowały nieuzasadnionego ryzyka. Nadal będziecie widziały strukturę
zbudowaną ze zlepu muszlowego i kamienia. Będziecie miały całkowite zaufanie do koleżanek i cały czas
będzie wam towarzyszyło poczucie wspólnoty. Jeśli po wyjściu ze struktury zobaczycie ptaka w locie,
doświadczycie silnego poczucia, że postępujecie słusznie, że jesteście we właściwym miejscu. Kiedy
pstryknę palcami, nie będziecie nic pamiętały z tej rozmowy, ale wypełnicie moje zalecenia. Poczujecie
się bardzo zmęczone i będziecie chciały pójść do namiotu, żeby dobrze się wyspać przed jutrzejszą
pracą. Nic wam się nie przyśni. Nie będziecie miały koszmarów.
Gdy to mówiła, patrzyłam prosto przed siebie, a kiedy pstryknęła palcami, starałam się naśladować
reakcje geodetki i antropolożki. Wątpię, by psycholożka nabrała podejrzeń. Poszłam do namiotu o tej
samej porze co pozostałe uczestniczki.
Miałam nowe dane do przeanalizowania – oprócz wieży. Wiedziałyśmy, że rola psycholożki polega
na zapewnianiu równowagi i spokoju w sytuacjach stresowych i że do tego celu służy jej między innymi
sugestia hipnotyczna. Nie mogłam mieć do kobiety pretensji, że pełni swoją funkcję. Jednak ujrzenie tego
na własne oczy wzbudziło mój niepokój. Myśl, że ktoś może cię poddawać sugestii hipnotycznej, to coś
zupełnie innego niż obserwowanie takiego zabiegu. Jak wielką sprawowała nad nami władzę? Co miała
na myśli, mówiąc, że będziemy nadal widzieć w wieży strukturę zbudowaną ze zlepu muszlowego i
kamienia?
Co najważniejsze, udało mi się zaobserwować przynajmniej jeden skutek oddziaływania zarodników:
uodporniły mnie na hipnotyczne sugestie psycholożki. Przemieniły w kogoś w rodzaju spiskowca
knującego przeciwko niej. Nawet jeśli jej wpływ był dla nas korzystny, to ilekroć się zastanawiałam, czy
nie wyznać, że jestem odporna na hipnozę, czułam niepokój – oznaczało to przecież, że jestem coraz
mniej podatna na wszelkie warunkowanie wplecione w nasze szkolenie.
Ukrywałam teraz nie jedną, lecz dwie tajemnice, a zatem stale i nieodwracalnie oddalałam się od
ekspedycji i jej celu.
Wyobcowanie w jego rozlicznych formach nie było dla tych misji niczym nowym. Zrozumiałam to,
gdy podobnie jak reszta skorzystałam z okazji obejrzenia wywiadów nagranych po powrocie członków
jedenastej ekspedycji. Kiedy odkryto, że ci osobnicy wrócili do dawnego życia, poddano ich
kwarantannie i wypytano o zgromadzone doświadczenia. Co dość zrozumiałe, w większości wypadków
władze poinformowali członkowie ich rodzin, którym powrót najbliższych wydał się dziwny i
niepokojący. Wszystkie dokumenty znalezione przy tych, którzy wrócili, zostały skonfiskowane przez
naszych zwierzchników w celu poddania ich analizie i badaniom. Tę informację także nam udostępniono.
Wywiady były dość krótkie i wszystkich ośmiu członków ekspedycji opowiadało tę samą historię. W
Strefie X nie spotkało ich nic niezwykłego, nie zgromadzili żadnych niezwykłych odczytów i nie
informowali o jakichkolwiek niezwykłych konfliktach wewnętrznych. Po pewnym czasie wszyscy
zapragnęli jednak wrócić do domu i postanowili to zrobić. Żaden z członków ekspedycji nie potrafił
wyjaśnić, jak udało im się przekroczyć granicę ani dlaczego poszli prosto do domu, zamiast najpierw
zdać raport przełożonym. Po prostu jeden po drugim porzucili misję, zostawili dzienniki i wrócili do
domu. Jakimś cudem.
W czasie wywiadów mieli przyjazne miny i patrzyli prosto w obiektyw. Nawet jeśli ich słowa
wydawały się trochę beznamiętne, towarzyszył im ogólny spokój, wszyscy zachowywali się prawie jak w
transie – nawet krzepki, żylasty mężczyzna, który pełnił podczas misji funkcję eksperta do spraw
wojskowości, człowiek o żywym, energicznym usposobieniu. Pod względem emocjonalnym byli dla mnie
nie do odróżnienia. Miałam poczucie, że patrzą na świat przez jakąś zasłonę, że choć rozmawiają z
osobami przeprowadzającymi wywiad, to w czasie i przestrzeni są od nich bardzo daleko.
Dokumenty, które przy nich znaleziono, okazały się szkicami krajobrazów ze Strefy X albo krótkimi
opisami. Były wśród nich także rysunki zwierząt i karykatury innych uczestników ekspedycji. W którymś
momencie każdy rysował latarnię morską albo o niej pisał. Szukanie w tych papierach ukrytego znaczenia
było tym samym co szukanie ukrytego znaczenia w otaczającej nas przyrodzie. Jeśli takie znaczenie
istniało, mogło zostać odkryte wyłącznie okiem obserwatora.
Szukałam wtedy zapomnienia, a w tych pustych anonimowych twarzach, nawet w tej boleśnie
znajomej – nieszkodliwej ucieczki. Śmierci, która nie oznaczałaby bycia martwą.
Kiedy obudziłam się rano, moje zmysły były tak wyostrzone, że nawet szorstka, brązowa kora sosen i
zwyczajne gwałtowne opadanie dzięcioła w locie wydawały mi się czymś w rodzaju małego objawienia.
Opuściło mnie zmęczenie po czterodniowym marszu do obozu. Czy był to skutek uboczny działania
zarodników, czy może jedynie efekt dobrze przespanej nocy? Czułam się tak rześko, że w zasadzie się nad
tym nie zastanawiałam.
Moją zadumę wkrótce przerwały wstrząsające wieści. Antropolożka zniknęła, zabierając z namiotu
tylko rzeczy osobiste. Na domiar złego psycholożka wydawała się roztrzęsiona i wyglądała na
niewyspaną. Dziwnie mrużyła oczy, była bardziej rozczochrana niż zwykle. Zauważyłam błoto, które
przylgnęło do boków jej butów. Utykała na prawą nogę, jakby była ranna.
– Gdzie jest antropolożka? – zapytała geodetka surowym tonem.
Trzymałam się z boku, próbując to wszystko zrozumieć. Co zrobiłaś z antropolożką? – pytałam w
myślach, choć wiedziałam, że to niesprawiedliwe. Psycholożka była taka sama jak wcześniej. To, że
teraz znałam sekret jej magicznych sztuczek, nie musiało oznaczać, że nam zagraża.
Psycholożka stawiła czoło atmosferze narastającej paniki, wypowiadając dziwne słowa:
– Rozmawiałam z nią wczoraj późnym wieczorem. To, co zobaczyła w tej... budowli, tak bardzo ją
poruszyło, że nie chciała dłużej uczestniczyć w ekspedycji. Ruszyła z powrotem w stronę granicy, żeby
zaczekać na wycofanie. Zabrała ze sobą częściowy raport, dzięki któremu zwierzchnicy dowiedzą się o
naszych postępach.
Widząc uśmieszek, na który psycholożka miała zwyczaj sobie pozwalać w niestosownych momentach,
nabrałam ochoty, żeby dać jej w twarz.
– Przecież zostawiła swoje rzeczy, nawet pistolet – zauważyła geodetka.
– Zabrała tylko to, co niezbędne. Dzięki temu więcej zostało dla nas, a dodatkowy pistolet też się
przyda.
– Myślisz, że potrzebny nam dodatkowy pistolet? – spytałam psycholożkę.
To było naprawdę dziwne. W pewnym sensie psycholożka fascynowała mnie równie mocno jak
wieża. Motywy jej działania, pobudki, którymi się kierowała. Czemu teraz nie zastosowała hipnozy?
Może nawet mimo warunkowania nie da się zaszczepić niektórych rzeczy sugestią ani wymazać
powtórzeniami – a może po wydarzeniach ubiegłej nocy zabrakło jej odwagi.
– Trudno powiedzieć, co jest nam tu potrzebne, a co nie – odrzekła psycholożka. – Ale na pewno
obędziemy się bez antropolożki, skoro nie była w stanie wykonać swojej pracy.
Wpatrywałyśmy się w psycholożkę. Geodetka splotła ręce na piersi. Wyszkolono nas tak, byśmy
bacznie obserwowały koleżanki, wypatrując oznak nagłego stresu albo zaburzeń. Przypuszczam, że
geodetka myślała to co ja: że teraz mamy wybór. Możemy przyjąć wyjaśnienie zniknięcia koleżanki
przedstawione przez psycholożkę albo je odrzucić. Odrzucenie oznaczałoby, że psycholożka nas
okłamała, zatem w krytycznym momencie odrzuciłybyśmy także jej zwierzchnictwo. A gdybyśmy
spróbowały wyruszyć w drogę powrotną, z nadzieją że dogonimy antropolożkę i zweryfikujemy
wyjaśnienie psycholożki... Czy miałybyśmy wystarczająco silną wolę, by potem wrócić do obozu?
– Powinnyśmy dalej działać według planu – powiedziała psycholożka. – Powinnyśmy zbadać...
wieżę.
W tym kontekście słowo „wieża” zabrzmiało jak jawne błaganie o moją lojalność.
Geodetka nadal się wahała, jakby walczyła z sugestią psycholożki z poprzedniego dnia. To wzbudziło
we mnie niepokój z innego powodu. Nie zamierzałam opuścić Strefy X przed zbadaniem wieży. To
postanowienie było we mnie głęboko zakorzenione. Nie mogłam zatem znieść myśli, że już niedługo
stracę następną członkinię zespołu, która zostawi mnie samą z psycholożką. I to akurat teraz, kiedy nie
byłam jej pewna i nadal nie miałam pojęcia, jak na mnie wpłynie kontakt z zarodnikami.
– Ona ma rację – powiedziałam. – Powinnyśmy kontynuować misję. Poradzimy sobie bez
antropolożki.
Znaczące spojrzenie, które skierowałam w stronę geodetki, uzmysłowiło jednak im obu, że jeszcze
wrócimy do tej sprawy.
Geodetka z ociąganiem skinęła głową i odwróciła wzrok.
Z ust psycholożki wydobyło się wyraźne westchnienie ulgi albo zmęczenia.
– W takim razie sprawa załatwiona – powiedziała i przeszła obok geodetki, żeby wziąć się do
szykowania śniadania.
Dotąd zawsze zajmowała się tym antropolożka.
W wieży czekały nas kolejne zmiany. Razem z geodetką napełniłyśmy lekkie plecaki taką ilością
jedzenia i wody, by starczyło nam na cały dzień. Wzięłyśmy broń. Włożyłyśmy maski, żeby nie wdychać
zarodników, mimo że dla mnie było już za późno. Obie miałyśmy na głowach kaski z przyczepionymi do
nich latarkami.
Psycholożka stała jednak na trawie tuż obok kręgu wieży i nie zamierzała wchodzić do środka.
– Będę chroniła właz – oznajmiła.
– Przed czym? – spytałam z niedowierzaniem.
Wolałam nie spuszczać jej z oczu. Chciałam, żeby też podjęła ryzyko związane z badaniem terenu, a
nie tylko stała na górze i miała nad nami władzę wynikającą z takiego podziału zadań.
Geodetka również nie była zadowolona.
– Powinnaś iść z nami. We trójkę jest bezpieczniej – powiedziała prawie błagalnym tonem
wskazującym na wysoki poziom tłumionego stresu.
– Musicie mieć pewność, że właz jest chroniony – upierała się psycholożka, wsuwając magazynek do
pistoletu.
Ostry zgrzytliwy dźwięk odbił się głośniejszym echem, niż można się było spodziewać.
Geodetka ścisnęła karabin szturmowy tak mocno, że zobaczyłam, jak bieleją jej knykcie.
– Musisz iść z nami.
– Nie ma potrzeby ryzykować, schodząc tam we trójkę – powiedziała psycholożka, a słysząc, jak
moduluje głos, domyśliłam się, że znowu próbuje zastosować sugestię hipnotyczną.
Uścisk geodetki na karabinie zelżał. Na chwilę rysy jej twarzy jakby straciły wyrazistość.
– Masz rację – powiedziała. – Oczywiście, masz rację. To, co mówisz, brzmi bardzo sensownie.
Poczułam ciarki na plecach. Teraz były dwie przeciwko jednej.
Zastanowiłam się nad tym i przeprowadziłam błyskawiczną analizę spojrzenia psycholożki, kiedy
skupiła na mnie uwagę. Dopadły mnie koszmarne, paranoidalne wizje. Wrócimy i okaże się, że właz jest
zamknięty albo psycholożka nas zastrzeli, gdy tylko wynurzymy się ku niebu. Ale przecież codziennie
mogła nas zabić we śnie.
– W sumie to nie aż takie ważne – powiedziałam po chwili. – Jesteś nam równie potrzebna na górze,
jak na dole.
Zeszłyśmy zatem, tak jak poprzednio, pod bacznym spojrzeniem psycholożki.
Gdy tylko dotarłyśmy do pierwszego podestu, jeszcze przed wejściem na szersze schody wiodące
spiralnie w dół, przed ponownym ujrzeniem słów napisanych na ścianie, zauważyłam, że... wieża
oddycha. Wieża oddychała, a kiedy dotknęłam ścian, poczułam, że pobrzmiewa w nich echo bicia serca...
i że nie są z kamienia, tylko z żywej tkanki. Te ściany nadal były nagie, ale emanowały srebrnawobiałym
fosforyzującym blaskiem. Świat jakby się zakołysał, a ja ciężko usiadłam pod ścianą. Geodetka podeszła,
próbowała pomóc mi wstać. Kiedy w końcu mi się udało, chyba się trzęsłam. Nie wiem, czy potrafię
wyrazić doniosłość tej chwili słowami. Wieża była żywą istotą. Schodziłyśmy w głąb jakiegoś
organizmu.
– Co ci jest? – spytała geodetka głosem stłumionym przez maskę. – Co się stało?
Złapałam ją za rękę i siłą przyłożyłam jej dłoń do ściany.
– Puszczaj!
Próbowała się odsunąć, ale byłam silniejsza.
– Czujesz? – spytałam nieubłaganie. – Czujesz to?
– Co mam czuć? O czym ty mówisz?
Oczywiście się wystraszyła. Według niej zachowywałam się nieracjonalnie.
Mimo to nie ustępowałam.
– Wibracje. Jakby rytm.
Wypuściłam jej dłoń i odsunęłam się.
Geodetka wzięła długi, głęboki oddech, ale nadal trzymała rękę przy ścianie.
– Nie. A może? Nie. Nie, niczego nie czuję.
– A ściana? Z czego jest zbudowana?
– Oczywiście z kamienia – powiedziała.
W łukowatym snopie światła mojej latarki jej zacieniona twarz wydawała się zapadnięta, oczy były
wielkie i zatopione w ciemności, a w masce wyglądała tak, jakby nie miała nosa i ust.
Wzięłam głęboki oddech. Chciałam, żeby wszystko wyszło na jaw: to, że jestem skażona, że
psycholożka hipnotyzuje nas o wiele bardziej, niż przypuszczałyśmy. Że ściany są z żywej tkanki. Ale
niczego nie wyjawiłam. Zamiast tego zebrałam się do kupy, jak mawiał mój mąż. Zebrałam się do kupy,
bo miałyśmy iść dalej, a geodetka ani nie widziała tego, co ja, ani tego nie doświadczyła. I nie umiałam
jej tego przekazać.
– Nieważne – powiedziałam. – Przez chwilę miałam mętlik w głowie.
– Słuchaj, powinnyśmy wracać na górę. Panikujesz – odrzekła geodetka.
Uprzedzono nas, że w Strefie X możemy widzieć rzeczy, których tak naprawdę nie ma. Na pewno
myślała, że właśnie to mi się przytrafiło.
Lekko uniosłam czarny gadżet przy pasku.
– Nie. Nie świeci się. Wszystko w porządku.
To był żart. Kiepski, ale jednak.
– Widziałaś coś, czego tu nie ma. – Nie zamierzała mi tak łatwo odpuścić.
To ty nie widzisz tego, co tu jest, pomyślałam.
– Możliwe – przyznałam. – Ale to chyba ważne, prawda? Czy w tym wszystkim, w tych naszych
raportach, nie chodzi między innymi o to? Coś, co jedna z nas widzi, a druga nie, może mieć znaczenie.
Geodetka przez chwilę zastanawiała się nad moim argumentem.
– Jak się teraz czujesz?
– Dobrze – skłamałam. – Już niczego nie widzę – skłamałam jeszcze raz.
Moje serce zachowywało się tak, jakby w klatce piersiowej zamknięto jakieś zwierzę, które
próbowało się stamtąd wyczołgać. Geodetkę otaczała teraz aureola fosforyzującej bieli ścian. Żaden z
objawów nie ustąpił. Nie przeszło mi.
– W takim razie pójdziemy dalej – oznajmiła geodetka. – Ale tylko pod warunkiem, że powiesz, jeśli
znowu zobaczysz coś niezwykłego.
Pamiętam, że o mało się wtedy nie roześmiałam. Coś niezwykłego? Na przykład dziwne słowa na
ścianie? Wypisane wśród maleńkich kolonii istot nieznanego pochodzenia?
– Obiecuję – powiedziałam. – A ty postąpisz tak samo, prawda?
Odwróciłam sytuację, uświadamiając jej, że ją też może coś takiego spotkać.
– Tylko mnie więcej nie dotykaj, bo zrobię ci krzywdę – ostrzegła.
Pokiwałam głową na znak zgody. Nie spodobało się jej, że fizycznie jestem silniejsza od niej.
Na mocy tego kruchego porozumienia ruszyłyśmy w stronę schodów i gardła wieży. Jej czeluście
jawiły mi się teraz jako niekończąca się wspaniała atrakcja, tak piękna i różnorodna biologicznie, że nie
byłam w stanie jej w pełni ogarnąć. Ale próbowałam, jak zawsze, odkąd zostałam biolożką.
Obiektem mojej wielkiej fascynacji, miejscem zawsze przychodzącym mi na myśl w odpowiedzi na
pytanie o to, dlaczego zostałam biolożką, był zarośnięty basen na podwórku za wynajętym domem, w
którym się wychowałam. Moja matka, wyczerpana nerwowo artystka, osiągnęła pewien sukces, ale
trochę za bardzo lubiła alkohol i ciągle usilnie szukała nowych klientów, tata zaś, bezrobotny księgowy,
specjalizował się w planach szybkiego zbicia fortuny, które zazwyczaj kończyły się fiaskiem. Chyba
żadne z moich rodziców nie potrafiło się skupić na jednej rzeczy. Czasami czułam się tak, jakbym nie
urodziła się w tej rodzinie, lecz trafiła do niej przez przypadek.
Rodzice nie mieli ani sił, ani ochoty, żeby wyczyścić basen w kształcie nerki, mimo że był dość mały.
Wkrótce po tym, jak się wprowadziliśmy, otaczająca go trawa mocno wybujała. Rozpleniła się turzyca i
inne wysokie rośliny. Niskie krzewy posadzone wzdłuż ogrodzenia rozrosły się, zasłaniając płot z siatki.
Szczeliny brukowanej ścieżki wokół basenu wypełniły się mchem. Poziom wody powoli się podniósł,
zasilany deszczem, a jej powierzchnia stawała się coraz bardziej słona od alg. Ważki wciąż przylatywały
na zwiady. Wprowadziły się żaby i wszędzie było widać ruchliwe zniekształcone kropki ich kijanek.
Zadomowiły się nartniki i chrząszcze wodne. Zamiast pozbyć się studwudziestolitrowego akwarium ze
słodką wodą – jak chcieli rodzice – wpuściłam do basenu ryby i niektóre z nich przeżyły ten wstrząs.
Zaczęły się pojawiać miejscowe ptaki, takie jak różne gatunki czapli, ciągnące do żab, ryb i owadów.
Jakimś cudem w basenie zamieszkały też małe żółwie, choć nie miałam pojęcia, skąd się tam wzięły.
W ciągu kilku miesięcy od naszego sprowadzenia się basen zmienił się w dobrze funkcjonujący
ekosystem. Powoli wchodziłam przez skrzypiącą drewnianą furtkę i obserwowałam to wszystko z
zardzewiałego krzesła ogrodowego, które ustawiłam daleko w rogu. Mimo silnego i uzasadnionego
strachu przed utonięciem zawsze uwielbiałam przebywać w pobliżu zbiorników wodnych.
Rodzice robili w domu wszystkie banalne, nieprzyjemne rzeczy, jakie zazwyczaj robią ludzie w
ludzkim świecie – czasami głośno. Ale ja z łatwością mogłam się zatracić w mikroświecie basenu.
Moje skupienie nieuchronnie rosło pod wpływem bezużytecznych wykładów rodziców, których
martwiła chroniczna introwersja córki, jakby poprzez ich wygłaszanie mogli mnie przekonać, że wciąż
nad wszystkim panują. Powtarzali mi, że mam za mało przyjaciół (albo wcale). Że najwidoczniej się nie
staram. Że mogłabym zarabiać, wykonując jakąś dorywczą pracę. Kiedy im jednak powiedziałam, że
kilka razy wbrew własnej woli musiałam się zmienić w mrówkolwa i schować przed łobuzami na dnie
jednej ze żwirowni rozlokowanych na opuszczonych polach za szkołą, nie mieli żadnych gotowych
odpowiedzi. Tak samo jak wtedy, kiedy „bez żadnego powodu” uderzyłam w twarz szkolną koleżankę,
która powiedziała mi „cześć” w kolejce po obiad.
No więc żyliśmy dalej, zamknięci w odrębnych zbiorach zasad. Oni mieli swoje życie, a ja swoje.
Najbardziej lubiłam udawać, że jestem biolożką, a udawanie często prowadzi do stania się niezłą kopią
tego, co naśladujesz, nawet jeśli kopia jest niezła tylko z daleka. Spisałam swoje basenowe obserwacje
w kilku dziennikach. Potrafiłam odróżnić jedną żabę od drugiej – Stary Pluskacz był zupełnie inny niż
Skoczek Brzydal – i wiedziałam, w którym miesiącu mogę się spodziewać inwazji podskakujących
młodych osobników. Wiedziałam, które gatunki czapli pojawiają się przez okrągły rok, a które migrują.
Trudniej było zidentyfikować chrząszcze i ważki, intuicyjnie wyczuć ich cykle życiowe, ale i tak
sumiennie próbowałam je zrozumieć. Wystrzegałam się przy tym książek o ekologii i biologii. Najpierw
chciałam wszystko odkryć sama.
Jak dla mnie – jedynaczki, ekspertki w dziedzinie zastosowań samotności – obserwacja tego
maleńkiego raju mogłaby trwać w nieskończoność. Skleciłam nawet wodoszczelną lampkę do
wodoszczelnego aparatu i zamierzałam zanurzyć to ustrojstwo w ciemnej wodzie, by pstrykać zdjęcia z
wykorzystaniem długiego drutu przymocowanego do spustu migawki. Nie mam pojęcia, czyby mi się
udało, bo nagle odebrano mi luksus, jakim był czas. Szczęście nas opuściło i rodziców nie było już stać
na czynsz. Przeprowadziliśmy się do maleńkiego mieszkania wypełnionego po brzegi obrazami mojej
matki, które niezmiennie kojarzyły mi się z tapetą. Jedną z wielkich traum mojego życia była obawa o los
basenu. Czy nowi właściciele dostrzegą piękno i pozostawią go w nienaruszonym stanie, czy może go
zniszczą, dopuszczając się niewyobrażalnej rzezi ku chwale prawdziwej funkcji basenu?
Nie było mi dane się o tym przekonać – nie potrafiłam tam pójść, ale nie umiałam też zapomnieć o
bogactwie tego miejsca. Pozostało mi jedynie patrzeć w przyszłość i korzystać z wszystkiego, czego się
nauczyłam podczas obserwacji mieszkańców basenu. Potem już nigdy nie spoglądałam wstecz, bez
względu na okoliczności. Jeśli kończyły się środki na sfinansowanie jakiegoś projektu albo badany przez
nas teren zostawał nagle wykupiony i przeznaczony pod budownictwo, nigdy do niego nie wracałam.
Śmierci pewnego rodzaju nie należy przeżywać po raz drugi, niektóre więzi są tak silne, że gdy zostają
zerwane, słyszysz, jak w twoim wnętrzu rozlega się trzask.
Gdy schodziłyśmy w głąb wieży, znowu poczułam – po raz pierwszy od dawna – towarzyszący
odkrywaniu dreszcz, który poznałam jako dziecko. Jednak cały czas czekałam na trzask.
Tam, gdzie spoczywają dławiące owoce, które pochodzą z ręki grzesznika, przyniosę nasiona
śmierci, by dzielić się nimi z robactwem, co...
Naszym oczom wciąż ukazywały się kolejne stopnie schodów w wieży, białawe niczym ułożone
spiralnie zęby jakiejś nieprzeniknionej bestii, a my wciąż po nich schodziłyśmy, bo wyglądało na to, że
nie mamy innego wyjścia. Czasami próbowałam dojrzeć geodetkę w migoczącym świetle. Już
wiedziałam, dlaczego psycholożka nas chroni, i zastanawiałam się, jak ona to wytrzymuje, bo przecież
nie miała nikogo, kto osłoniłby ją przed... czymkolwiek.
Na początku były „tylko” słowa i one mi wystarczały. Pojawiały się zawsze mniej więcej na tej samej
wysokości na ścianie z lewej strony i przez jakiś czas próbowałam je zapamiętać, ale było ich za dużo,
na przemian nabierały sensu i go traciły, więc śledzenie ich znaczenia przypominało podążanie ścieżką
oszustwa. W tej jednej kwestii od razu zgodziłam się z geodetką: udokumentujemy cechy fizyczne słów,
ale sfotografowanie niekończącego się zdania będzie wymagało osobnej misji.
... by dzielić się nimi z robactwem, co gromadzi się w ciemności i otacza świat mocą swego życia,
gdy ze słabo oświetlonych korytarzy innych miejsc powstaje coś, co nigdy się nie skuli przez
niecierpliwość nielicznych wciąż niewidzących ani niewidzianych...
Niepokój towarzyszący ignorowaniu złowrogiego wydźwięku tych słów stał się wręcz namacalny.
Kiedy się odzywałyśmy, zatruwał zdania, w których próbowałyśmy sklasyfikować biologiczną
rzeczywistość tego, co nam się ukazywało. Albo psycholożka chciała, żebyśmy widziały te słowa i to, z
czego powstały, albo po prostu stłumienie fizycznego obrazu ścian wieży było ogromnym i
wyczerpującym zadaniem.
Doświadczałyśmy tego także podczas pierwszego zejścia w ciemność: powietrze stało się
chłodniejsze, ale i wilgotne, a spadkowi temperatury towarzyszyła delikatna słodycz, jakby zapach
rozrzedzonego nektaru. Poza tym obie widziałyśmy maleńkie stworzonka w kształcie dłoni żyjące wśród
słów. Sufit wisiał wyżej, niż można by przypuszczać, a kiedy spojrzałyśmy w górę, w świetle naszych
latarek na kaskach geodetka dostrzegła lśniące miejsca i zawijasy przypominające ślady ślimaków.
Gdzieniegdzie sufit porastały małe kępki mchu albo porostów, a maleńkie długonogie, przezroczyste
stworzenia wyglądające jak krewetki jaskiniowe chodziły po nich jak na szczudłach, wykazując
Dla Ann
Wieża, której nie powinno tam być, wbija się w ziemię tuż obok miejsca, gdzie czarny sosnowy las zaczyna ustępować pola grzęzawisku, dalej zaś trzcinie i powyginanym wiatrem drzewom na słonych bagnach. Za bagnami i siecią naturalnych kanałów jest ocean, a nieopodal na wybrzeżu stoi niszczejąca latarnia morska. Cała ta część kraju została opuszczona kilkadziesiąt lat temu z powodów, które niełatwo opisać. Nasza ekspedycja weszła do Strefy X po ponaddwuletniej przerwie i większość sprzętu poprzedników zdążyła zardzewieć, ich namioty i szałasy prawie zupełnie się rozpadły. Myślę, że patrząc na ten niezmącony krajobraz, żadna z nas nie przeczuwała zagrożenia. Przybyłyśmy we czwórkę: biolożka, antropolożka, geodetka i psycholożka. Byłam biolożką. Tym razem w wyprawie uczestniczyły same kobiety, dobrane jako element skomplikowanego zbioru zmiennych decydujących o wysyłaniu ekspedycji. Psycholożka, najstarsza z nas, pełniła funkcję kierowniczki wyprawy. Przed przekroczeniem granicy wprowadziła nas w stan hipnozy, która miała nam pomóc zachować spokój. Później przez cztery dni mozolnie maszerowałyśmy w stronę wybrzeża. Nasza misja była prosta: miałyśmy kontynuować zgłębianie tajemnic Strefy X na zlecenie rządu, powoli badając teren wokół obozu. Ekspedycja mogła potrwać kilka dni, miesięcy, a nawet lat, w zależności od różnych bodźców i uwarunkowań. Wzięłyśmy ze sobą zapasy na pół roku, a to, co wcześniej zgromadzono w obozie, wystarczyłoby nam jeszcze na dwa lata. Poza tym zapewniano nas, że w razie potrzeby możemy się żywić tym, co uda nam się wyhodować. Miałyśmy wyłącznie żywność wędzoną, w puszkach albo w torebkach. Najdziwaczniejszym z naszych sprzętów był przypięty do paska przyrząd mierniczy, w który zaopatrzono każdą z nas: mały, czarny, metalowy prostokąt z przeszklonym otworkiem pośrodku. Gdyby szkiełko zaczęło świecić na czerwono, miałybyśmy pół godziny na wycofanie się w „bezpieczne miejsce”. Nie powiedziano nam, co ten przyrząd mierzy ani czego powinnyśmy się bać, jeśli rozbłyśnie na czerwono. Po kilku godzinach tak się do niego przyzwyczaiłam, że zupełnie o nim zapomniałam. Zabroniono nam korzystania z zegarków i kompasów. Gdy dotarłyśmy do obozu, zaczęłyśmy od wymienienia przestarzałego lub zepsutego sprzętu na ten, który przyniosłyśmy, i od rozbicia namiotów. Odbudowę szałasów przełożyłyśmy na później, najpierw chciałyśmy się upewnić, że Strefa X na nas nie oddziałuje. Członkowie poprzedniej ekspedycji w końcu się stąd wynieśli, jeden po drugim. Po jakimś czasie wrócili do rodzin, więc nie można powiedzieć, że przepadli. Po prostu zniknęli ze Strefy X i w tajemniczy sposób zjawili się z powrotem po drugiej stronie granicy. Nie byli w stanie opowiedzieć o szczegółach tej podróży. „Transfer” nastąpił w ciągu półtora roku i żadna z wcześniejszych wypraw nie doświadczyła niczego podobnego. Do – jak to określali nasi zwierzchnicy – „przedwczesnego zakończenia ekspedycji” mogły doprowadzić nieznane zjawiska, więc musiałyśmy przetestować swoją odporność na lokalne warunki. Poza tym należało się zaaklimatyzować w nowym środowisku. W lesie niedaleko obozu żyły niedźwiedzie czarne i kojoty. Rozlegało się krakanie, z gałęzi drzewa wzbijał się do lotu spłoszony ślepowron i chwila nieuwagi kończyła się nadepnięciem na jednego z jadowitych węży, które występowały tu w co najmniej sześciu gatunkach. Mokradła i strumienie stanowiły kryjówkę dla olbrzymich pływających gadów, więc przy pobieraniu próbek wody pamiętałyśmy, żeby nie wchodzić zbyt głęboko. W zasadzie jednak żadna z nas nie przejmowała się takimi aspektami ekosystemu. Niepokoiły nas inne sprawy. Dawno temu istniały tu miasta, napotykałyśmy upiorne ślady ludzkich siedlisk: butwiejące chaty z zapadniętymi czerwonawymi dachami, zardzewiałe szprychy zakopanego do połowy koła wozu oraz ledwie widoczne zarysy czegoś, co dawniej było zagrodą dla bydła, a teraz jedynie ozdobą warstw iłu usianego sosnowym igliwiem. O wiele gorsze okazało się jednak niskie, głośne zawodzenie o zmierzchu. Wiejący od oceanu wiatr i dziwny bezruch w głębi lądu ograniczały naszą zdolność oceny kierunku i ten dźwięk zdawał się przenikać czarną wodę, którą nasiąkały cyprysy. Była ona tak ciemna, że mogłyśmy się w niej przejrzeć, i w ogóle się nie poruszała, zastygła jak szkło. Odbijały się w niej brody szarego mchu ciasno
oplatającego cyprysy. Spoglądając nad tym terenem w stronę oceanu, widziałyśmy jedynie czarną wodę, szarość cyprysowych pni oraz ciągły nieruchomy deszcz spływającego na ziemię mchu. I słychać było tylko to niskie zawodzenie. Nie sposób sobie tego wyobrazić, jeśli się tam nie było. Nie sposób też pojąć piękna tego wszystkiego, a gdy dostrzegasz piękno w pustkowiu, zachodzi w tobie jakaś zmiana. Pustkowie próbuje cię ujarzmić. Jak wspomniałam, tuż obok miejsca, gdzie las zalała woda, która kawałek dalej przemieniła go w słone bagna, znalazłyśmy wieżę. Nastąpiło to czwartego dnia po dotarciu do obozu, gdy miałyśmy już pewne rozeznanie w terenie. Ani mapy, które ze sobą przyniosłyśmy, ani rozmokłe, umazane sosnowym pyłkiem dokumenty pozostawione przez naszych poprzedników nie zapowiadały takiego znaleziska. Był tam otoczony pasem trawiastych zarośli, częściowo schowany pod opadłym mchem z lewej strony szlaku, okrągły blok z jakiegoś szarawego kamienia wyglądającego na mieszankę cementu i zmielonych muszli. Miał mniej więcej dwadzieścia metrów średnicy i wystawał około dwudziestu centymetrów nad ziemię. Na powierzchni nie wyryto i nie napisano niczego, co w jakikolwiek sposób określałoby jego przeznaczenie lub tożsamość jego twórców. Za umieszczonym po północnej stronie kamiennego bloku prostokątnym otworem ukazywały się spiralne schody wiodące na dół, w ciemność. Wejście przysłoniły pajęczyny prządek i fragmenty roślin naniesione przez porywisty wiatr, lecz z wnętrza dolatywało chłodne powietrze. Na początku tylko ja widziałam w tym czymś wieżę. Nie wiem, dlaczego akurat to słowo przyszło mi do głowy, bo przecież konstrukcja wnikała w głąb ziemi. Równie dobrze mogłam ją uznać za bunkier albo za zakopany budynek. Gdy tylko zobaczyłam schody, przypomniałam sobie jednak latarnię morską na wybrzeżu i nagle oczyma duszy ujrzałam ostatnią ekspedycję, jej uczestników odchodzących stąd jeden po drugim i ziemię, która jakiś czas wcześniej przesunęła się w spójny, z góry zaplanowany sposób, tak by latarnia morska pozostała tam, gdzie zawsze była, a jej podziemna część znalazła się w głębi lądu. Gdy tam stałyśmy, te obrazy ukazały mi się wraz z ogromem skomplikowanych szczegółów i patrząc wstecz, uznaję to za pierwszą irracjonalną myśl, jaka przyszła mi do głowy po dotarciu do naszego celu. – To niemożliwe – powiedziała geodetka, wpatrując się w swoje mapy. Zwarty półmrok późnego popołudnia spowił ją chłodną ciemnością i nadał jej słowom ton bardziej naglący niż w innych okolicznościach. Słońce zapowiadało, że wkrótce będziemy musiały użyć latarek, żeby to zbadać, choć mnie brak naturalnego światła ani trochę nie przeszkadzał. – A jednak to widzimy – odrzekłam. – Chyba że mamy zbiorowe halucynacje. – Trudno określić model architektoniczny – powiedziała antropolożka. – Materiały są niejednoznaczne, wskazują na pochodzenie lokalne, ale niekoniecznie na lokalne budownictwo. Bez wejścia do środka nie dowiemy się, czy to coś prymitywnego, nowoczesnego lub może pół na pół. Poza tym nie jestem pewna, czy udałoby mi się oszacować wiek tej budowli. Nie byłyśmy w stanie zawiadomić przełożonych o tym odkryciu. Jedną z zasad obowiązujących uczestników ekspedycji do Strefy X było powstrzymywanie się od wszelkich prób nawiązania kontaktu ze światem zewnętrznym, ponieważ obawiano się nieodwracalnego skażenia. Nie miałyśmy ze sobą wielu sprzętów na obecnym poziomie rozwoju technologicznego. Nie wzięłyśmy telefonów komórkowych ani satelitarnych, komputerów, kamer i skomplikowanych przyrządów mierniczych – miałyśmy tylko te dziwne czarne gadżety wiszące przy paskach. Nasze aparaty fotograficzne wymagały stworzenia prowizorycznej ciemni. Zwłaszcza brak telefonów komórkowych sprawiał, że prawdziwy świat wydawał się bardzo odległy. Zawsze wolałam jednak żyć bez nich. Jeśli chodzi o broń, miałyśmy noże, zamkniętą skrzynkę ze starymi pistoletami i karabin szturmowy – ten ostatni był niechętnie poczynionym ustępstwem wobec standardów bezpieczeństwa. Oczekiwano od nas po prostu prowadzenia zapisków – takich jak te – w dzienniku takim jak ten: lekkim, ale prawie niezniszczalnym, z wodoodpornymi kartkami, elastyczną czarno-białą okładką, niebieskimi poziomymi liniami i czerwoną pionową kreską tworzącą margines z lewej strony. Te
dzienniki miały albo wrócić razem z nami, albo czekać na następną ekspedycję. Zaznaczono, że należy w nich zamieszczać jak najwięcej informacji kontekstualnych, żeby nasze doniesienia mógł zrozumieć nawet człowiek niemający pojęcia o Strefie X. Poza tym zabroniono nam pokazywania wpisów innym uczestniczkom. Przełożeni uważali, że zbyt intensywna wymiana wrażeń może wypaczyć naszą percepcję. Ale ja wiedziałam z doświadczenia, jak beznadziejne jest to dążenie, ta próba wykorzenienia tendencyjności. Nic, co żyje i oddycha, nie jest naprawdę obiektywne – nawet w próżni, nawet jeśli mózgiem rządzi wyłącznie pełne poświęcenia pragnienie prawdy. – Ekscytujące znalezisko – wtrąciła psycholożka, zanim zdążyłyśmy powiedzieć o wieży coś więcej. – Też jesteście podekscytowane? Nigdy wcześniej nas o to nie pytała. W czasie szkolenia zadawała raczej pytania w rodzaju: „Czy w sytuacji zagrożenia będziecie w stanie zachować spokój?”. Myślałam wtedy, że gra jakąś rolę, ale jest kiepską aktorką. Teraz to wrażenie stało się jeszcze silniejsze, jakby bycie naszą liderką z jakiegoś powodu ją stresowało. – Zdecydowanie ekscytujące... i niespodziewane – powiedziałam, starając się jej nie przedrzeźniać, co jednak nie do końca mi się udało. Ze zdziwieniem poczułam rosnące napięcie, przede wszystkim dlatego, że w porównaniu z moją wyobraźnią i marzeniami takie znalezisko wydawało się dość banalne. Przed przekroczeniem granicy fantazjowałam o bardzo wielu rzeczach: o ogromnych miastach, dziwacznych zwierzętach, a raz, kiedy byłam chora, o olbrzymim potworze, który wynurzył się z fal, by zniszczyć nasz obóz. Geodetka tylko wzruszyła ramionami i nie odpowiedziała na pytanie psycholożki. Antropolożka pokiwała głową, jakby się ze mną zgadzała. Właz do wieży prowadzącej w głąb ziemi zdawał się obiecywać czyjąś obecność, pusta powierzchnia miała w sobie coś, co potem długo opisywałyśmy. Ta obecność przejawiała się podobnie jak niewielka gorączka, doskwierała nam wszystkim. Podałabym wam imiona trzech pozostałych uczestniczek, gdyby to miało jakiekolwiek znaczenie, ale tylko geodetka przetrwała dłużej niż parę dni. Zresztą zawsze mocno nas zniechęcano do używania imion: miałyśmy się skupić na celu, a „wszystkie osobiste sprawy należało odsunąć na bok”. Imiona przynależały do świata, z którego przybyłyśmy, a nie do osób, którymi stałyśmy się w Strefie X. Na początku nasza ekspedycja liczyła pięć osób i była wśród nas językoznawczyni. Aby dotrzeć do granicy, musiałyśmy wejść do osobnych śnieżnobiałych pomieszczeń z drzwiami w głębi i metalowym krzesłem w kącie. Wzdłuż krzesła były otwory na pasy, które źle mi się kojarzyły, ale postanowiłam, że i tak dotrę do Strefy X. Obiekt, w którym znajdowały się te pomieszczenia, podlegał Southern Reach, tajnej rządowej agencji zajmującej się wszystkimi sprawami związanymi ze Strefą X. Czekałyśmy, aż przeprowadzą niezliczoną ilość odczytów, z otworów wentylacyjnych w suficie dmuchało na nas powietrze, czasem chłodne, a czasem gorące. W pewnej chwili do pomieszczenia każdej z nas wchodziła psycholożka, ale nie pamiętam, o czym rozmawiałyśmy. Potem wyszłyśmy tymi drzwiami w głębi i znalazłyśmy się w centralnym punkcie przerzutowym: długim korytarzu z dwuskrzydłowymi drzwiami na końcu. Powitała nas tam psycholożka, lecz językoznawczyni się już nie zjawiła. – Rozmyśliła się – poinformowała nas psycholożka, odpowiadając na nasze pytania zaciętą miną. – Postanowiła zostać. Trochę to mną wstrząsnęło, ale jednocześnie poczułam ulgę, że nie zrezygnował ktoś inny. W całym zestawie naszych umiejętności kwalifikacje językoznawczyni wydawały się wtedy najmniej niezbędne. – A teraz oczyśćcie swój umysł – powiedziała po chwili psycholożka. To oznaczało, że wprowadzi nas w stan hipnozy, żebyśmy mogły przekroczyć granicę. Następnie
miała zahipnotyzować samą siebie. Wyjaśniono nam, że podczas przechodzenia na drugą stronę należy zachować środki ostrożności, by nie dać się zwieść własnemu umysłowi. Najwidoczniej często zdarzały się halucynacje. Przynajmniej tak nam powiedzieli. Teraz nie jestem już pewna, czy mówili prawdę. Samą naturę granicy zatajono przed nami ze względów bezpieczeństwa. Wiedziałyśmy tylko, że jest niewidoczna gołym okiem. No więc kiedy „ocknęłam” się wśród innych, byłyśmy już w pełnym rynsztunku: miałyśmy ciężkie buty trekkingowe, ważące dwadzieścia kilo plecaki i mnóstwo dodatkowych sprzętów przyczepionych do pasków. Wszystkie trzy byłyśmy otumanione, antropolożka przyklękła. Psycholożka cierpliwie czekała, aż dojdziemy do siebie. – Przykro mi – powiedziała. – To było najmniej wstrząsające przejście, jakie mogłam wam zapewnić. Geodetka zaklęła i spiorunowała ją wzrokiem. Miała temperament, który widocznie uznano za atut. Antropolożka, jak to ona, wstała bez narzekania. A ja, jak to ja, byłam zbyt pochłonięta obserwacją, by rozpamiętywać to przykre przebudzenie. Zauważyłam na przykład ledwie widoczny okrutny uśmiech psycholożki, kiedy patrzyła, jak usiłujemy się dostosować do nowych warunków, jak antropolożce plączą się nogi i jak nas za to przeprasza. Później sobie uświadomiłam, że mogłam opacznie zinterpretować tę minę: może psycholożka cierpiała albo użalała się nad sobą. Byłyśmy na drodze gruntowej usianej kamieniami, opadłymi liśćmi i wilgotnymi igłami sosnowymi. Chodziły po niej osy z rodziny żronkowatych i maleńkie szmaragdowe chrząszcze. Po obu stronach wznosiły się wysokie sosny z łuszczącymi się fałdami kory, a cienie ptaków w locie kreśliły między nimi linie. Powietrze było tak świeże, że waliło w płuca, i przez kilka sekund z trudem łapałyśmy oddech, przede wszystkim z powodu zaskoczenia. Następnie zaznaczyłyśmy swoje położenie kawałkiem czerwonego materiału przywiązanego do drzewa i ruszyłyśmy naprzód, w nieznane. Zapowiedziano nam, że jeśli psycholożka z jakiegoś powodu będzie niezdolna do działania i nie przyprowadzi nas z powrotem po zakończeniu misji, mamy wrócić same i czekać na „wycofanie”. Nikt nie wyjaśnił, jaką formę może przyjąć to „wycofanie”, lecz dano nam do zrozumienia, że zwierzchnicy będą mogli obserwować ten proces z daleka, mimo że odbywałby się po drugiej stronie granicy. Zabroniono nam się odwracać po przejściu na drugą stronę, ale mimo to rzuciłam ukradkowe spojrzenie przez ramię, kiedy psycholożka była skupiona na czymś innym. Nie jestem pewna, co zobaczyłam. To coś było mgliste, miało rozmazane kontury i znajdowało się już daleko za nami – może to była brama, a może tylko przywidzenie. Nagły błysk ściany musującego, szybko niknącego światła. Powody, dla których zgłosiłam się na ochotnika, nie miały nic wspólnego z moimi kwalifikacjami. Prawdopodobnie przyjęto mnie jednak właśnie dlatego, że specjalizuję się w środowiskach przejściowych, a ten obszar ulegał wielokrotnym przeobrażeniom, co oznaczało, że obejmował złożony system ekosystemów. Tylko w nielicznych miejscach można było jeszcze znaleźć siedlisko, w którym na przestrzeni dziesięciu, dwunastu kilometrów przechodzi się z lasu na mokradła, potem na słone bagna i w końcu na plażę. Powiedziano mi, że w Strefie X znajdę faunę morską, która przystosowała się do brachicznej wody, a w fazie odpływu płynie daleko w głąb naturalnych kanałów utworzonych przez trzcinę i dzieli środowisko z wydrami i sarnami. Na plaży usianej dziurkami krabów skrzypków można było zauważyć olbrzymie gady, gdyż one także przystosowały się do nowego siedliska. Rozumiałam, dlaczego nikt już nie mieszka w Strefie X, która dzięki temu zachowała nieskazitelną czystość, ale ciągle o tym zapominałam. Postanowiłam udawać, że to po prostu rezerwat dzikiej przyrody, a my jesteśmy turystkami, które przypadkiem zajmują się też pracą naukową. Brzmiało to sensownie również z innego powodu: nie wiedziałyśmy, co tu zaszło ani co teraz się działo, a wszelkie gotowe
teorie mogły wpłynąć na analizę napotykanych dowodów. Na szczęście w moim wypadku to, jakimi kłamstwami się karmiłam, nie miało większego znaczenia, bo moje życie w prawdziwym świecie stało się co najmniej równie puste jak to w Strefie X. Nic mnie tam nie trzymało, więc chciałam być tutaj. Nie wiem, co sobie wmawiały pozostałe uczestniczki, i nie chciałam tego wiedzieć, ale wszystkie przynajmniej udawały pewne zaciekawienie. Ciekawość bywa potężnym czynnikiem rozpraszającym. Tego wieczoru rozmawiałyśmy o wieży, którą pozostała trójka uparcie nazywała tunelem. Odpowiedzialność za nadrzędny cel naszych badań spoczywała na każdej z nas, lecz wszystkie nasze decyzje podlegały zwierzchnictwu psycholożki. Jedną z obecnie obowiązujących zasad wysyłania ekspedycji było przyznanie każdemu członkowi pewnej autonomii, która pomagała zwiększyć „prawdopodobieństwo znacznego zróżnicowania danych”. Ten niewyraźny podział obejmował także odrębne zestawy naszych umiejętności. Na przykład wszystkie dostałyśmy podstawową broń i przeszłyśmy szkolenie survivalowe, ale to geodetka miała o wiele bogatsze doświadczenie w zakresie medycyny i walki niż reszta z nas. Antropolożka pracowała kiedyś jako architektka. Przed laty przeżyła pożar zaprojektowanego przez siebie budynku i była to jedyna osobista informacja, jaką o niej usłyszałam. O psycholożce wiedziałyśmy najmniej, lecz chyba wszystkie przypuszczałyśmy, że wywodzi się z jakiegoś środowiska kierowniczego. Rozmowa o wieży była dla nas w pewnym sensie pierwszą okazją do zbadania granic sporu i kompromisu. – Moim zdaniem nie powinnyśmy się skupiać na tunelu – powiedziała antropolożka. – Lepiej zacząć od rozpoznania terenów położonych dalej, a potem wrócić z zebranymi informacjami, między innymi na temat latarni morskiej. Była taka przewidywalna – a może jednak przewidująca – próbowała nam podsunąć bezpieczniejszą, wygodniejszą możliwość. Ja uważałam tworzenie mapy za zadanie powierzchowne albo wręcz monotonne, lecz nie mogłam zaprzeczyć, że na żadnej mapie nie ma śladu wieży. Wtedy odezwała się geodetka: – W takim razie uważam, że zanim zaczniemy badać dalsze tereny, powinnyśmy wyeliminować tunel, który jest czymś obcym albo i zagrażającym. Jeśli od razu ruszymy naprzód, będziemy miały coś w rodzaju wroga za plecami. Przyszła do nas z wojska i już doceniłam wartość jej doświadczenia. Wcześniej myślałam, że geodetce będzie zależało przede wszystkim na badaniu terenu, więc jej opinia wydała mi się szczególnie istotna. – Nie mogę się doczekać, kiedy zacznę poznawać tutejsze siedliska – powiedziałam. – Ale fakt, że „tunelu”... lub wieży... nie ma na żadnej mapie, nadaje tej strukturze pewne znaczenie. Albo celowo nie uwzględnili jej na naszych mapach, a zatem już o niej wiedzą... co też jest rodzajem informacji... albo to nowa budowla, której tu nie było, kiedy zjawiła się poprzednia ekspedycja. Geodetka spojrzała na mnie z wdzięcznością, jednak moje stanowisko nie miało nic wspólnego z popieraniem jej. Myśl o budowli sięgającej prosto w głąb ziemi wywoływała u mnie zawroty głowy połączone z zafascynowaniem strukturą. Nie jestem w stanie powiedzieć, co mnie w tym pociągało, a co przerażało. Ciągle miałam przed oczami wnętrze muszli łodzika i inne występujące w naturze wzory, które balansują na krawędzi klifu oddzielone jednym nagłym skokiem od tego, co nieznane. Psycholożka pokiwała głową, prawdopodobnie ważąc nasze opinie. – Czy któraś z was czuje choćby najmniejszą chęć powrotu? – spytała. Pytanie było uzasadnione, lecz mimo to denerwujące. Wszystkie trzy zaprzeczyłyśmy ruchem głowy. – A ty? – zwróciła się geodetka do psycholożki. – Co o tym myślisz? Psycholożka dziwnie się uśmiechnęła. Na pewno wiedziała, że któraś z nas mogła otrzymać zadanie obserwowania jej reakcji na bodźce. Może rozbawiła ją myśl, że wybrano do tego właśnie geodetkę,
ekspertkę w dziedzinie powierzchni, a nie biolożkę albo antropolożkę. – Muszę przyznać, że czuję teraz spory niepokój. Nie jestem pewna, czy to skutek oddziaływania nowego środowiska, czy może tego tunelu. Osobiście wolałabym wykluczyć tunel. Wieżę. – Zatem mamy trzy do jednego – podsumowała antropolożka, której wyraźnie ulżyło, że podjęto tę decyzję za nią. Geodetka tylko wzruszyła ramionami. Chyba się pomyliłam w kwestii ciekawości. Geodetka w ogóle nie sprawiała wrażenia zainteresowanej. – Nudzi ci się? – spytałam. – Chcę jak najszybciej mieć to za sobą – odrzekła, zwracając się do całej grupy, jakbym zadała to pytanie w imieniu nas wszystkich. Prowadziłyśmy tę rozmowę we wspólnym namiocie. Było już ciemno i wkrótce rozległo się owo dziwne, tęskne nawoływanie. Wiedziałyśmy, że w dziczy jest to naturalne, lecz jednak przeszedł nas lekki dreszcz. Wróciłyśmy do swoich kwater, żeby zostać sam na sam z myślami, jakby zawodzenie było sygnałem do rozejścia się. Przez chwilę leżałam w namiocie, próbując traktować wieżę jak tunel albo nawet szyb, ale mi się nie udało. Mój umysł ciągle wracał do pytania: co się kryje u jej podstawy? W czasie wędrówki od granicy do obozu niedaleko wybrzeża właściwie nie zauważyłyśmy niczego niezwykłego. Ptaki śpiewały, tak jak powinny, sarny uciekały, a ich białe ogony przypominały wykrzykniki na tle zielonych i brązowych zarośli, krzywonogie szopy pracze zajmowały się swoimi sprawami, nie zwracając na nas uwagi. Jako grupa czułyśmy się chyba oszołomione wolnością po tylu miesiącach spędzonych w zamknięciu, poświęconych szkoleniu i przygotowaniom. W tamtym korytarzu w przestrzeni przejściowej nic nie mogło nas dosięgnąć. Nie byłyśmy ani tym, czym byłyśmy wcześniej, ani tym, czym miałyśmy się stać po dotarciu do celu. Dzień przed przybyciem do obozu ten nastrój na chwilę prysł, gdy w pewnej odległości na szlaku przed nami pojawił się olbrzymi dzik. Znajdował się tak daleko, że na początku trudno było go zidentyfikować nawet przez lornetkę. Mimo słabego wzroku to zwierzę ma niebywale czuły węch i zaczęło szarżować z odległości stu metrów. Pędziło prosto na nas... Miałyśmy jednak dość czasu, by się zastanowić, co zrobić, i wyciągnąć długie noże, a geodetka – karabin szturmowy. Kule pewnie zdołałyby zatrzymać trzystukilowego dzika. A może nie. Czułyśmy się niepewnie, odrywając wzrok od tego zwierzęcia, by odwiązać skrzynkę z pistoletami i otworzyć jej trzy zamki. Nie było czasu na zastosowanie sugestii hipnotycznej mającej zwiększyć nasze skupienie i opanowanie. Gdy dzik pędził w naszą stronę, psycholożka zdążyła tylko powiedzieć: – Nie zbliżajcie się do niego! Uważajcie, żeby was nie dotknął! Antropolożka chichotała – trochę ze zdenerwowania, a trochę dlatego, że niebezpieczna sytuacja rozwijała się naprawdę długo, stwarzając absurdalne wrażenie. Jedynie geodetka podjęła bezpośrednie działanie: przyklękła na jedno kolano, żeby lepiej wymierzyć. Wśród otrzymanych przez nas rozkazów znalazło się pomocne zalecenie, by „zabijać tylko w sytuacji zagrożenia życia”. Nadal obserwowałam dzika przez lornetkę. Gdy się zbliżał, jego pysk wyglądał coraz dziwniej. Był wykrzywiony, jakby zwierzę zmagało się z potworną wewnętrzną udręką. W samym długim i szerokim pysku nie było absolutnie nic nadzwyczajnego, a jednak widząc spojrzenie dzika jakby skierowane ku wnętrzu oraz odwrócony w lewo łeb, który wyglądał jak ciągnięty niewidzialną uzdą, poczułam ukrytą w tym wszystkim zdumiewającą obecność czegoś oprócz tej rozpędzonej bestii. W oczach zwierzęcia
połyskiwało coś w rodzaju iskier, których nie potrafiłam uznać za prawdziwe. Pomyślałam, że to pewnie efekt uboczny lekkiego drżenia mojej dłoni ściskającej lornetkę. Cokolwiek trawiło dzika, wkrótce strawiło także jego pragnienie przypuszczenia ataku. Zwierzę gwałtownie skręciło w lewo, wydając z siebie dźwięk, który potrafię opisać wyłącznie jako głośny krzyk bólu, i zniknęło w zaroślach. Gdy dotarłyśmy do tego miejsca, dzika już nie było, został po nim tylko mocno zryty szlak. Przez kilka dni moje myśli krążyły wokół możliwych wyjaśnień tego, co widziałam: pasożytów układu nerwowego i innych pasażerów na gapę. Szukałam racjonalnych teorii biologicznych. Po jakimś czasie dzik wtopił się jednak w tło jak wszystko inne, co minęłyśmy po drodze, i znowu skupiłam się na przyszłości. Nazajutrz po odkryciu wieży wstałyśmy wcześnie, zjadłyśmy śniadanie i zgasiłyśmy ognisko. Powietrze było rześkie i chłodne, typowe dla tej pory roku. Geodetka otworzyła składzik z bronią i dała każdej z nas pistolet. Sama dalej trzymała karabin, który miał dodatkową zaletę w postaci latarki pod lufą. Nie przypuszczałyśmy, że przyjdzie nam tak szybko otworzyć tę skrzynkę, i choć żadna z nas nie protestowała, wyczułam między nami nowy rodzaj napięcia. Wiedziałyśmy, że członkowie drugiej ekspedycji do Strefy X popełnili samobójstwo, strzelając do siebie z broni palnej, a członkowie trzeciej wystrzelali się nawzajem. Dopiero gdy kilka kolejnych ekspedycji obyło się bez strat w ludziach, zwierzchnicy ponownie przydzielili broń. Byłyśmy dwunastą ekspedycją. Poszłyśmy zatem do wieży, wszystkie cztery. Słoneczne cętki przenikały przez mech i liście, słońce tworzyło archipelagi światła na płaskiej powierzchni włazu. Nadal wyglądał nijako, zwyczajnie, nie było w nim niczego złowrogiego... a mimo to stanie tam i przyglądanie się mu wymagało silnej woli. Zauważyłam, że antropolożka spogląda na czarny gadżet przy swoim pasku i z ulgą stwierdza, że nie widać czerwonego światełka. Gdyby się pojawiło, musiałybyśmy przerwać rozpoznanie terenu i zająć się czymś innym. Nie chciałam tego, mimo że czułam lekki strach. – Jak myślicie, czy głęboko to sięga? – spytała antropolożka. – Pamiętajcie, że powinnyśmy polegać na pomiarach – wtrąciła psycholożka, lekko marszcząc brwi. –Pomiary nie kłamią. Ta budowla ma 18,42 metra średnicy. Wystaje 20,06 centymetra nad ziemię. Wygląda na to, że schody zostały usytuowane po stronie północnej albo blisko niej, co może się okazać przydatne podczas ustalania genezy tej struktury. Zbudowano ją z kamienia i zlepu muszlowego, a nie z metalu czy cegieł. Tyle, jeśli chodzi o fakty. To, że nie było jej na mapach, może jedynie oznaczać, że dopiero burza odsłoniła wejście. Wiara psycholożki w pomiary i jej uzasadnienie braku wieży na mapach wydały mi się dziwnie... ujmujące? Może po prostu chciała nas uspokoić, ale wolałam myśleć, że próbuje uspokoić samą siebie. Jako osoba, która miała nami dowodzić, i chyba także wiedzieć więcej od nas, musiała się czuć niepewnie i samotnie. – Mam nadzieję, że tunel kończy się mniej więcej dwa metry pod ziemią i będziemy mogły wrócić do tworzenia mapy – powiedziała geodetka, siląc się na beztroski ton, ale po chwili zarówno do niej, jak i do reszty z nas dotarły słowa „dwa metry pod ziemią”, wynurzające się z jej wypowiedzi niczym złowieszczy duch, i wszystkie zamilkłyśmy. – Chcę zaznaczyć, że nie potrafię o tym myśleć inaczej jak o wieży – wyznałam po chwili. – Nie przypomina mi to tunelu. Uznałam, że należy podkreślić ten rozdźwięk przed zejściem, nawet gdyby miał wpłynąć na ich ocenę mojego stanu psychicznego. Widziałam wieżę wwiercającą się w ziemię. Na myśl, że stoimy na jej
wierzchołku, czułam lekkie zawroty głowy. Wszystkie trzy wbiły we mnie wzrok, jakbym to ja była tym dziwnym zawodzeniem o zmierzchu. Po chwili odezwała się psycholożka: – Jeśli dzięki temu poczujesz się lepiej – powiedziała bez entuzjazmu – to nie widzę w tym niczego złego. Pod baldachimem drzew znowu zapadła cisza. Jakiś chrabąszcz wzbił się spiralnym lotem ku gałęziom, ciągnąc za sobą drobinki kurzu. Chyba wszystkie zrozumiałyśmy, że dopiero teraz naprawdę weszłyśmy do Strefy X. – Pójdę pierwsza i zobaczę, co jest na dole – odezwała się w końcu geodetka, a my z radością na to przystałyśmy. Na początku schody wiodły ostrym łukiem w dół. Stopnie były wąskie, więc geodetka musiała wejść do wieży tyłem. Gdy zajęła pozycję, odsunęłyśmy pajęczyny patykami. Stała na krawędzi stopnia z karabinem przewieszonym przez ramię i patrzyła na nas. Związała włosy, przez co jej twarz wydała się bardziej napięta i mizerna. Czy właśnie wtedy powinnyśmy były ją zatrzymać? Wymyśleć inny plan? Jeśli tak, zabrakło nam odwagi. Z dziwnym uśmieszkiem, jakby poddawała nas krytycznej ocenie, geodetka schodziła coraz niżej, aż w końcu widziałyśmy tylko jej twarz spowitą mrokiem. Potem ona także zniknęła. Pozostała po niej pusta przestrzeń, co tak mną wstrząsnęło, jakby w rzeczywistości działo się coś odwrotnego: jakby nagle z mroku wynurzyła się twarz. Wydałam z siebie zduszony okrzyk, czym przyciągnęłam spojrzenie psycholożki. Antropolożka niczego nie zauważyła, była zbyt zajęta gapieniem się na schody. – Wszystko w porządku? – zawołała psycholożka do geodetki. Jeszcze przed sekundą wszystko było w porządku. Czemu teraz miałoby nie być? Geodetka głośno mruknęła w odpowiedzi, jakby przyznawała mi rację. Jeszcze przez chwilę słyszałyśmy, jak się męczy, schodząc po wąskich stopniach. Potem zapadła cisza i rozległy się odgłosy innego ruchu, odbywającego się w innym rytmie, i przez jeden przeraźliwy moment brzmiały tak, jakby dobiegały z innego źródła. Potem jednak usłyszałyśmy głos geodetki: – Do tego poziomu jest czysto! Do tego poziomu. Poczułam dreszcz na myśl o tym, że moja wizja wieży nie została jeszcze obalona. Był to sygnał dla mnie i antropolożki, żeby zacząć schodzić. Psycholożka miała stać na straży. – Pora na was – powiedziała zdawkowo, jakbyśmy były w szkole, gdzie właśnie kończy się lekcja. Wezbrały we mnie emocje, których nie potrafiłam dokładnie określić, i przez chwilę miałam mroczki przed oczami. Ruszyłam za antropolożką, tak skwapliwie przedzierając się przez pozostałości pajęczyn i zabalsamowane szczątki owadów ku chłodnej słonawości tego miejsca, że o mało jej nie przewróciłam. Ostatni widok ze świata na górze: psycholożka patrząca na mnie z lekko zmarszczonymi brwiami, a nad nią drzewa i błękitne niebo prawie oślepiające na tle ciemnych ścian po obu stronach schodów. Niżej na murach rozciągały się cienie. Temperatura spadła i w zamkniętej przestrzeni zmieniło się brzmienie dźwięków. Miękkie stopnie tłumiły odgłos naszych kroków. Jakieś siedem metrów pod powierzchnią struktura wnikała jeszcze głębiej. Sufit tkwił na wysokości mniej więcej dwóch i pół metra, co oznaczało, że mamy nad głową dobre cztery metry kamienia. Latarka przy karabinie szturmowym geodetki oświetlała wnętrze, ale była skierowana w przeciwną stronę, na ściany w kolorze złamanej bieli, pozbawione wszelkich ozdób. Kilka pęknięć wskazywało albo na upływ czasu, albo na jakiś gwałtowny nacisk. Wyglądało na to, że ten poziom ma taki sam obwód jak odsłonięta górna część, co także potwierdzało hipotezę o jednolitej solidnej budowli zakopanej w ziemi. – To się ciągnie jeszcze dalej – powiedziała geodetka, celując karabinem w głąb korytarza, dokładnie naprzeciw otworu, którym dostałyśmy się na ten poziom. Było tam zaokrąglone sklepione przejście i ciemność wskazująca na istnienie następnego odcinka
schodów – wieży, dla której ten poziom był nie podłogą, lecz górnym podestem albo częścią wierzchołka. Geodetka ruszyła w stronę przejścia, a ja nadal byłam pochłonięta oglądaniem ścian w świetle latarki. Ich nagość mnie hipnotyzowała. Próbowałam sobie wyobrazić budowniczego tej konstrukcji, ale nie potrafiłam. Jeszcze raz pomyślałam o latarni morskiej, którą zobaczyłam późnym popołudniem pierwszego dnia w obozie. Zakładałyśmy, że ta budowla jest latarnią morską, bo w tym miejscu na mapie widniała właśnie ona, i wszystkie wiedziałyśmy, jak powinna wyglądać. Geodetka i antropolożka wyraziły na jej widok coś w rodzaju ulgi. Obecność latarni na mapie i w rzeczywistości dodała im otuchy, poczuły się pewniej. Znajomość jej przeznaczenia jeszcze bardziej je uspokoiła. W wypadku wieży nie miałyśmy żadnej z tych informacji. Nie potrafiłyśmy intuicyjnie określić jej zarysu. Nie wiedziałyśmy, do czego może służyć. I nawet teraz, kiedy zaczęłyśmy schodzić w głąb, wieża nie odsłoniła przed nami żadnej z tych tajemnic. Psycholożka mogła sobie recytować wymiary „góry”, ale te liczby nic nie znaczyły, nie miały szerszego kontekstu. Bez niego kurczowe trzymanie się danych było formą szaleństwa. – Krąg ma regularny kształt widoczny w zarysie ścian wewnętrznych, co sugeruje precyzję wykonania budynku – stwierdziła antropolożka. Budynku. Już zaczęła odchodzić od idei tunelu. Wszystkie moje myśli wylały się potokiem słów, jakby w końcu wypłynęły emocje, które zawładnęły mną na powierzchni. – Ale po co tutaj jest? I jak to możliwe, że nie ma tego na mapach? Czy mogła to zbudować i ukryć któraś z wcześniejszych ekspedycji? Zadałam te i wiele innych pytań, nie spodziewając się odpowiedzi. Choć nie odkryłyśmy żadnego zagrożenia, czułam potrzebę unikania ewentualnych chwil milczenia. Jakby nagość tych ścian w jakiś sposób karmiła się ciszą i w przestrzeni między naszymi słowami mogło się coś pojawić. Gdybym podzieliła się tą obawą z psycholożką, wzbudziłabym jej niepokój, wiem o tym. Byłam jednak bardziej nastrojona na samotność niż którakolwiek z nas i w tym momencie naszej misji rozpoznawczej to miejsce zdawało się czuwać. Zduszony okrzyk geodetki przerwał mi w pół słowa, bez wątpienia ku wielkiej uldze antropolożki. – Zobaczcie! – powiedziała geodetka, kierując latarkę w stronę korytarza. Podbiegłyśmy i spojrzałyśmy w tamtą stronę, przyświecając sobie latarkami. Schody rzeczywiście wiodły w dół, tym razem łagodnie zakręcając. Stopnie były o wiele szersze, ale wciąż z tych samych materiałów. Zobaczyłam, że mniej więcej na wysokości ramienia, około półtora metra nad podłogą, do ściany przylega coś, co na początku wydało mi się leciutko skrzącymi się zielonymi pnączami, które sięgały dalej, ku ciemności na dole. Nagle nawiedziło mnie absurdalne wspomnienie kwiecistej tapety w łazience domu, w którym mieszkałam razem z mężem. Kiedy tak patrzyłam, „pnącza” nabrały wyrazistszego kształtu i zobaczyłam, że tworzą słowa: napisane kursywą litery odstawały od ściany na mniej więcej piętnaście centymetrów. – Poświeć – powiedziałam i przepchnęłam się kilka stopni w dół. Krew uderzyła mi do głowy, głośno zaszumiało mi w uszach. Zrobienie tych kilku kroków wymagało nadzwyczajnej samokontroli. Nie potrafię opisać, jaki impuls mnie do tego skłonił – chyba tylko fakt, że byłam biolożką, a to coś miało dziwnie organiczny wygląd. Może gdyby była przy mnie językoznawczyni, zdałabym się na nią. – Cokolwiek to jest, niczego nie dotykaj – ostrzegła mnie antropolożka. Pokiwałam głową, ale byłam zbyt zachwycona odkryciem. Gdyby jakiś impuls kazał mi dotknąć słów na ścianie, nie zdołałabym się powstrzymać. Czy byłam zaskoczona, kiedy zbliżyłam twarz do ściany i okazało się, że rozumiem język, w którym napisano te słowa? Tak. Czy to odkrycie przepełniło mnie czymś w rodzaju euforii zmieszanej ze
strachem? Tak. Starałam się stłumić tysiąc nowych wzbierających we mnie pytań. Świadoma wagi tej chwili, najspokojniejszym głosem, jaki zdołałam z siebie wydobyć, zaczęłam głośno czytać od początku: Tam, gdzie spoczywają dławiące owoce, które pochodzą z ręki grzesznika, przyniosę nasiona śmierci, by dzielić się nimi z robactwem, co... Dalszą część spowijała ciemność. – To słowa? Słowa? – spytała antropolożka. Tak, słowa. – Z czego są zrobione? – dorzuciła geodetka. Czy musiały być z czegoś zrobione? Światło, które padało na niekończące się zdanie, trzęsło się i drgało. Słowa: „tam, gdzie spoczywają dławiące owoce”, zanurzały się na zmianę w ciemności i jasności, jakby trwała zacięta bitwa o ich znaczenie. – Zaczekaj chwilę. Muszę się dostać bliżej. Czy naprawdę musiałam? Tak, musiałam się dostać bliżej. Z czego są zrobione? Nawet się nad tym nie zastanawiałam, choć powinnam była. Nadal próbowałam analizować znaczenie, nie zaświtała mi jeszcze myśl o pobraniu próbki. Ale jakąż ulgę poczułam, słysząc to pytanie! Pomogło mi zwalczyć przymus dalszego czytania, schodzenia w większą ciemność i jeszcze głębiej, dopóki nie przeczytam wszystkiego, co zostało napisane. Pierwsze słowa już zaczęły niespodziewanie wnikać do mojego umysłu, znajdując tam żyzne podłoże. Podeszłam więc bliżej, spojrzałam na „tam, gdzie spoczywają dławiące owoce”. Zobaczyłam, że litery połączone pochyłym pismem są z czegoś, co laikowi przypominałoby gęsty, zielony, paprociowy mech, lecz w rzeczywistości prawdopodobnie było jakimś rodzajem grzybów albo innych eukariontów. Wszystkie zakręcone włókna były bardzo ciasno upakowane i odstawały od ściany. Słowa wydzielały woń ilastej ziemi połączoną z nutą zepsutego miodu. Maleńki las kołysał się ledwie zauważalnie niczym trawa morska poruszana delikatnym prądem oceanu. W tym miniaturowym ekosystemie istniały też inne elementy. Większość stworzeń przysłoniętych zielonymi włókienkami była przezroczysta i miała kształt maleńkich rączek tkwiących w podłożu nasadą dłoni. Na koniuszkach „palców” zauważyłam złote bąbelki. Przysunęłam się bliżej jak kretynka, jak ktoś, kto nie przeszedł wielomiesięcznego szkolenia w zakresie survivalu i nigdy nie studiował biologii. Ktoś, kto dał się nabrać i niesłusznie uznał, że słowa należy czytać. Miałam pecha – a może szczęście? Pobudzony ruchem powietrza bąbelek w literze „W” wybrał sobie tę chwilę, żeby pęknąć, i strzyknął maleńkim strumieniem złotych zarodników. Cofnęłam się, ale chyba poczułam, jak coś mi wpada do nosa, woń zepsutego miodu na moment przybrała na sile. Wytrącona z równowagi, odsunęłam się jeszcze dalej, wypowiadając w myślach kilka najlepszych przekleństw geodetki. Zawsze wszystko instynktownie ukrywałam. Mogłam sobie wyobrazić, jak zareagowałaby psycholożka na moje skażenie, gdybym przyznała się do niego grupie. – To jakieś grzyby – powiedziałam w końcu, biorąc głęboki oddech, żeby zapanować nad głosem. – Litery są z owocników. Kto wie, czy rzeczywiście tak było. Po prostu nie znalazłam lepszej odpowiedzi. Mój głos musiał sprawiać wrażenie spokojniejszego niż moje myśli, bo nie zwrócił niczyjej uwagi. Ton moich towarzyszek nie wskazywał na to, że zauważyły, jak zarodniki strzykają mi w twarz. Byłam tak blisko. Zarodniki były takie maleńkie, takie nieważne. Przyniosę nasiona śmierci. – Słowa? Z grzybów? – zdziwiła się geodetka, głupio za mną powtarzając. – Żaden ze znanych ludziom języków nie stosuje tej metody zapisu – powiedziała antropolożka. – Czy istnieją zwierzęta, które komunikują się w ten sposób?
Nie zdołałam powstrzymać śmiechu. – Nie, żadne zwierzę nie komunikuje się w ten sposób. A nawet jeśli tak, to go sobie nie przypominałam – ani wtedy, ani później. – Żartujesz? To żart, prawda? – spytała geodetka. Wydawała się gotowa, by zejść na dół i udowodnić mi błąd, ale nie ruszyła się z miejsca. – Owocniki – powtórzyłam prawie jak w transie. – Tworzą słowa. Ogarnął mnie spokój. Towarzyszące mu doznanie – jakbym nie mogła albo nie chciała oddychać – bez wątpienia miało podłoże psychiczne, nie fizyczne. Nie zaobserwowałam żadnych zmian fizjologicznych, ale w pewnym sensie to było nieistotne. Wiedziałam, że raczej nie mamy w obozie antidotum na coś tak niespotykanego. Paraliżowały mnie zwłaszcza informacje, które usiłowałam przeanalizować. Słowa składały się z symbiotycznych owocników nieznanego mi gatunku. Po drugie, warstewka zarodników na literach oznaczała, że im dalej w głąb wieży zejdziemy, tym więcej potencjalnych substancji skażających znajdzie się w powietrzu. Czy był sens dzielić się tymi spostrzeżeniami z resztą, skoro wzbudziłyby tylko niepokój? Uznałam – być może samolubnie – że nie. Że raczej warto dopilnować, by moje towarzyszki nie naraziły się na bezpośrednie działanie tych organizmów, zanim wrócimy z odpowiednim sprzętem. Wszystkie inne oceny zależały od czynników środowiskowych i biologicznych, a byłam coraz bardziej przekonana, że mam na ich temat niewystarczające dane. Wróciłam po schodach na podest. Geodetka i antropolożka patrzyły na mnie wyczekująco, jakby chciały usłyszeć coś więcej. Zwłaszcza antropolożka była spięta: jej spojrzenie na niczym się nie zatrzymywało, bez przerwy wodziła wzrokiem. Może i zdołałabym zmyślić informacje, które przerwałyby te bezustanne poszukiwania. Ale czy mogłam powiedzieć o tych słowach na ścianie coś poza tym, że były albo czymś nieprawdopodobnym, albo szaleństwem, albo jednym i drugim? Wolałabym, żeby zostały napisane w nieznanym języku, wtedy w pewnym sensie miałybyśmy łatwiejszą zagadkę do rozwiązania. – Powinnyśmy wracać – rzuciłam. Nie zalecałam tego jako najlepszej strategii działania – chciałam ograniczyć ich ekspozycję na zarodniki, dopóki sama nie odczuję długofalowych skutków. Poza tym wiedziałam, że jeśli spędzę tam więcej czasu, może mną zawładnąć przymus, by zejść po schodach i czytać dalej. Moje towarzyszki musiałyby mnie powstrzymać siłą, a nie byłam pewna, co bym wtedy zrobiła. Antropolożka i geodetka nic więcej nie powiedziały. Gdy wracałyśmy na górę, przez chwilę, mimo przebywania w zamkniętej przestrzeni, kręciło mi się w głowie i poczułam coś w rodzaju panicznego strachu: ściany nagle nabrały cielesnego aspektu, jakbyśmy podróżowały przez gardziel bestii. Kiedy powiedziałyśmy psycholożce o swoim odkryciu, kiedy wyrecytowałam część słów, na początku zamarła, przejawiając przy tym dziwną czujność. Potem postanowiła zejść i zobaczyć słowa na własne oczy. Toczyłam wewnętrzną walkę, zastanawiając się, czy powinnam ją ostrzec. W końcu powiedziałam: – Obserwuj ze schodów. Nie wiadomo, czy nie ma tam jakichś toksyn. Następnym razem powinnyśmy włożyć maski. Odziedziczyłyśmy je po poprzedniej ekspedycji. Leżały w zaplombowanej skrzynce. – Paraliż to nie przekonująca analiza? – powiedziała, wbijając we mnie wzrok. Poczułam dziwne mrowienie, ale się nie odezwałam, niczego nie zrobiłam. Reszta chyba nawet nie zdawała sobie sprawy, że psycholożka przemówiła. Dopiero później zrozumiałam, że próbowała na mnie zadziałać sugestią hipnotyczną przeznaczoną wyłącznie dla mnie. Najwidoczniej moja reakcja mieściła się w normie, bo psycholożka zeszła na dół. Z niepokojem czekałyśmy na górze. Co byśmy zrobiły, gdyby nie wróciła? Poczułam się tak, jakby zagroziła mojemu prawu własności. Poruszyła mnie myśl, że psycholożka też może doświadczyć potrzeby czytania dalej i
że jej ulegnie. Nie wiedziałam, co znaczą te słowa, ale chciałam, żeby coś znaczyły, żebym mogła szybciej wyzbyć się wątpliwości, przywrócić rozsądek wszystkim równaniom. Przez takie myśli nie mogłam się skupić na skutkach obecności zarodników w swoim organizmie. Na szczęście nikt nie miał ochoty rozmawiać podczas oczekiwania na psycholożkę, a ona zaledwie piętnaście minut później wygramoliła się po schodach ku światłu, mrugając oczami, zanim przyzwyczaiły się do jasności. – Interesujące – powiedziała bezbarwnym tonem, stojąc nad nami i zdejmując pajęczyny z ubrania. – Nigdy nie widziałam czegoś podobnego. Wyglądała tak, jakby chciała coś dodać, ale się rozmyśliła. Jej słowa graniczyły z kretynizmem. I najwidoczniej nie byłam odosobniona w tej ocenie. – Interesujące? – powtórzyła antropolożka. – Nikt w całej historii świata nie widział czegoś takiego. Nikt. Nigdy. A ty mówisz, że to „interesujące”? Chyba była o włos od ataku histerii. Geodetka tylko się w nie obie wpatrywała, jakby to one były obcymi organizmami. – Mam cię uspokoić? – spytała psycholożka. Jej słowa zabrzmiały oschle. Antropolożka wymamrotała coś obojętnym tonem i utkwiła spojrzenie w ziemi. Wkroczyłam w tę ciszę z własną sugestią: – Potrzebujemy czasu, żeby to przemyśleć. Potrzebujemy czasu, żeby postanowić, co dalej. Oczywiście miałam na myśli to, że sama potrzebuję czasu, żeby się przekonać, czy wciągnięte z powietrzem zarodniki podziałają na mnie wystarczająco mocno, bym musiała wyznać, co się stało. – Może nam nie starczyć czasu do końca świata – powiedziała geodetka. Z nas wszystkich chyba właśnie ona najlepiej zrozumiała, co oznacza nasze znalezisko: zrozumiała, że być może trafiłyśmy do jakiegoś koszmaru. Psycholożka zignorowała ją jednak i wzięła moją stronę. – Rzeczywiście potrzebujemy czasu. Resztę dnia powinnyśmy poświęcić na wykonywanie swoich zadań. Wróciłyśmy więc do obozu na lunch, a potem skupiłyśmy się na „zwykłych sprawach”, ja natomiast ciągle obserwowałam swoje ciało, wypatrując zmian. Było mi zimno czy raczej gorąco? Czy ten ból w kolanie był spowodowany dawną kontuzją, której nabawiłam się podczas pracy w terenie, czy może dopiero teraz się pojawił? Spojrzałam nawet na wyświetlacz czarnego gadżetu, ale nadal był nieaktywny. Na razie nie zaszła we mnie żadna radykalna zmiana. Gdy gromadziłyśmy próbki i robiłyśmy pomiary w pobliżu obozu – jakby zbytnie oddalanie się od niego oznaczało przejście pod kontrolę wieży – powoli się odprężałam i powtarzałam sobie, że zarodniki nie mają na mnie żadnego wpływu... choć przecież wiedziałam, że okres inkubacji u niektórych gatunków może trwać miesiącami albo i latami. Chyba po prostu się łudziłam, że mogę być bezpieczna przynajmniej przez kilka najbliższych dni. Geodetka skupiła się na dodawaniu szczegółów i niuansów do map, które dostałyśmy od zwierzchników. Antropolożka poszła obejrzeć pozostałości kilku chat czterysta metrów dalej. Psycholożka została w namiocie i pisała w dzienniku. Może donosiła o tym, że otaczają ją kretynki, a może po prostu zdawała relację z każdej chwili naszych porannych odkryć. Ja przez godzinę obserwowałam maleńką czerwono-zieloną żabkę drzewną na odwrotnej stronie szerokiego, grubego liścia, a potem przez kolejną godzinę śledziłam drogę opalizującej czarnej ważki, która nie powinna była występować na poziomie morza. Resztę czasu spędziłam na sośnie z lornetką skierowaną ku wybrzeżu i latarni morskiej. Lubiłam się wspinać. Poza tym lubiłam ocean i odkryłam, że wpatrywanie się w jego wody działa na mnie uspokajająco. Powietrze było takie czyste, takie świeże, podczas gdy po drugiej stronie granicy został świat epoki nowoczesności: brudny, wymęczony, niedoskonały, schyłkowy, wojujący z samym sobą. Tam ciągle czułam się tak, jakby moja praca sprowadzała się do daremnych prób ocalenia nas przed tym, kim jesteśmy.
Obfitość biosfery Strefy X znajdowała odzwierciedlenie w bogactwie świata ptaków: od gajówek i dzięciołów po kormorany i czarne ibisy. Mogłam też zajrzeć na słone bagna i moje zainteresowanie zostało nagrodzone minutą obserwowania pary wydr. Na moment spojrzały w górę i poczułam się tak, jakby wiedziały, że na nie patrzę. W dziczy często odnosiłam podobne wrażenie – że nic nie jest do końca takie, jakie się wydaje – i musiałam tłumić w sobie to doznanie, bo inaczej mogłoby naruszyć mój naukowy obiektywizm. Było tam coś jeszcze, ociężale sunęło przez trzcinę, ale znajdowało się bliżej latarni morskiej, głęboko w zaroślach. Nie potrafiłam zgadnąć, co to takiego. Po chwili rośliny przestały się poruszać i zupełnie straciłam to coś z oczu. Przypuszczałam, że znów pojawił się dzik, bo dziki są dobrymi pływakami, równie mało wybrednymi w kwestii siedliska, jak i diety. Ogólnie rzecz biorąc, o zmierzchu okazało się, że strategia skupienia się na swoich zadaniach ukoiła nasze nerwy. Napięcie nieco zelżało i przy kolacji nawet trochę żartowałyśmy. – Chciałabym wiedzieć, o czym myślisz – wyznała mi antropolożka. – Nie, nie chciałabyś – odpowiedziałam, na co zareagowała zaskakującym śmiechem. Nie potrzebowałam ich głosów w swojej głowie, ich wyobrażeń o mnie ani ich własnych opowieści czy problemów. Czemu one miałyby potrzebować moich? Nie miałam jednak nic przeciwko atmosferze koleżeństwa, która wśród nas zapanowała, nawet jeśli miała być tylko chwilowa. Psycholożka pozwoliła nam wypić po dwa piwa ze składziku z alkoholem, po których rozluźniłyśmy się do tego stopnia, że nawet niezdarnie zaproponowałam, żebyśmy po zakończeniu misji utrzymywały ze sobą jakiś kontakt. Wtedy przestałam już wypatrywać w sobie fizjologicznych i psychicznych reakcji na zarodniki i odkryłam, że dogaduję się z geodetką lepiej, niż przypuszczałam. Nadal nie lubiłam antropolożki, ale przede wszystkim w kontekście misji, a nie tego, co do mnie mówiła. Uważałam, że w terenie – podobnie jak niektórzy sportowcy dobrze spisujący się na treningach, ale nie w czasie rozgrywek – wykazała jak dotąd brak siły psychicznej. Choć samo zgłoszenie się na ochotnika do takiej misji też o czymś świadczyło. Gdy krótko po zapadnięciu mroku siedziałyśmy wokół ogniska i od strony mokradeł dobiegło nocne zawodzenie, na początku odpowiedziałyśmy mu chórem, ośmielone krążącym we krwi alkoholem. W porównaniu z wieżą bestia z mokradeł wydawała nam się niemal starym przyjacielem. Byłyśmy pewne, że w końcu uda się ją sfotografować, udokumentować jej zachowanie, zaszufladkować ją i przydzielić jej miejsce w taksonomii żywych stworzeń. Że ją poznamy, co w wypadku wieży zapewne nigdy się nie uda. Przestałyśmy jednak krzyczeć, kiedy zawodzenie rozległo się głośniej, w sposób sugerujący złość, jakby bestia wiedziała, że ją przedrzeźniamy. Wtedy nasz śmiech wokół ogniska stał się nerwowy, a psycholożka uznała to za sygnał, by przygotować nas do następnego dnia. – Jutro jeszcze raz zajrzymy do tunelu. Zejdziemy niżej, zachowując pewne środki ostrożności i, zgodnie z sugestią, w maskach na twarzy. Spiszemy słowa ze ścian. Mam nadzieję, że uda nam się określić ich wiek. Poza tym może oszacujemy głębokość tunelu. Po południu znowu zajmiemy się ogólnym rozpoznaniem terenu. Będziemy działać zgodnie z tym harmonogramem, dopóki nie uznamy, że wiemy wystarczająco dużo o tunelu i o jego znaczeniu dla Strefy X. O wieży, nie o tunelu. Kładła na to tak niewielki nacisk, że równie dobrze mogłaby mówić o zbadaniu opuszczonego centrum handlowego... a jednak jej zachowanie wydawało się jakby wyreżyserowane. Nagle wstała i wypowiedziała dwa słowa: – Konsolidacja władzy. Ciała geodetki i antropolożki rozluźniły się, ich oczy zaszły mgłą. Byłam wstrząśnięta, ale starałam się je naśladować, mając nadzieję, że psycholożka nie zauważyła chwilowej zwłoki. Nie czułam najmniejszego przymusu, lecz najwidoczniej zostałyśmy zaprogramowane tak, by wchodzić w stan hipnozy w reakcji na słowa wypowiadane przez psycholożkę. Psycholożka, wykazując więcej asertywności niż przed chwilą, powiedziała:
– Zachowacie wspomnienie rozmowy na temat kilku możliwych strategii działania w odniesieniu do tunelu. Będziecie przekonane, że w końcu zgodziłyście się ze mną w sprawie najlepszej strategii i że jesteście absolutnie pewne jej słuszności. Ilekroć pomyślicie o tej decyzji, doświadczycie poczucia spokoju i wewnątrz tunelu też zachowacie spokój, a na wszelkie bodźce będziecie reagowały zgodnie ze szkoleniem. Nie będziecie podejmowały nieuzasadnionego ryzyka. Nadal będziecie widziały strukturę zbudowaną ze zlepu muszlowego i kamienia. Będziecie miały całkowite zaufanie do koleżanek i cały czas będzie wam towarzyszyło poczucie wspólnoty. Jeśli po wyjściu ze struktury zobaczycie ptaka w locie, doświadczycie silnego poczucia, że postępujecie słusznie, że jesteście we właściwym miejscu. Kiedy pstryknę palcami, nie będziecie nic pamiętały z tej rozmowy, ale wypełnicie moje zalecenia. Poczujecie się bardzo zmęczone i będziecie chciały pójść do namiotu, żeby dobrze się wyspać przed jutrzejszą pracą. Nic wam się nie przyśni. Nie będziecie miały koszmarów. Gdy to mówiła, patrzyłam prosto przed siebie, a kiedy pstryknęła palcami, starałam się naśladować reakcje geodetki i antropolożki. Wątpię, by psycholożka nabrała podejrzeń. Poszłam do namiotu o tej samej porze co pozostałe uczestniczki. Miałam nowe dane do przeanalizowania – oprócz wieży. Wiedziałyśmy, że rola psycholożki polega na zapewnianiu równowagi i spokoju w sytuacjach stresowych i że do tego celu służy jej między innymi sugestia hipnotyczna. Nie mogłam mieć do kobiety pretensji, że pełni swoją funkcję. Jednak ujrzenie tego na własne oczy wzbudziło mój niepokój. Myśl, że ktoś może cię poddawać sugestii hipnotycznej, to coś zupełnie innego niż obserwowanie takiego zabiegu. Jak wielką sprawowała nad nami władzę? Co miała na myśli, mówiąc, że będziemy nadal widzieć w wieży strukturę zbudowaną ze zlepu muszlowego i kamienia? Co najważniejsze, udało mi się zaobserwować przynajmniej jeden skutek oddziaływania zarodników: uodporniły mnie na hipnotyczne sugestie psycholożki. Przemieniły w kogoś w rodzaju spiskowca knującego przeciwko niej. Nawet jeśli jej wpływ był dla nas korzystny, to ilekroć się zastanawiałam, czy nie wyznać, że jestem odporna na hipnozę, czułam niepokój – oznaczało to przecież, że jestem coraz mniej podatna na wszelkie warunkowanie wplecione w nasze szkolenie. Ukrywałam teraz nie jedną, lecz dwie tajemnice, a zatem stale i nieodwracalnie oddalałam się od ekspedycji i jej celu. Wyobcowanie w jego rozlicznych formach nie było dla tych misji niczym nowym. Zrozumiałam to, gdy podobnie jak reszta skorzystałam z okazji obejrzenia wywiadów nagranych po powrocie członków jedenastej ekspedycji. Kiedy odkryto, że ci osobnicy wrócili do dawnego życia, poddano ich kwarantannie i wypytano o zgromadzone doświadczenia. Co dość zrozumiałe, w większości wypadków władze poinformowali członkowie ich rodzin, którym powrót najbliższych wydał się dziwny i niepokojący. Wszystkie dokumenty znalezione przy tych, którzy wrócili, zostały skonfiskowane przez naszych zwierzchników w celu poddania ich analizie i badaniom. Tę informację także nam udostępniono. Wywiady były dość krótkie i wszystkich ośmiu członków ekspedycji opowiadało tę samą historię. W Strefie X nie spotkało ich nic niezwykłego, nie zgromadzili żadnych niezwykłych odczytów i nie informowali o jakichkolwiek niezwykłych konfliktach wewnętrznych. Po pewnym czasie wszyscy zapragnęli jednak wrócić do domu i postanowili to zrobić. Żaden z członków ekspedycji nie potrafił wyjaśnić, jak udało im się przekroczyć granicę ani dlaczego poszli prosto do domu, zamiast najpierw zdać raport przełożonym. Po prostu jeden po drugim porzucili misję, zostawili dzienniki i wrócili do domu. Jakimś cudem. W czasie wywiadów mieli przyjazne miny i patrzyli prosto w obiektyw. Nawet jeśli ich słowa
wydawały się trochę beznamiętne, towarzyszył im ogólny spokój, wszyscy zachowywali się prawie jak w transie – nawet krzepki, żylasty mężczyzna, który pełnił podczas misji funkcję eksperta do spraw wojskowości, człowiek o żywym, energicznym usposobieniu. Pod względem emocjonalnym byli dla mnie nie do odróżnienia. Miałam poczucie, że patrzą na świat przez jakąś zasłonę, że choć rozmawiają z osobami przeprowadzającymi wywiad, to w czasie i przestrzeni są od nich bardzo daleko. Dokumenty, które przy nich znaleziono, okazały się szkicami krajobrazów ze Strefy X albo krótkimi opisami. Były wśród nich także rysunki zwierząt i karykatury innych uczestników ekspedycji. W którymś momencie każdy rysował latarnię morską albo o niej pisał. Szukanie w tych papierach ukrytego znaczenia było tym samym co szukanie ukrytego znaczenia w otaczającej nas przyrodzie. Jeśli takie znaczenie istniało, mogło zostać odkryte wyłącznie okiem obserwatora. Szukałam wtedy zapomnienia, a w tych pustych anonimowych twarzach, nawet w tej boleśnie znajomej – nieszkodliwej ucieczki. Śmierci, która nie oznaczałaby bycia martwą.
Kiedy obudziłam się rano, moje zmysły były tak wyostrzone, że nawet szorstka, brązowa kora sosen i zwyczajne gwałtowne opadanie dzięcioła w locie wydawały mi się czymś w rodzaju małego objawienia. Opuściło mnie zmęczenie po czterodniowym marszu do obozu. Czy był to skutek uboczny działania zarodników, czy może jedynie efekt dobrze przespanej nocy? Czułam się tak rześko, że w zasadzie się nad tym nie zastanawiałam. Moją zadumę wkrótce przerwały wstrząsające wieści. Antropolożka zniknęła, zabierając z namiotu tylko rzeczy osobiste. Na domiar złego psycholożka wydawała się roztrzęsiona i wyglądała na niewyspaną. Dziwnie mrużyła oczy, była bardziej rozczochrana niż zwykle. Zauważyłam błoto, które przylgnęło do boków jej butów. Utykała na prawą nogę, jakby była ranna. – Gdzie jest antropolożka? – zapytała geodetka surowym tonem. Trzymałam się z boku, próbując to wszystko zrozumieć. Co zrobiłaś z antropolożką? – pytałam w myślach, choć wiedziałam, że to niesprawiedliwe. Psycholożka była taka sama jak wcześniej. To, że teraz znałam sekret jej magicznych sztuczek, nie musiało oznaczać, że nam zagraża. Psycholożka stawiła czoło atmosferze narastającej paniki, wypowiadając dziwne słowa: – Rozmawiałam z nią wczoraj późnym wieczorem. To, co zobaczyła w tej... budowli, tak bardzo ją poruszyło, że nie chciała dłużej uczestniczyć w ekspedycji. Ruszyła z powrotem w stronę granicy, żeby zaczekać na wycofanie. Zabrała ze sobą częściowy raport, dzięki któremu zwierzchnicy dowiedzą się o naszych postępach. Widząc uśmieszek, na który psycholożka miała zwyczaj sobie pozwalać w niestosownych momentach, nabrałam ochoty, żeby dać jej w twarz. – Przecież zostawiła swoje rzeczy, nawet pistolet – zauważyła geodetka. – Zabrała tylko to, co niezbędne. Dzięki temu więcej zostało dla nas, a dodatkowy pistolet też się przyda. – Myślisz, że potrzebny nam dodatkowy pistolet? – spytałam psycholożkę. To było naprawdę dziwne. W pewnym sensie psycholożka fascynowała mnie równie mocno jak wieża. Motywy jej działania, pobudki, którymi się kierowała. Czemu teraz nie zastosowała hipnozy? Może nawet mimo warunkowania nie da się zaszczepić niektórych rzeczy sugestią ani wymazać powtórzeniami – a może po wydarzeniach ubiegłej nocy zabrakło jej odwagi. – Trudno powiedzieć, co jest nam tu potrzebne, a co nie – odrzekła psycholożka. – Ale na pewno obędziemy się bez antropolożki, skoro nie była w stanie wykonać swojej pracy. Wpatrywałyśmy się w psycholożkę. Geodetka splotła ręce na piersi. Wyszkolono nas tak, byśmy bacznie obserwowały koleżanki, wypatrując oznak nagłego stresu albo zaburzeń. Przypuszczam, że geodetka myślała to co ja: że teraz mamy wybór. Możemy przyjąć wyjaśnienie zniknięcia koleżanki przedstawione przez psycholożkę albo je odrzucić. Odrzucenie oznaczałoby, że psycholożka nas okłamała, zatem w krytycznym momencie odrzuciłybyśmy także jej zwierzchnictwo. A gdybyśmy spróbowały wyruszyć w drogę powrotną, z nadzieją że dogonimy antropolożkę i zweryfikujemy wyjaśnienie psycholożki... Czy miałybyśmy wystarczająco silną wolę, by potem wrócić do obozu? – Powinnyśmy dalej działać według planu – powiedziała psycholożka. – Powinnyśmy zbadać... wieżę. W tym kontekście słowo „wieża” zabrzmiało jak jawne błaganie o moją lojalność. Geodetka nadal się wahała, jakby walczyła z sugestią psycholożki z poprzedniego dnia. To wzbudziło we mnie niepokój z innego powodu. Nie zamierzałam opuścić Strefy X przed zbadaniem wieży. To postanowienie było we mnie głęboko zakorzenione. Nie mogłam zatem znieść myśli, że już niedługo stracę następną członkinię zespołu, która zostawi mnie samą z psycholożką. I to akurat teraz, kiedy nie byłam jej pewna i nadal nie miałam pojęcia, jak na mnie wpłynie kontakt z zarodnikami. – Ona ma rację – powiedziałam. – Powinnyśmy kontynuować misję. Poradzimy sobie bez antropolożki.
Znaczące spojrzenie, które skierowałam w stronę geodetki, uzmysłowiło jednak im obu, że jeszcze wrócimy do tej sprawy. Geodetka z ociąganiem skinęła głową i odwróciła wzrok. Z ust psycholożki wydobyło się wyraźne westchnienie ulgi albo zmęczenia. – W takim razie sprawa załatwiona – powiedziała i przeszła obok geodetki, żeby wziąć się do szykowania śniadania. Dotąd zawsze zajmowała się tym antropolożka. W wieży czekały nas kolejne zmiany. Razem z geodetką napełniłyśmy lekkie plecaki taką ilością jedzenia i wody, by starczyło nam na cały dzień. Wzięłyśmy broń. Włożyłyśmy maski, żeby nie wdychać zarodników, mimo że dla mnie było już za późno. Obie miałyśmy na głowach kaski z przyczepionymi do nich latarkami. Psycholożka stała jednak na trawie tuż obok kręgu wieży i nie zamierzała wchodzić do środka. – Będę chroniła właz – oznajmiła. – Przed czym? – spytałam z niedowierzaniem. Wolałam nie spuszczać jej z oczu. Chciałam, żeby też podjęła ryzyko związane z badaniem terenu, a nie tylko stała na górze i miała nad nami władzę wynikającą z takiego podziału zadań. Geodetka również nie była zadowolona. – Powinnaś iść z nami. We trójkę jest bezpieczniej – powiedziała prawie błagalnym tonem wskazującym na wysoki poziom tłumionego stresu. – Musicie mieć pewność, że właz jest chroniony – upierała się psycholożka, wsuwając magazynek do pistoletu. Ostry zgrzytliwy dźwięk odbił się głośniejszym echem, niż można się było spodziewać. Geodetka ścisnęła karabin szturmowy tak mocno, że zobaczyłam, jak bieleją jej knykcie. – Musisz iść z nami. – Nie ma potrzeby ryzykować, schodząc tam we trójkę – powiedziała psycholożka, a słysząc, jak moduluje głos, domyśliłam się, że znowu próbuje zastosować sugestię hipnotyczną. Uścisk geodetki na karabinie zelżał. Na chwilę rysy jej twarzy jakby straciły wyrazistość. – Masz rację – powiedziała. – Oczywiście, masz rację. To, co mówisz, brzmi bardzo sensownie. Poczułam ciarki na plecach. Teraz były dwie przeciwko jednej. Zastanowiłam się nad tym i przeprowadziłam błyskawiczną analizę spojrzenia psycholożki, kiedy skupiła na mnie uwagę. Dopadły mnie koszmarne, paranoidalne wizje. Wrócimy i okaże się, że właz jest zamknięty albo psycholożka nas zastrzeli, gdy tylko wynurzymy się ku niebu. Ale przecież codziennie mogła nas zabić we śnie. – W sumie to nie aż takie ważne – powiedziałam po chwili. – Jesteś nam równie potrzebna na górze, jak na dole. Zeszłyśmy zatem, tak jak poprzednio, pod bacznym spojrzeniem psycholożki. Gdy tylko dotarłyśmy do pierwszego podestu, jeszcze przed wejściem na szersze schody wiodące spiralnie w dół, przed ponownym ujrzeniem słów napisanych na ścianie, zauważyłam, że... wieża oddycha. Wieża oddychała, a kiedy dotknęłam ścian, poczułam, że pobrzmiewa w nich echo bicia serca... i że nie są z kamienia, tylko z żywej tkanki. Te ściany nadal były nagie, ale emanowały srebrnawobiałym fosforyzującym blaskiem. Świat jakby się zakołysał, a ja ciężko usiadłam pod ścianą. Geodetka podeszła, próbowała pomóc mi wstać. Kiedy w końcu mi się udało, chyba się trzęsłam. Nie wiem, czy potrafię wyrazić doniosłość tej chwili słowami. Wieża była żywą istotą. Schodziłyśmy w głąb jakiegoś organizmu. – Co ci jest? – spytała geodetka głosem stłumionym przez maskę. – Co się stało? Złapałam ją za rękę i siłą przyłożyłam jej dłoń do ściany. – Puszczaj!
Próbowała się odsunąć, ale byłam silniejsza. – Czujesz? – spytałam nieubłaganie. – Czujesz to? – Co mam czuć? O czym ty mówisz? Oczywiście się wystraszyła. Według niej zachowywałam się nieracjonalnie. Mimo to nie ustępowałam. – Wibracje. Jakby rytm. Wypuściłam jej dłoń i odsunęłam się. Geodetka wzięła długi, głęboki oddech, ale nadal trzymała rękę przy ścianie. – Nie. A może? Nie. Nie, niczego nie czuję. – A ściana? Z czego jest zbudowana? – Oczywiście z kamienia – powiedziała. W łukowatym snopie światła mojej latarki jej zacieniona twarz wydawała się zapadnięta, oczy były wielkie i zatopione w ciemności, a w masce wyglądała tak, jakby nie miała nosa i ust. Wzięłam głęboki oddech. Chciałam, żeby wszystko wyszło na jaw: to, że jestem skażona, że psycholożka hipnotyzuje nas o wiele bardziej, niż przypuszczałyśmy. Że ściany są z żywej tkanki. Ale niczego nie wyjawiłam. Zamiast tego zebrałam się do kupy, jak mawiał mój mąż. Zebrałam się do kupy, bo miałyśmy iść dalej, a geodetka ani nie widziała tego, co ja, ani tego nie doświadczyła. I nie umiałam jej tego przekazać. – Nieważne – powiedziałam. – Przez chwilę miałam mętlik w głowie. – Słuchaj, powinnyśmy wracać na górę. Panikujesz – odrzekła geodetka. Uprzedzono nas, że w Strefie X możemy widzieć rzeczy, których tak naprawdę nie ma. Na pewno myślała, że właśnie to mi się przytrafiło. Lekko uniosłam czarny gadżet przy pasku. – Nie. Nie świeci się. Wszystko w porządku. To był żart. Kiepski, ale jednak. – Widziałaś coś, czego tu nie ma. – Nie zamierzała mi tak łatwo odpuścić. To ty nie widzisz tego, co tu jest, pomyślałam. – Możliwe – przyznałam. – Ale to chyba ważne, prawda? Czy w tym wszystkim, w tych naszych raportach, nie chodzi między innymi o to? Coś, co jedna z nas widzi, a druga nie, może mieć znaczenie. Geodetka przez chwilę zastanawiała się nad moim argumentem. – Jak się teraz czujesz? – Dobrze – skłamałam. – Już niczego nie widzę – skłamałam jeszcze raz. Moje serce zachowywało się tak, jakby w klatce piersiowej zamknięto jakieś zwierzę, które próbowało się stamtąd wyczołgać. Geodetkę otaczała teraz aureola fosforyzującej bieli ścian. Żaden z objawów nie ustąpił. Nie przeszło mi. – W takim razie pójdziemy dalej – oznajmiła geodetka. – Ale tylko pod warunkiem, że powiesz, jeśli znowu zobaczysz coś niezwykłego. Pamiętam, że o mało się wtedy nie roześmiałam. Coś niezwykłego? Na przykład dziwne słowa na ścianie? Wypisane wśród maleńkich kolonii istot nieznanego pochodzenia? – Obiecuję – powiedziałam. – A ty postąpisz tak samo, prawda? Odwróciłam sytuację, uświadamiając jej, że ją też może coś takiego spotkać. – Tylko mnie więcej nie dotykaj, bo zrobię ci krzywdę – ostrzegła. Pokiwałam głową na znak zgody. Nie spodobało się jej, że fizycznie jestem silniejsza od niej. Na mocy tego kruchego porozumienia ruszyłyśmy w stronę schodów i gardła wieży. Jej czeluście jawiły mi się teraz jako niekończąca się wspaniała atrakcja, tak piękna i różnorodna biologicznie, że nie byłam w stanie jej w pełni ogarnąć. Ale próbowałam, jak zawsze, odkąd zostałam biolożką.
Obiektem mojej wielkiej fascynacji, miejscem zawsze przychodzącym mi na myśl w odpowiedzi na pytanie o to, dlaczego zostałam biolożką, był zarośnięty basen na podwórku za wynajętym domem, w którym się wychowałam. Moja matka, wyczerpana nerwowo artystka, osiągnęła pewien sukces, ale trochę za bardzo lubiła alkohol i ciągle usilnie szukała nowych klientów, tata zaś, bezrobotny księgowy, specjalizował się w planach szybkiego zbicia fortuny, które zazwyczaj kończyły się fiaskiem. Chyba żadne z moich rodziców nie potrafiło się skupić na jednej rzeczy. Czasami czułam się tak, jakbym nie urodziła się w tej rodzinie, lecz trafiła do niej przez przypadek. Rodzice nie mieli ani sił, ani ochoty, żeby wyczyścić basen w kształcie nerki, mimo że był dość mały. Wkrótce po tym, jak się wprowadziliśmy, otaczająca go trawa mocno wybujała. Rozpleniła się turzyca i inne wysokie rośliny. Niskie krzewy posadzone wzdłuż ogrodzenia rozrosły się, zasłaniając płot z siatki. Szczeliny brukowanej ścieżki wokół basenu wypełniły się mchem. Poziom wody powoli się podniósł, zasilany deszczem, a jej powierzchnia stawała się coraz bardziej słona od alg. Ważki wciąż przylatywały na zwiady. Wprowadziły się żaby i wszędzie było widać ruchliwe zniekształcone kropki ich kijanek. Zadomowiły się nartniki i chrząszcze wodne. Zamiast pozbyć się studwudziestolitrowego akwarium ze słodką wodą – jak chcieli rodzice – wpuściłam do basenu ryby i niektóre z nich przeżyły ten wstrząs. Zaczęły się pojawiać miejscowe ptaki, takie jak różne gatunki czapli, ciągnące do żab, ryb i owadów. Jakimś cudem w basenie zamieszkały też małe żółwie, choć nie miałam pojęcia, skąd się tam wzięły. W ciągu kilku miesięcy od naszego sprowadzenia się basen zmienił się w dobrze funkcjonujący ekosystem. Powoli wchodziłam przez skrzypiącą drewnianą furtkę i obserwowałam to wszystko z zardzewiałego krzesła ogrodowego, które ustawiłam daleko w rogu. Mimo silnego i uzasadnionego strachu przed utonięciem zawsze uwielbiałam przebywać w pobliżu zbiorników wodnych. Rodzice robili w domu wszystkie banalne, nieprzyjemne rzeczy, jakie zazwyczaj robią ludzie w ludzkim świecie – czasami głośno. Ale ja z łatwością mogłam się zatracić w mikroświecie basenu. Moje skupienie nieuchronnie rosło pod wpływem bezużytecznych wykładów rodziców, których martwiła chroniczna introwersja córki, jakby poprzez ich wygłaszanie mogli mnie przekonać, że wciąż nad wszystkim panują. Powtarzali mi, że mam za mało przyjaciół (albo wcale). Że najwidoczniej się nie staram. Że mogłabym zarabiać, wykonując jakąś dorywczą pracę. Kiedy im jednak powiedziałam, że kilka razy wbrew własnej woli musiałam się zmienić w mrówkolwa i schować przed łobuzami na dnie jednej ze żwirowni rozlokowanych na opuszczonych polach za szkołą, nie mieli żadnych gotowych odpowiedzi. Tak samo jak wtedy, kiedy „bez żadnego powodu” uderzyłam w twarz szkolną koleżankę, która powiedziała mi „cześć” w kolejce po obiad. No więc żyliśmy dalej, zamknięci w odrębnych zbiorach zasad. Oni mieli swoje życie, a ja swoje. Najbardziej lubiłam udawać, że jestem biolożką, a udawanie często prowadzi do stania się niezłą kopią tego, co naśladujesz, nawet jeśli kopia jest niezła tylko z daleka. Spisałam swoje basenowe obserwacje w kilku dziennikach. Potrafiłam odróżnić jedną żabę od drugiej – Stary Pluskacz był zupełnie inny niż Skoczek Brzydal – i wiedziałam, w którym miesiącu mogę się spodziewać inwazji podskakujących młodych osobników. Wiedziałam, które gatunki czapli pojawiają się przez okrągły rok, a które migrują. Trudniej było zidentyfikować chrząszcze i ważki, intuicyjnie wyczuć ich cykle życiowe, ale i tak sumiennie próbowałam je zrozumieć. Wystrzegałam się przy tym książek o ekologii i biologii. Najpierw chciałam wszystko odkryć sama. Jak dla mnie – jedynaczki, ekspertki w dziedzinie zastosowań samotności – obserwacja tego maleńkiego raju mogłaby trwać w nieskończoność. Skleciłam nawet wodoszczelną lampkę do wodoszczelnego aparatu i zamierzałam zanurzyć to ustrojstwo w ciemnej wodzie, by pstrykać zdjęcia z
wykorzystaniem długiego drutu przymocowanego do spustu migawki. Nie mam pojęcia, czyby mi się udało, bo nagle odebrano mi luksus, jakim był czas. Szczęście nas opuściło i rodziców nie było już stać na czynsz. Przeprowadziliśmy się do maleńkiego mieszkania wypełnionego po brzegi obrazami mojej matki, które niezmiennie kojarzyły mi się z tapetą. Jedną z wielkich traum mojego życia była obawa o los basenu. Czy nowi właściciele dostrzegą piękno i pozostawią go w nienaruszonym stanie, czy może go zniszczą, dopuszczając się niewyobrażalnej rzezi ku chwale prawdziwej funkcji basenu? Nie było mi dane się o tym przekonać – nie potrafiłam tam pójść, ale nie umiałam też zapomnieć o bogactwie tego miejsca. Pozostało mi jedynie patrzeć w przyszłość i korzystać z wszystkiego, czego się nauczyłam podczas obserwacji mieszkańców basenu. Potem już nigdy nie spoglądałam wstecz, bez względu na okoliczności. Jeśli kończyły się środki na sfinansowanie jakiegoś projektu albo badany przez nas teren zostawał nagle wykupiony i przeznaczony pod budownictwo, nigdy do niego nie wracałam. Śmierci pewnego rodzaju nie należy przeżywać po raz drugi, niektóre więzi są tak silne, że gdy zostają zerwane, słyszysz, jak w twoim wnętrzu rozlega się trzask. Gdy schodziłyśmy w głąb wieży, znowu poczułam – po raz pierwszy od dawna – towarzyszący odkrywaniu dreszcz, który poznałam jako dziecko. Jednak cały czas czekałam na trzask. Tam, gdzie spoczywają dławiące owoce, które pochodzą z ręki grzesznika, przyniosę nasiona śmierci, by dzielić się nimi z robactwem, co... Naszym oczom wciąż ukazywały się kolejne stopnie schodów w wieży, białawe niczym ułożone spiralnie zęby jakiejś nieprzeniknionej bestii, a my wciąż po nich schodziłyśmy, bo wyglądało na to, że nie mamy innego wyjścia. Czasami próbowałam dojrzeć geodetkę w migoczącym świetle. Już wiedziałam, dlaczego psycholożka nas chroni, i zastanawiałam się, jak ona to wytrzymuje, bo przecież nie miała nikogo, kto osłoniłby ją przed... czymkolwiek. Na początku były „tylko” słowa i one mi wystarczały. Pojawiały się zawsze mniej więcej na tej samej wysokości na ścianie z lewej strony i przez jakiś czas próbowałam je zapamiętać, ale było ich za dużo, na przemian nabierały sensu i go traciły, więc śledzenie ich znaczenia przypominało podążanie ścieżką oszustwa. W tej jednej kwestii od razu zgodziłam się z geodetką: udokumentujemy cechy fizyczne słów, ale sfotografowanie niekończącego się zdania będzie wymagało osobnej misji. ... by dzielić się nimi z robactwem, co gromadzi się w ciemności i otacza świat mocą swego życia, gdy ze słabo oświetlonych korytarzy innych miejsc powstaje coś, co nigdy się nie skuli przez niecierpliwość nielicznych wciąż niewidzących ani niewidzianych... Niepokój towarzyszący ignorowaniu złowrogiego wydźwięku tych słów stał się wręcz namacalny. Kiedy się odzywałyśmy, zatruwał zdania, w których próbowałyśmy sklasyfikować biologiczną rzeczywistość tego, co nam się ukazywało. Albo psycholożka chciała, żebyśmy widziały te słowa i to, z czego powstały, albo po prostu stłumienie fizycznego obrazu ścian wieży było ogromnym i wyczerpującym zadaniem. Doświadczałyśmy tego także podczas pierwszego zejścia w ciemność: powietrze stało się chłodniejsze, ale i wilgotne, a spadkowi temperatury towarzyszyła delikatna słodycz, jakby zapach rozrzedzonego nektaru. Poza tym obie widziałyśmy maleńkie stworzonka w kształcie dłoni żyjące wśród słów. Sufit wisiał wyżej, niż można by przypuszczać, a kiedy spojrzałyśmy w górę, w świetle naszych latarek na kaskach geodetka dostrzegła lśniące miejsca i zawijasy przypominające ślady ślimaków. Gdzieniegdzie sufit porastały małe kępki mchu albo porostów, a maleńkie długonogie, przezroczyste stworzenia wyglądające jak krewetki jaskiniowe chodziły po nich jak na szczudłach, wykazując