Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 115 177
  • Obserwuję512
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań682 134

Voller E. - 2 Złoty most

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Voller E. - 2 Złoty most.pdf

Beatrycze99 EBooki V
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 266 stron)

CZĘŚĆ PIERWSZA

Wenecja, 1756 O Boże, ależ tu wysoko! Przerażona gapiłam się w czeluść. Nawet z ziemi wydawało się, że ten dach jest strasznie wysoko, ale kiedy na nim stałam i patrzyłam w dół, czułam się jak na skraju Wielkiego Kanionu! Nie mówiąc już o tym, że było stromo i należało cholernie uważać, żeby się nie zsunąć. Głęboko pode mną w kanale odbijało się światło księżyca. W ciemnościach niemal nie było widać gondoli, ale wiedziałam, że tam jest – nasza łódź ratunkowa. – Myślisz, że to może być więcej niż trzydzieści metrów? – spytałam z obawą. Naprawdę było bardzo wysoko. – Bzdury – odparł Sebastiano. – A poza tym bez problemu tu weszłaś i tak samo bez problemu dasz radę zejść. Nie wygłupiaj się. Przecież zawsze byłaś taka odważna. Łatwo mu było mówić, bo nie cierpiał na lęk wysokości. – To tutaj. – Sebastiano zerwał plandekę z dziury w dachu, a potem odwrócił się w moją stronę. W świetle niewielkiej latarni, którą przedtem zapalił, wyglądał odważnie i męsko. I groźnie, z tym całym arsenałem broni u pasa. – Przestań się gapić w dół. Ruszamy. – Pochylił się i ostrożnie zajrzał do środka. Więzień, którego mieliśmy dziś w nocy uwolnić, był na tyle uprzejmy, że wcześniej zrobił tę dziurę. Niestety, nie na wiele mu się to zdało. Przynajmniej w nieskorygowanej przeszłości. Wtedy spadł bowiem z dachu i skręcił sobie kark. O czym oczywiście nie wiedział, bo to się przecież jeszcze nie wydarzyło. Sebastiano i ja mieliśmy zająć się tym, żeby za drugim i ostatnim razem wszystko poszło lepiej. – Messer, nie śpisz, panie? – zawołał cicho Sebastiano. W środku dał się słyszeć hałas. – Kto tam jest? – rozległ się pełen niedowierzania głos. – Twoi wybawcy, panie. Bądź tak łaskaw, załóż buty i wyjdź do nas, byśmy mogli zaprowadzić cię w bezpieczne miejsce. Spojrzałam mu przez ramię i zobaczyłam wnętrze maleńkiej celi, która była tak niska, że niemal nie dało się w niej stanąć. Takie więzienne cele na poddaszu weneckiego Pałacu Dożów nazywano ołowianymi, ponieważ dach był pokryty płytami z ołowiu. Latem panował tu piekielny

upał, więźniowie siedzieli niczym w rozpalonym piecu, zimą zaś było zimno jak w lodówce. Skargi nie miały większego sensu – sala tortur znajdowała się praktycznie tuż za rogiem. W moich czasach byłam raz w tym gabinecie grozy na wycieczce z przewodnikiem. Ze stropu wciąż zwisał stryczek, na którym oporni więźniowie tak długo wisieli z rękami związanymi z tyłu, aż do wszystkiego się przyznali, niezależnie od tego, czy popełnili jakieś przestępstwo, czy nie. Amnesty International naprawdę miałaby tu pole do popisu. – Kim, do diaska, jesteście? – Głos więźnia brzmiał teraz nieufnie. No jasne, przez wiele tygodni nocami wiercił otwór w dachu i zamierzał uciec po najbliższej zmianie straży. To, że na drodze jego ucieczki naraz pojawili się obcy ludzie, musiało mu się wydać podejrzane. Gdyby wiedział, że ci obcy ludzie są prócz tego podróżnikami w czasie i przybywają z roku 2011, na pewno w ogóle by nie wyszedł. Z otworu wysunęła się potargana głowa. Serce zabiło mi mocniej. Mimo krzaczastego czarnego zarostu ten mężczyzna wydawał się naprawdę pociągający! Może nie jak Heath Ledger, ale i tak był bardzo męski, miał przystojną, choć odrobinę niewyspaną twarz i szerokie ramiona, które po chwili również się wysunęły. – Nasze imiona nie mają nic do rzeczy, ale wierz nam, panie, że jesteśmy ci przychylni. Sebastiano pomógł więźniowi wydostać się na dach. Mężczyzna otrzepał sobie ubranie i po chwili stanął, spoglądając na rozgwieżdżone niebo i głęboko wdychając nocne powietrze. A potem zobaczył mnie i szeroko otworzył oczy. – Wielkie nieba! Toż to nie jest młodzian! Nie zmylisz mnie tym przebraniem! – No cóż… – Poprawiłam czapkę i z powrotem wetknęłam pod nią niesforny kosmyk. – Długa suknia na tej wysokości nie jest najlepszym rozwiązaniem. – Mówiłem ci, że te spodnie są za wąskie – wtrącił zrzędliwie Sebastiano. – Nie moja wina. Sam mi je dałeś. – Przytyłaś? – Uważasz, że jestem gruba? – spytałam oburzona. – Pozwólcie, że się przedstawię – wmieszał się więzień. – Giacomo Casanova. – Wykonał dworski ukłon, chwycił moją dłoń i ucałował. – Taka piękna białogłowa, zaiste! Jakże twój widok raduje moje oczy! Mam nadzieję, że wybaczysz mi, pani, mój żałosny wygląd i nieszczęsny fetor mego ciała. – Lepiej już ruszajmy, nim ktoś spadnie i złamie sobie kark. – Sebastiano wyraźnie był

w złym humorze. – Z największą rozkoszą! – Giacomo Casanova uśmiechnął się do mnie promiennie, a ja odwzajemniłam uśmiech. Wyglądał dość niechlujnie, miał poplamioną koszulę i potargane włosy, ale to był taki typ, jakiego zagrał Heath Ledger w jednym z moich ulubionych filmów. I teraz stał przede mną we własnej osobie. Z całej tej wakacyjnej pracy takie chwile lubiłam najbardziej! Sebastiano ostrożnie wspinał się po skosie dachu, osłaniając latarnię rogiem kaftana i od czasu do czasu podpierając się dłonią. Nie było zbyt stromo, ale musieliśmy zachować ostrożność, bo w niektórych miejscach płyty były śliskie. Casanova podążał za nim, raz po raz oglądając się na mnie. Jego uśmiech miał w sobie coś zniewalającego i obiecującego. Ten mężczyzna był bez wątpienia urodzonym bawidamkiem, wszystko, co o nim opowiadano, okazało się prawdą. Ale potem pomyślałam, że po ponad roku spędzonym w więzieniu jest po prostu wyposzczony. Najprawdopodobniej flirtowałby również z tą starą żebraczką, która siedziała w kucki na Piazzetta i nagabywała o pieniądze każdego przechodnia. A jednak nocna wędrówka po weneckich dachach w jego towarzystwie była ekscytująca. Takie przygody nie zdarzają się co dzień i na pewno zapamiętam ją na długo. Przedostaliśmy się przez kalenicę, skąd ruszyliśmy w dół, w kierunku dzwonnicy. Powoli i ostrożnie stawialiśmy krok za krokiem po łagodnie opadającym dachu. Casanova obejrzał się na mnie. – Jak ci na imię, piękna panno? – Anna – odrzekłam bez zastanowienia. Sebastiano zaklął, bo Casanova wpadł na niego. Zdążył go jeszcze przytrzymać, inaczej by zleciał. – Myśl raczej o tym, panie, by ocalić swą głowę, a nie o pięknych kobietach – powiedział rozeźlony. – Och, ale ta jest nadzwyczajnie urocza – odparł Casanova. – Warta tego, by myśleć o niej w każdej sekundzie. Schlebiło mi to, ale zły humor Sebastiana powoli zbliżał się do punktu krytycznego. – Czy to twoja niewiasta, panie? – zapytał uprzejmie Casanova. Sebastiano nic nie odpowiedział. Chwilę później dotarliśmy do krawędzi dachu. Staliśmy przy oknie, przez które na początku naszej akcji ratunkowej przedostaliśmy się po drabinie na

dach. Sebastiano wspiął się pierwszy, potem pomógł wejść mnie, a na końcu Casanovie. W środku czekał już zezowaty, cuchnący cebulą strażnik, którego wcześniej Sebastiano przekupił. – Lorenzo – odezwał się do niego ze złością Casanova. – Skądże ta nagła przemiana? Czyż nie błagałem cię tysiące razy, byś wydostał mnie z tej szczurzej nory? Dlaczegoś uczynił to dla tych obcych ludzi, dla mnie zaś nie? Nie było na to prostej odpowiedzi. Lorenzo nie należał być może do najbystrzejszych ludzi na świecie, ale miał dosyć sprytu, aby odróżnić dużą ilość złota od małej ilości złota. Chwilę później stało się to jasne również dla Casanovy, skinął bowiem powoli głową i obrzucił Sebastiana świdrującym spojrzeniem, za którym kryły się niezliczone pytania. Najpierw zadał to najważniejsze. – Dlaczego ja? – spytał Sebastiana. Gdy ten milczał, zwrócił się do mnie. – Dlaczego spośród wszystkich więźniów uwolniliście właśnie mnie, Anno? Bo jesteś świetnym facetem i napisałeś świetne książki, i twoje życie było jedną wielką przygodą! Dlatego przybyliśmy tu z przyszłości i uwolniliśmy cię z więzienia, żebyś mógł zyskać taką sławę, jaką będziesz miał w naszych czasach! Tego oczywiście nie mogłam mu powiedzieć, bo działał tu pewien rodzaj automatycznej blokady. Żaden podróżnik w czasie nie mógł zdradzać ludziom z przeszłości tego, co zdarzy się w przyszłości. Choćby bardzo chciał, nie było to możliwe. Pomijając ten fakt, Casanova i tak nie uwierzyłby w ani jedno nasze słowo. Każdy rozsądny człowiek uznałby nas za wariatów, gdybyśmy mu oznajmili, że jesteśmy stróżami czasu i że nazywają nas Obrońcami, i że nasi tajemniczy zleceniodawcy nazywają się Strażnikami albo po prostu Starcami. Nim półtora roku temu dołączyłam do tego zespołu, sama uznałabym to za wierutną bzdurę. Dlatego całkiem dobrze się składało, że ze względu na blokadę nie mogliśmy o tym mówić. – Musimy ruszać – powiedział Sebastiano. Znów poszedł przodem. Prócz Lorenza przekupił także sekretarza państwowej Inkwizycji, który zadbał o to, by na trasie naszego przemarszu wszystkie drzwi były otwarte. Nikt nie musiał pokazywać nam drogi, Sebastiano był w Pałacu Dożów już wiele razy, we wszystkich możliwych epokach. Szliśmy w dół przez mroczne korytarze, zakurzone sale i wąskie schody. Na trzecim piętrze panowała cisza, ale na drugim usłyszeliśmy w korytarzu kroki – to były straże!

Przywarliśmy ciasno do ściany i wstrzymaliśmy oddech, czekając, aż kroki ucichną, a potem pobiegliśmy dalej, następnymi schodami w dół. Miałam absolutną pewność, że dotąd wszystko idzie zgodnie z planem – kark nie zaswędział mnie ani razu. Swędzenie karku było moją nadprzyrodzoną zdolnością. A może przekleństwem, to zależy, bo zawsze gdy zbliżało się poważne niebezpieczeństwo, czułam to swędzenie. Kiedy tylko coś takiego zaczynało się dziać, należało zachować maksymalną ostrożność. Pod warunkiem, że w ogóle miałam jeszcze na to czas, a niestety nie zawsze tak było. Ledwie o tym pomyślałam, a już się zaczęło. – Ojej – powiedziałam. – Tylko nie mów, że… – Sebastiano znieruchomiał pośrodku mrocznego korytarza i odwrócił się do mnie. – Tak, niestety. – Cholera. – Co się dzieje? – dobiegł mnie z tyłu stłumiony głos Casanovy. Sebastiano wcisnął mi latarnię do ręki i przy wtórze metalicznego brzęku dobył szpady. Casanova zrobił unik. – Cóż do… – Pssst! Na miłość boską, bądź cicho, panie! – Sebastiano podał mu szpadę i Casanova umilkł zmieszany. – Użyj go tylko w ostateczności – szepnął Sebastiano. – Ale unikaj głośnych okrzyków, w przeciwnym razie będziemy zaraz mieli na karku wszystkie straże z San Marco. – W obronie tej zachwycającej białogłowy oddałbym życie. – Casanova skłonił się przede mną. – Wcale nie uważam, by twoje spodnie były zbyt ciasne, pani – dodał półgłosem. – Wręcz przeciwnie. Niezwykle pochlebiają twym kształtom. – Zaczynam mieć tego dosyć – burknął Sebastiano. Spojrzał na mnie z pretensją, a potem chwycił mnie i szybko, lecz namiętnie pocałował. – Żeby była jasność – powiedział do Casanovy. – A teraz w drogę! Wyciągnął sztylet i zaczął wolno posuwać się do przodu. Wiedziałam, że fantastycznie potrafi walczyć na noże, byłam już świadkiem takich walk, a mimo to ręka, w której niosłam latarnię, mocno mi drżała. Casanova szedł tuż za mną, trzymając wyciągniętą szpadę przy moim boku. Zza rogu wyłoniło się dwóch strażników. O tej porze właściwie nie powinno ich tu być,

pewnie skrócili sobie obchód. Tak czy owak, efekt zaskoczenia przemawiał raczej na naszą korzyść. Obu strażnikom zabrakło czasu, by sięgnąć po szpady. Casanova rzucił się na jednego z nich, Sebastiano wziął na siebie drugiego, a ja stałam z latarnią w ręku, trzęsąc się jak osika. Brzęk uderzających o siebie kling wydawał mi się przeraźliwie głośny, Casanova też się nie zachowywał zbyt cicho. Jego bojowe okrzyki było słychać prawdopodobnie gdzieś w okolicy Rialto. – O! A masz! Ty nędzny niegodziwcze! Strzeż się! Zaraz cię dopadnę! O tak, trafiony! Ugodził celnie, ale przeciwnik tylko się otrząsnął i walczył dalej. Ten cały rejwach w mgnieniu oka sprowadzi tutaj tuzin strażników! Z obawą spojrzałam na Sebastiana, który z obnażonym sztyletem krążył wokół przeciwnika. Ten ruszył na niego ze szpadą, na co Sebastiano zrobił elegancki unik i fachowym chwytem judo wyrzucił go w powietrze. Mężczyzna uderzył o ziemię, aż zadudniło, a jego hełm z brzękiem potoczył się na bok. Kiedy jęcząc, próbował wstać, rękojeść sztyletu Sebastiana trafiła go w skroń i strażnik padł nieprzytomny. Casanova i drugi strażnik wciąż się jeszcze fechtowali. Z daleka dobiegały męskie głosy i donośny stukot obcasów. Kark swędział mnie coraz mocniej. – Szybko! – zawołałam. Sebastiano pospieszył Casanovie na pomoc, chwytając strażnika od tyłu i unieszkodliwiając go tak samo jak tego pierwszego. – Już go prawie miałem! – Casanova był odrobinę urażony. – Oszczędzaj siły na ucieczkę – powiedział Sebastiano. Odebrał Casanovie szpadę i kiwnął na nas, byśmy pobiegli za nim do bramy, na zewnątrz. Znaleźliśmy się pod nieskończenie długimi arkadami po południowej stronie pałacu. Wzdłuż przystani płonęły pochodnie, a w ich świetle chwiały się upiornie zarysy niezliczonych łodzi przycumowanych do nabrzeża. Potarłam kark. – Nadchodzą! Oddział uzbrojonych mężczyzn biegł truchtem przez podcienia i zbliżał się niepokojąco szybko. Oceniając po krokach i okrzykach, musiało ich być co najmniej czterech lub pięciu. W świetle pochodni błyskały wyciągnięte do przodu lance. – Lepiej będzie, jeśli oddasz mi szpadę, panie! – zawołał bojowo Casanova. – Innym razem. – Sebastiano wspiął się na palce. – Tam jest gondola! O mały włos!

Chodźmy! Straże dzielił od nas najwyżej tuzin kroków. Sebastiano chwycił mnie za rękę i pobiegliśmy. Casanova bez specjalnej zachęty ruszył imponującym sprintem. Gondola wysunęła się spod Rio di Palazzo i czekała na nas tuż przy Ponte della Paglia. Sebastiano i ja wskoczyliśmy do niej jednocześnie, a Casanova tuż za nami. Skacząc, pośliznął się jednak i jedną nogą wylądował w wodzie, ale José już zdążył długim wiosłem odepchnąć gondolę od murowanego nabrzeża i zaczął wiosłować jak szalony w głąb atramentowoczarnej laguny. Nie odbiliśmy jeszcze od przystani dalej niż na dwie długości łodzi, gdy rozwścieczeni prześladowcy dotarli na brzeg. Jeden strażnik z wściekłym wrzaskiem rzucił za nami lancę, która chybiła mojej głowy mniej więcej o trzy centymetry. Kątem oka widziałam, jak przelatuje mi tuż obok ucha. Sebastiano zaklął i pociągnął mnie w dół, na dno gondoli. Potem rozległ się strzał, jeden ze strażników użył pistoletu. Na szczęście był marnym strzelcem, kula świsnęła w powietrzu wysoko ponad naszymi głowami. José natężał się, by mocnymi uderzeniami wiosła wyprowadzić nas ze strefy zagrożenia. Szybko posuwaliśmy się do przodu. Po chwili mężczyźni zamienili się w niewyraźne kontury widoczne w blasku przybrzeżnych latarni, a ich krzyk rozpłynął się w dali. – Kim jesteś, panie? – Casanova spoglądał zaciekawiony na Joségo, który stał na rufie i w świetle latarni przedstawiał sobą widok zaiste godny uwagi. Przede wszystkim dlatego, że wiosłował niczym mistrz świata, choć jego chuda jak patyk sylwetka sprawiała wrażenie, jakby pilnie potrzebował nieco witamin. Nikt nie wiedział, ile ma lat. Z wyglądu mógł mieć równie dobrze sześćdziesiąt jak i siedemdziesiąt, ale w odniesieniu do podróżnika w czasie, przede wszystkim jednego ze Starców, wszystko było względne. Oceniałam go na parę tysięcy lat, choć Sebastiano uważał, że jak zwykle ogromnie przesadzam. Sam José nigdy nie zdradzał swojego prawdziwego wieku. Jego lewe oko mrugało tylko pobłażliwie, kiedy go o to pytano. Prawe skrywał pod czarną klapką, która upodabniała go trochę do sędziwego pirata. Na pytanie Casanovy, kim jest, zamilkł tajemniczo, tak jak czynił to często, gdy ja stawałam się zbyt ciekawska. Casanova nie wziął mu tego za złe, za bardzo był pochłonięty radością ze świeżo odzyskanej wolności. Kucnął obok mnie i wyżął ociekającą wodą nogawkę, z przejęciem rekapitulując wydarzenia. – Widzieliście, jak dałem się we znaki strażnikowi moją ripostą? Był szybki, ale ja

okazałem się szybszy. Zawsze byłem dobry w parowaniu ciosów! Co wprawa, to wprawa! A cóż dopiero ten tępy Lorenzo. Jeszcze za sto lat będzie się zastanawiał, czym wywierciłem dziurę w dachu mojej celi. Moja ucieczka da asumpt do licznych spekulacji! I przez chwilę ciągnął to jeszcze w tym stylu. Rola Sebastiana w całej sprawie została mniej lub bardziej zmarginalizowana. Z perspektywy czasu Sebastiano stał się swego rodzaju pomocnikiem, który przypadkowo znalazł się na dachu, gdy wszystko się zaczęło. Niestety, to popsuło nieco moje pierwsze dobre wrażenie ze spotkania z Casanovą. Najwyraźniej był okropnym pozerem. Ale potem dostrzegłam, że jego dłonie, wciąż zaciśnięte na mokrej nogawce, drżą niemal tak mocno jak moje. Teraz zauważyłam też, jak bardzo fizycznie ucierpiał w więzieniu. Na swój wzrost był zbyt chudy, jego twarz wykazywała chorobliwą bladość i była usiana śladami ukąszeń pcheł. W książce, którą napisał o swojej ucieczce – czy raczej: którą napisze za wiele lat – była też mowa o szczurach. Piętnaście miesięcy w straszliwym lochu musiało być piekłem. Przechwałki miały jedynie zamaskować jego kompletne wyczerpanie. Jak na swój stan – to trzeba mu było naprawdę przyznać – miał się niewiarygodnie dobrze. José z pewnością somnambulika sterował gondolą przez noc. Przed nami wyłonił się zarys Giudekki i mimowolnie przypomniałam sobie upiorne zakończenie mojej pierwszej podróży w czasie, w 1499 roku. Ale tym razem daleko przed Giudeccą skręciliśmy w prawo i popłynęliśmy wzdłuż południowego brzegu Dorsoduro. Także tutaj brzeg rozświetlały umieszczone w nieregularnych odstępach pochodnie. Paru podchmielonych typków w trójgraniastych kapeluszach, pludrach i butach z klamrami wyszło z okazałego pałacu i pomachało nam wesoło. Przed kościołem przechodziło dwóch strażników i Casanova pospiesznie schylił głowę, aż José skręcił w prawo, w inny kanał. Stąd było już niedaleko. Jak zawsze przed skokiem w czasie ogarnęło mnie podniecenie. Dotąd za każdym razem się udawało, lecz nie zapominałam, co na początku naszej znajomości powiedział mi Sebastiano: „Zdarza się, że podróżnicy po prostu znikają”. Ale cieszyłam się na powrót do naszych czasów i na karnawał, w którym za chwilę mieliśmy uczestniczyć. Musieliśmy tylko wysadzić Casanovę. Łódź, która miała go zawieźć na stały ląd, czekała przy mrocznym wlocie do Canale Grande. Była to szalupa z dwuosobową załogą. Łódź stanowiła własność jednego z mężczyzn i Sebastiano musiał go za tę podróż po królewsku wynagrodzić. Drugi miał zadbać, by Casanova otrzymał to, co najpotrzebniejsze, i mógł bezpiecznie ruszyć w dalszą drogę. Był to miejscowy Posłaniec – tak określano naszych

Obrońców Czasu, pomocników. Posłańcy żyli w danej epoce i odpowiadali między innymi za zaopatrzenie w odzież i noclegi. Dlatego byli w dużym stopniu wtajemniczeni we wszystkie sprawy, choć ze względu na blokadę nie mogliśmy im opowiedzieć niczego o przyszłości. Casanova nie posiadał się ze szczęścia i przez cały czas dopytywał się, dlaczegośmy uczynili dla niego to wszystko. – Może masz, panie, szlachetnego protektora – powiedział w końcu zirytowany Sebastiano. Ten pomysł wprawił Casanovę w spontaniczny zachwyt. – Czy to Bragadin? – zapytał. – To z całą pewnością on! Wiedziałem, że mój stary przyjaciel nie zostawi mnie w biedzie! – Najlepiej po prostu zapomnij, panie, że otrzymałeś pomoc z zewnątrz – poradził mu Sebastiano. – Na temat waszej roli będę milczał jak grób, przysięgam na własne życie. Powiedzcie mi tylko, kto was przysłał! – Wsiadaj, panie, do łodzi i ruszaj w drogę – zaproponowałam. – Kiedyś sam dojdziesz do tego, komu winieneś wdzięczność za odzyskanie wolności. „Albo i nie” – dorzuciłam w myślach ze współczuciem, bo nigdy się tego nie dowie. Już zawsze będzie poszukiwał swego wielkiego protektora. Będzie przemierzał Europę wzdłuż i wszerz i poznawał ważne osobistości na wielu królewskich dworach. Będzie się zakochiwał, zadłużał, grał, kłamał i oszukiwał, i wejdzie do historii jako największy uwodziciel wszech czasów. A po wielu latach napisze interesującą książkę o ucieczce przez ołowiany dach. Sebastiano i ja nie pojawimy się w niej, pod tym względem Casanova dotrzyma słowa. Na szczęście, ponieważ nasza praca musiała pozostać tajemnicą. – Żegnajcie, przyjaciele – powiedział Casanova. Sebastiana zaszczycił ledwie skinieniem głowy, ale ze mną wprost nie mógł się rozstać. Ujął moją dłoń i obsypał ją pocałunkami. – Nigdy cię nie zapomnę, nadobna Anno! – W to akurat nie wierzę – rzucił z irytacją Sebastiano. – Już czas – napomniał José. Spojrzał w niebo. Okrągły księżyc w pełni wisiał nad stromymi dachami. Casanova zszedł do szalupy i pomachał nam na pożegnanie. Machałam do niego, aż zniknął nam z oczu, podczas gdy gondola szybko ruszyła naprzód i skręciła w Canale Grande. Po nabrzeżu szło kilka

osób, na wodzie kołysało się parę gondoli. Nie byliśmy sami, ale to nie stanowiło żadnego problemu. Był to największy i najpotężniejszy portal w Wenecji. Nie tylko pozostawał niewidzialny, lecz także ukrywał cały przebieg podróży w czasie. Nikt nie zauważy naszego przejścia. Może ci ludzie odrobinę się dziwili, bo nasza gondola nie była przepisowo czarna, lecz czerwona. Ale już po chwili o tym zapomną. – Zaczyna się – powiedział José, gdy zatrzymywaliśmy się przy nabrzeżu, na którym mieliśmy wysiąść później; za jakieś dwieście pięćdziesiąt lat. Sebastiano objął mnie mocno, ja zaś patrzyłam na migotanie narastające wokół gondoli, widziałam, jak powstaje cienka linia jaskrawego światła, która staje się coraz grubsza i grubsza. – Byłaś dzisiaj cudowna – szepnął mi do ucha Sebastiano. – Mówiłem ci już, że szaleję za tobą? – W tym stuleciu jeszcze nie. Migotanie objęło całą łódź, powietrze było jak naelektryzowane. Światło stało się oślepiająco jasne, musiałam zacisnąć powieki. Ogarnął mnie przeraźliwy chłód. Tego chłodu bałam się zawsze najbardziej. Tak musi czuć się człowiek, gdy umiera. Wibracje ogarnęły łódź, przekształciły się we wstrząsy, a potem zaczęło się kołysanie w górę i w dół jak w kolejce górskiej. Sebastiano pocałował mnie namiętnie, a ja wczepiłam się w niego, by nie runąć w przepaść. Ogłuszający huk nie nastąpił nieoczekiwanie, ale i tak znów miałam wrażenie, że moje ciało eksploduje i w miriadach odłamków rozsypuje się po całym wszechświecie. Nie czułam już nic, nawet Sebastiana. W następnej chwili wszystko wokół mnie spowiła absolutna ciemność.

Wenecja, 2011 Pojawienia się naszej gondoli nikt nie zauważył, po prostu byliśmy tutaj – wróciliśmy w tej samej sekundzie, w której wyruszyliśmy w naszą podróż w przeszłość, wczesnym wieczorem w samym środku karnawału. Na balkonie palazzo stała kobieta w masce arlekina i dęła w wuwuzele – dokładnie to samo robiła w chwili, gdy przenosiliśmy się do roku 1756. Mężczyzna na nabrzeżu, który sięgnął po aparat, w dalszym ciągu robił zdjęcia dziecku przebranemu za lwa i rzucającemu konfetti do wody. Zdawało się, jakbyśmy byli tutaj przez cały czas. To była magia czerwonej gondoli. Czas we współczesności stawał w miejscu, niezależnie od tego, jak długo przebywaliśmy w przeszłości. Na brzegu panował taki sam gwar jak wtedy, gdy wyruszaliśmy. Wszędzie świętowano ostatki. José wysadził nas na przystani i na pożegnanie postukał palcami w kapelusz, a potem odbił się od brzegu i wkrótce wraz z gondolą zniknął w kilwaterze vaporetti, z turkotem przepływających obok. Poza mną i Sebastianem nikt tego nie zauważył. Sebastiano objął mnie. – No to jesteśmy z powrotem. – Potem mnie pocałował. – Imprezka? – Imprezka – zgodziłam się. Ale najpierw zajrzeliśmy jeszcze do ojca Sebastiana, Giorgia, który mieszkał w pobliżu. Przywitał się ze mną wylewnie, wyraził podziw dla naszych, wyglądających na autentyczne, kostiumów z epoki i upierał się, byśmy zostali na obiedzie, nim rzucimy się w wir zabawy. Była też jego przyjaciółka, nieco zbyt mocno umalowana blondyna imieniem Carlotta, która zadała nam tysiąc pytań. Sebastiano wyjaśnił, że niestety nie mamy czasu i musimy iść. Jego matka zginęła cztery lata temu w wypadku, ale on wciąż jeszcze nie przywykł do tego, że ojciec ma przyjaciółkę. Carlotta obraziła się, że tak szybko idziemy, bo nie pokazywaliśmy się u nich zbyt często. Ale Giorgio nie miał nam tego za złe i uściskał nas serdecznie na pożegnanie. – Dobrej zabawy! – zawołał za nami. – Dziękujemy! – odkrzyknął Sebastiano. Na Piazza panował nieopisany ruch. Można było zobaczyć wszystkie maski z commedia dell’arte w dziesiątkach rozmaitych wersji. I całą masę Casanovów w kamizelkach z najlepszego jedwabiu i w białych perukach. Nasze własne, teraz dość mocno zabrudzone kostiumy, w których

wspięliśmy się na dach Pałacu Dożów i przeskoczyliśmy w czasie, mocno odstawały od tego szlachetnego przepychu. Przeciskaliśmy się przez tłum, popijaliśmy prosecco1 z plastikowych kubków i podziwialiśmy kunsztownie wystrojone postacie. Wreszcie mieliśmy dość i postanowiliśmy spędzić resztę wieczoru u Sebastiana. Miał małe mieszkanko w pobliżu uniwersytetu, co było praktyczne z wielu powodów: po pierwsze, mogłam go tam odwiedzać i spędzać z nim cudowne dni, i nikt nam wtedy nie przeszkadzał, a po drugie, do pracy miał tylko kilka kroków na piechotę – Sebastiano pracował na uniwersytecie, głównie w archiwum. Jego kierownikiem był nikt inny jak José, którego pełne nazwisko brzmiało José Marinero de la Embarcación. W każdym razie tak się oficjalnie przedstawiał. Sebastiano lubił u niego pracować. Kochał swoją pracę, zarówno tę podróżnika w czasie, jak i tę historyka i kulturoznawcy. Za dwa lata miał zrobić magisterium. Byłam przekonana, że zawodowo pójdzie mu jak po maśle. Chciałabym być równie mocno przekonana o mojej własnej przyszłości! Oczywiście całkiem praktycznie byłoby znaleźć sobie po maturze kierunek studiów w jakimś sensie zgodny z podróżami w czasie. Teoretycznie pasowałaby archeologia, ale wydawała mi się równie nudna jak historia. Mój ojciec był znanym archeologiem, w czasie wakacji zawsze ciągał mamę i mnie na różne wykopaliska i pokazywał nam wszystkie możliwe ruiny, ale jakoś do tej pory mnie to nie porwało. Myślałam już o takich odjechanych kierunkach jak projektowanie mody, ze szczególnym uwzględnieniem kostiumologii. Szkoda tylko, że moda nic a nic mnie nie interesowała. Po prostu brakowało mi do tego drygu. Albo się to ma, albo nie. Bez dwóch zdań miała to moja przyjaciółka Vanessa. Z odległości trzydziestu metrów potrafiła rozpoznać markę obuwia i była posiadaczką kolekcji magazynów o modzie w liczbie około tysiąca. Nieważne, co miała na sobie – w każdej wersji wyglądała jak dziewczyna z okładki „Cosmopolitan”. Ja natomiast zawsze wkładałam to, co akurat leżało w szafie na wierzchu. Sebastianowi to nie przeszkadzało, podobałam mu się taka, jaka byłam, w każdym razie zawsze tak twierdził. Zdążyłam mu już uwierzyć, choć na początku przychodziło mi to z trudem. Do tej pory między nami układało się naprawdę super, i to już od półtora roku. I niedługo miało być jeszcze lepiej, bo skończą się te wszystkie kosztowne loty i podróże pociągiem: za chwilę będę miała w kieszeni maturę i będziemy mogli razem zamieszkać. Cieszyłam się na to jak wariatka, i on także, ale czułabym się znacznie lepiej, wiedząc, co mam studiować. Mój włoski był tymczasem już całkiem do rzeczy, w każdym razie na pewno rozumiałabym bez

kłopotu wykłady na uniwersytecie – pod warunkiem, że wiedziałabym, jakie to mają być wykłady. – Co ci chodzi po głowie? – Sebastiano przytulił mnie i pocałował w policzek. – Wyglądasz tak poważnie. Westchnęłam. – Myślę o swojej przyszłości. O studiach i tak dalej. – A dlaczego po prostu nie poczekasz, co będzie? Potrafił zachować godny pozazdroszczenia luz. Kochałam go za to, ale dobrze byłoby mieć konkretny cel. – Gdybym przynajmniej miała zdolności w jakimś kierunku. – Przecież masz. Cudownie grasz na fortepianie. – Och, to tylko takie brzdąkanie. Miałam na myśli raczej coś pożytecznego. Tak jak ty. Albo moja mama. Mama była jeszcze sławniejsza od ojca. Była doktorem habilitowanym fizyki i zdążyła już zgarnąć parę międzynarodowych nagród. Wobec jej oszałamiającej inteligencji przez długi czas sądziłam, że jestem dzieckiem adoptowanym. Moi rodzice zawsze temu zaprzeczali, ale nie uwierzyłam im, póki któregoś dnia nie wyciągnęli metryki urodzenia i paru zdjęć z porodówki. Pokazali mi moje imię na opasce zakładanej niemowlętom na rączkę, ale i tak czasem myślałam jeszcze, że jestem podróbką. Przede wszystkim wtedy, gdy znowu złapałam lufę z matmy, co zdarzało się dość często. – No cóż, masz to swędzenie w karku – powiedział Sebastiano. – To cudowny dar, nikt na świecie takiego nie ma. – Jasne – mruknęłam przygnębiona. – I założę na to własną firmę. Sebastiano wyszczerzył zęby. – Znajdziesz sobie fajną pracę. Najpierw spokojnie napiszesz wszystkie prace maturalne, a potem zobaczymy. – Nie przypominaj mi o tym. Dotarliśmy do kamienicy, w której mieszkał Sebastiano. Zamknął drzwi i pociągnął mnie na klatkę schodową, gdzie przycisnął mnie do ściany i całował tak długo, aż zabrakło mi tchu. – To było teraz absolutnie konieczne – powiedział po chwili, oddychając ciężko. – Dlaczego? – zapytałam, czując, jak trzęsą mi się kolana, on zaś pociągnął mnie na

schody, w stronę swego mieszkania. – Żeby odwrócić twoje myśli. To mu się w każdym razie udało. A wieczór dopiero się zaczął. Przez resztę dnia i całą noc matura była mi zupełnie obojętna. 1 Prosecco – włoskie białe wino musujące, zazwyczaj wytrawne (przyp. red.).

Frankfurt, 2011 Osiem dni później sprawy przedstawiały się całkiem inaczej. Siedziałam na egzaminie maturalnym z matmy i miałam pustkę w głowie. Najpierw głowiłam się nad zadaniem z trygonometrii, którego nie potrafiłam rozwiązać. Analiza matematyczna była moją Nemezis, obcym słowem, które przyswoiłam sobie tylko dlatego, że jedno i drugie brzmiało bardzo podobnie, a znaczyło mniej więcej tyle co upiór, przekleństwo. Wyniki – zawsze coś mi tam wychodziło – wydawały mi się dziwne, ale nie potrafiłam tego lepiej rozwiązać. Co jakiś czas wymieniałam pełne rozpaczy spojrzenia z Vanessą, która siedziała trzy stoły dalej i miała podobne problemy jak ja. Już od początku szkoły dzieliłyśmy ze sobą awersję do matmy, był to, można powiedzieć, kamień węgielny pod naszą przyjaźń. Z tego względu musiałyśmy nawet wspólnie powtarzać jedną klasę. Jakoś przebrnęłam przez wszystkie zadania i ze ściśniętym żołądkiem oddałam kartkę. Vanessa i ja razem wyszłyśmy z sali. Na zewnątrz dyskutowano o prawidłowych odpowiedziach i nic z tego nie brzmiało mi znajomo. Najchętniej zatkałabym sobie uszy. – Chodź, spadamy stąd – powiedziała Vanessa z frustracją. – Cała ta kołomyja była wystarczająco koszmarna. Zadzwoń potem. W milczeniu pokiwałam tylko głową. Objęła mnie szybko, po czym ruszyła do swojego samochodu, a ja wsiadłam na rower. W domu tato czekał na mnie z obiadem. – Specjalnie dla ciebie zrobiłem zapiekankę z makaronem, dziecinko. W tym tygodniu miał dyżur, bo mama była na kongresie w Kopenhadze. Między swoimi wykopaliskami wykładał na uniwersytecie, ale co najmniej równie często bywał w domu i pod nieobecność mamy starał się pielęgnować domową atmosferę. W innych okolicznościach ucieszyłabym się, że mogę zjeść z nim obiad i pogadać, ale dziś nie miałam humoru. – Tak źle? – spytał współczująco. – Nie zrobiłaś ani jednego zadania? – Zrobiłam wszystkie. Ale niestety nie mam pojęcia, czy którekolwiek z nich jest zrobione dobrze.

– Na pewno nie wszystko jest źle – pocieszył mnie. – To byłoby wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu. O prawdopodobieństwie miałabym bardzo wiele do opowiedzenia. Ale nie mogłam mówić rodzicom o moich podróżach w czasie. Nikt o tym nie wiedział, nawet Vanessa. Sebastiano uczulił mnie, że nieautoryzowana wiedza może być niebezpieczna dla niewtajemniczonych. On sam przez wszystkie lata, kiedy wykonywał tę pracę, ani słowem nikomu o niej nie wspomniał. Żeby zrobić tacie przyjemność, zjadłam trochę zapiekanki. Potem wycofałam się do swojego pokoju, pogadałam przez telefon z Vanessą i próbowałam zapomnieć o egzaminie z matmy. Przynajmniej niemiecki i biologia poszły mi super. Miałam więc już za sobą część pisemną i na razie mogłam odetchnąć. Najchętniej poleciałabym z powrotem do Wenecji. Gdyby tylko nie było to takie drogie! W ubiegłym roku zaczęłam udzielać dziecku sąsiadów lekcji gry na fortepianie i trochę na tym zarabiałam, ale wystarczało zaledwie na jeden lot w miesiącu. I musiałam go rezerwować z dużym wyprzedzeniem, inaczej był zbyt kosztowny. Sebastiano również nie zarabiał kokosów i nie mógł bez przerwy przyjeżdżać do Frankfurtu. Zrobiło mi się strasznie żal samej siebie, tak bardzo chciałam być z nim teraz, a on był tak daleko. Wtedy zadzwoniła moja komórka. To musiał być on. Po każdym egzaminie dzwonił do mnie i pytał, jak mi poszło. Ale numeru na wyświetlaczu nigdy przedtem nie widziałam, chociaż telefon był z Wenecji, co rozpoznałam po kierunkowym. Szybko odebrałam. – Anna Berg. – Anna – rozległo się w słuchawce niczym echo. Zabrzmiało to cicho i jakoś tak… słabo. – Kto mówi? – spytałam zaniepokojona. – José. Anno, Sebastiano potrzebuje twojej pomocy. Ledwie go rozumiałam. – Co się stało? – zawołałam przestraszona. – Gdzie on jest? – W Paryżu. – W Paryżu? A dlaczego tam? – Wziął na siebie zadanie… ugrzązł w czasie… jest tam uwięziony… Ze przerażenia iPhone niemal wypadł mi z dłoni. – W Paryżu? Przecież normalnie jest zawsze w Wenecji!

– Misja specjalna – padła stłumiona odpowiedź. Głos Joségo stawał się coraz cichszy. – José? Co z tobą? Jesteś chory? Co mam zrobić? Powiedz mi, co mam zrobić! – Pomóc mu. – Oczywiście! – zawołałam. – Natychmiast to zrobię! Muszę tylko wiedzieć, gdzie on jest. To znaczy… kiedy? A tobie co się stało? – Jestem ranny, muszę odpocząć. To teraz… twoje zadanie. Tysiąc sześćset dwudziesty piąty. – O Boże! Jak mam tam trafić? – Jest ktoś… – Słabym głosem podyktował mi numer telefonu i nazwisko. Gorączkowo zapisywałam wszystko na ręce, bo w pośpiechu nie mogłam znaleźć kartki. – Anno… nie ufaj nikomu. Nawet Sebastianowi. – Co? – spytałam zszokowana. On jednak już się rozłączył. Natychmiast oddzwoniłam, ale linia była zajęta, a za drugim razem rozległ się automatyczny komunikat po włosku, że abonent jest czasowo niedostępny. Następnie zadzwoniłam pod numer, który mi podał. Należał do niejakiego Gastona Leclerca (nawiasem mówiąc, na mojej ręce było napisane Garçon Eclair, prawidłową pisownię jego nazwiska poznałam dopiero później), ale również tam zgłosiła się automatyczna sekretarka – po francusku. Był to język, w którym niestety znałam tylko kilka słów, głównie z kategorii kulinariów, na przykład mon chérie albo ratatouille. Nie traciłam już czasu. Wetknęłam parę rzeczy do torby podróżnej i wyszukałam w Internecie najbliższy lot do Paryża. Był zabójczo drogi i dla mojego stanu konta oznaczał przeniesienie się do nirwany, ale to nie grało żadnej roli. Teraz musiałam jeszcze wymyślić dobrą wymówkę dla taty. Ku mojej uldze zdjął ze mnie ten trud. Gdy gorączkowo zastanawiałam się, co mam mu powiedzieć, zastukał do drzwi i wszedł do mojego pokoju. – Bardzo by było źle, gdybyś na weekend musiała zostać sama w domu? – spytał. – Chciałbym pojechać do mamy, ona się tam trochę nudzi. Oczywiście mogłabyś jechać ze mną. – A potem zobaczył moją torbę. Zmarszczył czoło. – Czyżbyś mówiła mi wcześniej, że w tym tygodniu znowu lecisz do Sebastiana? Widać całkiem o tym zapomniałem. – Hmm, no cóż. Chciałam się z nim spotkać. Ale wyjątkowo nie w Wenecji, tylko w Paryżu. Mieszka tam jego… przyjaciel.

– A bilet na samolot już masz? – Właśnie zarezerwowałam i wydrukowałam. – Z udawaną wesołością pokazałam leżącą jeszcze w drukarce kartkę papieru. Tato wyciągnął ją i rzucił na nią okiem. – O! – skomentował. – Tak, wiem. Jest bardzo drogi. Ale ja naprawdę muszę koniecznie jechać do Sebastiana. Te egzaminy były takie… wyczerpujące. I straszliwie za nim tęsknię! – Okay – powiedział tata powoli. A potem zrobił coś, co było dla niego typowe. Chwycił mój otwarty laptop, wszedł na stronę swojego banku i przelał pieniądze na bilet na moje konto. – Awansem za maturę – wyjaśnił. Uścisnęłam go mocno i podziękowałam. I zaraz trzeba było jechać na lotnisko. Tato podwiózł mnie na dworzec i wysadził przed nim. Odjeżdżając, pomachał mi z uśmiechem. Ja też uśmiechałam się do niego, aż zniknął mi z pola widzenia, a wtedy łzy napłynęły mi do oczu. Mdliło mnie ze strachu i niepokoju. Przez cały czas jakoś się trzymałam, ale teraz puściły mi nerwy. Dobrze, że już tyle razy leciałam samolotem. Nie musiałam sobie zawracać głowy tymi wszystkimi procedurami. Szybką kolejką dotarłam na lotnisko, odprawa przebiegła błyskawicznie, miałam tylko podręczny bagaż, a kartę pokładową wydrukowałam w automacie. Na stanowisku kontroli bezpieczeństwa niewiele się działo. Czekając na swoją kolej, przez cały czas myślałam o Sebastianie i zadawałam sobie pytanie, co też na Boga się stało. Co miał na myśli José, mówiąc, że nie powinnam ufać Sebastianowi? W mojej głowie panował nieopisany chaos, nie mogłam sformułować żadnej sensownej myśli. Dopiero kiedy byłam już po odprawie, nieco się uspokoiłam. I zrozumiałam, że mam prawdziwy problem. Nigdy jeszcze nie byłam w Paryżu. Ani w roku tysiąc sześćset dwudziestym piątym. W żołądku bulgotała mi zjedzona na obiad zapiekanka. Pospiesznie sięgnęłam po iPhone’a i zaczęłam szperać w Internecie.

Paryż, 2011 Około wpół do dziewiątej wylądowałam na lotnisku Charles’a de Gaulle’a i natychmiast znów spróbowałam dodzwonić się do tego Gastona. Tym razem miałam więcej szczęścia, od razu odebrał. Przysłoniłam sobie drugie ucho, stałam bowiem w samym środku gwarnej hali przylotów. Dla pewności zagadałam do niego po angielsku w nadziei, że mnie zrozumie, ale ku mojemu zdziwieniu dobrze mówił po niemiecku. – Jestem Gaston Leclerc – powiedział. – L-e-c-l-e-r-c, jeśli nie wiesz, jak to się pisze. Witaj w Paryżu. Ty musisz być Anna. Czekałem na twój telefon. – Miał miły, lekko zestresowany głos i wyraźny francuski akcent. Poczułam bezbrzeżną ulgę. Pierwsza przeszkoda pokonana. Nie byłam sama, najwidoczniej José zorganizował wszystko, co było ważne. Dzięki Bogu! – Co się stało z Sebastianem? – wyrzuciłam z siebie. – Och, trudno to wytłumaczyć przez telefon. Jak się zobaczymy, opowiem ci wszystko, co mi wiadomo. – Dokąd mam przyjechać? – spytałam. – Znasz Paryż? – Niestety, ani trochę. Jeszcze nigdy tu nie byłam. – Och, masz braki w edukacji. Ale teraz jesteś tutaj i możesz je uzupełnić. Ja akurat nie mogę teraz wyjść, muszę się zająć tysiącem różnych rzeczy. Najlepiej weź taksówkę. Zarezerwowałem dla ciebie pokój w hotelu Britannique przy Avenue Victoria. – Jest przyzwoity? – Tak, w samym centrum. Znajduje się tuż obok Pont au Change. – Chodziło mi raczej o cenę. – W sumie tak, kosztuje poniżej dwóch stów. – Za noc? – spytałam przerażona. Gaston zaśmiał się. – Jesteś w Paryżu, Anno. – To ja sobie lepiej poszukam innego hotelu. Wiesz, nie mam aż tyle kasy. – Pokój jest już opłacony. Za bilet i taksówkę otrzymasz ode mnie zwrot kosztów, mamy

tutaj budżet na takie rzeczy. Odetchnęłam. „Budżet” – to brzmiało dobrze. Miłe, uspokajające francuskie słowo, choć nie znałam go z własnego doświadczenia. Nie przywykłam do takich rzeczy jak zwrot kosztów. Kiedy podróżowałam z Sebastianem w przeszłość, otrzymywaliśmy pieniądze z danej epoki i odpowiednie historyczne stroje, ale noclegi i dojazd do punktu wyjścia musiałam dotąd finansować sama. Może powinnam kiedyś spytać Joségo, czy nie byłyby możliwe niewielkie dopłaty do moich biletów lotniczych. W Wenecji najnowsze standardy, jeśli chodzi o bonusy dla pracowników, były najwyraźniej nieznane. – Weź z hotelu plan miasta – powiedział Gaston – żebyś mogła znaleźć Pont au Change. Bo tam będziesz musiała pójść. – Mam w telefonie nawigację. – Lepiej będzie, jeśli osobiste rzeczy, torebkę, pieniądze, komórkę i tak dalej, zostawisz w hotelu. Wiesz przecież, że niczego nie możesz zabrać ze sobą. A nigdy nie wiadomo, czy po powrocie wszystko się znajdzie. Kiedyś miałem straszliwie drogi zegarek Patek-Philippe… – Czy to znaczy, że przeskok ma się odbyć jeszcze dzisiejszej nocy? – przerwałam mu podekscytowana. – Oczywiście. Przecież nie chcemy tracić czasu. O wpół do dwunastej spotkamy się na moście. – Poczekaj! Jak cię rozpoznam? – Przyślę ci zdjęcie na komórkę. Sekundę. – Zamilkł na moment, a potem usłyszałam sygnał przychodzącej wiadomości. – Masz swoje zdjęcie? – spytał po chwili. – Zaraz. Już idzie. Wysłałam mu jedno z tych nowszych, które zrobiłam wyciągniętą ręką sobie i Sebastianowi i na którym oboje ze śmiechem przytulamy się policzkami. Ścisnęło mnie za gardło na jego widok. „Sebastiano, co się z tobą stało?” – pomyślałam. – Ładnie wyszliście na tym zdjęciu – zauważył Gaston. – Czy ktoś ci już mówił, że wyglądasz jak Miley Cyrus? – Tak, wiele razy. – W moim głosie pobrzmiewały tłumione łzy. – Ruszam w drogę. Na razie. – Na razie, Anno. Wyszłam z budynku lotniska i wzięłam taksówkę. W trakcie jazdy przyjrzałam się zdjęciu

Gastona. Był pulchny, z włosami w kolorze piasku. Sądząc po zdjęciu, mniej więcej w wieku Sebastiana, a więc około dwudziestu dwóch, dwudziestu trzech lat. Między przednimi zębami miał małą przerwę, która nadawała mu sympatyczny i szelmowski wygląd. Po drodze zmusiłam się do przeczytania w Wikipedii dalszych informacji o epoce, do której się wybierałam, żeby nie być tak całkiem zielona. Przezornie wykupiłam przed wylotem nieograniczony transfer danych we Francji, zamierzałam bowiem wykorzystać każdą minutę do chwili przeskoku. Szukając w Internecie informacji o Paryżu z roku 1625, odkryłam imię d’Artagnan i przypomniał mi się film, który całkiem niedawno widziałam na DVD. Po jego obejrzeniu ściągnęłam sobie Trzech muszkieterów jako e-booka i przerzuciłam w samolocie parę rozdziałów. Kilku bohaterów odnalazłam teraz w Wikipedii. Ludwik XIII. Kardynał Richelieu. O, w filmie grał go Christoph Waltz, tyle jeszcze pamiętałam. Tymczasem przyszedł SMS od Vanessy: „Gdzie ty się, u diabła, podziewasz?”. O rany, jeszcze to. Szybko ułożyłam stosowną odpowiedź. „Spontanicznie umówiłam się z S. w Paryżu. No wiesz, miasto miłości. Tato fundnął lot”. – Mademoiselle? Taksówka się zatrzymała. Podróż dobiegła końca, a ja nawet nie rzuciłam okiem na miasto. Ale było już ciemno, prawdopodobnie i tak niewiele bym zobaczyła. Kierowca zażądał ode mnie horrendalnej sumy, tak że niewiele pozostało mi w portmonetce, więc na wszelki wypadek poprosiłam o rachunek. Miałam nadzieję, że budżet Gastona wkrótce uzupełni mój zapas gotówki. Hotel był przyjemny, z czerwonymi markizami, kutymi żelaznymi balustradami na balkonach i zielonymi roślinami w doniczkach. Na skraju chodnika rosły drzewa. Recepcjonistka powitała mnie przyjaźnie i po załatwieniu formalności meldunkowych podała mi klucz do pokoju oraz plan miasta. Pokój znajdował się na drugim piętrze i wychodził na ulicę. Nie był szczególnie duży, ale czysty i przytulny. Otworzyłam okno, żeby trochę przewietrzyć. Pozostało mi jeszcze nieco czasu, ale nie mogłam się skoncentrować ani na Wikipedii, ani na Trzech muszkieterach. Przyjrzałam się więc planowi miasta i zapamiętałam sąsiednie ulice oraz położenie mostu, na którym miałam się wkrótce spotkać z Gastonem, Pont au Change… Poszukałam znaczenia: Most Zmiany. Nazwa pochodziła od urzędujących tam dawniej bankierów, u których wymieniało się