Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 037 263
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań641 007

Wilder Jasinda 3 - NASZE forever

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :637.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Wilder Jasinda 3 - NASZE forever.pdf

Beatrycze99 EBooki W
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 107 osób, 68 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 174 stron)

Dla Lindy, która się nie obudziła, i dla tych, którzy czekają i czuwają z miłością. dziewczyna na plaży CARTER Zanurkowałem, przecinając gładko zimną błękitną toń. Po czterech mocnych ruchach żabką pod wodą, wynurzyłem się na powierzchnię i zaczerpnąłem powietrza. Moje mięśnie natychmiast przestawiły się na miarowego kraula i poniosły mnie w kierunku półwyspu. Na plecach miałem wodoszczelny plecaczek do nurkowania, w którym schowałem najpotrzebniejsze rzeczy: portfel, klucze, telefon, koszulkę i japonki. Utrzymywałem równe tempo, aż poczułem pod nogami piaszczyste dno. Wstałem, odgarnąłem włosy z twarzy i wygładziłem je ręką. Brodząc w wodzie, wyszedłem na brzeg – oddychałem ciężko, mięśnie mi drżały. O tak wczesnej porze moja plaża była pusta. Tak naprawdę to nie była moja plaża, bo nie była moją własnością, ale i tak traktowałem ją jak swoją. Mało kto tu przychodził, bo leżała na północnym skraju półwyspu. Miejsce było odludne, znajdowało się dobrych trzydzieści kilometrów od ruchliwego centrum Traverse City, na uboczu, poza nieustannym napływem osób zainteresowanych rozrzuconymi na półwyspie winnicami. Mnie to odpowiadało. Mogłem zostawić w samochodzie ręcznik i ubrania na zmianę, zamknąć auto, zostawić je obok poczty i popłynąć wpław na wyspę, na której mieszkałem. Miałem oczywiście łódź,

ale przy dobrej pogodzie wolałem pływać. Przesunąłem dłonią po mokrych włosach, wyciskając wodę, która spłynęła mi po piersi i plecach. Przeciągnąłem się, ziewnąłem i zamknąłem oczy, starając się rozluźnić ramiona. Skończyłem się przeciągać i wtedy ją zobaczyłem. Metr siedemdziesiąt wzrostu. Długie blond włosy z ciemnymi odrostami. Ciało, na widok którego zaschło mi w gardle. Odpowiednio zaokrąglone, jędrne i apetyczne. Dziewczyna miała na sobie dżinsowe szorty i pomarańczową górę od bikini. Dobry Boże, kto to? Nigdy wcześniej jej nie widziałem. Nie ma mowy, żebym zapomniał taką kobietę. To była bez dwóch zdań najpiękniejsza istota, jaką kiedykolwiek widziałem. Zamarłem, stojąc po uda w wodzie. Otwarcie się gapiłem. Musiałem się dowiedzieć, jak się nazywa. Musiałem usłyszeć jej głos. Na pewno był bardzo melodyjny, tworzył symfonię z jej ciałem. Poczułem instynktowną potrzebę, żeby znaleźć się bliżej. Nogi same poniosły mnie przez wodę w kierunku dziewczyny. Siedziała na plaży jakieś dziesięć metrów ode mnie, na rozłożonym ręczniku, z nosem w książce. Z tej odległości nie byłem w stanie odczytać tytułu, ale to nie miało znaczenia. Cała moja uwaga koncentrowała się na niej. Na jej zaplecionych w luźny warkocz włosach, które opadały na nagie ramię. Na jej ręce, która napinała się, gdy dziewczyna drapała się w kolano. Podniosła wzrok znad książki, zobaczyła mnie. Nasze oczy spotkały się na ułamek sekundy. W tym właśnie momencie coś we mnie zadrżało i zapłonęło. Jednak zaraz potem dziewczyna wróciła znów do książki. Niemal zbyt szybko. Zbyt intencjonalnie. Przeszedłem tuż obok niej. Dlaczego? Dlaczego nie potrafiłem zmusić się do rozmowy? Nie byłem w stanie zmusić swojego ciała do zatrzymania się. Minął już prawie rok. Powinienem się do tej pory pozbierać, ale najwyraźniej się nie pozbierałem. Nie byłem nawet w stanie wydusić z siebie zwykłego „cześć”. Moje nogi poniosły mnie do samochodu, nie odwróciłem się. Chciałem się odwrócić. Musiałem to zrobić. Jej skóra była jasna i

nieskazitelna; wyglądała na aksamitnie gładką, aż prosiła się, żeby ją dotknąć. Żebym ja ją dotknął. Wygrzebałem klucze z wodoszczelnej torby i otworzyłem mojego odrestaurowanego, dwukolorowego, czerwono-białego forda F-150 rocznik 68. Wytarłem się i pojechałem do winnicy, nie przestając myśleć o dziewczynie. O jej twarzy, na której malowała się… udręka. Wewnętrzna walka. Jakby sama plaża była dla niej źródłem cierpienia. To była absurdalna, bezsensowna myśl. Nie mogłem wiedzieć o niej takich rzeczy. Ale patrząc na nią, to właśnie zobaczyłem. I przez to wszystko jeszcze bardziej pragnąłem ją poznać. Co sprawiało jej taki ból? Jakim cudem plaża wywoływała w niej tak sprzeczne emocje? Musiałem przestać o niej myśleć i zabrać się do roboty: trzeba było zająć się winoroślami. Nie mogłem sobie pozwolić na myślenie o dziewczynach. Nie teraz. To miały być nasze najlepsze zbiory i wymagało to od nas pełnego skupienia. Jeśli ja i moi bracia mieliśmy się tu utrzymać, musieliśmy sprawić, żeby winnica zaczęła przynosić zyski. Mimo to, kiedy zabrałem się do pracy – kiedy przycinałem, plewiłem i podwiązywałem – nieustannie wracałem myślami do dziewczyny z plaży. Do jej ciężkich piersi podtrzymywanych przez pomarańczową tkaninę, która niemal nie radziła sobie z tym zadaniem. Biust wylewał się górą, a ja miałem cały czas przed oczami jego wypukłości. Podobnie było z jej długimi nogami, lśniącymi od olejku do opalania, eksponującymi napięte mięśnie. Jej oczy… dobry Boże, widziałem je tylko przelotnie, ale były chyba zielone. O głębokim odcieniu jadeitu. Napotkałem ich spojrzenie tylko na moment, ale pokazało mi ono tak wiele: ciekawość i inteligencję, żywiołowość, ból – potworny ból. Zastanawiałem się, czy jeszcze kiedyś ją zobaczę. Miałem nadzieję, że tak. Bałem się, że tak. Po długim dniu w winnicy zawlokłem się w końcu powoli do biura. Nie cierpiałem go i szedłem tam tylko wtedy, kiedy musiałem. Przekręciłem klamkę do gabinetu Kirka i pchnąłem drzwi, ale znów się zacięły. Odklinowałem je kopniakiem, a potem

otworzyłem i zamknąłem kilka razy, uświadamiając sobie, że były wypaczone, a framuga nabrzmiała. Niestety, mój brat miał już dla mnie kilka zadań. – Te cholerne drzwi doprowadzają mnie do szału, Carter – odezwał się Kirk, nie odwracając wzroku od ekranu komputera. – Mógłbyś je naprawić? – Spojrzał na mnie, żeby sprawdzić moją reakcję. Pokiwałem głową. – Świetnie. To zadanie numer jeden. Nie powinno ci zająć dużo czasu. Gotowy na zadanie numer dwa? – Kirk tak jak ja był wysoki i miał ciemne włosy i jasnoniebieskie oczy, tylko rysy trochę ostrzejsze. Miał trochę bardziej masywną klatkę piersiową i był kilka centymetrów niższy. Uniosłem brwi i usiadłem naprzeciwko niego. – Pamiętasz, że w zeszłym tygodniu byłem w Arizonie, prawda? Zwiedziłem kilka winnic w rejonie Sodony, żeby zobaczyć, jak są zorganizowani. W sali do degustacji mieli stoły zrobione ze starych beczek. Przytwierdzili po prostu do pustych beczek szklane blaty i tyle, ale efekt był zajebisty. Mamy co najmniej tuzin starych nieużywanych baryłek, tych, które zostały po poprzednim właścicielu, i tak sobie pomyślałem, że może mógłbyś zrobić nam kilka takich stolików do sali degustacyjnej. Co ty na to? Siadłem wygodniej i wyobraziłem sobie to, co opisywał. Beczki na wino były dębowe, a po opróżnieniu ich z zawartości na ściankach zostawały przebarwienia od cukru i taniny. Większość winnic wyprażała wnętrze beczki i używała jej ponownie. Niekiedy proces taki powtarzano wielokrotnie, ale z czasem beczka przestawała nadawać się do użycia. Można było wtedy ją sprzedać i przerobić. Meble z beczek po winie były bardzo modne, zwłaszcza w rejonach, w których nie brakowało winnic. Z łatwością mogłem zrobić takie stoły w jedno popołudnie, może dwa, ale w tym celu musiałem mieć najpierw szklane blaty. Kirk, Max, Tom i ja kupiliśmy winnicę trzy lata wcześniej, dokupując jeszcze dwa pola na południu. Kiedyś znajdowała się tu wytwórnia win, ale zbankrutowała, więc musieliśmy przesadzić na nowo dwanaście hektarów winogron typu Riesling, a szesnaście

obsadzić od zera. Ostatnie trzy lata poświęciliśmy pielęgnacji winorośli tak, by nadawała się do produkcji wina. Wymieniliśmy też przestarzały sprzęt i wybudowaliśmy zupełnie nową salę do degustacji. Do czasu powstania nowych zabudowań byliśmy zdani na sześćdziesięcioletni budynek, który kupiliśmy razem z ziemią; czuło się, że ma swoje lata. Każda para drzwi była wypaczona. Podłogi były albo z wypłowiałego, popękanego laminatu, albo z odkształconych, porysowanych desek. Dach przeciekał, okna okazały się nieszczelne, a łazienki i kuchnie beznadziejnie przestarzałe. Początkowo planowaliśmy wyremontować to miejsce, ale potem uznaliśmy, że to nie ma sensu. Tymczasem jednak dzieliłem czas między doglądanie winorośli i utrzymywanie starego budynku biurowego w takim stanie, żeby się nie zawalił. Nadzorowałem też budowę nowego i zajmowałem się wszystkim innym, co było do zrobienia. Jak dotąd wymieniłem większość drzwi, połowę okien, podłogę w trzech pomieszczeniach – a były to tylko najbardziej palące sprawy. Spośród nas czterech to ja byłem stolarzem i złotą rączką. Zacząłem w wieku czternastu lat, pracując w firmie budowlanej wujka, zaś mając dziewiętnaście byłem już zawodowym stolarzem. Przez kolejne cztery lata piąłem się w firmie coraz wyżej, aż w wieku dwudziestu trzech lat zostałem prawą ręką wuja Mike’a. Właśnie wtedy Kirk i Max przedstawili mi swój pomysł zakupu winnicy, która trafiła w ręce banku. W naszej rodzinie to Max znał się na winach, bo poznał fach w hrabstwie Napa, w samym sercu rejonu winiarskiego. Max był najstarszy – miał trzydzieści jeden lat, cztery lata więcej niż ja. Kirk był drugi pod względem starszeństwa, zajmował się stroną biznesową i rachunkami. Ja byłem budowlańcem i stolarzem, trzecim z kolei – miałem dwadzieścia siedem lat. Tom miał dwadzieścia pięć i był najmłodszy; nie miał jeszcze żadnych konkretnych umiejętności, ale bardzo dużo energii i uroku osobistego, przez co skończy zapewne jako twarz firmy – jako nasz rzecznik i marketingowiec. Kirk odchrząknął, sprowadzając mnie na ziemię. Uniosłem

kciuk, na co on klepnął obiema dłońmi w blat biurka. – No to znakomicie. Oczywiście z tymi stołami nie ma pośpiechu, bo i tak przez najbliższych kilka miesięcy nie mamy gdzie rozlewać wina, ale postaraj się, żeby wyglądały ekstra. Ostatnia sprawa to bar. Stwierdziliśmy z Maksem, że powinien stanowić centralną część sali do degustacji. Ma wyglądać odjazdowo. Niech będzie duży, masywny. Ręczna robota. Jesteś stolarzem, więc kwestię projektu zostawiam tobie, ale przesłałem ci mejlem kilka sugestii, żeby łatwiej ci było zacząć. Okej? Pokiwałem głową i wstałem. Wyciągnąłem z kieszeni komórkę i otworzyłem mejl od Kirka. – Carter, zaczekaj – zatrzymałem się, słysząc w głosie mojego brata dziwną nutę. – Jeszcze miesiąc, a będzie sierpień, i tak sobie… Wiem, że to był dla ciebie ciężki rok. Chciałem się chyba dowiedzieć, jak się trzymasz. Czy… czujesz się już trochę lepiej. Wiedziałem, o co mu chodzi. I wiedziałem też, ile kosztowało mojego brata, żeby zapytać mnie o to wprost. Ale nie miałem co odpowiedzieć. Spojrzałem mu tylko w oczy, starając się ze względu na niego wydobyć z siebie głos. Jednak z moich ust nie wyszło żadne słowo. W końcu westchnąłem tylko i pokręciłem głową, a potem odwróciłem się i zacząłem wychodzić. Zamykając za sobą drzwi, usłyszałem głos Kirka. Odwróciłem się i patrzyłem, jak pociera kciukiem czoło. – Minął już rok. Musisz się pozbierać. Potrzebujemy cię, braciszku. Potrzebujemy sto procent ciebie. – Jego głos był zrezygnowany, znużony, zmartwiony. Bardzo chciałem mu powiedzieć, że naprawdę się staram. Bardzo chciałem mu powiedzieć cokolwiek. Ale nie byłem w stanie. Odwróciłem się bez słowa, słysząc jego sfrustrowane westchnienie. Wyciągnąłem z pikapa narzędzia, zmierzyłem framugę, zapisałem sobie wymiary, a potem spędziłem kilka godzin w warsztacie, robiąc drzwi do gabinetu Kirka. Ostatecznie okazało się, że trzeba wymienić i framugę, i drzwi, więc wyjechałem z winnicy dopiero po ósmej wieczorem.

Udałem się w długą drogę powrotną do domu. Zaparkowałem na stałym miejscu pod pocztą, zamknąłem auto, zarzuciłem na plecy wodoszczelną torbę i poszedłem dalej piechotą. Nie chciało mi się jeszcze wracać. W domu było cicho i pusto. Samotnie. Po dopłynięciu na wyspę nie miałem nic do roboty, mogłem tylko zabijać czas, aż zrobię się wystarczająco zmęczony, żeby zasnąć. Przeszedłem się więc wokół budynku, licząc, że coś zajmie mi myśli. Doszedłem już niemal z powrotem na plażę, kiedy usłyszałem muzykę. Dobiegała z jednego z domków stojących frontem do plaży. Ten akurat od lat był pusty. Wiedziałem o tym, bo kiedy się tu sprowadziłem i szukałem sobie lokum poza winnicą, myślałem, żeby go kupić. Ale poinformowano mnie, że nie jest na sprzedaż. Ostatecznie znalazłem moją wyspę, która pod wieloma względami idealnie się dla mnie nadawała. Teraz w domku paliło się światło, a okna były otwarte. Drzwi wejściowe były uchylone, tylko siatka przeciw owadom była dokładnie zamknięta. Podchodząc bliżej, zwolniłem, aż w końcu całkiem się zatrzymałem. Ktoś grał na wiolonczeli z pełnym profesjonalizmem. Rozpoznałem dużą wprawę, bo Britt uwielbiała muzykę klasyczną. Wiecznie mnie ze sobą ciągała na koncerty: do gmachu Orkiestry Symfonicznej w Dallas, do San Francisco, Bostonu i Nowego Jorku. Jej ulubioną orkiestrą była Londyńska Orkiestra Filharmoniczna, na występy której kilkakrotnie mnie zabrała. Nigdy tak naprawdę nie rozumiałem tej muzyki. Nie było w niej słów – niczego konkretnego, czego można by się uchwycić. Tylko dźwięki, które jakoś nigdy nie były w stanie rozbudzić mojej wyobraźni. Jeden jedyny raz koncert naprawdę sprawił mi przyjemność, a był to występ Yo-Yo Ma z… nie pamiętałem, jak nazywała się orkiestra. Pamiętałem tylko, że byłem oczarowany grą Yo-Yo Ma na wiolonczeli. Przez cały koncert myślałem tylko o tym, żeby ta głupia orkiestra się uciszyła, bo chciałem posłuchać jego gry solo. To, co teraz słyszałem, brzmiało podobnie. Samotna

wiolonczela, niskie tony, drżące w poświacie zachodzącego słońca. Przysunąłem się bliżej siatkowych drzwi i zajrzałem do środka. To była ona. Dziewczyna z plaży. Siedziała przodem do mnie, trzymając między nogami wiolonczelę. Jej ręka przesuwała się w tę i z powrotem, ustawiając delikatnie smyczek pod różnymi kątami. Jej palce poruszały się po strunach w hipnotyzującym rytmie, przemieszczając się z przyprawiającą o zawrót głowy prędkością i precyzją. Melodię, którą grała, przepełniał… smutek. Ból. Jakby dziewczyna nadawała oprawę muzyczną cierpieniu i samotności. Oczy miała zamknięte. Stałem może dwa metry od niej, ale ona mnie nie widziała ani nie słyszała. Wpatrywałem się w nią przez siatkę, nie mogąc ruszyć się z miejsca. Mój Boże, z bliska była jeszcze piękniejsza, niż sobie wyobrażałem. Ale ból malujący się na jej twarzy… chwytał za serce. Jej gra, jej twarz, która rejestrowała każdą nową nutę, coraz bardziej wykrzywiona, coraz bliższa płaczu, sprawiały, że krwawiło mi serce. Patrząc na nią, miałem ochotę otworzyć siatkowe drzwi i wziąć ją w ramiona, położyć kres jej cierpieniu. Nie miałem jednak śmiałości nawet oddychać, żeby przypadkiem jej nie przerwać. Wiedziałem, że obserwując ją bez jej wiedzy, zachowuję się jak psychol, ale dopóki grała, nie byłem w stanie odejść. Jezu, ta muzyka. Gęsta, jakby płynna. Zamknąłem oczy i słuchałem, byłem niemal w stanie zobaczyć każdą nutę. Niskie dźwięki, głębokie, silne i męskie, przypominały złocistobrązowe wstęgi ciemnego, rozświetlonego słońcem złota, przesuwające się tuż obok mnie. Dźwięki pośrednie były niemal bursztynowe, jak żywica spływająca z pnia sosny. Wysokie nuty miały kolor unoszących się w powietrzu drobinek kurzu, widocznych w promieniach popołudniowego słońca. Nuty i barwy splatały się razem, przemieszczając się, skrząc i mieszając. Widziałem je jako stopione odcienie smutku. Muzyka ucichła, a ja otworzyłem oczy i spojrzałem na dziewczynę. Zwiesiła głowę i spuściła smyczek, który muskał teraz dywan przy jej prawej stopie. Dygotały jej ramiona, a

rozpuszczone, zmierzwione włosy drżały leciutko. Płakała. Tak bardzo chciałem do niej podejść. Tak bardzo chciałem ją pocieszyć. Ale nie mogłem. Moje stopy wrosły w ziemię, a głos uwiązł w gardle. Na moich oczach dziewczyna wyraźnie zesztywniała, napięła mięśnie i wyprostowała się; uniosła ramiona i głowę, a bezgłośne łzy ustały. Oczy miała nadal zamknięte, a na policzkach widniały ślady łez. Należało je scałować, otrzeć. Tak idealnie porcelanowa twarz nie powinna być naznaczona łzami. Szybkość, z jaką się opanowała, zasługiwała na podziw. Widać było, że odbywa wewnętrzną walkę i że nie chce się poddać. Że nie chce oddać władzy nad sobą swoim demonom. Odsunąłem się od drzwi, bo dziewczyna odetchnęła głęboko i złapała mocniej za smyczek. Czekałem, przyciśnięty plecami do ściany obok drzwi, a po chwili usłyszałem znów, jak z lekkim drżeniem struny wiolonczeli zaczynają – powoli i słodko – opowiadać o jaśniejszej przyszłości. Oderwałem siłą stopy od ziemi i zmusiłem je, żeby wyminęły drzwi. Żeby ruszyły w stronę plaży. W stronę wody. Ściągnąłem koszulkę i wcisnąłem ją razem z kluczykami, telefonem i portfelem do wodoszczelnej torby, którą założyłem na plecy. Wszedłem do chłodnego chlupoczącego jeziora, brnąc przez srebrzące się w świetle księżyca fale do czasu, aż znalazłem się po pierś w wodzie. Zanurkowałem i nadałem sobie mordercze tempo. Droga na wyspę mnie wykończy, ale o to chodziło. Chciałem być zmęczony, ogłupiały i bezwładny z wyczerpania. To zwykle powstrzymywało falę wspomnień. Pozwalało mi spać niemal bez koszmarów. Niemal. Przepłynąłem cztery kilometry w rekordowym czasie. Ledwie byłem w stanie wyjść na brzeg, ale mój umysł w dalszym ciągu pracował na przyspieszonych obrotach. Jednak na szczęście tym razem zaprzątały go myśli o dziewczynie. O wiolonczelistce. Wciąż miałem przed oczami malujący się na jej twarzy smutek, samotność. Ból i strach. Zastanawiałem się, co takiego sprowadziło ten naprawdę

palący ból na to wcielenie słodyczy i piękna? Musiałem się tego dowiedzieć. Ale być może nigdy nie będę w stanie tego zrobić, jeśli nie uda mi się zmusić do rozmowy. Lub do mówienia w ogóle. Od jedenastu miesięcy nie wydobyłem z siebie ani słowa. Ale dla niej być może znajdę w sobie siłę, żeby powiedzieć zwykłe „cześć”.

rzeźba Przez kilka dni nie widziałem jej na plaży. Skłamałbym, mówiąc, że się za nią nie rozglądałem, ale z drugiej strony to był tylko wykręt, bo wiedziałem, gdzie mieszka. Ale przecież tego nie mogłem jej powiedzieć. Gdybym, ot tak, zjawił się pod jej drzwiami, wyglądałoby to, jakbym ją śledził. Zwłaszcza że pewnie stanąłbym tylko jak wryty i poruszał ustami jak ryba wyciągnięta z wody, nie będąc w stanie wydobyć z siebie głosu. Tak więc płynąłem rano z wyspy na stały ląd i wypatrywałem jej na plaży, wieczorem zaś płynąłem z lądu na wyspę i dalej jej wypatrywałem. Nigdy więcej nie przeszedłem obok jej domu, uznając tę trasę za zakazaną. To nie miało sensu. Bez względu na to, jak bardzo podobała mi się ta dziewczyna, nie byłem gotowy na jakiekolwiek kontakty. Nigdy nie byłem szczególnie rozmowny. Zawsze czułem się lepiej z narzędziem w ręku i kawałkiem drewna na stole niż podczas spotkań z ludźmi. Britt udało się pokonać moją nieśmiałość, ale zajęło jej to wiele miesięcy. A nawet wtedy, kiedy doprowadziła już do tego, że umówiłem się z nią na randkę i zaczęliśmy się spotykać, nigdy nie byłem typem człowieka, który gadał, co mu ślina na język przyniesie. Britt żartowała, że może policzyć na palcach obu rąk słowa, które wypowiedziałem w ciągu dnia, i nie było to dalekie od prawdy. Spędziłem długi gorący dzień w warsztacie, pracując nad ogólnym kształtem baru. Kirk i Max chcieli coś dużego, imponującego i ręcznie robionego, i miałem zamiar im to dostarczyć. Zawlokłem kilka ogromnych dębowych kloców do warsztatu, w sumie z dziesięć metrów litego drewna. Planowałem zrobić trzy oddzielne elementy i ustawić je w bar w kształcie podkowy. Każda część byłaby ręcznie rzeźbiona z jednego kawałka drewna i każda byłaby inna, ale wszystkie trzy w jakiś sposób by się ze sobą łączyły. Nie miałem jeszcze konkretnych wzorów, ale właśnie na takiej zasadzie pracowałem. Miałem początkowy pomysł i pozwalałem, żeby drewno mówiło mi, co

mam dalej z nim zrobić. Musiało jednak minąć jeszcze wiele dni, zanim zabiorę się za jakikolwiek wzór. Teraz należało nadać gigantycznym kłodom jakiś kształt, który stanie się dla mnie punktem wyjścia do dalszej pracy. Pod koniec dnia byłem wyczerpany i cały w trocinach. Ociekałem potem i nie mogłem się już doczekać spokojnej, relaksującej drogi wpław do domu. Zaparkowałem wóz, rozebrałem się do kąpielówek, które miałem pod dżinsami, i schowałem rzeczy do torby. Byłem zaprzątnięty myślami o barze, planowaniem pracy na następny dzień, więc nie zwracałem uwagi na plażę. Omal się o nią nie potknąłem. Leżała na plecach, z rękami założonymi na brzuchu. Twarz przesłaniały jej duże czarne okulary przeciwsłoneczne, była ubrana w jednoczęściowy fioletowy strój. Na kocu obok jej głowy leżała rozłożona książka, a po drugiej stronie butelka wody. Zamarłem na jej widok, wbijając bose stopy w piasek z takim impetem, że posypał się na jej koc i udo. Dziewczyna zsunęła okulary i przeszyła mnie swoim jadeitowym spojrzeniem. Powinienem przeprosić. Uformowałem w głowie słowa, wymówiłem je nawet w myślach na głos. „Przepraszam”. Ale nie wydałem z siebie żadnego dźwięku. Moje usta rozchyliły się, ale nie byłem w stanie nic powiedzieć. Gapiłem się tylko na nią jak głupi i mrugałem oczami, oszołomiony jaskrawą zielenią jej oczu. Dziewczyna chyba czekała, aż się odezwę. Przesunęła okulary na czoło i patrzyła na mnie z lekko zmarszczonym czołem i ściągniętymi jasnoróżowymi ustami. Zacisnąłem pięści, pokręciłem głową, wbiegłem do wody i szybko zanurkowałem. Płynąłem pod wodą tak długo, jak byłem w stanie, robiąc mocne wykopy nogami i zagarniając z całych sił wodę rękami. Wynurzyłem się dopiero wtedy, gdy minąłem rzadko używaną żaglówkę pana Simmonsa, zakotwiczoną dobre trzydzieści metrów od brzegu. Rzuciłem szybkie spojrzenie w tamtą stronę i zobaczyłem, że dziewczyna stoi przy samej tafli jeziora i zasłania dłonią oczy. Szukała mnie? Zachowałem się jak cham i zrobiło mi się wstyd.

Przepłynąłem kawałek kraulem, a potem znów zanurkowałem, robiąc wcześniej głęboki wdech i płynąc pod wodą tak długo, aż poczułem palenie w płucach. Wynurzyłem się na powierzchnię i odetchnąłem, ustalając swoje położenie według sylwetki półwyspu i stałego lądu. Zanurzyłem się ponownie pod wodę. Kiedy tym razem się wynurzyłem, plaża była już tylko niewyraźną linią za moim plecami i nie dało się już zobaczyć dziewczyny. Dyszałem ciężko i trzęsły mi się ręce. Musiałem położyć się na plecach, żeby złapać oddech. Pracowałem nogami i nie przestając myśleć o dziewczynie, przesuwałem się w kierunku domu. Te oczy. O czym myślała? Jej twarz niczego nie zdradzała, może tylko ciekawość. Ale jak miałaby nie być ciekawa? Stanąłem przed nią jak debil po tym, jak obsypałem ją piaskiem. Ten strój. Mój Boże. Był jednoczęściowy, ale przylegał ciasno do jej ciała dokładnie tam, gdzie trzeba, miał mocno podcięty dół i głęboki dekolt, zaś po bokach małe wycięcia. Przewróciłem się na brzuch i popłynąłem gładkim kraulem, wyrzucając z głowy obraz jasnych włosów, zielonych oczu i bladej skóry. Kiedy dotarłem na wyspę, wygramoliłem się na pomost, słaby i roztrzęsiony, i omal nie zasnąłem w promieniach wieczornego słońca ogrzewających moją skórę. Podniosłem się dużym wysiłkiem woli i poszedłem do domu. Spłukałem pod prysznicem wodę z jeziora, a potem udałem się do warsztatu. Nie miałem siły, żeby tego wieczora pracować, ale zmusiłem się, żeby tam pójść i spojrzeć. Na rzeźbę. Na nią. Na Britt w ostatnim momencie jej życia. Stałem przed nią i wpatrywałem się w jej kształty, w zaciśnięte pięści. Od tego zacząłem, od jej dłoni. Od sposobu, w jaki przyciskała je do siebie, od ich drżenia. Jakby rozpaczliwie próbowała się czegoś uchwycić. Rzeźba nie miała jeszcze twarzy. Nie byłem w stanie zmusić się do tego, żeby wyrzeźbić to, co malowało się na niej tamtego dnia. A przynajmniej jeszcze nie teraz. Wyraźnie jednak widziałem wyraz jej twarzy. Potrafiłem sobie wyobrazić, w jaki sposób dłuto będzie przesuwać się po drewnie, odsłaniając oczy i usta. Rzeźba była już prawie gotowa. Musiałem dokończyć tylko nogi i stopy, a potem

zająć się twarzą. Może po skończeniu znajdę znów w sobie siłę, żeby przemówić. Zostawiłem ją tam – drewnianą Britt. Mimo że nie miała jeszcze twarzy, czułem, że na mnie patrzy. Tak jak patrzyła tamtej nocy. Zgasiłem światło i zamknąłem drzwi do pracowni, a potem wypiłem piwo i oglądałem telewizję, póki nie zrobiłem się na tyle śpiący, żeby móc zasnąć. Tydzień później dziewczyna była o świcie na plaży. Tym razem miała na sobie strój do biegania i nawet z odległości piętnastu metrów od brzegu było widać, że dała sobie niezły wycisk. Stała pochylona z rękami opartymi o kolana i dyszała ciężko. Opadający kucyk zasłaniał jej twarz. Podpłynąłem powoli do plaży, rozbryzgując głośno wodę, żeby uprzedzić ją o mojej obecności. Usłyszała mnie i wyprostowała się, kładąc ręce na biodrach. Jezu, te biodra. Odgarnąłem włosy do tyłu i zatrzymałem się trzy metry od niej. Fale obmywały mi łydki. Dziewczyna lśniła od potu, a każdy głęboki, chciwy wdech rozciągał biały materiał jej sportowego stanika. Spojrzałem jej w oczy, ale jej twarz miała znów ostrożny, neutralny wyraz. Dało się też jednak dostrzec ból. Nie fizyczny. Głębszy. Ten sam, który przenikał melodię graną tamtego wieczora na wiolonczeli. Przeszedłem obok, skinąwszy ręką – tym razem z uprzejmym uśmiechem. To już było coś. Jakaś komunikacja. No, prawie. Po przyjeździe do winnicy przez kilka godzin pomagałem chłopakom przy winogronach, a potem poszedłem do warsztatu i dokończyłem formowanie elementów baru. Myślałem o niej przez cały dzień, o jej ostrożnej, neutralnej minie, jakby cierpienie, które zobaczyłem podczas naszego pierwszego spotkania, zostało ujawnione przez przypadek, jakby było czymś, czego nie miała zamiaru mi pokazywać. Próbowałem przestać o niej myśleć, ale jej obraz wciąż powracał. Heblując drewno, zastanawiałem się, czy dziewczyna oczekiwała, że się odezwę, czy może uznała, że jestem niemową albo zwykłym gburem. Zastanawiałem się, co ją tu sprowadziło, skąd się tu wzięła tak nagle. Może przyjechała po

prostu na wakacje, żeby spędzić dwa czerwcowe tygodnie w samotności na odludnej plaży. Przede wszystkim jednak zastanawiałem się, dlaczego nie jestem w stanie przestać o niej myśleć. Następnego dnia padał deszcz, więc zamiast wyruszyć wpław, wziąłem łódź. Praca przy barze wymagała teraz użycia młotka i dłuta, którymi zacząłem nadawać charakter z grubsza prostokątnej bryle. Planowałem wyrzeźbić z przodu stylizowane winne pędy, tak aby cały front – widoczny zaraz po wejściu do sali degustacyjnej – wyglądał jak rząd widzianych z bliska winorośli, z dokładnie oddaną każdą kiścią i każdym gronem. To była mozolna, skrupulatna praca, więc zanim udało mi się posunąć ją na tyle, żeby móc powiedzieć: na dziś pas, zrobiłem się podenerwowany i niespokojny. Trochę się rozjaśniło, ale niebo dalej przesłaniały ołowiane chmury. Założyłem buty do biegania i ruszyłem przez półwysep w samych szortach i adidasach. Planowałem pobiec drogą wiodącą na północ od latarni morskiej, znajdującej się na samym końcu półwyspu, a następnie ściąć na południe z powrotem do winnicy – cała trasa miała jakieś osiem kilometrów. Biegłem jak w transie, nie widząc właściwie drogi. Nagle wyrosła przede mną ta dziewczyna. Utrzymywała mordercze tempo. Biegła na południe od latarni morskiej, jej stopy uderzały lekko o asfalt, kucyk podskakiwał, w oddali widać było pomarszczoną ciemnoniebieską powierzchnię jeziora. Dziewczyna miała maleńkiego iPoda przymocowanego do lewego ramienia, w uszach słuchawki. Była ubrana w czarne obcisłe szorty i zielony sportowy stanik. Ja zawsze biegałem w ciszy, dając się zahipnotyzować rytmicznemu dudnieniu stóp. Podbiegłem do niej tak, by znaleźć się z nią w jednej linii. Zerknęła na mnie lekko spłoszona, ale zaraz potem wbiła znów wzrok przed siebie. Zrównała się ze mną i biegliśmy obok siebie bez słowa. Po jakimś kilometrze pociągnęła nosem, otarła ręką czoło i przeciągnęła palcem pod oczami. Płakała? Zerknąłem na nią ukradkiem, ale zobaczyłem tylko pot. Zamrugałem, bo łzawiło mi oko, i znów na nią spojrzałem. Biegła ze spuszczoną głową i

mrugała mocno oczami, zaciskając zęby tak mocno, że jej żuchwa wyraźnie się wybrzuszyła. Słyszałem jej nierówny, charczący oddech. Wyprostowała się nagle, a choć w jej wilgotnych oczach widać było ból, to nie płynęły z nich łzy. Spojrzała na mnie, przetarła nasadą dłoni oczy i przyspieszyła. Zrównałem się z nią i biegłem dalej obok. Nie umiałem znaleźć w sobie słów, żeby spytać, co się stało. Nie znałem nawet jej imienia, ale mogłem przynajmniej biec obok niej. Patrzyłem prosto przed siebie, oddychałem miarowo i utrzymywałem między nami odległość co najmniej metra. Dziewczyna znów na mnie spojrzała, ale ja biegłem dalej. Wdech… krok, krok, wydech… krok, krok, wdech… krok, krok. Starałem się nie myśleć o odległości, która została mi do przebiegnięcia, ani o bolących łydkach. Miałem wręcz nadzieję, że dziewczyna trochę zwolni, bo tempo było zabójcze. Czułem, że płuca mi płoną, a do końca mojej trasy zostały jeszcze prawie trzy kilometry. Nie miałem oczywiście pojęcia, jak długo ona zamierza biec, ale w takim tempie nie mogło to być zbyt daleko. Chyba że miała tak dobrą formę, że będę musiał powiedzieć pas. Jej stopa natrafiła na kamień i została z tyłu. Dziewczyna zachwiała się, a ja szybkim ruchem złapałem ją tuż powyżej łokcia. Jej skóra była miękka, wilgotna i śliska od potu. Podtrzymałem ją i zanim puściłem, upewniłem się, że odzyskała równowagę i że nic jej się nie stało. – Dzięki – sapnęła. Pokiwałem tylko głową. Przebiegła jeszcze kawałek, a potem zerknęła na mnie kątem oka. – Nie… mówisz zbyt wiele, co? Pokręciłem głową. – Nie możesz czy nie chcesz? Wzruszyłem tylko ramionami. Zaczekała chwilę, aż stało się jasne, że na żadną inną odpowiedź nie może liczyć. Zmarszczyła brwi, prychnęła i przyspieszyła, żeby się ode mnie oddalić. Nie wiedziałem, co mam jej odpowiedzieć. I to, i to? Ani jedno, ani drugie? Nie byłem upośledzony pod względem fizycznym, tylko po prostu… nie byłem w stanie mówić. Doktor

Brayer, terapeutka, do której chodziłem przez kilka miesięcy po śmierci Britt, uważała, że zaniemówiłem na skutek stresu pourazowego. Twierdziła, że w końcu zacznę mówić – że muszę po prostu dojść do siebie, a to wymaga czasu. „Przepraszam”. Słowo napłynęło mi do gardła, ale tam zostało. Wściekły na siebie, puściłem dziewczynę przodem. Mniej więcej po kolejnym kilometrze skręciła w lewo, w kierunku plaży i swojego domu. Ja pobiegłem dalej, aż dotarłem z powrotem do winnicy. Dysząc ciężko, oparłem się o balustradę na ganku. Kiedy uspokoiłem wreszcie oddech, poszedłem między rzędami winorośli na wzgórze, z którego rozciągał się widok na zatokę. Zatrzymałem się tam i zapatrzyłem w pomarszczoną błękitną taflę jeziora, myśląc znów o dziewczynie. O płaczu, z którym walczyła, o tym, jak go przezwyciężyła i jak biegła dalej. Co było powodem jej łez? Jakie głęboko skrywane grzechy czy tragedie ją prześladowały? Chciałem to wiedzieć, chciałem ją od nich uwolnić. To było głupie pragnienie. Sam miałem własne tajemnice, własne duchy grzechoczące kośćmi trupów w szafie mojej przeszłości. Nie byłem w stanie wydusić z siebie zwykłego „cześć”, jak więc mogłem choćby myśleć o tym, żeby jej pomóc? A jednak dziwne pragnienie pozostało. – Jesteś dziś bardziej smętny niż zwykle – odezwał się za moimi plecami mój najmłodszy brat. Odwróciłem się i uniosłem brew. Tom podszedł do mnie i oparł się o słupek. – Przychodzisz tu i gapisz się na jezioro tylko wtedy, gdy coś cię gryzie. To znaczy ciebie zawsze coś gryzie, ale kiedy tu przychodzisz i się gapisz, to znaczy… że gryzie cię coś nowego. Przesunąłem czubkiem buta po mocno przystrzyżonej trawie. Tom za dobrze mnie znał. – Minął już rok, braciszku. Brakuje mi twojego głosu. Brakuje mi rozmów z tobą. Czy raczej tego, żebyś ty mówił do mnie. – Tom był z naszej czwórki najbardziej szczery: zawsze mówił, co mu leży na sercu, bez owijania w bawełnę. – A może po prostu… zaczniesz? Od czegoś prostego. Możesz na przykład powiedzieć: „Jak leci, Tom?” Nic więcej. Trzy słowa. I to do tego

bardzo proste. Parsknąłem i pokręciłem głową, słuchając jego paplaniny. – Nie? Nic? W takim razie wymów chociaż moje imię. Jedno słowo. Trzy litery. T-O-M. – Spiorunowałem go wzrokiem. – No dobra. W takim razie zagrajmy w dwadzieścia pytań. Jesteś taki smętny z powodu pracy? Pokręciłem głową. – Z powodu tego, co się wydarzyło? Te trzy słowa – „co się wydarzyło” – były kryptonimem oznaczającym śmierć Britt. Pokręciłem głową i odwróciłem się od niego. Nie cierpiałem tej jego gry. Tom wiecznie próbował zmusić mnie do mówienia. Usiłował żartem nakłonić mnie do przerwania milczenia, jakbym nie odzywał się z powodu zwykłego kaprysu. – Pojawił się … ktoś nowy? – Nie przytaknąłem, ale i nie zaprzeczyłem. Tom po swojemu zinterpretował mój brak odpowiedzi. – Tak! O cholera, Carter! Poznałeś kogoś? Serio? Kim ona jest? – Nagle umilkł i zmarszczył brwi. – Zaraz. Ale jak wy to robicie? Porozumiewacie się w języku migowym, czy jak? Odchyliłem głowę do tyłu i westchnąłem poirytowany, a następnie rzuciłem Tomowi mordercze spojrzenie, po czym ruszyłem przed siebie, jak najdalej od mojego okropnego brata, który miał oczywiście jak najlepsze intencje. Tom dogonił mnie i zastąpił drogę, zatrzymując mnie żartobliwym szturchnięciem. – Trafiłem, prawda? To dlatego jesteś taki smętny. Poznałeś kogoś, ale nie wiesz, jak się do niej odezwać. – Pokiwał głową z miną mędrca. – To się trzyma kupy. Zawsze byłeś najbardziej nieśmiałym i najbardziej introwertycznym człowiekiem, jakiego znałem, a po tym, jak… no wiesz. Jak wszystko się popieprzyło, doprowadziłeś swoją nieśmiałość i introwertyzm do perfekcji. „To nie takie proste” – chciałem mu powiedzieć. „Nic nie rozumiesz”. Bo jak mógł rozumieć? Tom był najmłodszy z naszej czwórki, jeszcze dzieciak. Zawsze był złotym chłopakiem. Szczęściarzem. Wszystko łatwo mu przychodziło. Nigdy nie doświadczył takiego cierpienia i poczucia winy, które sprawiały, że

dusza człowieka pogrążała się w milczeniu. Takiego bólu i samotności, które odbierały człowiekowi mowę, które wyniszczały go od środka. Które go zabijały. Nawet rozstania Toma odbywały się zawsze za obopólną zgodą, bezboleśnie. „Nasze drogi się rozeszły” – tłumaczył. „Nic takiego się nie stało. Dalej się przyjaźnimy”. Jak to w ogóle możliwe? Jak dużo zainwestowało się w drugą osobę, w relację, skoro po rozstaniu wszystko jest… w porządku? Jak można kogoś kochać i wciąż się przyjaźnić po zakończeniu związku? Nie mieściło mi się to w głowie, ale taki był Tom. On jakoś to potrafił. Klepnął mnie w ramię. – Wiem, że ciągle sobie żartuję, Carter. Ale serio, musisz wziąć się w garść. Nie mówię, żebyś zapomniał. Nie mówię, że nagle wszystko będzie w porządku. Mówię tylko, że musisz spróbować. Po prostu… spróbować. Britt by tego chciała. To mnie wkurzyło. Tom ledwie ją znał. Nie mógł wiedzieć, czego by chciała. Poza tym ona nie mogła już niczego chcieć. Wyświechtane przypisywanie uczuć komuś, kto od dawna nie żyje, nie było w żaden sposób pocieszające, niosło ze sobą tylko drwiącą pustkę wątpliwości i męczące pytanie „co by było, gdyby”. Zostawiłem go samego. Zostawiłem jego dobre intencje i kanapowe mądrości. „Strać najpierw połowę swojej duszy, to pogadamy” – miałem mu ochotę powiedzieć. „Bądź świadkiem śmierci ukochanej kobiety i dopiero potem przyjdź do mnie radzić, żebym spróbował wziąć się w garść” – chciałem rzucić. Zamiast tego wróciłem do domu. Łódź przecinała nieduże fale, w oddali słychać było nadchodzącą burzę. Poszedłem do warsztatu i spojrzałem na rzeźbę przedstawiającą Britt. „Spróbuj”. Trzymając w prawej dłoni nożyk modelarski, palcami lewej pogładziłem gładkie drewno czereśniowe, z którego miała powstać jej twarz. Zamknąłem oczy i ją zobaczyłem. Nigdy nie uwolnię się od tego wspomnienia. Britt leżała w wannie, ubrana w przesiąkniętą krwią koszulkę Stanford, jedna dłoń zwisała jej

bezwładnie z brzegu wanny, druga wyciągała się w moją stronę. Tak właśnie przedstawiłem ją na rzeźbie. Twarz miała przyciśniętą do brzegu wanny, kolana były podciągnięte. Nie było mnie w domu, kiedy to się stało. Prosiła mnie, żebym z nią został, ale mimo to wyszedłem, bo bardzo mi zależało na tym, żeby dokończyć remont kuchni klienta mieszkającego po drugiej stronie miasta. Kiedy kilka godzin później wróciłem do domu, było już za późno. Zawiozłem ją do szpitala, ale za późno. Za późno. Zmarła nad ranem. Lekarze mówili o poronieniu i sepsie. Powiedzieli, że gdybym przywiózł ją wcześniej, udałoby się ją uratować. Nożyk modelarski upadł z głośnym trzaskiem na podłogę, końcówka ostrza ułamała się. Podniosłem go, wymieniłem ostrze i ścisnąłem w dłoni narzędzie, czekając, aż przestanie mi się trząść ręka. Dałem się pochłonąć wspomnieniom, skupiając się na wyrazie malującym się na twarzy Britt. Na bólu w jej oczach, na przerażeniu. Na zwiotczałych ustach. Na idealnym nosie. Na śladach łez na policzkach. Przytknąłem ostrze do drewna i odciąłem poskręcaną strużynę. Potem następną. I następną. Każdy ruch noża sprawiał mi ból. Ale nie przestawałem rzeźbić. Płaski kawałek drewna zamienił się w wargi Britt, w jej policzki, w jej brodę. Obok ust pojawiły się dołeczki. Jej nos przecięły zmarszczki bólu. Kiedy dotarłem do oczu, przerwałem. Omal znów nie wypuściłem z rąk noża. Wpatrywałem się w miejsce, w którym miały się znaleźć jej oczy. Widziałem ją jak żywą. Nabrałem głęboko powietrza w płuca, wziąłem się w garść i zacząłem rzeźbić oczy. Kiedy skończyłem, spojrzałem na podobiznę mojej zmarłej żony, widząc ją w wyrzeźbionym kawałku drewna. Musiałem jeszcze go oszlifować, wypolerować i zabejcować, ale rzeźba była gotowa. Musiałem odwrócić wzrok. W jej oczach z jakiegoś powodu malował się wyrzut. Przez następne dwa dni zostałem w domu, cierpliwie wygładzając rzeźbę papierem ściernym, kawałek po kawałku, aż zrobiła się całkiem gładka. Potem ją wypolerowałem i

zabejcowałem. Kiedy bejca obeschła, nałożyłem drugą warstwę. A potem jeszcze jedną. Kirk, Max i Tom pytali w mejlach, czy jestem chory. Skłamałem i powiedziałem, że tak. Choć tak właściwie to nie do końca było kłamstwo. Bolało mnie serce. Pracując nad rzeźbą, czułem się chory. Wróciły wszystkie wspomnienia. Znów miałem wszystko przed oczami. Czułem się tak jak wtedy. Jak wtedy, gdy czekałem przez wiele godzin w szpitalu. Jak wtedy, gdy zobaczyłem poważną, zbolałą minę lekarza, który pokręcił lekko głową. „Bardzo mi przykro, panie Haven. Zrobiliśmy, co było w naszej mocy, ale czasem po prostu nie da się nic zrobić. Gdyby zjawiła się tu wcześniej, być może byłaby jakaś szansa”. W końcu nie zostało mi już nic do zrobienia. Stałem w pracowni, trzymając w rękach białą, złożoną w kostkę płachtę. „Przepraszam, Britt”. Chciałem powiedzieć to na głos. Nie byłem w stanie. „Przepraszam”. Nakryłem rzeźbę i Britt zniknęła. Nie zostałem uleczony, nie czułem się lepiej. Liczyłem, że ukończenie rzeźby przyniesie mi jakiegoś rodzaju… ulgę. Ale to była próżna i w gruncie rzeczy głupia nadzieja. Kawałek drewna nie mógł uleczyć mojej poharatanej duszy.

pierwsze słowa Minął miesiąc od naszego przypadkowego wspólnego biegania i od tego czasu jej nie widziałem. Zająłem się wykańczaniem baru. Zrobiłem już element frontowy i prawie skończyłem pierwszy bok. Po stronie, nad którą teraz pracowałem, miał się znaleźć rząd butelek poprzeplatanych poskręcanymi pędami winorośli. Butelki już wyrzeźbiłem, a winorośl była gotowa w jednej trzeciej. To był gorący dzień, grubo powyżej trzydziestu stopni – jasny i bezchmurny; skwarny, duszny i wilgotny. Mój warsztat w budynku winiarni nie był klimatyzowany, więc pracowałem przy otwartych drzwiach i oknach oraz przy włączonych wiatrakach. Nie miałem na sobie koszulki, byłem ubrany tylko w porozdzierane i poplamione wypłowiałe, krótkie spodenki, których postrzępione brzegi sięgały mi poniżej kolan. Byłem boso i rzeźbiłem z niezwykłą precyzją każdy wąs i każdy pęd winorośli. Słychać było tylko warkot silnika przejeżdżającego od czasu do czasu w oddali samochodu i skrobanie nożyka modelarskiego. Nagle usłyszałem chrzęst żwiru. Wyprostowałem się i otarłem nadgarstkiem spocone czoło. Ktoś zapukał z wahaniem do drzwi wejściowych. – Dzień dobry… – odezwał się od frontu kobiecy głos. Poza mną w winnicy nie było dziś nikogo. Kirk i Max pojechali kupić sprzęt do produkcji wina, a Tom pracował w domu nad folderem reklamowym planowanego na wiosnę przyszłego roku wielkiego otwarcia. Pomocnicy znajdowali się na przeciwnym krańcu winnicy, gdzie plewili chwasty, i nie byli w stanie nikogo usłyszeć. Odłożyłem nóż na stół i brodząc w strużynach, wyszedłem na zewnątrz i ruszyłem na przód budynku. To była ona. Wiolonczelistka z plaży. O Boże, musiałem w końcu się dowiedzieć, jak się nazywa. Stała na ganku i właśnie miała znów zapukać do drzwi. Obok schodów leżał stary rower z dziesięcioma przerzutkami, tylne koło jeszcze się kręciło. Dziewczyna była

ubrana w kuse niebieskie spodenki do biegania, pomarańczową koszulkę na ramiączkach i adidasy. Była zlana potem. Co ona robiła na rowerze tak daleko od domu? Z plaży do winnicy było prawie pięć kilometrów, a droga M-37 była stroma jak cholera. Jazda w takim upale musiała być męczarnią. Postawiłem stopę na schodku, na co dziewczyna odwróciła się gwałtownie. – To ty? – zapytała zaskoczona. Wzruszyłem ramionami. – No cóż, cieszę się, że kogoś zastałam. Muszę się napić. Kiedy wybierałam się na wycieczkę rowerową, nie wiedziałam, że jest tak gorąco i… – Zachwiała się i zaczęła osuwać na ziemię. Jednym susem pokonałem dwa ostatnie schodki i przytrzymałem ją w pasie. Po chwili jej obłędnie zielone oczy spoczęły na mnie. Zamrugała, przetarła twarz rękami, próbując dojść do siebie. – Boże, czy ja właśnie zemdlałam? – Pomasowała się po czole. – Tak! Nie do wiary, że właśnie straciłam przytomność. – Spojrzała na mnie. – Poczęstujesz mnie szklanką wody? Otworzyłem siatkowe drzwi, pchnąłem ciężkie drzwi główne i zaprowadziłem ją do kuchni. Czułem na sobie jej spojrzenie, wyczuwałem jej ciekawość. Znalazłem w lodówce butelkę wody i butelkę gatorade i podałem jej. Wzięła obie, odstawiła gatorade na blat i odkręciła wodę. Wypiła ją duszkiem, nie robiąc nawet przerwy na oddech. Odstawiła pustą butelkę, otworzyła gatorade i znów zaczęła pić, tym razem wolniej. – A tak w ogóle – wyciągnęła rękę – jestem Eden Eliot. – Uścisnąłem jej dłoń i uśmiechnąłem się. Wyciągnąłem z kieszeni wizytówkę i podałem jej. Odczytała ją na głos. – Carter Haven, Winnica Braci Haven. Pokiwałem głową. – No dobra, Carter. Jesteś niemową? Pokręciłem przecząco głową. – Czyli możesz mówić. Skinąłem potakująco. – Ale nie mówisz.