Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 040 853
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań642 619

Webber Meredith - Lekarze z wyspy

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :765.4 KB
Rozszerzenie:pdf

Webber Meredith - Lekarze z wyspy.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse W
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 80 osób, 57 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 152 stron)

Meredith Webber Lekarze z wyspy Tytuł oryginału: Children's Doctor, Meant-To-Be Wife

ROZDZIAŁ PIERWSZY To najlepsze z możliwych zajęć, stwierdziła Beth, zabierając dzieci na wycieczkę z latarkami do lasu deszczowego. Co prawda ominie ją impreza po oficjal- nym otwarciu rozbudowanego Centrum Medycznego na Wallaby, jednak radość z wyprawy z dziećmi zna- czyła dla niej więcej niż elegancka suknia i tańce. Rozbudowa lecznicy i zatrudnienie na stałe lekarza - którym była właśnie Beth - oznaczały także rozwój obozu dla najmłodszych. Teraz byli w stanie przyjąć jednocześnie nawet dwadzieścioro dzieci, które nie mogły korzystać z innych wakacyjnych wyjazdów, i zapewnić im mnóstwo atrakcji. W tym tygodniu ośrodek gościł dzieci z chorobami układu oddecho- wego oraz nowotworami w stanie remisji. - Nie, Sam, obok mnie usiądzie Ally. A ty usiądź z tyłu i zaopiekuj się Dannym. Ally nie czuje się zbyt dobrze, więc proszę, żebyś go nie drażnił. Usadowiła trójkę dzieci, za które była odpowiedzial- na, w jednym z elektrycznych wózków stanowiących środek transportu na wyspie. Potem podjechała do nieco większego wózka, którym kierował Pat, strażnik parku narodowego. Zmieściło się tam siedmioro dzieci z opie- kunem, oni także mieli latarki. Pat sprawdził, czyjego pasażerowie siedzą wygod- nie, po czym podszedł do Beth. R S

- Jest pani z natury cierpiętnikiem, tak? - rzekł. - Podobno zgłosiła się pani na tę wycieczkę zaraz po dyżurze. Chyba powinna pani bawić się na przyjęciu. - Wolę bawić się z dziećmi - odparła. - Poza tym dla mnie to też jest przygoda. Nigdy dotąd nie byłam w lesie deszczowym o tej porze. - Ma pani latarkę? Beth uniosła dużą latarkę, którą wręczył jej chwilę wcześniej. - Proszę świecić na zwierzęta. Ja będę im świecił w oczy, żeby się nie ruszały. - Chyba dam sobie radę - stwierdziła Beth, cho- ciaż Sam już pytał, czy nie mógłby trzymać latarki. Przeczuwała, że będą o nią targi. Sam był dosyć drobny jak na osiem lat, miał za to silną wolę i walczył o wszystko jak lew. Pat wrócił do swojego wózka i ruszyli. Pięć minut jechali drogą prowadzącą do kurortu na drugim końcu wyspy, potem skręcili w stronę wzgórza. Wózki toczyły się naprzód w ciszy zakłócanej tylko terkotem ich kół. W pewnym momencie Pat zatrzymał się i zgasił światła. Beth zahamowała tuż za nim. - Musimy zachować całkowitą ciszę, inaczej zwie- rzęta uciekną - szepnęła do swoich podopiecznych. Pat skierował światło latarki na palmy i paprocie. - Tam - rzekł cicho. Dzieci aż westchnęły. Latarka wydobyła z ciemno- ści szeroko otwarte zielono-żółte oczy. Beth zaświeci- ła swoją latarką z bokur owych oczu i omal jej nie upuściła. Patrzyli na niezaprzeczalnie pięknego węża. Jego skóra pokryta była wzorem w romby. Owinął R S

się wokół gałęzi. Beth oceniła, że miał około dwóch i pół metra długości. Bała się węży. Ręka, w której trzymała latarkę, zadrżała. Automatycznie uniosła sto- py z podłogi wózka. Alły, zapewne przejęty tym sa- mym atawistycznym lękiem, wśliznął się na jej kolana. Tymczasem Pat przesunął latarkę i po drugiej stro- nie drogi znalazł lotołapankę karłowatą. Pokryte fut- rem zwierzątko znieruchomiało, otwierając ogromne oczy. Dzieci zgodnie wzdychały z podziwu. Jakim cudem zachowały milczenie? Zwłaszcza gdy małe zwierzę poruszyło kończynami, rozciągając znaj- dujące się między nimi fałdy skóry, i lotem ślizgowym przemieściło się z gałęzi na gałąź, zupełnie jak ptak. Następnie światło latarki wyłoniło kolejne zwierzę, siedzące na ziemi i przeżuwające orzech. - To należący do rzędu torbaczy szczur łysoogo- niasty - wyjaśnił Pat, podczas gdy Beth oświetlała je- go drobne ciało, a potem ogon. Przyciszone głosy dzieci przestraszyły torbacza, któ- ry umknął w zarośla. Pat wziął kolejną latarkę, która świeciła światłem utrafiołetowym, i trafił na spory grzyb w kształcie spodka, który w promieniach ultrafio- letowych fosforyzował. Z ust zachwyconych dzieci znów dobyły się okrzyki. Potem ruszyli dalej. Sam na palcach liczył, ile zwierząt zobaczył do tej pory. Wkrót- ce potrzebował już do tego palców Danny'ego. - Niedługo nie wystarczy ci palców u rąk - powie- działa Beth, kiedy Pat pokazywał im pająka o szma- ragdowych oczach, który tkwił w sieci. - Superwycieczka - szepnął Sam. - Prawda, Dan- ny? R S

Ale Danny dość szybko się zmęczył. Beth stwier- dziła, że odwiezie go do ośrodka, zwłaszcza że w lecz- nicy leżała już dwójka dzieci cierpiących na jakąś ta- jemniczą chorobę. Ally również miał dosyć wrażeń. - Przesiądź się do Pata, a ja zabiorę Ally'ego i Danny'ego do ośrodka - Beth zwróciła się do Sama. - Nie, Danny to mój przyjaciel, pojadę z nim. - Ja pojadę z Patem - odezwał się Ally ku zdumie- niu Beth. Przeniosła zatem Ally'ego i zawróciła na wąskiej drodze. Zatrzymywała się tylko wtedy, gdy w gąsz- czu słyszała jakieś szelesty. Pozwoliła Samowi usiąść z przodu, by szukał latarką w ciemności kolejnych zwierząt. - Słyszę coś w górze. Poświeć tam - szepnął Danny, gdy zbliżali się do skrzyżowania z główną drogą. Beth zwolniła, a Sam zaświecił. Spodziewali się ujrzeć jakieś zwierzę, a zobaczyli człowieka. Bardzo wysokiego człowieka. - A...Angus? - odezwała się Beth z wahaniem, podnosząc wzrok, ale latarka właśnie zgasła. Sam krzyknął, rzucił latarkę na ziemię, wyskoczył z wózka i pognał drogą tak szybko, jak tylko pozwoliły mu jego chude nogi. Danny się rozpłakał, a Angus pobiegł za przerażo- nym chłopcem. Beth wzięła Danny'ego na kolana, za- pewniając go, że nic się nie stało. Ruszyła, trzymając dziecko między sobą i kierownicą. - On się tylko przestraszył - rzekła do Danny'ego. - Zaraz go znajdziemy. R S

Na szczęście po chwili ujrzeli Sama. Siedział na ramionach Angusa i świecił jego latarką. - To nie jest Yowie - oświadczył Sam, kiedy wózek się zatrzymał. - Myślałem, że to Yowie. Ty też, Danny? Danny przytaknął, chociaż Beth założyłaby się, że słyszał to określenie pierwszy raz w życiu i nie wie- dział, że Yowie to mityczny australijski stwór z buszu. Jeżeli o nią chodzi, bała się raczej, że zobaczyła ducha lasu deszczowego. Była przekonana, że Yowie to paskudny stwór, a nie wysoki, silny i przystojny... - Nie powinieneś tak biegać, Sam - skarciła chłop- ca, kiedy Angus posadził go w wózku. Sam przytulił się do Beth i Danny'ego. - Mogłeś zabłądzić w lesie. - Nie. Nie biegłem do lasu, tam są węże. - I Yowie - dodał zmęczonym głosem Danny. Beth wiedziała, że musi go jak najszybciej odwieźć do ośrodka. I musi powiedzieć coś Angusowi. Ale co? Nie miała pojęcia, a ponieważ była roz- trzęsiona, wpadła w złość. - Co ty wyprawiasz? Czaisz się w zaroślach, a po- tem nagle się wyłaniasz. Przeraziłeś nas śmiertelnie. - Beth? To naprawdę ty? Pochylił się, patrząc na nią z bliska. - Kim jest ten pan? - spytał Sam, nim zapewniła Angusa, że się nie myli. - I co on robi w lesie? Sama chciałabym to wiedzieć, pomyślała Beth, ale wargi jej zesztywniały i nie mogła wydobyć z siebie głosu. Szczęśliwie Angus nie miał z tym problemu. - Mam na imię Angus i mieszkam w hotelu. Robi- łem to samo co wy, obserwowałem zwierzęta w nocy. R S

Pokazał latarkę Samowi, który wziął ją do ręki, zapalił i poświecił na Danny'ego i Beth. - Wyłącz ją - poprosiła Beth, odzyskując głos. W świetle ujrzała pobladłą twarz Danny'ego. - Musi- my wracać. Nie była pewna, czy kierowała te słowa do dzieci czy do Angusa, ale czuła, że musi jechać, bo Danny powinien położyć się do łóżka. Skinęła Angusowi głową - tyle chyba można zro- bić, spotykając w nocy w lesie deszczowym swojego byłego męża - i nacisnęła pedał gazu. Wózek ruszył gwałtownie do tyłu. Sam roześmiał się głośno, nawet Danny zachichotał. - Niedobre dziecko - mruknęła Beth do Sama, przekręcając kluczyk. Raz jeszcze nacisnęła pedał gazu i tym razem wó- zek ruszył godnie do przodu, mijając Angusa, który wciąż stał na drodze. Jeżeli przeżył równie silny szok co ja, pomyślała Beth, będzie tam stał do rana. Kiedy znaleźli się w ośrodku, Beth przekazała chłop- ców ich opiekunom, wyjaśniła, że Ally został z większą grupą, a potem udała się do lecznicy. Czy w ten sposób chciała odsunąć od siebie myśli o Angusie? Gdy kończyła dyżur, mały Robbie Henderson spał. Grace Blake była znakomitą pielęgniarką i z pewnoś- cią zawiadomiłaby ją, gdyby działo się coś złego, mi- mo to Beth chciała się przekonać, czy chłopiec nadal śpi spokojnie. A przy okazji zajrzeć do pozostałych pacjentów. A to przecież oddali od niej myśli o Angusie. Zaparkowała wózek przed lecznicą, marszcząc R S

brwi na widok cienia na skraju parkingu. Czyżby ma- rzec? Obserwowała cień przez chwilę, ale ptak się nie poruszył. Zdaje się, że poprzedniego dnia Lily znalazła mart- wego ptaka. Ben, jeden ze strażników parku, który zachorował, także znajdował martwe ptaki. - Właśnie miałam cię wezwać pagerem - rzekła Grace, gdy Beth weszła do części szpitalnej centrum. - Spał ładnie przez godzinę, a potem obudził się bar- dzo niespokojny. Prawdę mówiąc, nie wiem, czy cał- kiem się obudził. Jest tu Luke, ale u pana Woodsa, którego przyjęłaś po południu z podejrzeniem zawału serca. Luke Bresciano był lekarzem w szpitalu w Croco- dile Creek, a także ratownikiem. Jak cały personel z Crocodile Creek dyżurował w centrum na Wallaby. Oficjalnie tej nocy on miał dyżur, ale to Beth przyj- mowała Robbiego, rozmawiała z nim o jego rodzinie, i chłopiec czuł się spokojniejszy w jej obecności. Weszła do pokoju Robbiego, który rzucał się na łóżku. Lewą nogę i rękę miał zniekształcone przez porażenie mózgowe, które nie oszczędziło także je- go płuc. Nawet drobna infekcja mogła zakończyć się u niego poważnymi problemami z układem odde- chowym. - Cześć, Robbie - rzekła łagodnie, siadając przy łóżku i biorąc chłopca za rękę. Robbie otworzył oczy i spojrzał na nią. Beth wie- działa, że chłopiec jej nie widzi, zagubiony w dziw- nym świecie będącym tworem jego choroby. R S

- Zaśnij. - Delikatnie próbowała zamknąć mu oczy. - Zostanę z tobą, kochanie. Trzymając go za rękę, zaczęła cicho śpiewać zaba- wną piosenkę o echu. Czyżby ta piosenka wypłynęła z jej podświadomości na skutek spotkania z Angusem? Angus wszak jest echem z jej przeszłości. Oczywiście, że nie, a jednak widok Angusa ją za- niepokoił, więc śpiewała, by ukoić Robbiego i siebie. Potem przypomniała sobie inne piosenki, śmieszne i niemądre, i śpiewała je do chwili, gdy panika, która ścisnęła jej piersi, ustąpiła i powrócił spokój. Co z tego, że Angus tutaj jest? Angus to przeszłość, już nic dla niej nie znaczy. A jeśli nawet nie jest to w stu procentach prawdą, wepchnęła go w odległy kąt pamięci, niczym pamiątkę na strychu. Czy wspomnie- nia mogą obrosnąć pajęczyną? I stać się niewidzialne? Odejść w zapomnienie? Nie, jeśli wciąż sprawiają ból. - Do diabła z Angusem - mruknęła i czym prędzej sprawdziła, czy nie zbudziła Robbiego. Chłopiec spał. Beth ogarnęła złość, że spokój, który odnalazła na wyspie, okazał się tak kruchy. Spotkanie z Angusem wytrąciło ją z równowagi. Praca w centrum i obozie wydawała jej się ideal- nym zajęciem. Troska o dzieci, wspólna zabawa i zdo- bywanie nowych doświadczeń pozwoliły jej w końcu pogodzić się ze stratą własnego dziecka - dziecka jej i Angusa. Bobby zmarł trzy lata temu, mając zaledwie trzy lata. Trzy lata temu rozstała się z Angusem. W tym momencie była bliska odzyskania równo- wagi, a może nawet szczęścia. I to trwałego, nie tylko R S

chwilowego. Z początku poważnie się zastanawiała, jak da sobie radę, zwłaszcza że wiele dzieci z obozu cierpiało na porażenie mózgowe, które zabrało jej sy- na. Ale od dnia ich przyjazdu wiedziała, że, to bez znaczenia. Tak jak Bobby dzielnie walczył z ograni- czeniami, jakie narzucała mu choroba, z groźnymi paraliżami, tak samo te dzieci, astmatycy, cukrzycy, dzieci z remisją nowotworu czy porażeniem mózgo- wym, żyły z radosną determinacją, ciesząc się każdą chwilą. Zarażały tą radością personel oraz ochotni- ków, którzy się nimi zajmowali. Tak, to jest idealna praca, w idealnym miejscu - w ra- ju tropikalnej wyspy. Czy kobieta może pragnąć czegoś więcej? Do głowy wpadło jej pewne słowo na „m". Doprawdy, jest żałosna! Czy to spotkanie z Angusem zrodziło tę myśl? Oczywiście. Angus wywołał w jej głowie mnóstwo rozmaitych, a nawet dziwacznych wizji, biorąc pod uwagę fakt, że nigdy jej nie kochał. Zresztą wiedziała o tym od początku. Chociaż wówczas pozwoliła sobie marzyć... Ale już dość! Zepchnęła myśli w odległy kąt zaroś- niętego pajęczynami strychu. Co z tego, że Angus jest na wyspie? Mieszka w hotelu na jej drugim końcu, z dala od obozu oraz centrum, więc się nie spotkają Tyle że wyspa przestała być dla niej rajem, przy- znała nazajutrz wczesnym rankiem. Robbie wciąż spał, za to jej lęki się spotęgowały. Próbowała sobie powiedzieć, że to z powodu incydentu z Angusem - dlatego, że wymknął się ze schowka jej pamięci - ale R S

mówiąc szczerze, na to, że była taka spięta, składało się mnóstwo spraw. Angus przywołał wspomnienie śmierci Bobby'ego. Bobby zmarł w wyniku poważnej infekcji płuc, któ- rą z początku wzięli za zwykłe przeziębienie. Czy w przypadku tak wrażliwych dzieci można w ogóle mówić o zwykłym przeziębieniu? I jeszcze te ptaki... Jej raj stał się miejscem chorych dzieci i martwych ptaków. Te słowa powracały do niej niczym echo, gdy zaczęło świtać. Niebo za oknem było jeszcze szare. Mimo zmęczenia Beth usiłowała odsunąć na bok emo- cje i skupić się na faktach. Nastroje na przyjęciu z okazji otwarcia centrum były kiepskie, ponieważ połowa z dziesięciu łóżek w części szpitalnej była zapełniona. Chorowali doro- śli, ale chorowały też dzieci. Lily, Jack i Robbie leżeli w szpitalu, Danny czuł się wczoraj źle. Dla tych dzie- ci przeziębienie stanowiło poważny problem, a grypa jeszcze większy. Ptasia grypa! Nikt tego nie stwierdził, a jednak Beth nie mogła uciec od tej myśli. Zdawało jej się, że słyszy te przerażające słowa niesione łagodnym tropikalnym wiatrem, szeptane przez kołyszące się liście palm. Niepokojące było to, że nikt nie sprawdził, czy to może być punkt zapalny pandemii. Charles Wetherby, szef szpitala w Crocodile Creek i autor rozwoju centrum na Wallaby, z pewnością by się tym zainteresował, gdyby nie oficjalni goście i uro- czystości, nie wspominając już o chorobie jego pod- opiecznej Lily. R S

Swoją drogą Charles wydawał się rozkojarzony, ale nie znała go dość dobrze. Może po prostu był taki z natury. Jeśli chodzi o tajemniczą chorobę, próbki krwi wy- słano do analizy na kontynent. Istnieje jednak tyle od- mian grypy! Czy zwykłe laboratorium w ogóle wzię- łoby pod uwagę ptasią grypę? Czy posiada narzędzia do zbadania krwi w tym kierunku? Beth westchnęła. Wiedziała, że musi pogodzić się z decyzją, którą podjęła o północy, siedząc przy łóżku Robbiego. Patrzyła na niego, ale widziała inne, o wiele młodsze dziecko - Bobby'ego. Później będziemy do niego mówić Bob, rzekł kiedyś Angus. To brzmi bar- dziej męsko. Ale Bobby nigdy już nie będzie mężczyzną. A An- gus? Znowu westchnęła. Angus znajduje się w luksuso- wym hotelu na południowym krańcu wyspy, od które- go dzieli ją krótka podróż elektrycznym wózkiem. Angus jest patologiem, epidemiologiem. Angus wiedziałby, czy to ptasia grypa. Musi tam pojechać. Musi go zapytać. Zanim zacho- ruje kolejne dziecko, zanim kolejne dziecko umrze... Beth zostawiła wózek na hotelowym parkingu. - Zostań - powiedziała do Garfa, złotego labrado- ra, który uważał jazdę wózkiem za najlepszą zabawę na świecie i siedział obok niej, gdy wyjeżdżała z oś- rodka. Garf wyszczerzył zęby w psim uśmiechu. Wcale nie pilnował wózka, pozwoliłby wsiąść do niego każdemu, kto zabrałby go na przejażdżkę. R S

Uśmiechając się pod nosem na myśl o psie, którego tak polubiła, Beth ruszyła ścieżką wzdłuż bujnej tropi- kalnej zieleni odgradzającej parking od hotelu. Znalaz- ła się obok olbrzymiego basenu. Zaprojektowano go tak, by na pozór stanowił jedność z morzem. Pod parasolami stały stoliki i krzesła, a bliżej basenu leżaki, na których kilka osób pławiło się w porannym słońcu. Na prawo od Beth widniał hotel, do którego prowa- dziły tarasowe schody, wzorowane na rysunku zbocza górującego nad nim wzgórza. - No! No! - wymknęło się Beth, chociaż wcale nie chciała ulec urodzie odremontowanego hotelu. Skupiła się na okolicy, żeby się tak nie denerwować spotkaniem z Angusem, ale zaraz potem przypomniała sobie Robbiego - oraz Jacka, Lily i innych pacjentów - i powód, dla którego tutaj przyjechała. Z walącym sercem ruszyła do budynku. Nie jesteś nieśmiałą panienką, która zakochuje się w pierwszym specjaliście o orzechowych oczach, któ- ry na nią spojrzał, zachwycona, że ktoś o takiej pozycji zauważył studentkę pierwszego roku, mówiła do sie- bie. Jesteś dorosłą kobietą, wykwalifikowanym leka- rzem i szefową Centrum Medycznego. Robisz to, co zrobiłby każdy rozsądny lekarz na twoim miejscu - szukasz rady eksperta. Który przypadkiem jest miłością twojego życia, przypomniał jej jakiś cichy głos. To już przeszłość, odpowiedziała mu, ale zwolniła kroku. Żeby wejść na teren luksusowego hotelu, po- trzebowała dodatkowych zapewnień. Angus nie gryzie. Nie zaoferował dotąd pomocy R S

tylko dlatego, że nie dotarła do niego wieść o chorych dzieciach. To dobry człowiek, pracoholik, ale kiedy nie pracuje, jest bardzo dobry... Całą noc powtarzała sobie te słowa, przywoływała je podczas jazdy przez las dzielący ośrodek od hotelu. Emocje jednak nie osłabły. - Telefon w jego pokoju nie odpowiada, ale jeśli pójdzie pani tam, może znajdzie go pani przy śnia- daniu. Uprzejma recepcjonistka wyciągnęła rękę w kie- runku oranżerii na tyłach hotelu. Ogromne palmy w donicach i paprocie sprawiały, że trudno było po- wiedzieć, gdzie kończy się prawdziwy las deszczowy, a gdzie zaczyna ten stworzony przez człowieka. Beth przystanęła w progu przestronnej oranżerii. Potem rozejrzała się, szukając wzrokiem wysokiego ciemnowłosego mężczyzny, skupionego na swoim śniadaniu. Angus koncentrował się w stu procentach na tym, co w danej chwili robił. Nagle go zobaczyła: dzielił połówkę grejpfruta na cząstki, oddzielając miąższ od skórki. Wkładał owoc do ust i go przeżuwał, po czym zabierał się za następną cząstkę. Kuchnie hotelowe nigdy nie kroją ich porządnie, skarżył się podczas ich miesiąca miodowego, który tak naprawdę trwał jedynie weekend. Spędzili go w ho- telu w mieście. Od tamtej pory misją w życiu Beth - albo też jedną z jej misji - stało się to, by grejpfrut Angusa był zawsze odpowiednio podzielony na części. Co prawda nie zajmowała się tym już od trzech dłu- gich lat... Zastanowiła się, czy ją to zasmuca, czy raczej R S

cieszy, gdy ujrzała, że widelec z cząstką grejpfruta zawisł w powietrzu. Wtedy dopiero zdała sobie spra- wę, że Angus nie siedzi przy stoliku sam. Z początku jego towarzyszkę krył przed wzrokiem Beth liść pal- my. Teraz dostrzegła atrakcyjną blondynkę z długimi włosami, które kołysały się, kiedy kobieta kręciła gło- wą, zasłaniając na moment jej idealne rysy, po czym znowu je odsłaniały. Ta malownicza scenka ujawniała też, że kobieta musiała być dość blisko z mężczyzną, który skupił się znów na grejpfrucie. Beth stała jak zamurowana, żałując, że nie zasłania jej liść palmowy. Ale przecież nie jest już nieśmiałą stażystką, której obecność lekarza specjalisty odbiera głos. Jest profesjonalistką, a Robbie i jego koledzy potrzebują pomocy. Nogi odmawiały jej posłuszeństwa, a jednak siłą woli, poruszając się niczym robot, dotarła do stolika. Pierwsza spojrzała na nią blondynka. Mało powie- dzieć, że była atrakcyjna, ona była olśniewająca. Beth kompletnie straciła zapał. - Przepraszam za najście - rzekła cicho. Angus podniósł wzrok. Beth z zadowoleniem stwierdziła, że jego mina zdradza ogromne zdumienie, intensywnością dorównujące jej zdenerwowaniu. - Beth? - odezwał się chrapliwym głosem. - Przepraszam, że nie mogliśmy wczoraj poroz- mawiać, ale Danny, ten chłopiec, który siedział z tyłu, poczuł się źle i chciałam go szybko odwieźć do oś- rodka. Jak się masz, Angus? - wydukała, zaciskając dłonie. R S

Angus patrzył na nią. Może uznał spotkanie w lesie za zły sen? Jego milczenie zwiększyło jej napięcie. Zapomniała, że jest dorosła i podjęła: - Naprawdę mi przykro, że ci przeszkadzam, ale mamy poważny kłopot w centrum i ja... Angus miał taką minę, jakby nic nie rozumiał. - W centrum? - Myślałam, że słyszałeś. Wczoraj było oficjalne otwarcie i przyjęcie w hotelu. Centrum medyczne mie- ści się na drugim końcu wyspy, jest oddziałem szpitala w Crocodile Creek. Na wyspie zawsze istniała mała przychodnia, ale została rozbudowana, ponieważ po cyklonie Willie odremontowano obóz dla dzieci. Beth wyklepała to w tempie karabinu maszynowe- go. Wyrzucała z siebie słowa, jakby strzelała do An- gusa prawdziwymi kulami. - Crocodile Creek to dzieło Charlesa Wetherby, jest tam też jednostka ratownicza. Tak, coś słyszałem - odparł. Nie musiał dodawać, że jeśli docierała do niego informacja nie dotycząca bezpośrednio jego osoby, uznawał ją za mało istotną i spychał w odległy zaką- tek pamięci. Teraz jednak patrzył na Beth, marszcząc czoło. - A co to ma wspólnego z tobą? Pytanie zabrzmiało tak nieprzyjaźnie, że Beth po raz pierwszy pożałowała, że nie uprzedziła go o swym przyjeździe telefonicznie, tylko gnała tu jak zrozpa- czone dziecko. Tak, czuła się jak dziecko, a nie kobie- ta, i stała przed Angusem jak uczeń przed dyrektorem szkoły. R S

Czyżby Angus czytał w jej myślach i dlatego wstał, wyciągnął krzesło i poprosił, by usiadła? Oczywiście bardzo dyrektorskim tonem! Beth fatalnie spała w nocy, a spotkanie z Angusem było dla niej ogromnym stresem. Posłuchała go zatem bez słowa. Teraz przynajmniej mogła ukryć dłonie na kolanach. Niech Angus nie widzi, jak się trzęsą. Angus zajął swoje miejsce, odsunął talerz z grejp- frutem i odwrócił się do Beth. Można powiedzieć, że poświęcił jej większość swej uwagi. Bo jakąś część poświęcił na to, by odsunąć od siebie wspomnienia i niepotrzebne obserwacje, na przykład że Beth schud- ła i wygląda na zmęczoną. A także, że pomimo upływu trzech lat ręce go aż swędzą, by jej dotknąć. - Więc co cię tu sprowadziło? - spytał z nadzieją, że dzięki temu zapanuje znów nad ciałem i umysłem. - To znaczy nie do oranżerii, tylko na tę wyspę, do centrum. - Pracuję tam. Przeczytałam kiedyś ogłoszenie i pomyślałam, że byłoby cudownie, gdybym dostała tę pracę, że to coś, czego mi trzeba, coś nowego. - Za dużo słów. Wprawdzie jest zdenerwowana, ale... Tymczasem Angus zaczął szukać w skrytce swojej pamięci przechowującej nieważne informacje. Ośro- dek kolonijny na wyspie przeznaczony był dla dzieci niepełnosprawnych i przewlekle chorych. Czy Beth wybrała to miejsce z powodu Bobby'ego? Oczywiście mogła się tym kierować, chociaż spra- wa była chyba głębsza. Na wyspę dzieci przyjeżdża- ły i odjeżdżały. Beth nie musiała się aż tak angażo- wać, nie groziło jej, że ten kontakt będzie dla niej bolesny. Jej instynkt samozachowawczy odegrał chy- R S

ba największą rolę - ten sam instynkt, który kazał jej się bronić przed urodzeniem kolejnego dziecka. A może on zaproponował to zbyt wcześnie po śmierci Bobby'ego... - Angus? To nie był głos Beth. Sally, bo tak miała na imię blondynka, przypomniała mu o swojej obecności. Odwrócił się do swojej towarzyszki - wysokiej, eleganckiej, pięknej i inteligentnej. Niedawno dołą- czyła do jego personelu. Czasem umawiali się na ran- dki. Zaproponował jej wyjazd na konferencję, myś- ląc... Zerknął na Beth, dziwnie zawstydzony, a zaraz potem wściekły za to chwilowe poczucie winy. - Wybacz, Sally, to jest Beth, moja była żona. - Zostawię was, porozmawiajcie sobie - rzekła Sally chłodnym głosem. Angus miał świadomość, że Sally chciałaby, by ją zatrzymał. Nie zrobił tego jednak. Podniosła się z fili- żanką kawy i pełnoziarnistą grzanką w ręce i przeszła do stolika w odległym końcu sali, gdzie goście kon- ferencji jedli śniadanie, głośno rozmawiając. - Przepraszam, nie chciałam nikogo zdenerwować - rzekła Beth. - Wyjaśnię ci wszystko szybko, a potem ty wyjaśnisz to... Sally. Na pewno zrozumie. Dla Angusa te słowa nie miały sensu. Dlaczego Beth miałaby się przejmować Sally? Co prawda Beth martwiła się o wszystkich. Przypomniał sobie to z u- kłuciem żalu. - Na naszej części wyspy szaleje jakiś wirus. Obja- wy są podobne do grypy. Trójka dzieci, Jack i Robbie R S

z obozu i Lily, podopieczna Charlesa, jest poważnie chora. Mają wysoką gorączkę, której nie udaje się zbić lekami. A do tego jeszcze te ptaki. Na całej wyspie znajdowane są martwe nurce. - Rozejrzała się i doda- ła: - Może nie tutaj, strażnicy by je zaraz usunęli, ale na naszej części. Lily znalazła takiego ptaka i przynio- sła go Charlesowi, żeby go wyleczył. Mamy w ośrod- ku dzieci z obniżoną odpornością. Nikt tego głośno nie powiedział, ale jestem pewna, że wszystkim chodzi po głowie ptasia grypa. Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami, zadając niewypowiedziane pytanie. Czy Angus jej pomoże? Jakby musiała go o cokolwiek błagać! Zabolało go to, a potem przypomniał sobie, że Beth, która miała tak niewiele, nigdy nie uważała, że coś jej się należy. A zwłaszcza od niego. Czy nie zaakceptował jej decy- zji, że powinni się rozwieść? Odszedł bez słowa, od- dając się pracy, korzystając ze swojej zdolności do skupienia uwagi na bieżących problemach, co uśmie- rzało ból rozstania. Dopiero później pojął, że powinien był zostać, przedyskutować z nią to... Ale to już przeszłość. - Masz jakiś transport? - Wózek elektryczny, zostawiłam go na parkingu. - No to jedźmy. Wstał i wyciągnął rękę, by pomóc jej się podnieść. Zrobił to automatycznie, nim spostrzegł, że się cof- nęła, jakby mógł ją poparzyć. To było przykre. Co się z nimi stało, z nim i z Beth, i dlaczego? R S

ROZDZIAŁ DRUGI Beth szła na parking pełna niepokoju, jaki wzbu- dzała w niej bliskość Angusa. Odetchnęła dopiero na widok Garfa. Pies usiądzie między nami, pomyślała. Będą roz- mawiać o zwierzaku, a ona nie będzie się głowić, o czym by tu mówić. - Mój Boże, co to? Beth uśmiechnęła się. Garf bardziej niż psa przypo- minał owcę albo kozę o kręconym runie. - To Garf, wielbiciel jazdy meleksem. Przesuń się, piesku. Garf usiadł i zaszczekał na powitanie. Przyglądał się z zainteresowaniem Angusowi. Czy ten człowiek potrafi drapać psa za uchem? - Sierść tego labradora nie powoduje alergii - rzek- ła Beth. - Dzieci go uwielbiają, stale im towarzyszy. A jego drugą wielką miłością jest jazda wózkiem. Nie wytłumaczysz mu, że jest nieproszonym gościem, po prostu wskakuje i już. Ku jej zdziwieniu Angus i Garf przypadli sobie do gustu, chociaż Angus odmówił wzięcia ponadtrzydzie- stokilowego psa na kolana. - On lubi wystawiać łeb na zewnątrz - wyjaśniła przepraszająco Beth. R S

Angus już się tego domyślił, przysunął się do Beth, a psu zostawił miejsce z boku. - Mogłabym kazać mu biec za nami, to niedale- ko. - Beth była potwornie zdenerwowana bliskością Angusa. - Nie trzeba, tak mu dobrze - odparł nonszalancko. Beth uświadomiła sobie, że nie odczuwał tego na- pięcia co ona. Przyprawiało ją ono o gęsią skórkę. - Przepraszam, że zakłóciłam ci śniadanie. - Beth wiedziała, że to nie jej interes, ale brnęła dalej. - Jes- teście z Sally parą? Cieszę się. Ja... - Jeśli powiesz, że cię to uszczęśliwia, wysiądę i wrócę do hotelu - burknął. - Sally i ja jesteśmy kole- gami, przyjechaliśmy tu na konferencję. We wtorek mam wykład. - Aha! - Nie powinna się była tak ucieszyć, więc czym prędzej dodała: - Dobrze wyglądasz. Pewnie jes- teś zapracowany jak zawsze? Angus obrzucił ją dziwnym spojrzeniem, a potem zaczął mówić o małych ptakach z rodziny ziarnoja- dów, które śmigały między liśćmi palm. A zatem jego życie osobiste to temat tabu. Beth poczuła współczucie dla Sally, która była zapewne zainteresowana swoim szefem, ale nie znała go zbyt dobrze. Omówili już zdrowie i pracę. Co jeszcze im zostało? Beth podjęła temat ptaków. - Ptaki mają tutaj cudowne życie - powiedziała głosem ochrypłym z wysiłku, by podtrzymać tę kuleją- cą i pozbawioną sensu rozmowę. - Nocne życie też jest zdumiewające - dodał An- R S

gus lodowatym tonem, choć na wszelki wypadek, gdy- by źle go zrozumiała, dołączył sardoniczny uśmiech. - Cóż, wczoraj było - przyznała ze śmiechem, przypominając sobie, jak bardzo dawniej ją dziwiło, że Angus, który wydawał się niezwykle poważny, zawsze potrafił ją rozbawić. To wspomnienie przyniosło jej ulgę. - Mało nie umarłam ze strachu, jak zobaczyłam, że ktoś tam stoi. A potem okazało się, że to ty. Niewia- rygodne. - Ale jak widać, bardzo się przydałem - odparł, a ona spojrzała na niego, by sprawdzić, czy z niej żartuje. Tym razem jego twarz pozostała poważna. - Bardzo - przyznała z mocno bijącym sercem. - Długo jesteś na wyspie? Zerknęła na niego. Znajomy profil przyprawił ją o ucisk w piersi. Wysokie czoło, prosty nos, wargi, które aż się prosiły, by przesunąć po nich palcem, i broda, może nie wystająca, ale zdecydowana. Z takim człowiekiem raczej się nie dyskutuje - to była pierw- sza myśl, jaka wpadła jej do głowy na widok Angusa. - Parę tygodni. Trochę czasu spędzam w szpitalu w Crocodile Creek, poznaję personel, bo tamtejsi leka- rze mają u nas dyżury. Oczywiście helikopter i służby ratownicze szpitala są blisko związane z wyspą. - Dlaczego tutaj? - spytał, a ona znów na niego popatrzyła. Wielki błąd, bo Angus właśnie zerknął na nią i uj- rzała to samo pytanie w jego oczach. A może tylko jej się wydawało? Miał piękne oczy, ale jeśli oczy są zwierciadłem duszy, ona nigdy nie pozna duszy R S

Angusa. Tylko wtedy, gdy patrzył na Bobby'ego, wi- działa w nich miłość... i cierpienie. - Bo to nowe miejsce, okazja zdobycia nowych doświadczeń, poznania nowych ludzi. - Tak, to było zawsze wysoko na liście twoich priorytetów - rzekł sucho Angus. Tym razem nie odwróciła wzroku od drogi. - Zawsze lubiłam poznawać ludzi - odparła spo- kojnie. - Nie jestem duszą towarzystwa i nie muszę być bez przerwy otoczona gromadą przyjaciół, ale lu- bię towarzystwo kolegów i pacjentów. Czy ją zranił? Angus powtórzył w myślach jej sło- wa i intonację. Stwierdziła tylko fakt, chyba trochę złośliwie. A on pożałował swoich słów w chwili, gdy je wypowiedział. Mimo swojej nieśmiałości, a może dzięki niej, Beth miała dobry kontakt z ludźmi. Wiedziała instynktow- nie, jak się z nimi komunikować, intuicyjnie rozumiała ich ból i słabości, łatwo zdobywała ich zaufanie. - Podoba ci się tutaj? Wyspa i ludzie? Znaleźli się na prostym odcinku drogi. Wyjechali z gęstego lasu na bardziej otwartą, choć wciąż za- drzewioną przestrzeń. Angus widział małe domy mię- dzy drzewami. Beth poczuła się pewniej. - O tak - rzekła bez wahania. Potem ściągnęła brwi i westchnęła. - A przynajmniej podobało mi się, póki dzieci nie zaczęły chorować. Co my zrobimy, jeżeli to ptasia grypa? - Poczekajmy, przekonajmy się - odparł, dotyka- jąc jej ręki, jakby chciał ją uspokoić. R S

A może sprawdzić, czy jej skóra jest tak miękka i delikatna, jak w jego pamięci... Potrząsnął głową, zaniepokojony. Lata rozłąki nie zmniejszyły jego zauroczenia Beth. Może to i dobrze, że Beth ma kłopoty, to zajmie jego myśli. Choć z drugiej strony chore dzieci trudno nazwać odtrutką na wspomnienia. Beth zaparkowała przed centrum. Na podjeździe widniały wstążki serpentyn i sflaczałe balony. Pies wyskoczył z meleksu i chwycił w zęby powiewającą serpentynę. Czy to pozostałości po uroczystym otwar- ciu? Budynek był nowy, świetnie wkomponowany w otoczenie: tropikalna architektura z szerokimi oka- pami i aluminiowymi żaluzjami od podłogi do sufitu, które kierowały do wewnątrz każdy najmniejszy po- wiew. Piękny budynek. - Wejdziemy tylnym wejściem—rzekła Beth. - Od frontu jest administracja i mały oddział ratunkowy. Część szpitalna mieści się na tyłach budynku. Kiedy podeszli, kobieta z rozwianymi włosami i piegowatym nosem stanęła w drzwiach, witając Beth z ulgą. - Dzięki Bogu. Dzwoniłam do Charłesa, ale tylko ty potrafisz uspokoić Robbiego. Ma halucynacje. A są- dziliśmy, że mu się poprawiło. - Już do niego idę - odparła Beth, po czym przypo- mniała sobie, że nie jest sama. - Grace, to jest Angus. Angus, to Grace. Angus jest tym lekarzem, o którym ci mówiłam. Mogłabyś go oprowadzić, żeby zobaczył naszych pacjentów? Przedstaw go Emily, jeśli jest, i Charlesowi, jak przyjedzie. R S