Wellsley Julie
Tajemniczy przybysz
Tytuł oryginału: The Tall, Dark Stranger
1
Cathy Moreland podawała właśnie kawę do śniadania, gdy
wyjrzała przez okno i na wąskiej, polnej drodze wiodącej do
domu zobaczyła nadchodzącego listonosza. Ten, mimo, że
miał z sobą rower, nie ryzykował jazdy na nim i prowadził go
blisko przy sobie, w przeciwnym bowiem razie mógłby zna-
leźć się w jednej z licznych dziur, wyścielających drogę. Cathy
zawsze czuła się winna, ilekroć zbliżał się do ich domu. Z
Pendleton było daleko, a przesyłki do nich zwykle składały się
z katalogu domu sprzedaży wysyłkowej Searsa i zwykłych
folderów reklamowych.
Nalała kawy do filiżanki ojca i podawszy mu ją, wyszła na
ganek, by przywitać Bena Arnolda. Gdy listonosz zbliżył się,
pomachała doń radośnie i zawołała:
— Przyszedł pan w sam raz. Kawa jest jeszcze gorąca.
Mężczyzna oparł rower o wytarte stopnie ganku, i z prawie
pustej torby wyjął list i wszedł do środka w ślad za Cathy.
— Dzień dobry, Ben — przywitał go Eli Moreland, wstając
ze swego miejsca przy stole, by podać mu rękę. — Jak leci?
Listonosz uśmiechnął się i położył swą torbę na podłodze. Po-
dziękował za podaną mu kawę i podał list Morelandowi.
R
S
— Nic by się nie stało, gdyby pan mieszkał bliżej miasta
— odparł. — Moje nogi już nie są takie, jak kiedyś.
Eli Moreland wziął list i spojrzał nań z zaciekawieniem.
Cathy, zaglądając mu przez ramię, zauważyła nie znany sobie
charakter pisma i niezbyt starannie napisany adres na szarej
kopercie. Zebrała talerze i wyniosła je do przylegającej do ja-
dalni kuchni, a gdy wróciła, usłyszała, jak ojciec nagle bierze
głęboki oddech, jakby z zaskoczenia lub przestrachu. Gdy
spojrzała na niego, jego twarz była niemal tak blada jak ściana.
— Co się stało, tatusiu? — zapytała, podbiegając do ojca.
— Mam nadzieję, że nie przyniosłem złych wieści — dodał
Ben marszcząc brwi.
Eli Moreland wstał, wpychając prędko list do wewnętrznej
kieszeni marynarki.
— Napisał do mnie przyjaciel z dawnych lat. Zmarła mu
żona. Znałem ją, zawsze była pełna energii i stąd moje zasko-
czenie.
Ben pokiwał głową, usatysfakcjonowany wyjaśnieniem
Eliego i zajął się kawą, ale Cathy niełatwo było zbyć. Czuła, że
list zawiera coś więcej, niż to, co im powiedział. Jednak ze
zdecydowanego wejrzenia ojca domyśliła się, że w takim na-
stroju nic więcej od niego nie wyciągnie.
Eli Moreland wstał i szybko wspiął się po schodach na pię-
tro. Po drodze do swego pokoju zawadził o mały stolik, stojący
w korytarzu przed lustrem, po czym usłyszeli, jak z trzaskiem
zamknął za sobą drzwi.
Cathy odczekała chwilę, po czym wymamrotawszy jakieś
usprawiedliwienie pobiegła na górę i bez pukania otworzyła
drzwi do pokoju. Ojciec klęczał na podłodze i wyciągał spod
łóżka dużą, czarną skrzynkę. Wyjął klucz i przekręciwszy go
w zamku, podniósł wieko. Stamtąd wyciągnął wypchany płó-
cienny pas i wiązał go właśnie pod koszulą, gdy weszła dziew-
czyna. Kiedy przemówiła, gwałtownie podskoczył.
R
S
— Tato, co robisz? Te pieniądze...
— Zabieram je do banku — powiedział sucho. — Po-
winienem był wcześniej to zrobić.
— Ale zawsze mi powtarzałeś, że nie ufasz bankom! — pa-
trzyła na ojca szeroko otwartymi oczyma. — Dlaczego tak
nagle zmieniłeś zdanie? Czy ma to coś wspólnego z listem?
Roześmiał się nerwowo, nieszczerze.
— Ależ skąd! Od dawna miałem zamiar to zrobić, więc
dlaczego nie dzisiaj rano?
Starannie ukrywszy pas pod koszulą, włożył marynarkę,
ubrał kapelusz i mijając stojącą w drzwiach Cathy, rzucił jesz-
cze:
— Nie zabawię długo, Cathy. Do zobaczenia, Ben. Wy-
szedł, a po chwili Cathy usłyszała silnik starego forda, który
podskakując zmierzał wyboistą drogą w stronę Pendleton.
Wreszcie zniknął za drzewami. Gdy odwróciła się, Ben Arnold
wstawał od stołu. Na jego twarzy malowało się zaniepokoje-
nie.
— Wygląda pani na zmartwioną, panno Moreland. Czy...
czy coś się stało?
— Nie, wszystko w porządku — powiedziała z roztar-
gnieniem. Patrzyła, jak zarzuca na ramię torbę, i odprowadziła
go na ganek. Z oddali dochodził ją jeszcze ledwo słyszalny,
charakterystyczny warkot silnika, potem nagle zaległa cisza.
Zdziwiło ją to, bo wyglądało, że silnik auta zgasł nagle, nie
cichł zaś łagodnie, jak zwykle bywało, gdy stopniowo się od-
dalał. Przez chwilę miała zamiar pobiec w tym kierunku i
sprawdzić, co się stało. Po chwili jednak usłyszała, że silnik
znów działa, więc wzruszywszy ramionami, wróciła do domu.
O jedno mogła być spokojna — ojciec wreszcie zdecydował
się złożyć pieniądze w banku. Od zeszłego lata, gdy przywiózł
z San Queridas sto tysięcy dolarów w gotówce, czuła się bar-
dzo niepewnie.
R
S
Ben Arnold szedł powoli drogą, znów prowadząc rower,
zaś Cathy zajęła się domowymi sprawami. Żałowała, że ojciec
nie zaczekał na nią jeszcze z pół godziny, mógłby ją wtedy
podwieźć po zakupy. Siedem mil to przecież kawał drogi, na-
wet jeśli miało się w perspektywie powrót radiowozem z Roy-
em Challisem. Cały czas wracała jednak myślą do tajemnicze-
go listu, którego nadejście spowodowało tak gwałtowną reak-
cję ojca.
Po raz nie wiadomo który Cathy wychodziła na ganek,
wsłuchując się, czy nie wraca samochód ojca, wypatrując oczy
w stronę drzew otaczających drogę. Minęły już cztery godziny
od jego wyjazdu, więc Cathy zaczęła się na dobre niepokoić.
Nigdy przedtem nie wyjeżdżał na tak długo. Na szczęście wie-
działa, że z końmi doskonale poradzą sobie Will Haggerty i
jego syn, o kudłatej czuprynie, Billy.
Rozmyślania przerwał jej dźwięk silnika motocykla.
— Roy! — krzyknęła z radością.
Kierowca zręcznie zawracał na polnej drodze, manewrując
pomiędzy wybojami, co zdradzało długą praktykę. Zahamo-
wał, zsiadł z maszyny, stawiając ją na podpórce i otrzepał
mundur z kurzu. Roy był wysokim, ciemnowłosym mężczyzną
w wieku około trzydziestu lat. Jego niebieskie oczy i fakt, że
był bardzo przystojny, zjednywały mu serca okolicznych mło-
dych kobiet, lecz on zdawał się dostrzegać jedynie Cathy.
Lekkim krokiem wbiegł na ganek, objął Cathy teatralnym
gestem i pocałował, robiąc z tego całą scenę. Mimo, że odwza-
jemniła mu pocałunek, nadal z roztargnieniem spoglądała mu
przez ramię. Roy zauważył jej zachowanie i uśmiech zniknął
mu z twarzy.
— Co się dzieje? Dlaczego jesteś taka zmartwiona? — za-
pytał.
R
S
— Chodzi o mojego ojca — odparła. — Wybrał się do
miasta ponad cztery godziny temu. Mówił, że chce tylko wstą-
pić do banku, ale jeszcze nie wrócił i martwię się o niego. Nie
widziałeś go przypadkiem?
— Nie — pokręcił przecząco głową. — Ale Pendleton nie
jest znowu taką małą dziurą. Może zaglądnął do szeryfa?
— Nie minąłeś go gdzieś po drodze?
— Pamiętałbym przecież — ujął ją figlarnie pod brodę. —
Nie przejmuj się, kochanie. Nic mu się nie stało. Może po pro-
stu wpadł sobie gdzieś na drinka...
— Roy, przecież wiesz, że on nie pije — przerwała mu.
— Mówię ci, że spotkał starych kumpli i plotkują teraz o
dawnych dobrych czasach w jakimś zacisznym miejscu. Zaraz
się tu zjawi, zobaczysz.
Cathy roześmiała się i poczuła, że opada z niej całe napię-
cie.
— Kto wie, może rzeczywiście masz rację. Napijesz się
kawy? — zaproponowała i gestem zaprosiła go do środka.
— Jeżeli tylko tyle masz dziś dla mnie... — uśmiechnął się.
- Usiadł przy stole w kuchni i patrzył z lubością, jak się
krząta. Była bardzo zgrabna, niezbyt wysoka, a jej ruchy zdra-
dzały zręczność i pewność siebie. Co jakiś czas spod grzywki
kasztanowych włosów rzucała mu spojrzenie szarych oczu.
Urodą bardzo przypominała swoją matkę, która osierociła Ca-
thy, gdy ta miała trzynaście lat. Od tej pory pomagała ojcu w
prowadzeniu domu i w pracy na ranczo.
Gdy podawała Royowi kawę, ten zręcznie chwycił ją za rę-
kę i przyciągnął do siebie.
— Ślicznie dziś wyglądasz, Cathy — zaczął. — Może-byś
tak wyszła za mnie? Pomyśl o całej gromadzie ślicznych dzie-
ci, jakie mielibyśmy razem.
Cathy zaczerwieniła się i wyśliznęła z objęć Roya. Nie była
jednak na niego zła, bo trudno było się gniewać na Roya Chal-
lisa. Mimo, iż był pierwszym zastępcą szeryfa Cudlippa, był w
Pendleton jak i poza nim bardzo znaną postacią. Prawdę mó-
wiąc zaliczał się do nowo przybyłych, bowiem w mieście
mieszkał od roku, lecz nawet w tak krótkim czasie zdążył so-
bie wyrobić odpowiednią pozycję. Plotka głosiła, że w ciągu
dwunastu miesięcy posłał za kratki więcej przestępców, niż
szeryf w ciągu całej swej kadencji.
Po raz pierwszy Cathy spotkała go, gdy z ojcem wybrała
się do miasta, a ten chciał porozmawiać z Cudlip-pem. Tak się
złożyło, że Roy też był wtedy na służbie i nie tracąc ani chwili
przedstawił się jej, a kilka dni później znalazł pretekst, by po-
jawić się na ranczo Morelan-dów — by zobaczyć się z Elim,
jak utrzymywał, lecz Cathy nie miała wątpliwości, do kogo tak
naprawdę przyjechał.
Choć wiedział znacznie więcej o koniach mechanicznych
niż o żywych zwierzętach, udawał zainteresowanie pracą Mo-
relanda, by przy okazji wkraść się w jego łaski i móc pod tym
pretekstem częściej widywać jego córkę.
Ranczo Eliego nie było zbyt duże, lecz konie z jego hodow-
li cieszyły się znacznym wzięciem, bo w okolicy było wiele
takich miejsc, gdzie nawet najlepiej przygotowany samochód
terenowy nie dałby sobie rady. Od czasu do czasu przekazywał
partię zwierząt do Teksasu, gdzie wykorzystywano je na trud-
niej dostępnych pastwiskach.
Eli wcale nie krył się z faktem, że nie ma żadnych obiekcji
co do Roya za zięcia, jednak Cathy nie miała zamiaru się spie-
szyć. Bywały okresy, że denerwowały ją ograniczenia, narzu-
cane przez położenie miasteczka, co napełniało ją uczuciem
niepokoju i frustracji. Wtedy chciała wszystko to porzucić i
wyjechać gdzieś daleko. Nie była też pewna, czy chce poślubić
mężczyznę, którego zawód niósł z sobą tak wiele zagrożeń.
— Czy wiesz, co go mogło tak długo zatrzymać? — zapy-
tał Roy, widząc pełną niepokoju twarz Cathy.
R
S
Przez chwilę dziewczyna miała zamiar opowiedzieć mu o
pieniądzach, ale nawet Royowi nie miała prawa zdradzać se-
kretów ojca. Spojrzała nań gwałtownie.
— O co ci chodzi? Nic mu się chyba nie stało. Nie chcesz
mi chyba powiedzieć, że...
— Nic podobnego — roześmiał się. — Jak ci już mówiłem,
nie widziałem go dzisiaj na oczy. Nie martw się, moja droga,
twój ojciec potrafi się o siebie zatroszczyć — wyciągnął dłoń i
próbując dodać dziewczynie otuchy, przytulił ją.
Mimo złych przeczuć, Cathy uspokoiła się na tyle, że prze-
stała martwić się o ojca. Roy nie spiesząc się popijał kawę i
przyglądał się dziewczynie z podziwem. Nagle powjedział:
— Cathy, wyjdź za mnie. Wiesz przecież, co do ciebie czu-
ję... —jego ramię powędrowało w stronę jej kibici, lecz Cathy
nie poddała się.
— Nie mówmy teraz o tym, Roy. Może kiedy indziej. Na-
gle wyprostowała się na dźwięk silnika samochodowego i
podbiegła do okna.
— To on!
Niestety, myliła się. Samochód, który zatrzymał się przed
domem, należał do szeryfa, który właśnie gramolił się zza kie-
rownicy. Na jego widok twarz Roya spoważniała.
— Przyjechał pan po mnie? — zapytał.
Cudlipp potrząsnął przecząco głową. Niezdecydowanie
spoglądał to na Roya to na Cathy. Wreszcie przemówił, a jego
zwykle szorstki głos brzmiał prawie jak szept.
— Panno Moreland, muszę pani coś powiedzieć... Serce
Cathy znalazło się jakby w obręczy z lodu.
Chwyciła szeryfa za rękę tak mocno, że przez jego twarz prze-
biegł grymas bólu.
— Nie żyje! — krzyknęła, bielejąc na twarzy. — Miał wy-
padek...
Szeryf z powagą skinął głową.
R
S
— Kilkoro ludzi, wracając z pikniku zobaczyło mężczyznę
leżącego na skraju lasu i zaraz zameldowali o tym policji.
Właśnie stamtąd wracam... — zawahał się przez chwilę, po
czym kontynuował powoli:
— Przepraszam, panno Moreland, ale to był właśnie pani
ojciec. Nie żyje.
R
S
2
Przez chwilę, mimo, że wcześniej sama wypowiedziała te
straszne słowa, Cathy zachowywała się, jakby wiadomość zu-
pełnie do niej nie dotarła. Dziewczyna patrzyła na szeryfa pu-
stymi oczyma bez wyrazu. Nagle wybuchnęła płaczem, a jej
dłonie instynktownie powędrowały w górę, by zakryć twarz.
— Nie! — krzyknęła. — To niemożliwe... Poczuła, jak
Roy obejmuje ją i prowadzi do domu, do
pokoju i sadza w fotelu. Słyszała, jak rozmawia z Cudlip-pem,
lecz ich głosy wydawały się teraz bardzo dalekie.
— Nie żyje? Ale co się stało? Miał wypadek?
— Nie — słowo Cudlippa miało siłę pocisku rewol-
werowego.
Cathy spuściła dłonie i popatrzyła na szeryfa.
— To znaczy, że ktoś... ktoś go zabił?
— Na to wygląda, panno Moreland.
— Jak...? — Cathy ledwo zmusiła się, by zadać to straszne
pytanie.
Cudlipp zastanowił się przez chwilę, po czym zdecydował,
że najlepiej niczego przed nią nie ukrywać.
R
S
— Ktoś zamordował go z zimną krwią. Został uderzony
kamieniem w głowę, potem morderca rozpędził samochód,
który wpakował się w drzewo. Nie miał szans...
— Dosyć!
Cathy uczuła, że ramię Roya obejmuje ją ciaśniej. Była mu
wdzięczna, że jest przy niej i próbuje dodać jej otuchy. Z wy-
siłkiem opanowała się i zmusiła do kontynuowania rozmowy.
— Gdzie jest teraz?
— Moi chłopcy zawieźli go do miasta. Potem, jak pani ze-
chce, będzie go pani mogła zobaczyć. Kiedy go doprowadzą
do porządku — ostatnie słowa dodał już w myśli. Czując się
nieswojo przestępował z nogi na nogę i po chwili dodał:
— Przykro mi, panno Moreland, ale będę musiał zadać pa-
ni kilka pytań. Czy wie pani o kimś, kto mógłby chcieć zabić
pani ojca?
— Wszystko przez te pieniądze! — wybuchnęła. — Kto-
kolwiek to zrobił, musiał to zrobić dla pieniędzy. Mówiłam mu
wiele razy, jak niebezpiecznie trzymać pieniądze w domu, ale
on nie chciał mnie słuchać! — rozpłakała się znów, a męż-
czyźni spojrzeli po sobie, nie wiedząc, co robić. Cudlipp od-
chrząknął parę razy i zapytał ostrożnie:
— O jakich pieniądzach pani mówi? Czy miał ich dużo
przy sobie w chwili zabójstwa?
Cathy podniosła na niego oczy przepełnione łzami.
— Sto tysięcy dolarów! — powiedziała bez wyrazu. Obu męż-
czyzn zatkało ze zdumienia.
— Sto tysięcy dolarów! — odezwał się jak echem Roy.
— Tyle pieniędzy! — głos szeryfa uwiązł w gardle. — Ale
skąd, do cholery... Przepraszam, skąd wziął taką sumę? I co
miał zamiar z nią zrobić?
— Prosił mnie, żebym nikomu nie mówiła, nawet tobie,
Roy — powiedziała Cathy przepraszająco. — Przywiózł cała
sumę z Teksasu zeszłego lata. Pamięta pan, szeryfie, wysłał
R
S
partię koni człowiekowi o nazwisku Ellis. Bardzo długo go nie
było. Jeszcze zanim ty tu przyjechali spojrzała na Roya i doda-
ła: — A kiedy wrócił, stał się jakiś taki... dziwny.
— Co pani przez to rozumie? — zapytał szeryf.
— Stał się bardziej skryty w sobie, a przecież nigdy przed-
tem taki nie był. No i przywiózł z sobą te pieniądze. Powie-
dział mi, że kiedyś kupił działkę na wschód od Brazos — zaw-
sze miał nadzieję, że tam wróci i się osiedli. Wiecie, że pocho-
dził z Teksasu. Ale wracając do tematu — niedługo potem ktoś
w okolicy znalazł ropę, bardzo blisko działki mojego ojca.
Okazało się, że niezbyt wiele, jakieś kilkaset ton na dobę, ale
jedna z wielkich kompanii naftowych, prowadząca poszukiwa-
nia w okolicy, zaproponowała ojcu sto tysięcy dolarów za
działkę, w nadziei, że się na niej czegoś dowiercą. Ojciec zaw-
sze mi powtarzał, że gdyby miał pieniądze, sam by w nią za-
inwestował, ale gdyby się okazało, że to fałszywy alarm, jak
wiele innych w okolicy, straciłby wszystko, co do tej pory za-
inwestował. Więc zdecydował, że podejmie ryzyko i sprzedał
pole.
Roy zagwizdał z zaskoczeniem.
— Musiał chyba oszaleć! Kompania mogła zarobić milio-
ny, gdyby okazało się, że rzeczywiście jest tam ropa.
— To prawda, ale jeżeli by nie trafili, to straciliby sto ty-
sięcy. — Cathy przerwała, łkając, a gdy się uspokoiła, mówiła
dalej: — Całe pieniądze przywiózł do domu i trzymał w skrzy-
ni, ale kiedy tylko wybierał się w jakąś dalszą podróż, wkładał
je do płóciennego paska i owijał się nim.
Po jej słowach zaległa chwila ciszy, którą przerwał Roy:
— To znaczy, że twój ojciec trzymał tu całe pieniądze i nie
wydał ani centa?
— Mówił, że nie chce, żeby się ludzie dowiedzieli. Miał
zamiar sprzedać to ranczo i kupić nowe, większe, w Teksasie.
Wydawało mu się, że jak złoży pieniądze w banku, wszyscy
R
S
zaraz się o tym dowiedzą i będą go nachodzić z prośbą o po-
życzkę — wiecie, znajomi, przyjaciele... Trudno takim odmó-
wić.
— Ale to nie ma sensu, panno Moreland. Trzymać przy so-
bie tyle pieniędzy i nie wydawać na nic. Mógł przecież trochę
odremontować to miejsce, dokupić coś do gospodarstwa... —
Cudlipp przerwał, zawstydzony otwartą aluzją do skromnie
umeblowanego, wymagającego malowania wnętrza.
Cathy, jakby tego nie zauważając, powiedziała:
— A dzisiaj rano przyszedł list. Jak tylko go przeczytał...
— Jaki list? — Cudlipp niemal krzyknął.
— Ben Arnold był tu dzisiaj z rana i przyniósł jakiś list. Jak
tylko ojciec go przeczytał, zbladł i pobiegł na górę po pienią-
dze. Powiedział mi, że zabiera je do banku, chociaż przedtem
wymawiał się, że nie ufa bankom. Często powtarzał, że ban-
kom zdarza się tracić pieniądze, a raczej pieniądze klientów.
— Ale co było w tym liście? — Cudlipp nachylił się nad
nią, a jego twarz zdradzała podniecenie. — Od kogo był?
— Powiedział, że od starego przyjaciela, któremu zmarła
żona. Ale ja przez cały czas miałam wrażenie, że nie mówi
prawdy.
— Czy masz gdzieś ten list? — zapytał Roy.
— Nie, ojciec zabrał go ze sobą. Nawet nie miałam czasu
przyjrzeć się kopercie.
Szeryf zachmurzył się.
— Myślę, że panna Moreland ma rację. Ktokolwiek zabił
jej ojca, musiał wiedzieć, że ma przy sobie pieniądze.
— Nie chce pan chyba... — wtrącił Roy.
— Jego koszula była cała w strzępach.
Cathy cicho jęknęła, bowiem słowa szeryfa wywołały w jej
wyobraźni obraz leżącego w lesie ojca. Nie mogła powstrzy-
mać strumieni łez, cisnących się do oczu. Cudlipp przyglądał
jej się ze współczuciem, lecz jak tylko trochę się uspokoiła,
R
S
kontynuował zadawanie pytań. Jako szeryf Pendleton County
miał obowiązek znaleźć mordercę Elie-go Morelanda.
— Ten list — nie wie pani przypadkiem, skąd był nadany?
— Mówiłam panu, że nie miałam czasu mu się przyjrzeć
— powiedziała Cathy. — Po przeczytaniu schował go zresztą
do kieszeni i zaraz poszedł na górę. Ale jak to możliwe? Prze-
cież nikomu o tych pieniądzach nie mówił, tylko mnie! Skąd
morderca mógł o nich wiedzieć?
— Masz rację, kochana — włączył się Roy. — Niewy-
kluczone, że morderca wcale nie znał twojego ojca. Od czasu
do czasu po okolicy kręcą się bardzo podejrzane typy. Równie
dobrze mógł go poprosić o podwiezienie, a potem zabił go z
zaskoczenia, licząc na to, że ma przy sobie jakiś pieniądze...
Cudlipp parsknął z pogardą.
— Morderca wiedział, co Moreland ma przy sobie. Nie
zdejmuje się drugiemu człowiekowi butów i nie tnie ubrania
na kawałki, chyba, że ma się pewność, że wiezie on coś, co
może się przydać. Chociaż z drugiej strony nie wyobrażam
sobie, żeby pan Moreland zatrzymał się, żeby podwieźć kogoś,
kogo nie zna, mając przy sobie taką sumę pieniędzy.
— A może to był ktoś, kogo znał? — zasugerował Roy ci-
cho.
Cudlipp znów zwrócił się do Cathy:
— Jest pani pewna, że ojciec pani nikomu innemu nie
wspominał o pieniądzach?
Zaprzeczyła ruchem głowy.
— Jestem przekonana, że nie. Musiałam mu obiecać, że nie
powiem nikomu ani słowa, nawet Royowi. Mnie chyba też by
nie powiedział, gdyby nie to, że znalazłam je kiedyś przypad-
kiem, kiedy sprzątałam pokój. Były w skrzynce, zamykanej na
klucz, ale klucz też znalazłam... I otworzyłam, ze zwykłej cie-
kawości. Kiedy mu powiedziałam, wyjaśnił, że trzyma je jako
R
S
niespodziankę do chwili, kiedy będzie gotów sprzedać ranczo i
wyprowadzić się.
— List może nadal znajdować się przy ciele pana More-
landa — powiedział Roy. — Jeżeli rzeczywiście tak jest, może
nam wskazać mordercę. Jasne, że jego treść musiała sprawić,
że w mgnieniu oka podjął decyzję, z którą zwlekał tyle miesię-
cy. Mogło w nim być jakieś ostrzeżenie, może groźba czy
szantaż...
— Jak dawno znaleziono ojca? — zapytała Cathy, a jej cia-
ło przebiegł dreszcz.
— Jakąś godzinę temu — odpowiedział Cudlipp. — Panno
Moreland, czy nie sądzi pani...
Roy rzucił szeryfowi nieprzyjazne spojrzenie.
— Niech pan ją zrozumie, dziewczyna przeszła już dzisiaj
bardzo wiele.
— Masz rację... Przepraszam, panno Moreland, zapo-
mniałem o tym, jak pani się teraz czuje. Ale chcę jak najprę-
dzej złapać człowieka, który zabił pani ojca — wyprostował
się, patrząc w stronę drzwi, po czym zwrócił się do dziewczy-
ny. — Nie może tu pani teraz sama zostać. Proszę pojechać ze
mną do Pendleton. Moja żona chętnie się panią zaopiekuje.
Przynajmniej do czasu pogrzebu. Will Haggerty z synem zaj-
mą się końmi. Porozmawiam z nimi, jak będę wychodził.
— Ja... — zaczęła Cathy i urwała wpół słowa. Wyjazd z
domu nie przyszedł jej do głowy, lecz myśl, że miałaby w nim
sama spędzić kilkanaście godzin, napawała ją przerażeniem.
Głos Roya, ciepły i przekonujący, poparł szeryfa.
— Spakuj najpotrzebniejsze rzeczy, a ja pogadam z Ha-
ggertymi.
Cathy posłuchała go bez słowa sprzeciwu. Poszła na górę
do swego pokoju i włożyła do walizki trochę ubrań i przybo-
rów toaletowych. Wychodząc na korytarz odwróciła wzrok od
drzwi do pokoju ojca.
R
S
Szeryf Cudlipp już czekał. Otworzył jej drzwi z przodu, by
mogła usiąść koło niego, potem powoli ruszył wyboistą drogą
ku Pendleton. Przez kilkadziesiąt metrów Roy trzymał się za
nimi, lecz potem dodał gazu i wyprzedził ich. Cathy siedziała
sztywno z wzrokiem utkwionym przed siebie, bojąc się, że
wbrew sobie będzie chciała odnaleźć wzrokiem miejsce, gdzie
zginął jej ojciec.
Po kilkunastu minutach byli już w miasteczku. Gdy samo-
chód zatrzymywał się przed domem szeryfa, z tłumu gapiów
wyłonił się wysoki, spocony mężczyzna w białym fartuchu.
Był to właściciel hotelu ze Spring Street, trzy ulice dalej. Jąka-
jąc się z podniecenia, wyrzucił z siebie:
— Czekam na pana, odkąd dowiedziałem się o wszystkim,
szeryfie. Jest coś, o czym powinien pan wiedzieć. Dzisiaj rano
zjawił się u mnie wysoki mężczyzna z ciemnymi wąsami. Nig-
dy wcześniej go tutaj nie widziałem. Pytał o pana Morelanda.
— Zniżając głos do szeptu, dodał: — A między nami mówiąc,
szeryfie, kiedy wymawiał jego nazwisko, zrobił to w taki spo-
sób, że ucieszyłem się, że to nie mnie szuka.
R
S
3
— Jakiś obcy w mieście? — zapytał szeryf, wysuwając
głowę z półotwartych drzwi samochodu. — Jak wyglądał?
Przedstawił się?
— Był wysoki, raczej szczupły i mógł mieć ze trzydzieści
lat. Miał na głowie kapelusz, więc nie powiem na pewno, ja-
kiego koloru miał włosy, ale mogę powiedzieć, że wąsy miał
czarne. Uderzyła mnie w jego wyglądzie twarz — biała, zu-
pełnie jak brzuch ryby. Nie mówił, skąd jest ani jak się nazy-
wa, pytał tylko o człowieka nazwiskiem Eli Moreland.
— Powiedział mu pan?
— No cóż... Gdyby nie ja, na pewno znalazłby się ktoś in-
ny. — Spojrzał przepraszająco na Cathy, jakby błagając ją, by
nie czyniła go odpowiedzialnym za to, co się stało.
— Cd zrobił potem? — dopytywał się Cudlipp.
— Nic. To znaczy dokończył drinka i wyszedł. Zapo-
mniałem o całym zdarzeniu, aż dowiedziałem się o panu More-
landzie.
— O której godzinie to było? — wtrącił się Roy.
— Przed południem. Pamiętam, bo sędzia Parsons zawsze
wpada na kieliszek koniaku równo o dwunastej, a wtedy go
jeszcze nie było. Myśli pan, że...
R
S
Spojrzenie szeryfa napotkało wzrok Roya i lekko, prawie
niedostrzegalnie skinął głową. Potem odwrócił się i powie-
dział:
— Dziękuję, panie Schwartz. Zaraz powiem chłopakom,
żeby go poszukali. Będziemy pana potem potrzebować do
identyfikacji.
— Z przyjemnością pomogę — powiedział Schwartz i od-
chodząc, mruczał pod nosem. — Pan Moreland nikomu nigdy
nie zrobił nic złego i ktokolwiek go zamordował, zasługuje na
stryczek.
Cudlipp spojrzał na swego zastępcę.
— Chyba o tego ptaszka nam chodzi. Daj znać chłopakom
w radiowozach, żeby się rozejrzeli za facetem, który odpowia-
da rysopisowi. Pewnie od razu uda się w góry, więc i tak więk-
szą część pościgu będziemy musieli odbyć na nogach.
— Dostaniemy go — stwierdził Roy z przekonaniem.
Uścisnął dłoń Cathy na pożegnanie, po czym udał się na poste-
runek policji po drugiej stronie ulicy. Szeryf otworzył dziew-
czynie drzwi i gestem zaprosił do domu — niewielkiego, pię-
trowego budynku z brązowej cegły, z białym płotem oddziela-
jącym go od ulicy. Żona szeryfa, która musiała z okna przy-
glądać się całej scenie, otworzyła drzwi, nim Cathy miała
szansę podnieść dłoń i zapukać.
Edith Cudlipp była szczupłą, gadatliwą kobietą pod sześć-
dziesiątkę. Bardzo się ucieszyła z tego, że Cathy zostanie z
nimi przez jakiś czas. Uwielbiała towarzystwo i kochała plotki,
dlatego chyba miała bardzo wielu znajomych, lecz niewielu
przyjaciół. Gdy szeryf wyszedł, zaczęła zasypywać Cathy po-
tokiem słów wierząc, że w ten sposób pomaga jej odwrócić
uwagę od tragedii.
Dziewczyna, nadal oszołomiona i nie bardzo zdającą sobie
sprawę z tego, co się dzieje, wytrzymała przez chwilę, lecz
potem poprosiła, by żona szeryfa zaprowadziła ją do pokoju.
R
S
Pani Cudlipp nagle zmieniła się we wzór rodzicielskiej miło-
ści. Zaprowadziwszy ją do małego pokoju z tyłu domu, przez
całe następne pół godziny dreptała tam i z powrotem, przyno-
sząc Cathy świeżą pościel i dwie filiżanki mocnej, gorącej her-
baty. Dziewczyna zastanawiała się, czy rzeczywiście jej przy-
bycie pociągało za sobą konieczność biegania po całym domu i
robienia tyle hałasu
o nic. Pragnęła zostać wreszcie choć na chwilę sama, wolna od
niespożytej energii języka pani Cudlipp, więc gdy dobroduszna
kobieta powiedziała, że wychodzi na chwilę po sprawunki,
dziewczyna westchnęła z ulgą.
Z dna ogarniającego ją smutku i rozpaczy wyciągała ją je-
dynie myśl o Royu Challisie. Czuła jeszcze na swej dłoni do-
tyk jego ręki. Gdyby nie on, pomyślała, byłabym zupełnie sa-
ma.
Po wyjściu Edith Cathy przysiadła na łóżku i pogrążyła się
w rozpaczy. Nie mogła się pogodzić z tym, że jej ojciec nie
żyje, że nigdy więcej nie zobaczy jego pooranej zmarszczkami
twarzy i nie usłyszy znajomego głosu. A przecież jeszcze tego
ranka stała na ganku i spoglądała, jak jedzie swym starym for-
dem do miasta. Czynił tak przedtem niezliczoną ilość razy,
zawsze jednak wracał. Kto mógł go zabić? I skąd wiedział o
pieniądzach?
Powrót ojca z Teksasu w zeszłym roku był bardzo tajemni-
czy. Gdyby wszystko było w porządku, powinien był się cie-
szyć z tak dużej sumy pieniędzy, lecz on zachowywał się, jak-
by jej posiadanie go przerażało. Niewykluczone, że tak było w
istocie. Hodowla koni, choć dochodowa, nie pozwalała na wy-
stawne życie. Trzeba było przecież opłacić paszę dla zwierząt,
koszta transportu
i pomocników: Willa Haggerty'ego z synem. Trzeba przyznać,
że liczyli się z każdym wydawanym centem. Na domiar złego
ojciec pozostawał głuchy na jej nalegania, by złożyć pieniądze
R
S
w banku. Dopiero list tak drastycznie zmienił jego zapatrywa-
nia.
List! Kto go napisał i co w nim było takiego, że wyprowa-
dziło ojca z równowagi? Nie mógł przecież mieć żadnych
wrogów. Bez względu na to, jak wytężała pamięć, nie mogła
przypomnieć sobie nazwiska osoby, której w czymś by uchy-
bił, czy która w jakiś sposób by go nie lubiła. Najbliższym
przyjacielem ojca był Howard Con-way, zwany przez Cathy
wujem Howardem, który mieszkał o cztery mile od nich. Pro-
wadził sad, a pomagało mu w tym trzech wynajętych pomoc-
ników i jeden młody Chińczyk, Ao Ling.
Przypomniała sobie opis sylwetki nieznajomego, podany
szeryfowi przez właściciela hotelu. Wysoki, czarne wąsy i bia-
ła twarz... Nie, nigdy wcześniej kogoś takiego nie widziała.
Dlaczego tak mu zależało na tym, żeby znaleźć jej ojca? A
może właśnie on wysłał do niego ten list? I jest mordercą?
Cathy poczuła, że czerwienieje na twarzy od wzbierającej
w niej fali nienawiści. Nieważne, gdzie się ukrywa. Szeryf
Cudlipp i Roy znajdą go. Wreszcie, wyczerpana przeżyciami
dnia, Cathy padła na łóżko i zasnęła.
Edith Cudlipp, wróciwszy godzinę później ze sklepu, zasta-
ła ją pogrążoną w głębokim śnie. Przykryła dziewczynę hafto-
waną kołdrą i cichutko wyszła z pokoju, zamykając za sobą
drzwi.
Promienie słońca, przedzierające się przez ciężkie zasłony,
obudziły Cathy. Otworzyła oczy i spoglądała na tonący w
półmroku sufit pokoju, zastanawiając się, gdzie jest i jak się tu
znalazła. Nagle przypomniała sobie zajścia ubiegłego dnia.
Zsunęła z siebie kołdrę i wstała. Nadal miała na sobie wczoraj-
sze ubranie — sweter i sukienkę, w którym przybyła do domu
Cudlippów. Wtedy zorientowała się, że przespała całą noc.
R
S
Czuła się nieswojo, jakby nie myła się do wielu dni. Wy-
szła z pokoju i na końcu korytarza odnalazła łazienkę, gdzie
wzięła prysznic i uczesała się. Potem wróciła do pokoju i apa-
tycznie zaczęła rozpakowywać walizkę. Przebrała się w krótką
czarną sukienkę i takiego samego koloru spodnie. Resztę
swych rzeczy rozwiesiła w olbrzymiej szafie z drzewa orze-
chowego. Z toaletki wzięła okrągłe lusterko, z którego spojrza-
ła na nią smutna twarz i czerwone, podkrążone oczy. Nawet
włosy wydawały się tracić coś ze swego blasku.
Po skończonej toalecie zeszła na dół. Szeryf kończył jeść
śniadanie, zaś jego żona przygotowywała dla niej tacę z posił-
kiem. Cathy poczuła ciepło wokół serca na widok uprzejmości
pani domu, co pomogło jej przetrwać posiłek i kolejną nawał-
nicę słów pani Cudlipp. Gdy wyszła do kuchni po dzbanek
świeżej kawy, nadarzyła się wreszcie okazja zadać szeryfowi
pytanie, które błąkało się na jej wargach od dłuższego czasu.
— Czy... już go złapaliście?
— Jeszcze nie — szeryf pokręcił głową. — Ale niech się
pani nie martwi, panno Moreland, nie ucieknie nam. Jak tylko
skończę, wracam do poszukiwań. A tymczasem zorganizowa-
liśmy blokadę dróg i rozesłaliśmy jego rysopis do wszystkich
policjantów.
Cathy przez chwilę siedziała w milczeniu, potem znów za-
pytała:
— A list? Znaleźliście list?
— Aha! Tak.
Dłoń szeryfa powędrowała do kieszeni i po chwili pojawiła się
w niej wymięta koperta. Podał go jej, a ona wzięła go z waha-
niem, bowiem w pewnym sensie ten właśnie list był odpowie-
dzialny za śmierć jej ojca.
— Poznaje pani charakter pisma? — spytał szeryf, wpatru-
jąc się jej w oczy.
R
S
— Nie. Nigdy wcześniej go nie widziałam. Ale przyszedł z
miejscowości San Queridas — powiedziała, patrząc na rozma-
zaną pieczątkę.
— Tak. Miałem tam kiedyś brata. Mała miejscowość pra-
wie na samej granicy stanu. Niech pani zajrzy do środka. Zo-
baczymy, co się pani przypomni. — powiedział Cudlipp.
Cathy wyciągnęła kartkę papieru, na której takim samym,
koślawym charakterem pisma jak na kopercie, napisane były
słowa:
Drogi panie Moreland! Następnym razem, jak będzie się
pan wybierał w te okolice, proszę mnie odwiedzić. Przydałoby
mi się kilka dobrych klaczy, a kilku znajomych chce założyć
ranczo w okolicy i będą potrzebowali rasowych sztuk na po-
czątek. Niewykluczone, że będą mieli dla pana ciekawe propo-
zycje.
Z poważaniem Simon Ellis
P.S. Pytał o pana pewien mężczyzna, nazwiskiem Frank
Sarn. Mówił, że ma jakieś rachunki do wyrównania.
— Ellis! — wykrzyknęła Cathy. — To jemu ojciec sprze-
dawał konie w zeszłym roku. Właśnie wtedy sprzedał ziemię.
— A ten drugi, „Frank Sarn?
— Tata nigdy nie wspominał przy mnie o kimś takim. Pa-
miętałabym. — Umilkła na chwilę, po czym zapytała: — Czy
myśli pan, że właśnie ten Sarn był wczoraj w mieście i pytał o
tatę?
— Bardzo bym się zdziwił, gdyby to nie był on. — Cu-
dlipp wskazał kwadratowym palcem na list. — Mówi pani, że
jak tylko przeczytał list, od razu zaczął pakować pieniądze?
Tak, jakby się czegoś przestraszył? Powiedziałbym, że w liście
nie ma nic takiego, co mogłoby kogokolwiek wystraszyć, z
wyjątkiem tego fragmentu o mężczyźnie pytającym o adres
R
S
pani ojca i wspominającym o jakichś rachunkach do wyrówna-
nia. Tylko Simon Ellis miał pewnie coś zupełnie innego na
myśli.
Cathy pobladła.
— To znaczy, że przyjechał tu aż z Teksasu po to, żeby za-
bić mojego ojca?
— Na to wygląda. Musiał też wiedzieć o pieniądzach, w
przeciwnym wypadku dlaczego pani ojciec miałby w takim
pośpiechu jechać do banku, choć próbowała go pani do tego
przekonać przez tak długi czas? Pozostaje problem, jak dotarł
tu równocześnie z listem.
— W takim razie, skoro wiedział, że Sarn będzie mu deptał
po piętach, dlaczego nie wpłacił pieniędzy wcześniej? — za-
stanawiała się głośno Cathy. — Po co chować pieniądze w
domu albo nosić przy sobie? I dlaczego nic mi o nim nie po-
wiedział? Nigdy nie mieliśmy przed sobą żadnych tajemnic.
Cudlipp pokręcił głową. W tej chwili do pokoju weszła je-
go żona i musieli przerwać rozmowę. Szeryf dokończył śnia-
dania, wziął kapelusz i wyszedł, kierując się w stronę poste-
runku. Przy drzwich przystanął na chwilę i powiedział do Ca-
thy:
— Niech się pani nie martwi, panno Moreland. Złapiemy
go, bez względu na to, gdzie jest.
Dziewczyna pomogła Edith posprzątać ze stołu. Mimo, że
starała się nie myśleć o tym, co zaszło, trudno jej było po-
wstrzymać łzy. Nieustannie zadawała sobie pytanie, kim jest
Frank Sarn, z jakiego powodu ojciec się go obawiał. Skąd Sarn
wiedział o pieniądzach?
Miała nadzieję, że Roy zaglądnie do niej w ciągu dnia, lecz
gdy się nie zjawiał, czuła rozczarowanie, mimo, iż wiedziała,
że bierze udział w poszukiwaniu mordercy jej ojca. Zaczynała
się też martwić o konie, czując, że w jakiś sposób robi ojcu
zawód nie zajmując się nimi osobiście. Zawsze pomagała mu
R
S
w doglądaniu zwierząt, wyprowadzaniu ich na wybieg i ujeż-
dżaniu. Zastanawiała się, czy przypadkiem nie postąpiła zbyt
nierozsądnie opuszczając dom w takim pośpiechu. Tutaj nie
miała nic do roboty i czuła, że im więcej będzie miała zajęć,
tym lepiej dla niej. Zdecydowała, że następnego dnia wróci do
domu.
Szeryf Cudlipp i Roy zjawili się pod wieczór i jedno spoj-
rzenie na ich twarze powiedziało Cathy, jaki jest wynik poszu-
kiwań.
— Nie mógł się schować nigdzie indziej, tylko w górach —
powiedział szeryf, rzucając kapelusz na najbliższe krzesło i
siadając ciężko w drugim. — Nie mógł się wydostać drogami,
a las też przetrząsnęliśmy cal po calu. Kłopot w tym, że w gó-
rach daleko nie zajdziemy, chyba że konno. Jeżeli tam się
ukrywa, może na nas patrzeć praktycznie zewsząd i śmiać się
w kułak.
Roy był najwyraźniej w złym humorze. Na jego twarzy ma-
lowało się znużenie i zdenerwowanie. Cathy wyczuła, że nie-
powodzenie poszukiwań bardzo leżało mu na sercu. Położyła
dłoń na jego ręce i powiedziała uspokajająco:
— Nie martw się, Roy. Znajdziesz go. Wiem, że go znaj-
dziesz. A nawet jeżeli nie, to nie twoja wina...
— Musimy go odszukać! Nie ujdzie mu to na sucho! —
Roy walnął pięścią w stół. — Nie możemy wrócić ci ojca, ale
pieniądze należą do ciebie, Cathy, i kiedyś mogą ci się przy-
dać.
Przez chwilę Cathy nie odzywała się, zaskoczona słowami
Roya, bo ten aspekt śmierci ojca zupełnie nie przyszedł jej do
głowy. Nie interesowało ją to zbytnio, lecz zdawała sobie do-
skonale sprawę, że Roy ma rację. Śmierć ojca była czymś wię-
cej niż tylko jej osobistą stratą. Nie mogła sama prowadzić
interesów, nie miała też żadnych krewnych, do których mogła-
by się zwrócić po pomoc.
R
S
— On ma rację, panno Moreland — powiedział poważnie
Cudlipp. — Pieniądze należą do pani, a do nas należy ich od-
zyskanie. Tak czy siak, proszę zostać u nas, jak długo pani
zechce.
— Bardzo miło z pana strony, ale wydaje mi się, że powin-
nam jutro, po pogrzebie ojca, wrócić do domu. Kiedyś muszę
się przyzwyczaić do bycia samą — powiedziała Cathy.
Roy pochylił się nad nią i pocałował lekko w policzek.
— Póki ja tu jestem, nigdy nie będziesz sama. Patrząc w
jego oczy Cathy poczuła ciepło wokół serca.
To prawda, cokolwiek się zdarzy, zawsze jest przecież Roy,
pomyślała.
Tak jak zdecydowała, zaraz po pogrzebie ojca Cathy wróci-
ła do domu. Mimo gwałtownych protestów ze strony Edith i
tłumaczeń szeryfa, że potrzebuje więcej czasu, żeby oswoić się
ze wszystkim, spakowała się, i podziękowała obojgu za
uprzejmość.
Gdy wyjechali z Pendleton, Roy próbował wyperswadować
jej decyzję.
— Nie możesz tam zostać. Możesz być w niebez-
pieczeństwie.
— Nie wygłupiaj się, Roy — ofuknęła go Cathy. — A kie-
dy ojciec wyjeżdżał na swe długie wyprawy? Przecież wtedy
też zostawałam sama.
— Wtedy było inaczej. Nie zapominaj, że jeszcze nie zła-
paliśmy mordercy. Z tego, co wiemy...
— Roy! Chyba nie myślisz, że mnie też zechce zabić? —
popatrzyła na niego z zaskoczeniem. — A z jakiego powodu?
Ma pieniądze i najprawdopodobniej wyjechał już ze stanu.
— Nie byłbym taki pewny — zaoponował się Roy. — We-
dług mnie, ukrył się gdzieś i chce przeczekać do końca poszu-
kiwań. Niezbyt miło mieszkać samej w domu i wiedzieć, że
gdzieś czai się morderca.
R
S
Wellsley Julie Tajemniczy przybysz Tytuł oryginału: The Tall, Dark Stranger
1 Cathy Moreland podawała właśnie kawę do śniadania, gdy wyjrzała przez okno i na wąskiej, polnej drodze wiodącej do domu zobaczyła nadchodzącego listonosza. Ten, mimo, że miał z sobą rower, nie ryzykował jazdy na nim i prowadził go blisko przy sobie, w przeciwnym bowiem razie mógłby zna- leźć się w jednej z licznych dziur, wyścielających drogę. Cathy zawsze czuła się winna, ilekroć zbliżał się do ich domu. Z Pendleton było daleko, a przesyłki do nich zwykle składały się z katalogu domu sprzedaży wysyłkowej Searsa i zwykłych folderów reklamowych. Nalała kawy do filiżanki ojca i podawszy mu ją, wyszła na ganek, by przywitać Bena Arnolda. Gdy listonosz zbliżył się, pomachała doń radośnie i zawołała: — Przyszedł pan w sam raz. Kawa jest jeszcze gorąca. Mężczyzna oparł rower o wytarte stopnie ganku, i z prawie pustej torby wyjął list i wszedł do środka w ślad za Cathy. — Dzień dobry, Ben — przywitał go Eli Moreland, wstając ze swego miejsca przy stole, by podać mu rękę. — Jak leci? Listonosz uśmiechnął się i położył swą torbę na podłodze. Po- dziękował za podaną mu kawę i podał list Morelandowi. R S
— Nic by się nie stało, gdyby pan mieszkał bliżej miasta — odparł. — Moje nogi już nie są takie, jak kiedyś. Eli Moreland wziął list i spojrzał nań z zaciekawieniem. Cathy, zaglądając mu przez ramię, zauważyła nie znany sobie charakter pisma i niezbyt starannie napisany adres na szarej kopercie. Zebrała talerze i wyniosła je do przylegającej do ja- dalni kuchni, a gdy wróciła, usłyszała, jak ojciec nagle bierze głęboki oddech, jakby z zaskoczenia lub przestrachu. Gdy spojrzała na niego, jego twarz była niemal tak blada jak ściana. — Co się stało, tatusiu? — zapytała, podbiegając do ojca. — Mam nadzieję, że nie przyniosłem złych wieści — dodał Ben marszcząc brwi. Eli Moreland wstał, wpychając prędko list do wewnętrznej kieszeni marynarki. — Napisał do mnie przyjaciel z dawnych lat. Zmarła mu żona. Znałem ją, zawsze była pełna energii i stąd moje zasko- czenie. Ben pokiwał głową, usatysfakcjonowany wyjaśnieniem Eliego i zajął się kawą, ale Cathy niełatwo było zbyć. Czuła, że list zawiera coś więcej, niż to, co im powiedział. Jednak ze zdecydowanego wejrzenia ojca domyśliła się, że w takim na- stroju nic więcej od niego nie wyciągnie. Eli Moreland wstał i szybko wspiął się po schodach na pię- tro. Po drodze do swego pokoju zawadził o mały stolik, stojący w korytarzu przed lustrem, po czym usłyszeli, jak z trzaskiem zamknął za sobą drzwi. Cathy odczekała chwilę, po czym wymamrotawszy jakieś usprawiedliwienie pobiegła na górę i bez pukania otworzyła drzwi do pokoju. Ojciec klęczał na podłodze i wyciągał spod łóżka dużą, czarną skrzynkę. Wyjął klucz i przekręciwszy go w zamku, podniósł wieko. Stamtąd wyciągnął wypchany płó- cienny pas i wiązał go właśnie pod koszulą, gdy weszła dziew- czyna. Kiedy przemówiła, gwałtownie podskoczył. R S
— Tato, co robisz? Te pieniądze... — Zabieram je do banku — powiedział sucho. — Po- winienem był wcześniej to zrobić. — Ale zawsze mi powtarzałeś, że nie ufasz bankom! — pa- trzyła na ojca szeroko otwartymi oczyma. — Dlaczego tak nagle zmieniłeś zdanie? Czy ma to coś wspólnego z listem? Roześmiał się nerwowo, nieszczerze. — Ależ skąd! Od dawna miałem zamiar to zrobić, więc dlaczego nie dzisiaj rano? Starannie ukrywszy pas pod koszulą, włożył marynarkę, ubrał kapelusz i mijając stojącą w drzwiach Cathy, rzucił jesz- cze: — Nie zabawię długo, Cathy. Do zobaczenia, Ben. Wy- szedł, a po chwili Cathy usłyszała silnik starego forda, który podskakując zmierzał wyboistą drogą w stronę Pendleton. Wreszcie zniknął za drzewami. Gdy odwróciła się, Ben Arnold wstawał od stołu. Na jego twarzy malowało się zaniepokoje- nie. — Wygląda pani na zmartwioną, panno Moreland. Czy... czy coś się stało? — Nie, wszystko w porządku — powiedziała z roztar- gnieniem. Patrzyła, jak zarzuca na ramię torbę, i odprowadziła go na ganek. Z oddali dochodził ją jeszcze ledwo słyszalny, charakterystyczny warkot silnika, potem nagle zaległa cisza. Zdziwiło ją to, bo wyglądało, że silnik auta zgasł nagle, nie cichł zaś łagodnie, jak zwykle bywało, gdy stopniowo się od- dalał. Przez chwilę miała zamiar pobiec w tym kierunku i sprawdzić, co się stało. Po chwili jednak usłyszała, że silnik znów działa, więc wzruszywszy ramionami, wróciła do domu. O jedno mogła być spokojna — ojciec wreszcie zdecydował się złożyć pieniądze w banku. Od zeszłego lata, gdy przywiózł z San Queridas sto tysięcy dolarów w gotówce, czuła się bar- dzo niepewnie. R S
Ben Arnold szedł powoli drogą, znów prowadząc rower, zaś Cathy zajęła się domowymi sprawami. Żałowała, że ojciec nie zaczekał na nią jeszcze z pół godziny, mógłby ją wtedy podwieźć po zakupy. Siedem mil to przecież kawał drogi, na- wet jeśli miało się w perspektywie powrót radiowozem z Roy- em Challisem. Cały czas wracała jednak myślą do tajemnicze- go listu, którego nadejście spowodowało tak gwałtowną reak- cję ojca. Po raz nie wiadomo który Cathy wychodziła na ganek, wsłuchując się, czy nie wraca samochód ojca, wypatrując oczy w stronę drzew otaczających drogę. Minęły już cztery godziny od jego wyjazdu, więc Cathy zaczęła się na dobre niepokoić. Nigdy przedtem nie wyjeżdżał na tak długo. Na szczęście wie- działa, że z końmi doskonale poradzą sobie Will Haggerty i jego syn, o kudłatej czuprynie, Billy. Rozmyślania przerwał jej dźwięk silnika motocykla. — Roy! — krzyknęła z radością. Kierowca zręcznie zawracał na polnej drodze, manewrując pomiędzy wybojami, co zdradzało długą praktykę. Zahamo- wał, zsiadł z maszyny, stawiając ją na podpórce i otrzepał mundur z kurzu. Roy był wysokim, ciemnowłosym mężczyzną w wieku około trzydziestu lat. Jego niebieskie oczy i fakt, że był bardzo przystojny, zjednywały mu serca okolicznych mło- dych kobiet, lecz on zdawał się dostrzegać jedynie Cathy. Lekkim krokiem wbiegł na ganek, objął Cathy teatralnym gestem i pocałował, robiąc z tego całą scenę. Mimo, że odwza- jemniła mu pocałunek, nadal z roztargnieniem spoglądała mu przez ramię. Roy zauważył jej zachowanie i uśmiech zniknął mu z twarzy. — Co się dzieje? Dlaczego jesteś taka zmartwiona? — za- pytał. R S
— Chodzi o mojego ojca — odparła. — Wybrał się do miasta ponad cztery godziny temu. Mówił, że chce tylko wstą- pić do banku, ale jeszcze nie wrócił i martwię się o niego. Nie widziałeś go przypadkiem? — Nie — pokręcił przecząco głową. — Ale Pendleton nie jest znowu taką małą dziurą. Może zaglądnął do szeryfa? — Nie minąłeś go gdzieś po drodze? — Pamiętałbym przecież — ujął ją figlarnie pod brodę. — Nie przejmuj się, kochanie. Nic mu się nie stało. Może po pro- stu wpadł sobie gdzieś na drinka... — Roy, przecież wiesz, że on nie pije — przerwała mu. — Mówię ci, że spotkał starych kumpli i plotkują teraz o dawnych dobrych czasach w jakimś zacisznym miejscu. Zaraz się tu zjawi, zobaczysz. Cathy roześmiała się i poczuła, że opada z niej całe napię- cie. — Kto wie, może rzeczywiście masz rację. Napijesz się kawy? — zaproponowała i gestem zaprosiła go do środka. — Jeżeli tylko tyle masz dziś dla mnie... — uśmiechnął się. - Usiadł przy stole w kuchni i patrzył z lubością, jak się krząta. Była bardzo zgrabna, niezbyt wysoka, a jej ruchy zdra- dzały zręczność i pewność siebie. Co jakiś czas spod grzywki kasztanowych włosów rzucała mu spojrzenie szarych oczu. Urodą bardzo przypominała swoją matkę, która osierociła Ca- thy, gdy ta miała trzynaście lat. Od tej pory pomagała ojcu w prowadzeniu domu i w pracy na ranczo. Gdy podawała Royowi kawę, ten zręcznie chwycił ją za rę- kę i przyciągnął do siebie. — Ślicznie dziś wyglądasz, Cathy — zaczął. — Może-byś tak wyszła za mnie? Pomyśl o całej gromadzie ślicznych dzie- ci, jakie mielibyśmy razem. Cathy zaczerwieniła się i wyśliznęła z objęć Roya. Nie była jednak na niego zła, bo trudno było się gniewać na Roya Chal-
lisa. Mimo, iż był pierwszym zastępcą szeryfa Cudlippa, był w Pendleton jak i poza nim bardzo znaną postacią. Prawdę mó- wiąc zaliczał się do nowo przybyłych, bowiem w mieście mieszkał od roku, lecz nawet w tak krótkim czasie zdążył so- bie wyrobić odpowiednią pozycję. Plotka głosiła, że w ciągu dwunastu miesięcy posłał za kratki więcej przestępców, niż szeryf w ciągu całej swej kadencji. Po raz pierwszy Cathy spotkała go, gdy z ojcem wybrała się do miasta, a ten chciał porozmawiać z Cudlip-pem. Tak się złożyło, że Roy też był wtedy na służbie i nie tracąc ani chwili przedstawił się jej, a kilka dni później znalazł pretekst, by po- jawić się na ranczo Morelan-dów — by zobaczyć się z Elim, jak utrzymywał, lecz Cathy nie miała wątpliwości, do kogo tak naprawdę przyjechał. Choć wiedział znacznie więcej o koniach mechanicznych niż o żywych zwierzętach, udawał zainteresowanie pracą Mo- relanda, by przy okazji wkraść się w jego łaski i móc pod tym pretekstem częściej widywać jego córkę. Ranczo Eliego nie było zbyt duże, lecz konie z jego hodow- li cieszyły się znacznym wzięciem, bo w okolicy było wiele takich miejsc, gdzie nawet najlepiej przygotowany samochód terenowy nie dałby sobie rady. Od czasu do czasu przekazywał partię zwierząt do Teksasu, gdzie wykorzystywano je na trud- niej dostępnych pastwiskach. Eli wcale nie krył się z faktem, że nie ma żadnych obiekcji co do Roya za zięcia, jednak Cathy nie miała zamiaru się spie- szyć. Bywały okresy, że denerwowały ją ograniczenia, narzu- cane przez położenie miasteczka, co napełniało ją uczuciem niepokoju i frustracji. Wtedy chciała wszystko to porzucić i wyjechać gdzieś daleko. Nie była też pewna, czy chce poślubić mężczyznę, którego zawód niósł z sobą tak wiele zagrożeń. — Czy wiesz, co go mogło tak długo zatrzymać? — zapy- tał Roy, widząc pełną niepokoju twarz Cathy. R S
Przez chwilę dziewczyna miała zamiar opowiedzieć mu o pieniądzach, ale nawet Royowi nie miała prawa zdradzać se- kretów ojca. Spojrzała nań gwałtownie. — O co ci chodzi? Nic mu się chyba nie stało. Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że... — Nic podobnego — roześmiał się. — Jak ci już mówiłem, nie widziałem go dzisiaj na oczy. Nie martw się, moja droga, twój ojciec potrafi się o siebie zatroszczyć — wyciągnął dłoń i próbując dodać dziewczynie otuchy, przytulił ją. Mimo złych przeczuć, Cathy uspokoiła się na tyle, że prze- stała martwić się o ojca. Roy nie spiesząc się popijał kawę i przyglądał się dziewczynie z podziwem. Nagle powjedział: — Cathy, wyjdź za mnie. Wiesz przecież, co do ciebie czu- ję... —jego ramię powędrowało w stronę jej kibici, lecz Cathy nie poddała się. — Nie mówmy teraz o tym, Roy. Może kiedy indziej. Na- gle wyprostowała się na dźwięk silnika samochodowego i podbiegła do okna. — To on! Niestety, myliła się. Samochód, który zatrzymał się przed domem, należał do szeryfa, który właśnie gramolił się zza kie- rownicy. Na jego widok twarz Roya spoważniała. — Przyjechał pan po mnie? — zapytał. Cudlipp potrząsnął przecząco głową. Niezdecydowanie spoglądał to na Roya to na Cathy. Wreszcie przemówił, a jego zwykle szorstki głos brzmiał prawie jak szept. — Panno Moreland, muszę pani coś powiedzieć... Serce Cathy znalazło się jakby w obręczy z lodu. Chwyciła szeryfa za rękę tak mocno, że przez jego twarz prze- biegł grymas bólu. — Nie żyje! — krzyknęła, bielejąc na twarzy. — Miał wy- padek... Szeryf z powagą skinął głową. R S
— Kilkoro ludzi, wracając z pikniku zobaczyło mężczyznę leżącego na skraju lasu i zaraz zameldowali o tym policji. Właśnie stamtąd wracam... — zawahał się przez chwilę, po czym kontynuował powoli: — Przepraszam, panno Moreland, ale to był właśnie pani ojciec. Nie żyje. R S
2 Przez chwilę, mimo, że wcześniej sama wypowiedziała te straszne słowa, Cathy zachowywała się, jakby wiadomość zu- pełnie do niej nie dotarła. Dziewczyna patrzyła na szeryfa pu- stymi oczyma bez wyrazu. Nagle wybuchnęła płaczem, a jej dłonie instynktownie powędrowały w górę, by zakryć twarz. — Nie! — krzyknęła. — To niemożliwe... Poczuła, jak Roy obejmuje ją i prowadzi do domu, do pokoju i sadza w fotelu. Słyszała, jak rozmawia z Cudlip-pem, lecz ich głosy wydawały się teraz bardzo dalekie. — Nie żyje? Ale co się stało? Miał wypadek? — Nie — słowo Cudlippa miało siłę pocisku rewol- werowego. Cathy spuściła dłonie i popatrzyła na szeryfa. — To znaczy, że ktoś... ktoś go zabił? — Na to wygląda, panno Moreland. — Jak...? — Cathy ledwo zmusiła się, by zadać to straszne pytanie. Cudlipp zastanowił się przez chwilę, po czym zdecydował, że najlepiej niczego przed nią nie ukrywać. R S
— Ktoś zamordował go z zimną krwią. Został uderzony kamieniem w głowę, potem morderca rozpędził samochód, który wpakował się w drzewo. Nie miał szans... — Dosyć! Cathy uczuła, że ramię Roya obejmuje ją ciaśniej. Była mu wdzięczna, że jest przy niej i próbuje dodać jej otuchy. Z wy- siłkiem opanowała się i zmusiła do kontynuowania rozmowy. — Gdzie jest teraz? — Moi chłopcy zawieźli go do miasta. Potem, jak pani ze- chce, będzie go pani mogła zobaczyć. Kiedy go doprowadzą do porządku — ostatnie słowa dodał już w myśli. Czując się nieswojo przestępował z nogi na nogę i po chwili dodał: — Przykro mi, panno Moreland, ale będę musiał zadać pa- ni kilka pytań. Czy wie pani o kimś, kto mógłby chcieć zabić pani ojca? — Wszystko przez te pieniądze! — wybuchnęła. — Kto- kolwiek to zrobił, musiał to zrobić dla pieniędzy. Mówiłam mu wiele razy, jak niebezpiecznie trzymać pieniądze w domu, ale on nie chciał mnie słuchać! — rozpłakała się znów, a męż- czyźni spojrzeli po sobie, nie wiedząc, co robić. Cudlipp od- chrząknął parę razy i zapytał ostrożnie: — O jakich pieniądzach pani mówi? Czy miał ich dużo przy sobie w chwili zabójstwa? Cathy podniosła na niego oczy przepełnione łzami. — Sto tysięcy dolarów! — powiedziała bez wyrazu. Obu męż- czyzn zatkało ze zdumienia. — Sto tysięcy dolarów! — odezwał się jak echem Roy. — Tyle pieniędzy! — głos szeryfa uwiązł w gardle. — Ale skąd, do cholery... Przepraszam, skąd wziął taką sumę? I co miał zamiar z nią zrobić? — Prosił mnie, żebym nikomu nie mówiła, nawet tobie, Roy — powiedziała Cathy przepraszająco. — Przywiózł cała sumę z Teksasu zeszłego lata. Pamięta pan, szeryfie, wysłał R S
partię koni człowiekowi o nazwisku Ellis. Bardzo długo go nie było. Jeszcze zanim ty tu przyjechali spojrzała na Roya i doda- ła: — A kiedy wrócił, stał się jakiś taki... dziwny. — Co pani przez to rozumie? — zapytał szeryf. — Stał się bardziej skryty w sobie, a przecież nigdy przed- tem taki nie był. No i przywiózł z sobą te pieniądze. Powie- dział mi, że kiedyś kupił działkę na wschód od Brazos — zaw- sze miał nadzieję, że tam wróci i się osiedli. Wiecie, że pocho- dził z Teksasu. Ale wracając do tematu — niedługo potem ktoś w okolicy znalazł ropę, bardzo blisko działki mojego ojca. Okazało się, że niezbyt wiele, jakieś kilkaset ton na dobę, ale jedna z wielkich kompanii naftowych, prowadząca poszukiwa- nia w okolicy, zaproponowała ojcu sto tysięcy dolarów za działkę, w nadziei, że się na niej czegoś dowiercą. Ojciec zaw- sze mi powtarzał, że gdyby miał pieniądze, sam by w nią za- inwestował, ale gdyby się okazało, że to fałszywy alarm, jak wiele innych w okolicy, straciłby wszystko, co do tej pory za- inwestował. Więc zdecydował, że podejmie ryzyko i sprzedał pole. Roy zagwizdał z zaskoczeniem. — Musiał chyba oszaleć! Kompania mogła zarobić milio- ny, gdyby okazało się, że rzeczywiście jest tam ropa. — To prawda, ale jeżeli by nie trafili, to straciliby sto ty- sięcy. — Cathy przerwała, łkając, a gdy się uspokoiła, mówiła dalej: — Całe pieniądze przywiózł do domu i trzymał w skrzy- ni, ale kiedy tylko wybierał się w jakąś dalszą podróż, wkładał je do płóciennego paska i owijał się nim. Po jej słowach zaległa chwila ciszy, którą przerwał Roy: — To znaczy, że twój ojciec trzymał tu całe pieniądze i nie wydał ani centa? — Mówił, że nie chce, żeby się ludzie dowiedzieli. Miał zamiar sprzedać to ranczo i kupić nowe, większe, w Teksasie. Wydawało mu się, że jak złoży pieniądze w banku, wszyscy R S
zaraz się o tym dowiedzą i będą go nachodzić z prośbą o po- życzkę — wiecie, znajomi, przyjaciele... Trudno takim odmó- wić. — Ale to nie ma sensu, panno Moreland. Trzymać przy so- bie tyle pieniędzy i nie wydawać na nic. Mógł przecież trochę odremontować to miejsce, dokupić coś do gospodarstwa... — Cudlipp przerwał, zawstydzony otwartą aluzją do skromnie umeblowanego, wymagającego malowania wnętrza. Cathy, jakby tego nie zauważając, powiedziała: — A dzisiaj rano przyszedł list. Jak tylko go przeczytał... — Jaki list? — Cudlipp niemal krzyknął. — Ben Arnold był tu dzisiaj z rana i przyniósł jakiś list. Jak tylko ojciec go przeczytał, zbladł i pobiegł na górę po pienią- dze. Powiedział mi, że zabiera je do banku, chociaż przedtem wymawiał się, że nie ufa bankom. Często powtarzał, że ban- kom zdarza się tracić pieniądze, a raczej pieniądze klientów. — Ale co było w tym liście? — Cudlipp nachylił się nad nią, a jego twarz zdradzała podniecenie. — Od kogo był? — Powiedział, że od starego przyjaciela, któremu zmarła żona. Ale ja przez cały czas miałam wrażenie, że nie mówi prawdy. — Czy masz gdzieś ten list? — zapytał Roy. — Nie, ojciec zabrał go ze sobą. Nawet nie miałam czasu przyjrzeć się kopercie. Szeryf zachmurzył się. — Myślę, że panna Moreland ma rację. Ktokolwiek zabił jej ojca, musiał wiedzieć, że ma przy sobie pieniądze. — Nie chce pan chyba... — wtrącił Roy. — Jego koszula była cała w strzępach. Cathy cicho jęknęła, bowiem słowa szeryfa wywołały w jej wyobraźni obraz leżącego w lesie ojca. Nie mogła powstrzy- mać strumieni łez, cisnących się do oczu. Cudlipp przyglądał jej się ze współczuciem, lecz jak tylko trochę się uspokoiła, R S
kontynuował zadawanie pytań. Jako szeryf Pendleton County miał obowiązek znaleźć mordercę Elie-go Morelanda. — Ten list — nie wie pani przypadkiem, skąd był nadany? — Mówiłam panu, że nie miałam czasu mu się przyjrzeć — powiedziała Cathy. — Po przeczytaniu schował go zresztą do kieszeni i zaraz poszedł na górę. Ale jak to możliwe? Prze- cież nikomu o tych pieniądzach nie mówił, tylko mnie! Skąd morderca mógł o nich wiedzieć? — Masz rację, kochana — włączył się Roy. — Niewy- kluczone, że morderca wcale nie znał twojego ojca. Od czasu do czasu po okolicy kręcą się bardzo podejrzane typy. Równie dobrze mógł go poprosić o podwiezienie, a potem zabił go z zaskoczenia, licząc na to, że ma przy sobie jakiś pieniądze... Cudlipp parsknął z pogardą. — Morderca wiedział, co Moreland ma przy sobie. Nie zdejmuje się drugiemu człowiekowi butów i nie tnie ubrania na kawałki, chyba, że ma się pewność, że wiezie on coś, co może się przydać. Chociaż z drugiej strony nie wyobrażam sobie, żeby pan Moreland zatrzymał się, żeby podwieźć kogoś, kogo nie zna, mając przy sobie taką sumę pieniędzy. — A może to był ktoś, kogo znał? — zasugerował Roy ci- cho. Cudlipp znów zwrócił się do Cathy: — Jest pani pewna, że ojciec pani nikomu innemu nie wspominał o pieniądzach? Zaprzeczyła ruchem głowy. — Jestem przekonana, że nie. Musiałam mu obiecać, że nie powiem nikomu ani słowa, nawet Royowi. Mnie chyba też by nie powiedział, gdyby nie to, że znalazłam je kiedyś przypad- kiem, kiedy sprzątałam pokój. Były w skrzynce, zamykanej na klucz, ale klucz też znalazłam... I otworzyłam, ze zwykłej cie- kawości. Kiedy mu powiedziałam, wyjaśnił, że trzyma je jako R S
niespodziankę do chwili, kiedy będzie gotów sprzedać ranczo i wyprowadzić się. — List może nadal znajdować się przy ciele pana More- landa — powiedział Roy. — Jeżeli rzeczywiście tak jest, może nam wskazać mordercę. Jasne, że jego treść musiała sprawić, że w mgnieniu oka podjął decyzję, z którą zwlekał tyle miesię- cy. Mogło w nim być jakieś ostrzeżenie, może groźba czy szantaż... — Jak dawno znaleziono ojca? — zapytała Cathy, a jej cia- ło przebiegł dreszcz. — Jakąś godzinę temu — odpowiedział Cudlipp. — Panno Moreland, czy nie sądzi pani... Roy rzucił szeryfowi nieprzyjazne spojrzenie. — Niech pan ją zrozumie, dziewczyna przeszła już dzisiaj bardzo wiele. — Masz rację... Przepraszam, panno Moreland, zapo- mniałem o tym, jak pani się teraz czuje. Ale chcę jak najprę- dzej złapać człowieka, który zabił pani ojca — wyprostował się, patrząc w stronę drzwi, po czym zwrócił się do dziewczy- ny. — Nie może tu pani teraz sama zostać. Proszę pojechać ze mną do Pendleton. Moja żona chętnie się panią zaopiekuje. Przynajmniej do czasu pogrzebu. Will Haggerty z synem zaj- mą się końmi. Porozmawiam z nimi, jak będę wychodził. — Ja... — zaczęła Cathy i urwała wpół słowa. Wyjazd z domu nie przyszedł jej do głowy, lecz myśl, że miałaby w nim sama spędzić kilkanaście godzin, napawała ją przerażeniem. Głos Roya, ciepły i przekonujący, poparł szeryfa. — Spakuj najpotrzebniejsze rzeczy, a ja pogadam z Ha- ggertymi. Cathy posłuchała go bez słowa sprzeciwu. Poszła na górę do swego pokoju i włożyła do walizki trochę ubrań i przybo- rów toaletowych. Wychodząc na korytarz odwróciła wzrok od drzwi do pokoju ojca. R S
Szeryf Cudlipp już czekał. Otworzył jej drzwi z przodu, by mogła usiąść koło niego, potem powoli ruszył wyboistą drogą ku Pendleton. Przez kilkadziesiąt metrów Roy trzymał się za nimi, lecz potem dodał gazu i wyprzedził ich. Cathy siedziała sztywno z wzrokiem utkwionym przed siebie, bojąc się, że wbrew sobie będzie chciała odnaleźć wzrokiem miejsce, gdzie zginął jej ojciec. Po kilkunastu minutach byli już w miasteczku. Gdy samo- chód zatrzymywał się przed domem szeryfa, z tłumu gapiów wyłonił się wysoki, spocony mężczyzna w białym fartuchu. Był to właściciel hotelu ze Spring Street, trzy ulice dalej. Jąka- jąc się z podniecenia, wyrzucił z siebie: — Czekam na pana, odkąd dowiedziałem się o wszystkim, szeryfie. Jest coś, o czym powinien pan wiedzieć. Dzisiaj rano zjawił się u mnie wysoki mężczyzna z ciemnymi wąsami. Nig- dy wcześniej go tutaj nie widziałem. Pytał o pana Morelanda. — Zniżając głos do szeptu, dodał: — A między nami mówiąc, szeryfie, kiedy wymawiał jego nazwisko, zrobił to w taki spo- sób, że ucieszyłem się, że to nie mnie szuka. R S
3 — Jakiś obcy w mieście? — zapytał szeryf, wysuwając głowę z półotwartych drzwi samochodu. — Jak wyglądał? Przedstawił się? — Był wysoki, raczej szczupły i mógł mieć ze trzydzieści lat. Miał na głowie kapelusz, więc nie powiem na pewno, ja- kiego koloru miał włosy, ale mogę powiedzieć, że wąsy miał czarne. Uderzyła mnie w jego wyglądzie twarz — biała, zu- pełnie jak brzuch ryby. Nie mówił, skąd jest ani jak się nazy- wa, pytał tylko o człowieka nazwiskiem Eli Moreland. — Powiedział mu pan? — No cóż... Gdyby nie ja, na pewno znalazłby się ktoś in- ny. — Spojrzał przepraszająco na Cathy, jakby błagając ją, by nie czyniła go odpowiedzialnym za to, co się stało. — Cd zrobił potem? — dopytywał się Cudlipp. — Nic. To znaczy dokończył drinka i wyszedł. Zapo- mniałem o całym zdarzeniu, aż dowiedziałem się o panu More- landzie. — O której godzinie to było? — wtrącił się Roy. — Przed południem. Pamiętam, bo sędzia Parsons zawsze wpada na kieliszek koniaku równo o dwunastej, a wtedy go jeszcze nie było. Myśli pan, że... R S
Spojrzenie szeryfa napotkało wzrok Roya i lekko, prawie niedostrzegalnie skinął głową. Potem odwrócił się i powie- dział: — Dziękuję, panie Schwartz. Zaraz powiem chłopakom, żeby go poszukali. Będziemy pana potem potrzebować do identyfikacji. — Z przyjemnością pomogę — powiedział Schwartz i od- chodząc, mruczał pod nosem. — Pan Moreland nikomu nigdy nie zrobił nic złego i ktokolwiek go zamordował, zasługuje na stryczek. Cudlipp spojrzał na swego zastępcę. — Chyba o tego ptaszka nam chodzi. Daj znać chłopakom w radiowozach, żeby się rozejrzeli za facetem, który odpowia- da rysopisowi. Pewnie od razu uda się w góry, więc i tak więk- szą część pościgu będziemy musieli odbyć na nogach. — Dostaniemy go — stwierdził Roy z przekonaniem. Uścisnął dłoń Cathy na pożegnanie, po czym udał się na poste- runek policji po drugiej stronie ulicy. Szeryf otworzył dziew- czynie drzwi i gestem zaprosił do domu — niewielkiego, pię- trowego budynku z brązowej cegły, z białym płotem oddziela- jącym go od ulicy. Żona szeryfa, która musiała z okna przy- glądać się całej scenie, otworzyła drzwi, nim Cathy miała szansę podnieść dłoń i zapukać. Edith Cudlipp była szczupłą, gadatliwą kobietą pod sześć- dziesiątkę. Bardzo się ucieszyła z tego, że Cathy zostanie z nimi przez jakiś czas. Uwielbiała towarzystwo i kochała plotki, dlatego chyba miała bardzo wielu znajomych, lecz niewielu przyjaciół. Gdy szeryf wyszedł, zaczęła zasypywać Cathy po- tokiem słów wierząc, że w ten sposób pomaga jej odwrócić uwagę od tragedii. Dziewczyna, nadal oszołomiona i nie bardzo zdającą sobie sprawę z tego, co się dzieje, wytrzymała przez chwilę, lecz potem poprosiła, by żona szeryfa zaprowadziła ją do pokoju. R S
Pani Cudlipp nagle zmieniła się we wzór rodzicielskiej miło- ści. Zaprowadziwszy ją do małego pokoju z tyłu domu, przez całe następne pół godziny dreptała tam i z powrotem, przyno- sząc Cathy świeżą pościel i dwie filiżanki mocnej, gorącej her- baty. Dziewczyna zastanawiała się, czy rzeczywiście jej przy- bycie pociągało za sobą konieczność biegania po całym domu i robienia tyle hałasu o nic. Pragnęła zostać wreszcie choć na chwilę sama, wolna od niespożytej energii języka pani Cudlipp, więc gdy dobroduszna kobieta powiedziała, że wychodzi na chwilę po sprawunki, dziewczyna westchnęła z ulgą. Z dna ogarniającego ją smutku i rozpaczy wyciągała ją je- dynie myśl o Royu Challisie. Czuła jeszcze na swej dłoni do- tyk jego ręki. Gdyby nie on, pomyślała, byłabym zupełnie sa- ma. Po wyjściu Edith Cathy przysiadła na łóżku i pogrążyła się w rozpaczy. Nie mogła się pogodzić z tym, że jej ojciec nie żyje, że nigdy więcej nie zobaczy jego pooranej zmarszczkami twarzy i nie usłyszy znajomego głosu. A przecież jeszcze tego ranka stała na ganku i spoglądała, jak jedzie swym starym for- dem do miasta. Czynił tak przedtem niezliczoną ilość razy, zawsze jednak wracał. Kto mógł go zabić? I skąd wiedział o pieniądzach? Powrót ojca z Teksasu w zeszłym roku był bardzo tajemni- czy. Gdyby wszystko było w porządku, powinien był się cie- szyć z tak dużej sumy pieniędzy, lecz on zachowywał się, jak- by jej posiadanie go przerażało. Niewykluczone, że tak było w istocie. Hodowla koni, choć dochodowa, nie pozwalała na wy- stawne życie. Trzeba było przecież opłacić paszę dla zwierząt, koszta transportu i pomocników: Willa Haggerty'ego z synem. Trzeba przyznać, że liczyli się z każdym wydawanym centem. Na domiar złego ojciec pozostawał głuchy na jej nalegania, by złożyć pieniądze R S
w banku. Dopiero list tak drastycznie zmienił jego zapatrywa- nia. List! Kto go napisał i co w nim było takiego, że wyprowa- dziło ojca z równowagi? Nie mógł przecież mieć żadnych wrogów. Bez względu na to, jak wytężała pamięć, nie mogła przypomnieć sobie nazwiska osoby, której w czymś by uchy- bił, czy która w jakiś sposób by go nie lubiła. Najbliższym przyjacielem ojca był Howard Con-way, zwany przez Cathy wujem Howardem, który mieszkał o cztery mile od nich. Pro- wadził sad, a pomagało mu w tym trzech wynajętych pomoc- ników i jeden młody Chińczyk, Ao Ling. Przypomniała sobie opis sylwetki nieznajomego, podany szeryfowi przez właściciela hotelu. Wysoki, czarne wąsy i bia- ła twarz... Nie, nigdy wcześniej kogoś takiego nie widziała. Dlaczego tak mu zależało na tym, żeby znaleźć jej ojca? A może właśnie on wysłał do niego ten list? I jest mordercą? Cathy poczuła, że czerwienieje na twarzy od wzbierającej w niej fali nienawiści. Nieważne, gdzie się ukrywa. Szeryf Cudlipp i Roy znajdą go. Wreszcie, wyczerpana przeżyciami dnia, Cathy padła na łóżko i zasnęła. Edith Cudlipp, wróciwszy godzinę później ze sklepu, zasta- ła ją pogrążoną w głębokim śnie. Przykryła dziewczynę hafto- waną kołdrą i cichutko wyszła z pokoju, zamykając za sobą drzwi. Promienie słońca, przedzierające się przez ciężkie zasłony, obudziły Cathy. Otworzyła oczy i spoglądała na tonący w półmroku sufit pokoju, zastanawiając się, gdzie jest i jak się tu znalazła. Nagle przypomniała sobie zajścia ubiegłego dnia. Zsunęła z siebie kołdrę i wstała. Nadal miała na sobie wczoraj- sze ubranie — sweter i sukienkę, w którym przybyła do domu Cudlippów. Wtedy zorientowała się, że przespała całą noc. R S
Czuła się nieswojo, jakby nie myła się do wielu dni. Wy- szła z pokoju i na końcu korytarza odnalazła łazienkę, gdzie wzięła prysznic i uczesała się. Potem wróciła do pokoju i apa- tycznie zaczęła rozpakowywać walizkę. Przebrała się w krótką czarną sukienkę i takiego samego koloru spodnie. Resztę swych rzeczy rozwiesiła w olbrzymiej szafie z drzewa orze- chowego. Z toaletki wzięła okrągłe lusterko, z którego spojrza- ła na nią smutna twarz i czerwone, podkrążone oczy. Nawet włosy wydawały się tracić coś ze swego blasku. Po skończonej toalecie zeszła na dół. Szeryf kończył jeść śniadanie, zaś jego żona przygotowywała dla niej tacę z posił- kiem. Cathy poczuła ciepło wokół serca na widok uprzejmości pani domu, co pomogło jej przetrwać posiłek i kolejną nawał- nicę słów pani Cudlipp. Gdy wyszła do kuchni po dzbanek świeżej kawy, nadarzyła się wreszcie okazja zadać szeryfowi pytanie, które błąkało się na jej wargach od dłuższego czasu. — Czy... już go złapaliście? — Jeszcze nie — szeryf pokręcił głową. — Ale niech się pani nie martwi, panno Moreland, nie ucieknie nam. Jak tylko skończę, wracam do poszukiwań. A tymczasem zorganizowa- liśmy blokadę dróg i rozesłaliśmy jego rysopis do wszystkich policjantów. Cathy przez chwilę siedziała w milczeniu, potem znów za- pytała: — A list? Znaleźliście list? — Aha! Tak. Dłoń szeryfa powędrowała do kieszeni i po chwili pojawiła się w niej wymięta koperta. Podał go jej, a ona wzięła go z waha- niem, bowiem w pewnym sensie ten właśnie list był odpowie- dzialny za śmierć jej ojca. — Poznaje pani charakter pisma? — spytał szeryf, wpatru- jąc się jej w oczy. R S
— Nie. Nigdy wcześniej go nie widziałam. Ale przyszedł z miejscowości San Queridas — powiedziała, patrząc na rozma- zaną pieczątkę. — Tak. Miałem tam kiedyś brata. Mała miejscowość pra- wie na samej granicy stanu. Niech pani zajrzy do środka. Zo- baczymy, co się pani przypomni. — powiedział Cudlipp. Cathy wyciągnęła kartkę papieru, na której takim samym, koślawym charakterem pisma jak na kopercie, napisane były słowa: Drogi panie Moreland! Następnym razem, jak będzie się pan wybierał w te okolice, proszę mnie odwiedzić. Przydałoby mi się kilka dobrych klaczy, a kilku znajomych chce założyć ranczo w okolicy i będą potrzebowali rasowych sztuk na po- czątek. Niewykluczone, że będą mieli dla pana ciekawe propo- zycje. Z poważaniem Simon Ellis P.S. Pytał o pana pewien mężczyzna, nazwiskiem Frank Sarn. Mówił, że ma jakieś rachunki do wyrównania. — Ellis! — wykrzyknęła Cathy. — To jemu ojciec sprze- dawał konie w zeszłym roku. Właśnie wtedy sprzedał ziemię. — A ten drugi, „Frank Sarn? — Tata nigdy nie wspominał przy mnie o kimś takim. Pa- miętałabym. — Umilkła na chwilę, po czym zapytała: — Czy myśli pan, że właśnie ten Sarn był wczoraj w mieście i pytał o tatę? — Bardzo bym się zdziwił, gdyby to nie był on. — Cu- dlipp wskazał kwadratowym palcem na list. — Mówi pani, że jak tylko przeczytał list, od razu zaczął pakować pieniądze? Tak, jakby się czegoś przestraszył? Powiedziałbym, że w liście nie ma nic takiego, co mogłoby kogokolwiek wystraszyć, z wyjątkiem tego fragmentu o mężczyźnie pytającym o adres R S
pani ojca i wspominającym o jakichś rachunkach do wyrówna- nia. Tylko Simon Ellis miał pewnie coś zupełnie innego na myśli. Cathy pobladła. — To znaczy, że przyjechał tu aż z Teksasu po to, żeby za- bić mojego ojca? — Na to wygląda. Musiał też wiedzieć o pieniądzach, w przeciwnym wypadku dlaczego pani ojciec miałby w takim pośpiechu jechać do banku, choć próbowała go pani do tego przekonać przez tak długi czas? Pozostaje problem, jak dotarł tu równocześnie z listem. — W takim razie, skoro wiedział, że Sarn będzie mu deptał po piętach, dlaczego nie wpłacił pieniędzy wcześniej? — za- stanawiała się głośno Cathy. — Po co chować pieniądze w domu albo nosić przy sobie? I dlaczego nic mi o nim nie po- wiedział? Nigdy nie mieliśmy przed sobą żadnych tajemnic. Cudlipp pokręcił głową. W tej chwili do pokoju weszła je- go żona i musieli przerwać rozmowę. Szeryf dokończył śnia- dania, wziął kapelusz i wyszedł, kierując się w stronę poste- runku. Przy drzwich przystanął na chwilę i powiedział do Ca- thy: — Niech się pani nie martwi, panno Moreland. Złapiemy go, bez względu na to, gdzie jest. Dziewczyna pomogła Edith posprzątać ze stołu. Mimo, że starała się nie myśleć o tym, co zaszło, trudno jej było po- wstrzymać łzy. Nieustannie zadawała sobie pytanie, kim jest Frank Sarn, z jakiego powodu ojciec się go obawiał. Skąd Sarn wiedział o pieniądzach? Miała nadzieję, że Roy zaglądnie do niej w ciągu dnia, lecz gdy się nie zjawiał, czuła rozczarowanie, mimo, iż wiedziała, że bierze udział w poszukiwaniu mordercy jej ojca. Zaczynała się też martwić o konie, czując, że w jakiś sposób robi ojcu zawód nie zajmując się nimi osobiście. Zawsze pomagała mu R S
w doglądaniu zwierząt, wyprowadzaniu ich na wybieg i ujeż- dżaniu. Zastanawiała się, czy przypadkiem nie postąpiła zbyt nierozsądnie opuszczając dom w takim pośpiechu. Tutaj nie miała nic do roboty i czuła, że im więcej będzie miała zajęć, tym lepiej dla niej. Zdecydowała, że następnego dnia wróci do domu. Szeryf Cudlipp i Roy zjawili się pod wieczór i jedno spoj- rzenie na ich twarze powiedziało Cathy, jaki jest wynik poszu- kiwań. — Nie mógł się schować nigdzie indziej, tylko w górach — powiedział szeryf, rzucając kapelusz na najbliższe krzesło i siadając ciężko w drugim. — Nie mógł się wydostać drogami, a las też przetrząsnęliśmy cal po calu. Kłopot w tym, że w gó- rach daleko nie zajdziemy, chyba że konno. Jeżeli tam się ukrywa, może na nas patrzeć praktycznie zewsząd i śmiać się w kułak. Roy był najwyraźniej w złym humorze. Na jego twarzy ma- lowało się znużenie i zdenerwowanie. Cathy wyczuła, że nie- powodzenie poszukiwań bardzo leżało mu na sercu. Położyła dłoń na jego ręce i powiedziała uspokajająco: — Nie martw się, Roy. Znajdziesz go. Wiem, że go znaj- dziesz. A nawet jeżeli nie, to nie twoja wina... — Musimy go odszukać! Nie ujdzie mu to na sucho! — Roy walnął pięścią w stół. — Nie możemy wrócić ci ojca, ale pieniądze należą do ciebie, Cathy, i kiedyś mogą ci się przy- dać. Przez chwilę Cathy nie odzywała się, zaskoczona słowami Roya, bo ten aspekt śmierci ojca zupełnie nie przyszedł jej do głowy. Nie interesowało ją to zbytnio, lecz zdawała sobie do- skonale sprawę, że Roy ma rację. Śmierć ojca była czymś wię- cej niż tylko jej osobistą stratą. Nie mogła sama prowadzić interesów, nie miała też żadnych krewnych, do których mogła- by się zwrócić po pomoc. R S
— On ma rację, panno Moreland — powiedział poważnie Cudlipp. — Pieniądze należą do pani, a do nas należy ich od- zyskanie. Tak czy siak, proszę zostać u nas, jak długo pani zechce. — Bardzo miło z pana strony, ale wydaje mi się, że powin- nam jutro, po pogrzebie ojca, wrócić do domu. Kiedyś muszę się przyzwyczaić do bycia samą — powiedziała Cathy. Roy pochylił się nad nią i pocałował lekko w policzek. — Póki ja tu jestem, nigdy nie będziesz sama. Patrząc w jego oczy Cathy poczuła ciepło wokół serca. To prawda, cokolwiek się zdarzy, zawsze jest przecież Roy, pomyślała. Tak jak zdecydowała, zaraz po pogrzebie ojca Cathy wróci- ła do domu. Mimo gwałtownych protestów ze strony Edith i tłumaczeń szeryfa, że potrzebuje więcej czasu, żeby oswoić się ze wszystkim, spakowała się, i podziękowała obojgu za uprzejmość. Gdy wyjechali z Pendleton, Roy próbował wyperswadować jej decyzję. — Nie możesz tam zostać. Możesz być w niebez- pieczeństwie. — Nie wygłupiaj się, Roy — ofuknęła go Cathy. — A kie- dy ojciec wyjeżdżał na swe długie wyprawy? Przecież wtedy też zostawałam sama. — Wtedy było inaczej. Nie zapominaj, że jeszcze nie zła- paliśmy mordercy. Z tego, co wiemy... — Roy! Chyba nie myślisz, że mnie też zechce zabić? — popatrzyła na niego z zaskoczeniem. — A z jakiego powodu? Ma pieniądze i najprawdopodobniej wyjechał już ze stanu. — Nie byłbym taki pewny — zaoponował się Roy. — We- dług mnie, ukrył się gdzieś i chce przeczekać do końca poszu- kiwań. Niezbyt miło mieszkać samej w domu i wiedzieć, że gdzieś czai się morderca. R S