Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 037 263
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań641 007

Ward J.R. - Bractwo Czarnego Sztyletu 05 - Śmiertelna Klątwa

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Ward J.R. - Bractwo Czarnego Sztyletu 05 - Śmiertelna Klątwa.pdf

Beatrycze99 EBooki W
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 150 osób, 113 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 438 stron)

Slonko259Slonko259Slonko259Slonko259 2 GlosariuszGlosariuszGlosariuszGlosariusz Bractwo Czarnego Sztyletu – tajna organizacja mistrzów sztuk walki, której zadaniem jest obrona wampirów przed Korporacją Reduktorów. Dzięki właściwemu doborowi genetycznemu członkowie Bractwa obdarzeni są potęŜnym ciałem i umysłem, oraz niecodzienną zdolnością regeneracji. Bractwo wyławia kandydatów na swoich członków, którzy nie są rodzonymi braćmi. Agresywni, pewni siebie a przy tym tajemniczy, trzymają się z dala od cywilów i nie utrzymują kontaktów z członkami pozostałych kast, o ile nie potrzebują się dokrwić. W świecie wampirów bracia cieszą się wielkim powaŜaniem. O ich wyczynach krąŜą legendy. Giną tylko od bardzo powaŜnych urazów; takich jak rany postrzałowe, cios w serce itp. Broniec – samiec wampirów, który ma partnerkę. Samce mogą mieć więcej, niŜ jedną partnerkę. Cerbher – kurator przydzielony z urzędu. Funkcja podlega gradacji; najwięcej uprawnień mają cerbherzy eremithek. Chcączka – okres płodności u samicy wampirów; zwykle trwa dwa dni i towarzyszy jej potęŜny apetyt seksualny. Pierwsza chcączka występuje około pięciu lat po przemianie, później pojawia się raz na dziesięć lat. Chcączka samicy wyczuwana jest przez wszystkie samce, które mają z nią kontakt. Chcączka to niebezpieczny okres, w którym dochodzi do waśni i starć między rywalizującymi samcami, zwłaszcza, jeśli samica nie ma partnera. Ehros – wybranka kształcona w dziedzinie sztuki erotycznej i miłosnej. Eremithka – status przyznawany przez króla arystokratycznej samicy w odpowiedzi na suplikę jej rodziny. Eremithka podlega wyłącznie władzy cerbhera, zwykle najstarszego samca w domostwie. Cerbher ma prawo decydowania o jej postępowaniu, zwłaszcza ograniczania bądź całkowitego zakazu kontaktów ze światem zewnętrznym. Glymeria – opiniodawcze kręgi arystokracji. Socjeta Gwardh – osoba odpowiedzialna za wychowanie, ojciec chrzestny.

Slonko259Slonko259Slonko259Slonko259 3 Juchacz – wampir płci męskiej lub Ŝeńskiej, który ma obowiązek karmić swoją krwią właściciela. Choć posiadanie juchaczy naleŜy do ginących obyczajów, jest nadal praktyką legalną. Korporacja Reduktorów – organizacja zabójców powołana przez Omegę w celu eksterminacji rasy wampirów. Krwiczka – wampirzyca, która ma partnera seksualnego. Samice zwykle poprzestają na jednym partnerze, poniewaŜ samce mają silny instynkt terytorialny. Krypta – rytualne miejsce spotkań Bractwa Czarnego Sztyletu, wykorzystywane do ceremonii oraz przechowywania słoi z sercami reduktorów. W Krypcie odbywają się ceremonie przyjęcia do Bractwa i pogrzeby; tu równieŜ dyscyplinuje się nieposłusznych członków Bractwa. Przysługuje jedynie członkom Bractwa, Pani Kronik i inicjowanym adeptom Lilan – pieszczotliwie: ukochany, ukochana. Mamanh – spieszczenie słowa Matka Nalla – najdroŜsza, ukochana. Rodzaj męski nallum. Omega – złowroga, tajemnicza postać dąŜąca do zagłady wampirów z powodu niechęci do Pani Kronik. Istota nadprzyrodzona, posiada zdolności magiczne, z wyjątkiem mocy tworzenia. Pani Kronik duchowy – autorytet, doradczyni królów, straŜniczka świętych ksiąg wampirów, dawczyni przywilejów. Istota nadprzyrodzona, posiada wiele nadprzyrodzonych mocy. W jednorazowym akcie kreacji powołała do istnienia rasę wampirów. Pierwsza Rodzina – królewska para wampirów z ewentualnym potomstwem. Princeps – bardzo wysoki stopień w hierarchii wampirzej arystokracji; ustępuje rangą jedynie członkom Pierwszej Rodziny i Wybrankom Pani Kronik. Przemiana – przełomowy okres w Ŝyciu wampirów obojga płci, w którym osiągają dojrzałość. Odtąd muszą regularnie pić krew osobnika płci przeciwnej i nie mogą przebywać w świetle słonecznym. Przemiana zwykle występuje w wieku około dwudziestu pięciu lat. Niektóre wampiry, zwłaszcza samce, giną w trakcie przemiany.

Slonko259Slonko259Slonko259Slonko259 4 Wampiry przed przemianą są słabowite, nierozbudzone płciowo i niezdolne do dematerializacji. Psaniec – wampir naleŜący do kasty sług. Psańce są posłuszne wielowiekowej tradycji, która dyktuje ich strój i maniery. Mogą przebywać w świetle dziennym, za to starzeją się dość szybko. Średnia długość Ŝycia psańca wynosi około pięciuset lat. Pyrokant – pięta achillesowa, słaby punkt lub niszcząca słabość danego osobnika. Natury wewnętrznej (np. nałóg) lub zewnętrznej (np. kochanek). Pomstha – odwet. Akt wymierzenia sprawiedliwości, zwykle przez samca związanego z poszkodowanym. Reduktor – członek Korporacji Reduktorów. Bezduszny humanoid, pogromca wampirów. Reduktorów moŜna pozbawić Ŝycia wyłącznie przez przebicie piersi; w pozostałych wypadkach Ŝyją wiecznie. Nie jedzą, nie piją, nie rozmnaŜają się. Z czasem tracą pigment we włosach, skórze i tęczówkach są bezkrwiści, białowłosi, oczy mają bezbarwne. Pachną zasypką dla niemowląt. Do Korporacji wprowadzani przez Omegę, po rytualnej inicjacji wypatroszone serce przechowują w kamiennym słoju. Rundha – rytualna rywalizacja samców o samicę z którą chcą się parzyć. Ryth – rytuał zwracania honoru proponowany przez stronę zniewaŜającą. ZniewaŜony wybiera dowolną broń i atakuje nieuzbrojonego adwersarza (samca lub samicę). Sadhomin – tytuł grzecznościowy uŜywany w relacjach sado–maho przez osobnika podlegającego wobec osobnika dominującego. Symphaci – odmiana rasy wampirów charakteryzująca się, między innymi, skłonnością i talentem do manipulowania uczuciami bliźnich; w ten sposób doładowują się energetycznie. Symphaci od stuleci są gatunkiem pogardzanym, w niektórych epokach przeznaczonym na odstrzał. Odmiana bliska wymarcia. Tolly – czuły zwrot. W wolnym przekładzie moja miła, mój miły. Wampir – przedstawiciel gatunku odmiennego od Homo sapiens. Aby Ŝyć, wampir musi pić krew osobnika płci przeciwnej. Ludzka krew utrzymuje wampiry przy Ŝyciu, jednak jej działanie jest krótkotrwałe. Po przemianie, która występuje około dwudziestego piątego roku Ŝycia, wampiry nie mogą przebywać na słońcu i regularnie muszą się dokrwić. Istota ludzka nie moŜe zostać wampirem przez ukąszenie ani transfuzję krwi, spotyka się jednak rzadkie przypadki krzyŜówki ras. Wampiry potrafią się

Slonko259Slonko259Slonko259Slonko259 5 dematerializować, ale wymaga to spokoju i koncentracji oraz braku większych obciąŜeń. Potrafią teŜ wymazywać wspomnienia z pamięci krótkoterminowej człowieka. Niektóre wampiry umieją czytać w myślach. Średnia Ŝycia wampira wynosi ponad tysiąc lat; znaczna część osobników Ŝyje o wiele dłuŜej. Wybranki – samice wampirów chowane na słuŜebnice Pani Kronik. Uchodzą za arystokrację, choć bardziej w hierarchii duchowej niŜ świeckiej. Z samcami nie mają prawie styczności, czasem jednak parzą się z wybranymi dla nich przez Panią Kronik braćmi, aby zapewnić liczebność kasty. Posiadają dar jasnowidzenia. W dawnych czasach karmiły swoją krwią członków Bractwa, którzy nie mieli własnych krwiczek, praktyka ta została jednak zarzucona. Zanikh – duchowa kraina, w której zmarłe wampiry pędzą Ŝycie wieczne w otoczeniu swoich bliskich. Zvidh – pole buforujące, maskujące realistyczną iluzją wybrany fragment terenu, fatamorgana. Zwyrth martwy – osobnik powracający z Zanikhu do świata Ŝywych. Zwyrthy darzone są głębokim szacunkiem i podziwiane za bolesne doświadczenia.

Slonko259Slonko259Slonko259Slonko259 6 PrologPrologPrologProlog Greenwich Country Day School Greenwich w stanie Connectiut Dwadzieścia lat temu – ZABIERZ GO, JANE. Zabierz. Jane Whitcomb chwyciła plecak – Ale nie zmieniłaś zdania, przyjdziesz, prawda? – PrzecieŜ mówiłam ci dziś rano. Tak – Dobrze. Jane obserwowała idącą chodnikiem przyjaciółkę. Kiedy rozległ się dźwięk klaksonu, wyprostowała się, wygładziła Ŝakiet i odwróciła w kierunku samochodu marki Mercedez– Benz. Przez okno wyglądała siedząca za kierownicą matka ze ściągniętymi brwiami. Jane przebiegła na drugą stronę ulicy, a plecak przepełniony kontrabandą narobił przy tym zbyt duŜo hałasu. Przynajmniej ona miała takie wraŜenie. Wskoczyła do samochodu, starając się niepostrzeŜenie upchnąć plecak na podłodze obok nóg. Samochód ruszył, nim zatrzasnęła drzwi. – Twój ojciec przyjeŜdŜa do domu dziś wieczorem. – Co? – Jane poprawiła okulary na nosie. – Kiedy? – Dzisiaj wieczorem. Więc obawiam się, Ŝe… – No nie! Obiecałaś! Matka spojrzała na nią przez ramię. – CóŜ, proszę o wybaczenie, młoda damo. – PrzecieŜ mi obiecałaś, Ŝe na trzynaste urodziny… Katie i Lucy mają… – Dzwoniłam juŜ do ich mam. Jane uderzyła plecami o oparcie siedzenia. Matka rzuciła spojrzenie we wsteczne lusterko. – Mogłabyś, proszę zmienić wyraz twarzy? A moŜe uwaŜasz, Ŝe jesteś waŜniejsza od swego ojca? – Oczywiście, Ŝe nie. PrzecieŜ on jest bogiem.

Slonko259Slonko259Slonko259Slonko259 7 Mercedes gwałtownie, z piskiem opon skręcił na pobocze. Matka odwróciła się, podniosła rękę i zastygła w tej pozie. Jej ramię drŜało. Jane skurczyła się ze strachu. Po chwili matka odwróciła się i jakby nic, spokojnym ruchem dłoni wygładziła perfekcyjnie gładkie włosy. – Ty… cóŜ, nie dołączysz do nas podczas obiadu dziś wieczorem. A twój tort wyląduje w koszu. Samochód ruszył. Jane otarła zalane łzami policzki i spojrzała na leŜący przy nogach plecak. Nigdy nie była na piŜama–party. Błagała o to miesiącami. A teraz przepadło. Wszystko przepadło. Przez resztę drogi do domu milczały, a kiedy samochód znalazł się w garaŜu, matka, nie patrząc na Jane, po prostu weszła do domu. – Wiesz, gdzie masz teraz iść – rzuciła tylko. Jane chwilę jeszcze siedziała w samochodzie, próbując zebrać myśli, potem podniosła plecak, wzięła ksiąŜki i powlokła się do kuchni. ZdąŜyła akurat zobaczyć, jak Richard, ich kucharz, wyrzuca do kubła na śmieci biały, lukrowany tort z czerwonymi i Ŝółtymi cukrowymi kwiatami. Nie odezwała się ani słowem, gardło miała ściśnięte niczym pięść. Richard takŜe się nie odezwał, ale dlatego, Ŝe zwyczajnie jej nie lubił. Nie lubił nikogo oprócz Hannah. Idąc do jadalni, Jane modliła się w duchu, by nie wpaść na swoją młodszą siostrę. Hannah zachorowała rano i została w łóŜku. Jane nie miała wątpliwości, o było powodem choroby – konieczność napisania recenzji ksiąŜki. Idąc w kierunku schodów, zauwaŜyła w salonie matkę. No tak. Poduchy kanapowe. Jak zwykle. Matka nadal miała na sobie bladoniebieski wełniany płaszcz, a w ręku trzymała jedwabną apaszkę. Bez wątpienia nie rozbierze się, dopóki w pełni nie zadowoli jej wygląd kanapowych poduszek. A poprawianie ich mogło zająć jeszcze chwilę. Musiały być przecieŜ idealne, takie jak jej włosy – nieskazitelnie gładkie. Jane poszła na górę do swojego pokoju. Miała nadzieję, Ŝe ojciec dotrze dopiero po obiedzie. Dzięki temu, chociaŜ z pewnością natychmiast się zorientuje, Ŝe jest uziemiona, przynajmniej nie będzie musiał przy stole patrzeć na jej puste miejsce. W końcu tak samo jak matka nienawidził najmniejszego nieporządku. A brak Jane przy stole to właśnie przykład braku porządku.

Slonko259Slonko259Slonko259Slonko259 8 Przemowa, jakiej musiałaby wysłuchać, byłaby wyjątkowo długa. Z pewnością czułby się w obowiązku powiedzenia jej, jak bardzo zawiodła rodzinę, nie zjawiając się przy stole, oraz tego, Ŝe była nie uprzejma w stosunku do matki. JaskrawoŜółta sypialnia Jane wyglądała tak jak wszystko w tym domu – była gładka jak włosy matki, jak poduchy kanapowe oraz toczone tu rozmowy. Wszystko miało swoje stałe miejsce, jak na zdjęciach w czasopismach na temat urządzania mieszkań. Jedynym elementem, który nie pasował, była Jane. Plecak wylądował w szafie, na rzędach mokasynów i sandałów. Potem Jane zrzuciła szkolny mundurek i przebrała się we flanelową koszulę nocną. Nie było powodu, zakładać cokolwiek innego. PrzecieŜ nigdzie się nie wybierała. Na białym biurku ułoŜyła stertę ksiąŜek. Do odrobienia miała pracę domową z angielskiego, algebry i francuskiego. Bezwiednie spojrzała na stolik przy łóŜku. Czekały na nią Baśnie tysiąca i jednej nocy. Nie mogła wyobrazić sobie lepszego sposobu na odbycie kary, najpierw jednak musiała uporać się z lekcjami. Musiała. Inaczej miałaby poczucie winy. Dwie godziny później siedziała juŜ na łóŜku z ksiąŜką na kolanach. Nagle otworzyły się drzwi, a zza nich wyłoniła się głowa Hannah. Jej rude, kręcone włosy były kolejnymi odchyleniem od norm obowiązujących w tym domu. Pozostali mieszkańcy mieli włosy w kolorze blond. – Przyniosłam ci jedzenie. Jane wstała, nie kryjąc zaniepokojenia. – Wpakujesz się w kłopoty. – Nie, no co ty. Hannah wślizgnęła się do pokoju. W ręku trzymała niewielki koszyk przykryty serwetką w kratkę, a pod nią były kanapka, jabłko i ciasteczko. – Richard dał mi to jako przekąskę na wieczór. – A co będzie z tobą? – Nie jestem głodna. Proszę. – Dzięki, Han. Jane wzięła koszyk, a Hannah usiadła w nogach łóŜka. – Przyznaj się, co takiego zrobiłaś? Jane potrząsnęła głową i ugryzła spory kęs kanapki z pieczenią wołową. – Zdenerwowałam się na mamę. – Bo nie moŜesz urządzić swojego przyjęcia urodzinowego?

Slonko259Slonko259Slonko259Slonko259 9 – Aha. – CóŜ... mam coś dla ciebie na pocieszenie. Hannah połoŜyła na kołdrze zgiętą kartkę brystolu. – Wszystkiego najlepszego! Jane spojrzała i zamrugała szybko kilka razy. – Dzięki... Han. – Nie bądź smutna, obejrzyj! Zrobiłam to specjalnie dla ciebie. Na pierwszej stronie widniały dwie patykowate postacie. Jedna, o prostych blond włosach, podpisana była Jane, druga, o czerwonych lokach – Hannah. Trzymały się za ręce, a na ich okrągłych twarzach widoczne były szerokie uśmiechy. Jane juŜ miała zajrzeć do środka laurki, gdy nagle para reflektorów objęła front domu i zaczęła zbliŜać się wzdłuŜ podjazdu. – Tata przyjechał – szepnęła. – Lepiej stąd zmykaj. Hannah wcale nie była tym zaniepokojona, zapewne dlatego, Ŝe nie czuła się zbyt dobrze. Albo dlatego, Ŝe coś odwróciło jej uwagę... A mogło to być cokolwiek. Hannah Ŝyła głównie swoimi fantazjami i prawdopodobnie dlatego cały czas była szczęśliwa. – Idź juŜ, Han. Serio. – OK, ale jest mi naprawdę przykro, Ŝe twoje przyjęcie się nie odbyło. Powłócząc nogami, Hannah szła w stronę drzwi. – Hej, Han? Podoba mi się laurka. – Nie zajrzałaś do środka. – Nie muszę. Podoba mi się, poniewaŜ zrobiłaś ją dla mnie. Na twarzy Hannah zarysował się jeden z jej cudnych uśmiechów. Taki, który wywoływał u Jane wspomnienia słonecznych dni. – Jest o tobie i o mnie. Nim drzwi zamknęły się za Hannah, Jane usłyszała dochodzące z przedpokoju głosy rodziców. W pośpiechu zjadła przekąskę, pchnęła koszyk pomiędzy fałdy zasłon i podeszła do stosu szkolnych ksiąŜek. Sięgnęła po Klub Pickwicka Dickensa i wróciła do łóŜka. MoŜe jeśli ojciec zastanie ją z lekturą szkolną w ręku, potraktuje to jako punkt na jej korzyść. Dopiero po godzinie usłyszała, jak rodzice wchodzą na górę, i czekała w napięciu, kiedy ojciec zapuka do jej drzwi On jednak się nie zjawiał. Było to zaskakujące. Jego zwyczaj kontrolowania wszystkiego był niezawodny niczym szwajcarski zegarek, a przewidywalność tego zapewniała Jane swego rodzaju komfort.

Slonko259Slonko259Slonko259Slonko259 10 OdłoŜyła wreszcie ksiąŜkę na stolik, zgasiła światło i wsunęła nogi pod falbaniastą kołdrę. LeŜała tak, wpatrując się w baldachim rozpięty nad łóŜkiem, i nie mogła zasnąć. Wreszcie usłyszała, jak wysoki zegar stojący na szczycie schodów wybił dwanaście razy. Północ. Wyślizgnęła się z łóŜka, podeszła do szafy i wyciągnęła plecak. Wypadła z niego plansza ouija. Podniosła ją ostroŜnie, potem sięgnęła po coś przypominającego wskaźnik. Tak się cieszyła, Ŝe wypróbuje ją wieczorem z przyjaciółkami. Wszystkie w końcu chciały poznać przyszłość i imię tego, kogo poślubią. Jane podobał się Victor Browne, z którym chodziła na lekcje matematyki. Ostatnio nawet rozmawiali trochę ze sobą i myślała, Ŝe naprawdę mogliby być parą. Problem w tym, Ŝe nie wiedziała, czy on coś do niej czuł. A moŜe po prostu ją tylko lubił, poniewaŜ czasami dawała mu ściągać? RozłoŜyła planszę na łóŜku, a ręce oparła na wskaźniku i wzięła głęboki oddech. – Jak ma na imię chłopak, którego poślubię? Wcale nie oczekiwała, Ŝe wskaźnik się poruszy, i tak teŜ się stało. Po kilku kolejnych nieudanych próbach miała dość. Delikatnie zapukała w ścianę. Hannah natychmiast odpowiedziała tak samo, a chwilę później ukradkiem wślizgnęła się do jej pokoju. Na widok tabliczki podekscytowana wskoczyła na łóŜko, dosłownie wybijając wskaźnik w powietrze. – Jak w to się gra? – Ciiicho! BoŜe, gdyby je rodzice nakryli, byłyby uziemione chyba do końca Ŝycia. Na wieczność. – Przepraszam – szepnęła Hannah, podwijając nogi. – jak się w to... – Zadajesz pytania, a to daje ci odpowiedzi. – O co moŜemy zapytać? – Za kogo wyjdziemy za mąŜ. Jane z trudem kryła zdenerwowanie. A jeśli odpowiedź nie będzie brzmiała „Victor”? – Zacznijmy od ciebie. PołóŜ koniuszki palców na wskaźniku, ale niczego nie naciskaj ani nie ruszaj. Po prostu – o tak, właśnie. OK... – Kto będzie męŜem Hannah? Wskaźnik nawet nie drgnął. Nawet wtedy, kiedy Jane powtórzyła pytanie. – Zepsute – powiedziała zrezygnowana Hannah. – Spróbujmy zadać inne pytanie. Zabierz ręce. Jane wzięła głęboki oddech. – Za kogo wyjdę za mąŜ?

Slonko259Slonko259Slonko259Slonko259 11 Nagle, cicho poskrzypując, wskaźnik zaczął się poruszać. Zatrzymał się na literze V i Jane zadrŜała. Zdumiona patrzyła, jak przemieszcza się do litery I. – To Victor! – wykrzyknęła Hannah. – To Victor! Wyjdziesz za mąŜ za Victora! Jane nawet nie starała się uciszyć siostry. To było zbyt piękne, by... Wskaźnik jednak posuwał się dalej. – Myli się – powiedziała Jane. – To musi być pomyłka... – Czekaj, dowiedzmy się, jakie to imię. Jeśli nie był to Victor, Jane nie miała pojęcia, o kogo mogłoby chodzić. Jaki chłopak ma imię na V... Jane dosłownie walczyła, by zmienić kierunek wskaźnika, lecz on uparcie podąŜał do litery R. Następnie do H, E, potem D, N, Y. VRHEDNY. Jane ogarnął strach. – Mówiłam ci, Ŝe jest zepsuty – mruknęła Hannah. – Czy w ogóle ktoś ma na imię Vrhedny? Jane odwróciła się od planszy. Były to najgorsze urodziny, jakie kiedykolwiek miała. – MoŜe powinnyśmy spróbować jeszcze raz? – zaproponowała Hannah, a widząc, Ŝe Jane się waha, skrzywiła się. – Zgódź się, ja teŜ chcę dostać odpowiedź. Tak będzie sprawiedliwie. Ponownie połoŜyły palce na wskaźniku. – Co dostanę na Gwiazdkę? – zapytała Hannah. Wskaźnik nie poruszył się. – Na początek zadaj pytanie na „tak” lub „nie” – powiedziała Jane, wciąŜ przeraŜona słowem, które odczytała. MoŜe plansza nie potrafiła literować? – Czy dostanę cokolwiek na Gwiazdkę? – zapytała Hannah. Wskaźnik zaczął skrzypieć. – Mam nadzieję, Ŝe będzie to konik – mruczała, kiedy wskaźnik się obracał. – Powinnam o to zapytać. Wskaźnik zatrzymał się na odpowiedzi „nie”. Zdumione wpatrywały się w planszę. Wreszcie Hannah objęła się rękoma. – Ale ja chcę dostać jakiś prezent. – To tylko zabawa – powiedziała Jane, składając planszę. – Poza tym ta gra jest pewnie zepsuta, bo ją upuściłam. – Ja chcę dostać jakieś prezenty – powtarzała z uporem Hannah.

Slonko259Slonko259Slonko259Slonko259 12 Jane wyciągnęła ręce i przytuliła siostrę. – Nie martw się głupią planszą, Han. Ja zawsze będę miała coś dla ciebie na Gwiazdkę. Po wyjściu Hannah Jane wsunęła się pod kołdrę. Głupia plansza. Głupie urodziny. Wszystko głupie. Zamknęła oczy i wtedy nagle zdała sobie sprawę, Ŝe nie obejrzała laurki od siostry. Zapaliła światło i sięgnęła po leŜącą na stoliku kartę. W środku widniał napis: „Zawsze będziemy trzymać się za ręce! Kocham Cię! Hannah”. Nie miała juŜ Ŝadnych wątpliwości, Ŝe odpowiedź, którą otrzymały w związku z pytaniem o prezenty, była błędna. Wszyscy kochali Hannah i mieli dla niej upominki. Mała potrafiła nawet, jak nikt inny, wpływać na ojca, więc na pewno coś dostanie. Głupia plansza... Jane zasnęła. Nagle obudziła ją Hannah. – Wszystko w porządku? – zapytała Jane, otwierając oczy. Przy łóŜku stała jej siostra ubrana we flanelową piŜamę, z dziwnym wyrazem twarzy. – Muszę iść. – Głos Hannah był smutny. – Do łazienki? Źle się czujesz? Jane odrzuciła kołdrę. – Pójdę z to... – Nie moŜesz – westchnęła Hannah. – Muszę juŜ iść. – No dobrze, ale wróć tu. MoŜemy spać razem. Hannah spojrzała w stronę drzwi. – Boję się. – Nic dziwnego, jeśli źle się czujesz. Ale jestem przy tobie. – Muszę iść. Hannah odwróciła się, a wyglądała tak... jakby była dorosła. Zupełnie nie przypominała dziesięciolatki, którą przecieŜ była. – Spróbuję tu wrócić. Zrobię, co w mojej mocy. – Hm... dobrze. MoŜe miała gorączkę albo gorzej się czuła? – Mam obudzić mamę? Hannah potrząsnęła głową. – Chciałam widzieć się tylko z tobą. Śpij dalej.

Slonko259Slonko259Slonko259Slonko259 13 Hannah wyszła, a Jane ponownie zanurzyła się w poduszkach. Pomyślała nawet, Ŝe powinna pójść do łazienki i sprawdzić, co z siostrą, lecz zanim zdąŜyła to zrobić, całkowicie pochłonął ją sen. Następnego ranka Jane obudził tupot cięŜkich kroków na korytarzu, wyraźnie kierujących się na zewnątrz. Potem usłyszała syrenę zbliŜającej się karetki. Wyskoczyła z łóŜka i wyjrzała przez okno, potem pobiegła do drzwi i wystawiła głowę na korytarz. Drzwi do pokoju Hannah były otwarte, a na dole ojciec z kimś rozmawiał. Cichutko, na palcach szła po orientalnym dywanie, myśląc o tym, Ŝe siostra musi być naprawdę chora, bo zwykle nie wstawała tak wcześnie w sobotę. Zatrzymała się w drzwiach do jej pokoju. Hannah, blada niczym nieskazitelnie biała pościel, leŜała nieruchomo na łóŜku. Jej szeroko otwarte oczy wpatrywały się w sufit. Nawet nie mrugała. W przeciwległym rogu pokoju, najdalej, jak to tylko było moŜliwe od Hannah, siedziała przy oknie ich matka. Poły jedwabnego szlafroka w kolorze kości słoniowej malowniczo rozlewały się po podłodze. Wracaj do łóŜka. Natychmiast. Jane popędziła do swojego pokoju. Nim zamknęła drzwi, zobaczyła ojca wchodzącego na górę w towarzystwie dwóch męŜczyzn w granatowych mundurach. Usłyszała teŜ słowa: coś „wrodzone” i „serca”. Wskoczyła do łóŜka i naciągnęła kołdrę na głowę. DrŜała w ciemnościach, czuła się bardzo mała i bardzo przeraŜona. Plansza wcale się nie myliła. Na tę Gwiazdkę Hannah naprawdę nie dostanie Ŝadnych prezentów, nikogo teŜ nie poślubi. A jednak młodsza siostra Jane dotrzymała obietnicy. Wróciła.

Slonko259Slonko259Slonko259Slonko259 14 1.1.1.1. – NIEZBYT DOBRZE CZUJĘ SIĘ W TYCH WOŁOWYCH SKÓRACH. Vrhedny spojrzał zza rzędu komputerów. Butch O'Neal stał w salonie Bunkra z kawałkami skóry na udach i całą resztą Bóg wie czego jeszcze na twarzy. – Nie pasują ci? – zapytał współlokatora V. – Nie o to chodzi. Bez obrazy, ale wyglądam w tym jak jacyś cholerni Village People. Butch wyciągnął przed siebie wielkie ręce i obrócił się wokół własnej osi, pokazując nagi tors. – No nie, daj spokój. – Są do walki, a nie na pokaz. – Kilty teŜ, a nie bujam się przecieŜ w spódnicach w kratę. – I dzięki Bogu, Ŝe nie. Masz zbyt krzywe nogi, by chodzić w tym gównie. Butch przyjął znudzony wyraz twarzy. – Dogryzaj mi jeszcze. „Chciałbym”, pomyślał V. Z grymasem sięgnął po saszetkę wypełnioną tureckim tytoniem. Wyciągnął bibułkę, ułoŜył na niej kreskę tytoniu i skręcił papierosa. A potem przypomniał sobie, Ŝe Butch pozostaje w szczęśliwym związku z miłością swego Ŝycia i pomyślał, Ŝe nawet gdyby tak nie było, nie powinien gościowi dokuczać. Zapalił skręta i zaciągnął się. Bezskutecznie starał się nie patrzeć na glinę. Pieprzone widzenie obwodowe. Zawsze musiało go załatwić. O rany! Był chyba naprawdę zboczony. Cholera, przecieŜ byli ze sobą zŜyci. Przez ostatnie dziewięć miesięcy V zbliŜył się do Butcha bardziej niŜ do kogokolwiek innego, kogo spotkał podczas trzystu lat Ŝycia. Mieszkał z nim, upijał się z nim, ćwiczył z nim. Doświadczył z nim śmierci, Ŝycia, proroctw i potępienia. Pomagał naginać prawa natury, by przemienić go z człowieka w wampira, a później uzdrowił go, kiedy tamten załatwiał sprawy z wrogami rasy. Zarekomendował go równieŜ na członka Bractwa... i był przy nim, kiedy ten łączył się w związku ze swoją krwiczką. Butch chodził tam i z powrotem, jakby chciał przyzwyczaić się do skórzanego ubioru, a V wpatrywał się w siedem liter wyciętych gotykiem na jego plecach: MARISSA. V wykonał obydwie litery „A” i wyszły mu całkiem nieźle, mimo Ŝe ręka cały czas mu drŜała.

Slonko259Slonko259Slonko259Slonko259 15 – Tak – powiedział Butch. – Nie jestem pewien, czy dobrze się w tym czuję. Po rytuale godowym V opuścił Bunkier na jeden dzień, by szczęśliwa para mogła mieć trochę prywatności. Przeszedł na drugą stronę dziedzińca, do rezydencji Bractwa i zamknął się z trzema butelkami wódki grey goose w pokoju gościnnym. Solidnie się spił, wręcz zalał w trupa, a jednak nie udało mu się utracić przytomności. Prawda bezlitośnie nie pozwalała mu odlecieć – V przywiązany był do swojego współlokatora w sposób, który komplikował sprawy, a przecieŜ nadal nic jeszcze z tym nie zrobił. Butch za to wiedział, co robi. Do diabła, byli przecieŜ najlepszymi kumplami, a facet potrafił czytać w myślach V lepiej niŜ ktokolwiek inny. Marissa równieŜ to wiedziała, w końcu nie była głupia. I Bractwo równieŜ wiedziało, poniewaŜ te idiotki, głupie stare panny, nie potrafiły dochować tajemnicy. Nikt nie miał z tym problemu. On miał. Zupełnie nie mógł poradzić sobie z uczuciami. Albo z samym sobą. – Zamierzasz przymierzyć resztę swojego ubioru? – zapytał wreszcie. – Czy moŜe chcesz jeszcze trochę ponarzekać na te spodnie? – Nie zmuszaj mnie, bym ci pokazał środkowy palec. – Dlaczego, skoro lubisz to robić? – Bo palec mnie juŜ boli. Butch podszedł do jednej z kanap i podniósł zbroję. Kiedy ją nałoŜył, skórzany materiał idealnie przylgnął do jego potęŜnego torsu. – Cholera, jak to zrobiłeś, Ŝe leŜy tak dobrze? – Zmierzyłem cię, pamiętasz? Butch pozapinał pancerz, potem nachylił się i przesunął czubkami palców po powierzchni czarno lakierowanej skrzynki. Zatrzymał się na złotym klejnocie rodowym Bractwa Czarnego Sztyletu, prześledził wzrokiem wyryte w gotyku znaki, tworzące napis: Dhestruktor, potomek Ghroma, syna Ghroma. Nowe imię Butcha. Jego stary i szlachetny rodowód. – Do kurwy nędzy, otwórz to wreszcie. V zgasił papierosa, skręcił kolejnego i znów zapalił. O rany, dobrze, Ŝe wampiry nie chorują na raka. Ostatnio palił niczym smok – jedną fajkę za drugą. – WciąŜ nie mogę w to uwierzyć. – Otwórz to cholerne pudło. – Naprawdę nie... – Otwórz. To.

Slonko259Slonko259Slonko259Slonko259 16 V był juŜ tak zdenerwowany, Ŝe dosłownie mógłby wylewitować z tego cholernego krzesła. Glina uruchomił mechanizm zamka wykonany z litego złota i podniósł pokrywę. Na czerwonej satynie leŜały cztery bliźniacze sztylety z czarnymi ostrzami o śmiertelnie ostrych krawędziach, wszystkie precyzyjnie wywaŜone do dłoni Butcha. – Święta Mario, Matko BoŜa... są piękne. – Dzięki – powiedział V przy kolejnym wydechu. – Robię teŜ dobry chleb. Piwne oczy gliny przeszyły pokój. – Zrobiłeś je dla mnie? – Tak, ale to nic wielkiego. Robię je dla nas wszystkich. V podniósł prawą rękę okrytą rękawicą. – Jak wiesz, jestem dobry w wytapianiu metalu. – V... dziękuję ci. – Co zechcesz. Jak juŜ mówiłem, zajmuję się produkcją ostrzy. Robię to cały czas. Tak... tyle Ŝe nigdy nie poświęca się temu aŜ tak bardzo. Dla Butcha jednak pracował nad sztyletami całe cztery dni po szesnaście godzin. Zaowocowało to spalonymi plecami oraz bólem oczu. Ale do diabła z tym, gotów był na wszystko, byle kaŜdy sztylet okazał się wart męŜczyzny, który będzie go dzierŜył. WciąŜ nie były wystarczająco dobre. Gliniarz wyjął ze skrzyni jeden ze sztyletów, a kiedy chwycił go w dłoń, oczy mu zabłysły. – Jezu... jaki przyjemny w dotyku. Oglądał broń ze wszystkich stron. – Nigdy nie trzymałem niczego tak dobrze wywaŜonego, i ta rękojeść. BoŜe... idealne. Jeszcze Ŝadna pochwała w Ŝyciu nie cieszyła Vrhednego tak bardzo, pewnie dlatego tak się zirytował. – No cóŜ, przecieŜ takie właśnie mają być, prawda? Zgasił skręta w popielniczce, dławiąc delikatny Ŝar. – Nie miałoby przecieŜ sensu wychodzenie w teren z zestawem noŜy od Ginsusa. – Dzięki. – Daj spokój. – V, naprawdę... – Przestań juŜ pierdolić.

Slonko259Slonko259Slonko259Slonko259 17 Kiedy nie usłyszał w odpowiedzi Ŝadnej ciętej riposty, zdumiony spojrzał w górę. Cholera. Butch stał przed nim, a w jego ciemnych, piwnych oczach V dostrzegł to, co wolałby zachować tylko dla siebie. Opuścił wzrok na zapalniczkę. – Tak czy inaczej, glino, to są tylko noŜe. W tej chwili czarny czubek ostrza sztyletu wsunął się pod jego brodę, odchylając mu głowę do tyłu. Kiedy napotkał spojrzenie Butcha, poczuł, jak jego ciało, drŜąc, napina się. Patrząc ponad sztyletem, Butch powiedział: – Są piękne. V zamknął oczy. Gardził samym sobą. Niespodzianie pochylił się tak, Ŝe ostrze wbiło mu się w gardło. Przełykał palący ból, traktując go jako przypomnienie, Ŝe jest pieprzonym świrem, zasługującym na to, by cierpieć. – Vrhedny, spójrz na mnie. – Zostaw mnie w spokoju. – Zmuś mnie. Przez ułamek sekundy V gotów był skoczyć na gościa i stłuc go do nieprzytomności, Butch jednak powiedział: – Chcę ci po prostu podziękować za zrobienie czegoś świetnego. Nic wielkiego. Nic wielkiego? Otworzył oczy i poczuł, jak jego spojrzenie się rozpala. – Gówno prawda. Z powodów, których jesteś doskonale, kurwa, świadom. Butch powoli opuścił rękę ze sztyletem, a wtedy V poczuł struŜkę krwi spływającą łagodnie po jego szyi. Była ciepła... i delikatna niczym pocałunek. – Nie mów, Ŝe chcesz przeprosić – V wymamrotał w ciszy. – Mogę zrobić się nieprzyjemny. – Ale kiedy ja naprawdę chcę. – Nie ma za co przepraszać. Rany, nie wytrzyma juŜ dłuŜej mieszkania z Butchem. Z Butchem i Marissą. Nieustanne przypominanie o tym czego mieć nie mógł i czego pragnąć nie powinien, zŜerało go od środka. I Bóg tylko jeden wiedział, Ŝe był juŜ w nie najlepszej formie. Kiedy ostatni raz przespał cały dzień? Tygodnie temu. Butch wsunął sztylet do pochwy na piersi. – Nie chcę, by cię bolało... – Nie będziemy juŜ dyskutować więcej na ten temat.

Slonko259Slonko259Slonko259Slonko259 18 PrzyłoŜył palec wskazujący do gardła i zamoczył go we krwi. Kiedy ją zlizał, ukryte drzwi do podziemnego tunelu otworzyły się, a Bunkier wypełniła woń oceanu. Zza rogu wyłoniła się Marissa, jak zwykle piękna jak Grace Kelly. Długie blond włosy oraz idealne rysy twarzy sprawiały, Ŝe uwaŜana była za piękność. Nawet V, chociaŜ wcale nie była w jego typie, wręcz musiał okazywać jej miłość. – Cześć, chłopcy... Marissa zatrzymała się i spojrzała na Butcha. – Dobry... BoŜe... spójrzcie na te spodenki. Butch skrzywił się. – Tak, wiem. Są trochę... – Czy mógłbyś podejść do mnie? Powoli zaczęła cofać się w kierunku ich sypialni. – Chcę, Ŝebyś przyszedł tutaj na minutkę. Albo na dziesięć. Zapach bijący od Butcha był tak wymowny, Ŝe V nie miał juŜ wątpliwości – ciało faceta stwardniało na samą myśl o seksie. – Kochanie, moŜesz mnie mieć na tak długo, jak tylko chcesz. Opuszczając salon, glina spojrzał jeszcze przez ramię. – Czuję się w tych skórach bardzo dobrze. Powiedz Fritzowi, Ŝe chcę mieć pięćdziesiąt par. Natychmiast. Pozostawiony samemu sobie, Vrhedny pochylił się w stronę odtwarzacza i podkręcił głośność. Music Is My Savior grupy MIMS. A kiedy rap zaczął dudnić basem, pomyślał, Ŝe kiedyś wykorzystywał to gówno, by tłumić myśli innych. Teraz, kiedy jego wizje wyczerpały się juŜ i całe to czytanie w myślach trafił szlag, dzięki tym uderzeniom nie musiał słuchać swojego współlokatora uprawiającego seks. Otarł twarz. Naprawdę powinien juŜ stąd spadać. Przez moment nawet ich próbował skłonić do wyprowadzki, lecz Marissa ciągle powtarzała, Ŝe Bunkier jest „przytulny” i Ŝe podoba jej się mieszkanie tu właśnie. Nie miał jednak wątpliwości, Ŝe to kłamstwo. W końcu połowę salonu zajmował stół do gry w piłkarzyki, całą dobę włączony był program sportowy ESPN, a w tle bez przerwy leciał hardcore rap. Lodówka była strefą zdemilitaryzowaną, oznaczoną rozkładającymi się ofiarami z Taco Heli oraz Arby's, a grey goose i lagavulin jedynymi napojami dostępnymi w całym budynku. No i poczytać sobie moŜna było wyłącznie magazyn „Sports Illustrated” oraz... cóŜ, jeszcze starsze numery „Sports Illustrated”.

Slonko259Slonko259Slonko259Slonko259 19 Tak więc trudno by mówić o jakichkolwiek zaletach i atrakcjach godnych grzecznych dziewczynek. Miejsce było w połowie siedzibą Bractwa i w połowie szatnią sportową. A wszystko zaprojektowane przez dekoratora wnętrz Dereka Jetera. A co na jego propozycję Butch? Kiedy V mu to zaproponował, glina popatrzył tylko wymownie, pokręcił głową i poszedł do kuchni po więcej lagavulinu. V nawet nie dopuszczał myśli, Ŝe tamci postanowili się nie wyprowadzać, poniewaŜ martwili się o niego lub coś w tym stylu. Samo podejrzenie doprowadzało go do szału. Poderwał się na równe nogi. Jeśli miało dojść do separacji, to on powinien zrobić pierwszy krok. Problem w tym, Ŝe nie potrafił sobie wyobrazić Ŝycia bez Butcha w pobliŜu. Lepsze były tortury, które teraz przechodził, niŜ wygnanie. Spojrzał na zegarek. Uznał, Ŝe mógłby przejść podziemnym tunelem do rezydencji. Choć mieszkali tam wszyscy pozostali członkowie Bractwa Czarnego Sztyletu, było jeszcze sporo wolnych pokoi. MoŜe więc powinien zamieszkać tam na próbę. Na kilka dni. Sama myśl o tym sprawiła, Ŝe Ŝołądek podszedł mu do gardła. Idąc do drzwi, czuł podniecający zapach wydobywający się z sypialni Butcha i Marissy. A kiedy wyobraŜał sobie, co się tam dzieje, krew dosłownie gotowała mu się w Ŝyłach i palił się ze wstydu. Przeklinając się w duchu, wyjął z kieszeni skórzanej kurtki telefon komórkowy. Kiedy wybierał numer, czuł palenie w klatce piersiowej, ale wiedział, Ŝe to powinno mu pomóc uporać się ze swoją obsesją. W słuchawce odezwał się zachrypnięty kobiecy głos, ale V nawet nie wysłuchał do końca powitania: – Po zachodzie słońca. Dziś wieczorem. Wiesz, jak masz się ubrać. Włosy mają nie zakrywać ci szyi. Co ty na to? W odpowiedzi usłyszał uległe mruknięcie: – Tak, mój sadhominie. Rzucił telefon na biurko i obserwował, jak odbija się, by w końcu zatrzymać się na jednej z czterech klawiatur. Samica, którą wybrał sobie na dzisiejszą noc, lubiła to robić szczególnie ostro. A on zamierzał dać jej to, czego chciała. Kurwa, naprawdę był jakimś zboczeńcem. Zepsutym do szpiku kości. Zaprzysięgłym, nieskruszonym, bezwstydnym dewiantem seksualnym, który – sam nie wiedział, jak to się stało – zyskał sławę wśród swoich właśnie dzięki temu, jaki był. Rany, przecieŜ to absurd, chociaŜ z drugiej strony, zawsze wiedział, Ŝe gusta oraz motywacja samic są dziwaczne. A na dobrej reputacji zaleŜało mu równie mało, jak na

Slonko259Slonko259Slonko259Slonko259 20 uległych kobietach. Liczyło się tylko to, Ŝe miał kto zaspokajać jego potrzeby seksualne. To, co o nim mówiono i co naprawdę musiały myśleć o nim samice, było tylko oralną masturbacją dla ust, które i tak musiały być czymś zajęte. Zszedł do tunelu i ruszył w stronę rezydencji, czując się totalnie wykończony. W Bractwie obowiązywał głupi zwyczaj pracy na zmiany i nie wolno mu było wyjść w teren tej nocy. Wcale mu się to nie podobało. Wolałby teraz polować na Ŝyjących jeszcze reduktorów, którzy postanowili wytępić jego rasę, niŜ siedzieć tak na dupie i nic nie robić. Istniały jednak metody radzenia sobie z furiatami, którzy z radością wyłupiali oczy swej zwierzynie. Właśnie po to zostały stworzone ograniczenia oraz pełne zapału ciała. Do gigantycznej kuchni wszedł Furiath i zastygł w sposób typowy dla przypadkowych urazów najgorszego typu. Podeszwy jego butów przywarły do podłogi, oddech zamarł, serce podskoczyło i zaczęło się szamotać. Zanim zdąŜył się wycofać drzwiami przeznaczonymi dla słuŜby, został nakryty. Bella, krwiczka jego brata bliźniaka, spojrzała do góry i uśmiechnęła się. – Hej. – Cześć. „Wyjdź. Natychmiast”, pomyślał. BoŜe, jak fantastycznie pachniała. Zamachała noŜem nad pieczonym indykiem, którego właśnie przygotowywała. – Tobie teŜ zrobić kanapkę? – Co? – zapytał jak idiota. – Kanapkę. Ostrzem wskazała na bochenek chleba, prawie pusty słoik majonezu oraz sałatę i pomidory. – Pewnie jesteś głodny. Nie zjadłeś zbyt wiele w Last Meal. – Ach, tak... nie, nie jestem... Zdradził go jednak Ŝołądek, burcząc niczym głodna bestia, którą w rzeczywistości przecieŜ był. Drań. Bella potrząsnęła głową i ponownie zajęła się piersią indyka. – Weź sobie talerz i usiądź.

Slonko259Slonko259Slonko259Slonko259 21 Super, była to ostatnia rzecz, jakiej potrzebował Lepiej być Ŝywcem pogrzebanym, niŜ siedzieć z nią sam na sam w kuchni, obserwując, jak przygotowuje swoimi pięknym rączkami jedzenie. – Furiath – powiedziała, nie podnosząc wzroku. – Talerz. Krzesło. JuŜ. Bez słowa podporządkował się poleceniu. NiewaŜne, Ŝe pochodził z rodu wojowników, był członkiem Bractwa i przewyŜszał ją wagą o dobre czterdzieści pięć kilogramów. W jej obecności był słaby i bezbronny. Krwiczka jego brata bliźniaka... cięŜarna krwiczka jego brata... była kimś, komu Furiath nie potrafił odmówić. Postawił swój talerz obok jej talerza i usiadł po drugiej stronie granitowej wysepki, postanawiając nawet nie patrzeć na jej dłonie. Nic się nie stanie, byle tylko nie widział jej długich, smukłych palców o krótkich, wypolerowanych paznokciach, byle nie... Cholera. – Zbihr chce, Ŝebym była wielka jak dąb – powiedziała, odkroiwszy kolejny plaster indyczej piersi. – Jeśli przez następne trzynaście miesięcy będzie zmuszał mnie do jedzenia, nie zmieszczę się do basenu. JuŜ prawie nie daję rady wcisnąć się w moje stare spodnie. – Wyglądasz dobrze. Do diabła, z tymi długimi, ciemnymi włosami, szafirowymi oczami oraz fantastycznie szczupłą figurą wyglądała wręcz doskonale. Workowata koszulka skrzętnie zakrywała to, co w sobie nosiła, ale zarumieniona skóra oraz sposób, w jaki często dotykała dłonią brzucha, zdradzały ciąŜę. Jej obecny stan ujawniał się równieŜ w lęku, jaki dostrzec moŜna było w spojrzeniu Z, ilekroć ten znalazł się w jej pobliŜu. PoniewaŜ ciąŜe u wampirów bardzo często kończyły się śmiercią płodów oraz matek, były one zarówno błogosławieństwem, jak i przekleństwem dla brońca wiąŜącego się ze swoją wybranką. – Dobrze się czujesz? – zapytał Furiath. W końcu Z nie był jedyną osobą, która się o nią martwiła. – Całkiem nieźle. Męczę się trochę, ale nie jest to aŜ takie straszne. Oblizała koniuszki palców, następnie chwyciła słoik z majonezem. Kiedy grzebała w środku, nóŜ wydawał grzechoczący dźwięk, niczym monety potrząsane we wszystkie strony. – Za to Z doprowadza mnie do szału. W ogóle nie chce się ode mnie dokrwić. Furiath pamiętał, jak smakowała jej krew, i dlatego odwrócił od niej wzrok. Jego kły wydłuŜyły się. Nie było nic szlachetnego w tym, co do niej czuł, zupełnie nic, a on jako samiec, który zawsze szczycił się swoją czcigodną naturą, nie potrafił załagodzić sprzeczności pomiędzy swoimi uczuciami a zasadami moralnymi.

Slonko259Slonko259Slonko259Slonko259 22 Poza tym jego intencje z pewnością nie byłyby odwzajemnione. Dokrwiła go ten jeden, jedyny raz, poniewaŜ desperacko tego potrzebował, a ona była szlachetną samicą. Nie stało się to dlatego, Ŝe chciała go utrzymać przy Ŝyciu albo go pragnęła. Nie, zrobiła to wyłącznie dla jego bliźniaka. Z urzekł ją od pierwszej nocy, kiedy się spotkali, i los chciał, Ŝeby to ona wyratowała go z piekła, w którym został zamknięty. MoŜe i Furiath uratował ciało Z po stu latach bycia juchaczem, lecz to Bella wskrzesiła jego duszę. I to był jeszcze jeden powód, aby ją kochać. Cholera, Ŝałował, Ŝe nie miał przy sobie choć trochę towaru. Cały swój zapas zostawił na górze. – A co u ciebie? – zapytała, rozkładając na kromkach chleba plastry indyczego mięsa i przykrywając je liśćmi sałaty. – Czy ta nowa proteza sprawia ci jakieś kłopoty? – Dziękuję, juŜ jest trochę lepiej. Technologia była juŜ lata świetlne do przodu w porównaniu z tym, co było kiedyś, ale biorąc pod uwagę wszystkie walki, jakie stoczył, kikut utraconej nogi wymagał stałej opieki i obserwacji. Utracona noga... Tak, to prawda, stracił ją. Odstrzelił sobie, byle tylko oddalić Z od tej jego walniętej suki, Posiadaczki. Sprawa warta poświęcenia. Tak samo jak warte poświęcenia było jego szczęście, aby to Z mógł być z samicą, którą obaj przecieŜ kochają. Bella połoŜyła na wierzchu kanapek kolejne kromki chleba i przesunęła talerz w jego kierunku. – Proszę. – Właśnie tego potrzebowałem. Wbił zęby w kanapkę, delektując się chwilą. Miękki chleb dosłownie rozpływał się w ustach. Kiedy przełykał pierwszy kęs, pomyślał, Ŝe przygotowała przecieŜ to jedzenie specjalnie dla niego i zrobiła to z pewną dozą miłości. – Dobrze, cieszę się. Wgryzła się w swoją kanapkę. – Więc... od jakiegoś czasu chciałam cię o coś zapytać. – Tak? O co? – Jak zapewne wiesz, pracowałam razem z Marissą w Azylu. To naprawdę świetna organizacja, pełna wspaniałych ludzi... Cisza, która nagle zapadła, sprawiła, Ŝe zesztywniał. – W kaŜdym razie, przybyła nam nowa pracownica socjalna, która ma udzielać porad samicom oraz ich młodym.

Slonko259Slonko259Slonko259Slonko259 23 Przełknęła i wytarła usta papierowym ręcznikiem. – Jest naprawdę świetna. Ciepła, zabawna. Myślałam, Ŝe moŜe... O BoŜe, nie. – Dzięki, ale nie. – Jest naprawdę fajna. – Nie, dzięki. Miał wraŜenie, Ŝe skóra się na nim jakby skurczyła. Zaczął jeść w zabójczym tempie. – Furiath... wiem, Ŝe to nie moja sprawa, ale po co ten celibat? Kurwa. Przełykał coraz szybciej. – Czy moglibyśmy zmienić temat? – To z powodu Z, prawda? Dlaczego nigdy nie byłeś z Ŝadną samicą? Poświęcasz się dla niego z powodu jego przeszłości. – Bella... proszę... – Masz ponad dwieście lat. NajwyŜszy czas, byś zaczął myśleć o sobie. Z nigdy nie będzie całkowicie normalny i nikt nie wie tego lepiej niŜ ty i ja. Obecnie jest bardziej stabilny, a z czasem będzie się robił jeszcze zdrowszy. Prawda, zakładając, Ŝe Bella przetrwa ciąŜę. Dopóki nie wyjdzie z tego cała i zdrowa, jego brat wciąŜ jest w niebezpieczeństwie. A co za tym idzie, równieŜ i Furiath. – Proszę, pozwól, Ŝebym cię przedstawiła... – Nie. Furiath wstał, przeŜuwając jak krowa. Zachowanie się przy stole było istotną kwestią, lecz ta konwersacja musiała zakończyć się, zanim jego umysł eksploduje. – Furiath... – Nie chcę Ŝadnej samicy w moim Ŝyciu. – Byłby z ciebie wspaniały broniec, Furiath. Otarł usta ścierką do naczyń i powiedział w Starym Języku: – Dzięki ci za ten posiłek przygotowany twoimi rękoma. Miłego wieczoru, Bello, ukochana małŜonko mojego brata, Zbihra. Czuł, Ŝe zachował się niewłaściwie, najzwyczajniej w świecie ulatniając się, ale uznał, Ŝe tak będzie dla niego bezpieczniej. Biegł przez jadalnię wzdłuŜ stołu dziewięciometrowej długości. W połowie opadł z sił, chwycił więc krzesło i klapnął na siedzenie. Rany, serce waliło mu jak młot. Nagle zauwaŜył stojącego po drugiej stronie stołu Vrhednego, który bacznie mu się przyglądał.

Slonko259Slonko259Slonko259Slonko259 24 – Chryste! – Czemuś taki spięty, mój bracie? V, pochodzący od wielkiego wojownika, Krhviopija był potęŜnym samcem. Miał sto dziewięćdziesiąt osiem centymetrów wzrostu, niebiesko obramowane śnieŜnobiałe tęczówki, czarne jak smoła włosy oraz szczupłą twarz o wystających kościach policzkowych, na której malował się wyraz przebiegłości. Doprawdy, moŜna było uznać go za pięknego. Jednak kozia bródka i tatuaŜe na skroniach sprawiały, Ŝe wyglądał groźnie. – Nie jestem spięty. Wcale nie. Furiath jakby nigdy nic połoŜył ręce na lśniącym blacie stołu, myśląc o skręcie, którego zamierzał zapalić natychmiast po dotarciu do swojego pokoju. – Właściwie to ciebie szukałem. – Tak? – Ghromowi nie podobał się nastrój podczas porannego spotkania. Było to lekkim niedomówieniem. Tak naprawdę V i król skakali sobie do gardeł w niektórych kwestiach i nie był to jedyny spór, jaki miał miejsce. – Zdjął nas wszystkich z dzisiejszej nocnej zmiany. Powiedział, Ŝe potrzebujemy trochę odpoczynku. V zmarszczył brwi, przez co wyglądał bystrzej niŜ cały zespół Einsteinów. Ale w jego przypadku to nie była tylko kwestia wyglądu. Gość przede wszystkim mówił w szesnastu językach, projektował gry komputerowe dla własnej rozrywki oraz potrafił wyrecytować z pamięci dwadzieścia tomów Kronik. – Wszystkich? – dopytywał się V. – Tak, wybierałem się do Zero Sum. Idziesz? – Niestety, mam do załatwienia pewną prywatną sprawę. Ach, tak. To jego niekonwencjonalne Ŝycie seksualne. O rany, on i Vrhedny to dwa przeciwne bieguny seksualnego Spektrum. Jego wiedza równa była zeru, za to Vrhedny zgłębił juŜ wszystko, co było moŜliwe, a do tego większość do granic moŜliwości. Z jednej strony nietknięta ludzką stopą ścieŜka, z drugiej wprost autostrada. I nie była to jedyna róŜnica między nimi. Gdyby się nad tym głębiej zastanowić, tak naprawdę nie mieli ze sobą nic, absolutnie nic wspólnego. – Furiath? Furiath zadrŜał, stając na baczność. – O co chodzi? – Śniłeś mi się raz. Wiele lat temu.

Slonko259Slonko259Slonko259Slonko259 25 O BoŜe. Dlaczego nie poszedł prosto do swojego pokoju? JuŜ by odpalał skręta. – Jak to? V pogłaskał się po bródce. – Widziałem ciebie stojącego na jakimś rozdroŜu, a wokół białe pola. Był burzliwy dzień... duŜo piorunów. Lecz kiedy sięgnąłeś po chmurę z nieba i owinąłeś ją wokół studni, deszcz przestał padać. – Brzmi poetycko. – CóŜ za ulga. Większość wizji V była piekielnie przeraŜająca. – Lecz bez znaczenia. – Nic z tego, co widzę, nie jest bez znaczenia i dobrze o tym wiesz. – Jakaś alegoria? Jak moŜna opatulić studnię? – Furiath skrzywił się. – I w jakim celu, powiedz mi, proszę. Czarne brwi V niemal zasłoniły jego lśniące jak lustra oczy. – Ja... BoŜe, nie mam pojęcia. Po prostu musiałem ci to powiedzieć. Z trudem powstrzymał cisnące się na usta przekleństwa i ruszył w stronę kuchni. – Czy Bella wciąŜ tam jest? – Skąd wiedziałeś, Ŝe... – Zawsze po spotkaniu z nią wyglądasz na skonanego.