Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 040 853
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań642 619

Wilkins Gina - Bunt serca

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :694.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Wilkins Gina - Bunt serca.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse W
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 112 osób, 55 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 186 stron)

GINAWILKINS BUNT SERCA

Prolog Griff przyłapał się na tym, że zwraca większą uwagę na różne dochodzące do niego od czasu do czasu dźwięki niż na treść raportu wygłaszanego monotonnym głosem przez jednego z prawników. Co chwila ktoś kaszlał, chrząkał. poruszał się niespokojnie w krześle. Słychać było lekkie, rytmiczne stukanie ołówka o lśniącą powierzchnię stołu konferencyjnego. Siedzi tu dziesięć inteligentnych i gruntownie wykształ­ conych osób - myślał w zadumie Griff- a nadgorliwy pan Feinfeld uznaje za niezbędne głośne odczytywanie z całą powagą raportu, który, starannie przepisany, leży przed każdym uczestnikiem konferencji. Griff spojrzał w kierunku końca stołu, gdzie po lewej strome siedział ich szef, Wallace Dyson, patrzący srogo na pana Feinfelda spod gęstych, siwych brwi. Szary wełniany garnitur, uzupełniony nieskazitelnie bia­ łą koszulą i ciemnowiśniowym krawatem, leżał doskonale na wysportowanej figurze pana Dysona. Griff sięgnął ręką do uciskającego go węzła podobnego, ciemnowiśniowego krawata i rzucił okiem najpierw na swoje szare, uszyte na miarę ubranie, a polem wokoło, na pozostałe sześć szarych garniturów. Wyglądająjak odbite na fotokopiarce - pomyślał, ale zaraz powstrzymał ogar­ niające go rozbawienie. Uświadomił sobie, że on sam świetnie pasuje do lego

czcigodnego, konserwatywnego zgromadzenia, złożonego wyłącznie z mężczyzn. Jak dotąd żadna kobieta nie znalaz­ ła się w zarządzie szanowanej kancelarii adwokackiej w StLouis. w stanie Missouri. Po wielu latach, w ciągu których Griff pozostawał poza jakąkolwiek wspólnotą, od­ czuwał cichą satysfakcję, że znalazł się w gronie tych sza- ro-gamiturowych osobników. Sięgnął po stojącą przed nim filiżankę. Duży ł y k letniej kawy miał spłukać gorzki smak. który nagle poczuł w ustach. - Jeżeli pan Feinfeld nie ma nic ciekawego do dodaniu w związku z treścią sprawozdania, może pan. panie Myers, byłby tak łaskawy i przedstawił nam aktualny stan sprawy Handela - rzekł Dyson szorstko, kiedy pan Feinfeld, cały czerwony po kąśliwej uwadze szefa, skończył swe wystą­ pienie. Stary tyran pedantycznie przestrzegał formalnego proto­ kołu na zebraniach. Griff nie mógł powstrzymać uśmiechu na widok pana Myersa, który wstał i z nieszczęśliwą miną rozpoczął relację. - Osiągnęliśmy porozumienie, sir-zaczął cichym gło­ sem. Przedstawił w ogólnym zarysie zasady ugody, zerkał przy tym nerwowo na Dysona w oczekiwaniu uwag na temat sposobu prowadzenia negocjacji. Griff odegrał w nich główną rolę. Dyson pokiwał głową i skierował zimne jak stal oczy na Griffa. - Panie Taylor, czy jest pan pewien, że ugoda zawiera wszystkie wymagane zastrzeżenia i że w przyszłości nie czeka nas jej dalsze publiczne roztrząsanie? Griff był świadomy źródła irytacji Myersa. Dyson po­ prosił Griffa o opinię.

Skinął głową, poprawił niedbałym ruchem okulary i od­ parł: - Tak, sir. Rozgłos skończy się natychmiast z chwilą podpisania ugody. Ich klient, poważna firma farmaceutyczna, uniknie pro­ cesu, mimo że ponosi odpowiedzialność za trzy śmiertelne ofiary wypuszczonej na rynek serii szkodliwych specyfi­ ków. Griffa nigdy nie przestawała zadziwiać siła dyskretnie rozdzielonych paru milionów dolarów. - Dobrze. - Głos Dysona wyrażał aprobatę w stopniu, na jaki było go stad. Dyson na swój sposób darzył młodego człowieka coraz większą sympatią od czasu, gdy zatrudnił go w swojej spółce adwokackiej. Dla Griffa były to dwa lata, w ciągu których musiał powściągać dumę i trzymać na wodzy temperament, a tak­ że unikać wypowiadania na głos własnego zdania. Ciężka, wykonywana z pełnym poświęceniem, praca zaczęła jed­ nak przynosić owoce. Mając zaledwie trzydzieści lat, Griff był na drodze do coraz większych sukcesów i zamierzał na niej pozostać bez względu na cenę, jaką przyszłoby zapłacić. Nikt już nie będzie go traktować, jakby był śmieciem. Nie będzie wię­ cej podejrzewany o popełnienie przestępstwa tylko dlate­ go, że miał kiedyś kłopoty rodzinne i złą reputację. Szano­ wani obywatele nie zabraniają mu już chodzenia na randki z ich córkami i siostrami. Przeciwnie, widząw nim pożą­ danego kandydata na męża. Nie zamierzał zejść z tej drogi. Myersowi, takjak wielu innym współpracownikom Griffa, nie przypadła do gustu błyskotliwa i wzbudzająca szacunek Dysona kariera młodszego kolegi. Jednak Myers działał rozważnie i nie ujawniał swej urazy. Zakończył ra­ port następującymi słowami:

- Dokumentybędąpodpisanejutro. Teraz przyszła kolej na sprawozdanie Griffa. Jego rela­ cja w najmniejszej mierze nie zadowoliła Dysona, Szef miał coraz bardziej marsową minę. - Ona zdecydowanie odmawia zawarcia ugody. - Griff referował przebieg toczącego się procesu, którego stroną był jeden z najbardziej wpływowych klientów ich kancela­ r i i . - Jest raczej pewne, że sąd przyzna odszkodowanie za koszty leczenia. Obecnie usiłujemy zapobiec zasądzeniu wygórowanej kwoty jako zadośćuczynienia za krzywdę moralną. Szczerze mówiąc, w tej kwestii nasza sytuacja nie wydaje się zbyt obiecująca. Mam wrażenie, że powódka budzi wyjątkowe współczucie sądu przysięgłych. - Można się było tego spodziewać - mruknął Dyson. - Krucha, małablondyneczka, przywożona na wózku inwa­ lidzkim. Dlaczego, do licha ciężkiego, ona nie chce pójść na ugodę? Składamy jej cholernie dobrą ofertę. - Nie chodzijej właściwie o pieniądze, z wyjątkiem poniesionych wydatków, których zwrot, tak czy inaczej, uzyska. Zabiega o przyznanie zadośćuczynienia za straty związane z utratą zdrowia Uważa, że powinna być to zasa­ da w tego typu procesach. Zdaniem powódki korporacji DayCo upiekło się w zbyt wielu sprawach. Firma ta nie ponosiła odpowiedzialności za niedbalstwa tylko dlatego, że umiała rozsądnie posłużyć się pieniędzmi, niezbyt ucz­ ciwie zdobytymi. Poszkodowana uważa również, ze nasza spółka adwokacka wygrała wiele spraw sądowych wyłącz­ nie z tego powodu, że klienci mogli sobie pozwolić na opłacenie najlepszych adwokatów. A pokrzywdzeni takich możliwości nie mieli. Griff zastanawiał się, co oznacza coraz bardziej srogi wyraz twarzy szefa, który wpatrywał się w niego badaw­ czo.

- Czy to są jej słowa, czy pańskie, panie Taylor? - spytał Dyson podejrzanie łagodnie. - To sąjej słowa, sir. - Griffnie chciał przyznać nawet przed samym sobą że odczuwał szacunek dla młodej ko­ biety. Dyson już odprężony pokiwał głową. - A jaki jest program na jutro? Kto będzie ich nastę­ pnym świadkiem? - Psycholog, Kobieta. Ma zeznawać na temat urazu psychicznego - odrzekł Griff. - Mówi się, ze pani psycho­ log w pełni popiera pannę Hawlsey w jej dążeniu do uzy­ skania zadośćuczynienia za krzywdę moralną. Wykazanie istnienia urazu psychicznego może w tym pomóc - Co wiemy o tej pani psycholog? Informacji miał udzielić Bradley Corman. Griff spojrzał na niego pytająco, gdyż sam nie znał jeszcze wyników przeprowadzonego wywiadu. Corman wstał nieco podniecony zwróconą na niego przez wszystkich uwagą i gorączkowo przekładał leżące przed nim papiery. - Jest młoda, ma dwadzieścia kilka lat i już udało się jej odnieść pewne sukcesy. Jest związana z Centrum Zdrowia w Riwer City. Pracuje tam dopiero od trzech miesięcy, zaję­ ła miejsce jednego z poprzednich współpracowników tam­ tejszej kliniki. Ma trochę buntowniczą naturę, stosuje ra­ czej niekonwencjonalne metody leczenia. Angażuje się w rozwiązywanie trudnych problemów społecznych. Dyson stęknął z niezadowoleniem na znak, że ten typ kobiet nie jest mu obcy i że nie ma o nich najlepszego mniemania. - Proszę mówić dalej. - Niewiele jest do powiedzenia, sir. Jest panną, nie da się nic złego powiedzieć ojej życiu prywatnym. Wydaje się, że zarówno współpracownicy, jak i pacjenci bardzo ją

szanują, mimo że ma opinię dziwaczki. Dość powszechnie uważa się, ze to cecha wszystkich psychologów. Pochodzi ze Springfield. Dwa lata studiowała w południowo- wschodnim Missouri, a potem przeniosła się na uniwersy­ tet stanu Tennessee. Nazywa się James. M.A James. Griff, ubawiony pełną dezaprobaty miną szefa nagle odwrócił się i spytał Cormana: - MA.James? Corman przytaknął. - Właśnie tak. MA.James. - Melinda Alice - rzucił Griff półgłosem z lekkim uśmiechem. Dyson odłożył ołówek i spojrzał na Griffa w skupieniu. - Czy zna pan tę kobietę, panie Taylor? - Być może - odpowiedział Griff z wahaniem. - Zga­ dza się wiek, inicjały i miejsce urodzenia. Tak, Melinda Alice może być tą dziewczyną, którą kiedyś znałem. - Czy był pan z nią w dobrych stosunkach? - Tak, w bardzo dobrych. Chodziliśmy ze sobą zanim wstąpiłem do marynarki. Ciemne oczy Dysona wpatrywały się w Griffa z uwagą. Pytanie, które zadał, nie należało do delikatnych. - Czy pan nadal żywi uczucie do tej dziewczyny? Z pewnością nie byłby zadowolony z twierdzącej odpo­ wiedzi. - Nie, sir- odrzekł Griff uprzejmie i zgodnie z prawdą. Kiedy się poznali. Melinda miała czternaście lat, a on zaledwie osiemnaście, Melinda i jej bliźniacza siostra zo­ stały osierocone w wieku dziewięciu lat Były wychowy­ wane przez brata i dwie siostry, z których najstarsza została ich kuratorem. W tym czasie Griff rozpaczliwie szukał przyjaznej duszy i Melinda, mimo sprzeciwu brata, stała się jego najlepszym przyjacielem. I chociaż Griff ciepło ją wspominał, nie pragnął powrotu do przeszłości. Stare rany

ledwie się zasklepiły. Wydarzenia z lal młodości wciąż je­ szcze mogły zagrozić jego pozycji zawodowej, na którą tak ciężko pracował. - Byliśmy tylko przyjaciółmi. Dyson uśmiechnął się. Pozostali mężczyźni poruszyli się nerwowo. Uśmiech Dysona zawsze wszystkich niepo­ koił, nie wyłączając Griffa. - Wobec lego zna pan jej słabostki - stwierdził szef. Przymrużył oczy i szorstkim głosem rozkazał: - Niech pan je wykorzysta, Taylor. Chcę wygrać ten proces. Griff drgnął - Upłynęło już wiele czasu od naszego ostatniego spot­ kania, ale nawet wtedy nie było łatwo ją zastraszyć. To nie będzie takie proste. Bardzo dobrze pamiętał, że brat Melindy wręcz żądał od niej zerwania znajomości z Grillem. Nie posłuchała go. Matt James potrafił być stanowczy, ajednak ulegał młod­ szej siostrze. - Bzdura - Dyson zawyrokował kategorycznie.-Mogą być z nią trudności, ale pan jest cholernie dobrym adwoka­ tem Niech ją pan unieszkodliwi, Taylor. Proszę ją zdema­ skować. Trzeba ujawnić, jakimi motywami się kieruje, sko­ ro dla zdobycia sławy naraża swoją biedną, obciążoną ura­ zem psychicznym pacjentkę na uczestniczenie w procesie sądowym Proszę się dowiedzieć, ile jej zapłacono za ze­ znania. Chcę wygrać ten proces - powtórzył. Griff poczuł, że ma sucho w gardle. - Tak, sir. Przykro mi Melindo. pomyślał. Ale zaszedłem za daleko i nie ma już dla mnie odwrotu. Griff także pragnął wygranej. Za każdą cenę.

ROZDZIAŁ Poznałbyjąwszędzie, choć upłynęło dwanaście lat Jas­ na cera. Gęste, mdawoblond włosy. I te oczy - leciutko skośne, szmaragdowe, wgłębi których czaiły się figlarne chochliki. Tak naprawdę nigdy nie zapomniał tych oczu. Jako czternastoletnia dziewczyna była urocza: śmiała, gwałtowna i w m i ł y sposób kapryśna. Po dwunastu latach Stała się niewiarygodnie piękna, elegancka i pewna siebie, lecz zachowała typową dla swojej natury cechę - przeko­ rę. To ona właśnie sprawiała, że Melinda odznaczała się tak silną indywidualnością. Właśnie z przekory została kiedyś jego przyjaciółką, wtedy gdy inni nawet nie próbowali się do niego zbliżyć, A teraz miał jej zadać cios. Bardzo dobrze dawała sobie radę, odpowiadając na py­ tania adwokata powódki. Byli po tej samej stronie. Dwanaście lat temu Melinda i Griff też byli po tej samej stronie. Dwoje przeciw całemu światu. Teraz nie będzie o tym myśleć. Dzisiaj on reprezentował korporację DayCo. pieniądze i siłę. Osiągnął to, do czego dążył. Czy go poznała? Zmienił się o wiele bardziej niż ona. Tlenione, sięgające ramion włosy zostały ścięte. M i a ł y teraz naturalny, ciemnobrązowy kolor i ułożone były

w stylu odpowiednim dla ustatkowanego młodego czło­ wieka na stanowisku. Po kolczykach pozostał jedynie nie­ wielki ślad - świadectwo ówczesnego buntu. Nosił teraz tradycyjne, ciemne, szyte na miarę ubrania, białe, jedwabne koszule, krawaty w barwach uczelni i oku­ lary w cienkiej oprawie. Zniknęły skórzane kurtki i obszarpane drelichy, a wraz z nimi bawełniane koszulki w krzykliwych kolorach, z wy­ drukowanymi na nich niezbyt cenzuralnymi napisami. Zmienił nawet imię. Po wyjeździe ze Springfield porzucił młodzieżowe przezwisko. W obecnej sytuacji wydawało mu się bardziej odpowiednie jego drugie imię— Griffin. O ile pamiętał, Melinda nigdy nawet tego imienia nie sły­ szała. Nie, prawdopodobnie nie poznała go. I nic dziwnego. Młody gniewny, którybyłjej przyjacielem, przestał istnieć. Nadeszła jego kolej na zadawanie pytań świadkowi. Na sali sądowej zapanowała atmosfera wzrastającego oczeki­ wania, kiedy Griff wstał i zbliżył się do Melindy. Odchrząknął i zapytał: - Panna James, prawda? Panna, nie doktor James? Zmrużenie szmaragdowych oczu było pierwszą oznaką irytacji. - Nie jestem doktorem Uzyskałam stopień magistra, więc może pan zrezygnować z tytułu - zgodziła się chłodno. Celowo zlustrował ją wzrokiem, zwracając tym samym uwagę sędziów przysięgłych na jej strój i uczesanie, mod­ ne i w dodatku śmiałe. Nie okazał ulgi, jakąodczuł. Nie poznała go. - Panno James, zeznała pani, żejej pacjentkę, pannę Hawlsey, męczą nocne koszmary i że od czasu, kiedy spad­ ła w uzdrowisku z balkonu willi, której właścicielem jest mój klient, odczuwa nienaturalną obawę przed upadkiem? - Tak, ma nieustanny uraz na tyra tle. Prześladuje ją

paniczny strach, który nie opuszcza jej od chwili tego strasznego wypadku- Była pewna, że umrze, a ten rodzaj obezwładniającego strachu pozostawia w psychice blizny wymagające dłuższego leczenia niż obrażenia fizyczne. - Obezwładniający strach? - Griff powtórzył j ej słowa dla zaakcentowania dramatycznej wymowy użytego zwro­ tu. - Panna Hawlsey doznała obrażeń w czasie upadku. Jednak żąda nie tylko odszkodowania z tytułu wydatków na koszty leczenia, lecz także dodatkowo dwóch milionów dolarów jako zadośćuczynienia za krzywdę moralną w związku z utratą zdrowia. Rozumiem, że pani podziela jej stanowisko? - Tak, ponieważ ona potrzebuje... - Proszę tylko o odpowiedź na moje pytanie, panno James: tak czy nie? Twarz Melindy wykrzywił gniewny grymas. -Tak. - A więc pani wyobraża sobie, że mój klient będzie ponosił finansową odpowiedzialność za złe sny pani pa­ cjentki? - Wyobrażam sobie... - Tak czy nie, panno James - powtórzył, jakby jego cierpliwość była wystawiona na próbę. - Tak! - fukneła gniewnie. Zaczynał zbijać jąz tropu. To dobrze. Im bardziej będzie traciła pewność siebie, tym lepiej. - Ajakie wynagrodzenie otrzymuje pani za leczenie pacjentki i za występowanie w procesie, panno James? - Nie wiem, co to... - Proszę o odpowiedź, panno James. - Pracuję w klinice, panie Taylor, i za to mi płacą. Zgła­ szających się pacjentów nie pozostawiamy bez pomocy, nawet jeżeli nie mają pieniędzy. W wypadku, gdy stać ich na opłacenie kosztów leczenia łub gdy wydatki te pokrywa

instytucja ubezpieczeniowa, przeciętna oplata wynosi sześćdziesiąt dolarów za godzinę. O ile mi wiadomo, hono­ rarium adwokackie jest przynajmniej dwukrotnie wyższe prawda? Oczywiście mógł odpowiedzieć, że wysokość jego za- zarobków nie ma związku ze sprawą i że to nie ona, lecz on prawo zadawania pytań. Uznałjednak, że może to skrzętnie wykorzystać przeciwko niej. - Oczywiście, to prawda. - Spojrzał na sędziów przy­ sięgłych tak, jakby chciał zaznaczyć, że nie zamierza za- zaprzeczać ogólnie znanym faktom. - Kiedy proces się koń­ czy takim czy innym wyrokiem, mój klient nie potrzebuje juz więcej korzystać z moich usług. Czy może to samo pani powiedzieć o sobie, panno James?Czy wydany na korzyść firmy Hawlsey wyrok spowoduje całkowite wyleczenie jej z urazu powstałego w następstwie wypadku? - Nie, oczywiście, że nie - odpowiedziała ostrożnie - Będzie się musiała zatem dalej leczyć?- Prawdopodobnie tak. Nocne koszmary osłabiajają,strach niemal pozbawia możliwości prowadzenia normalnego trybu życia. Mam nadzieję, że... - A kiedy, pani zdaniem, wyzdrowieje? - ostro przerwał Griff. Uniosła dłonie w gniewnym geście. - Nie mogę podać dokładnej daty. Z pewnościąpan nie... - To pani podniosła kwestię mego wynagrodzenia, pan­ no James. Klient z góry wie, j ak długo będzie musiał ko­ rzystać z moich usług. Jest granica, po przekroczeniu której moje usługi stają się niepotrzebne. Ta granicajest każdemu znana - moja praca kończy się wraz z wydaniem wyroku przez sąd. Czy zbyt wiele oczekuję, gdy pytam panią, jak długo pani klientka będzie obowiązana płacić pani sześć-

dziesiąt dolarów za godzinę? Czy istnieje jakiś sposób, który pozwoliłby ocenić dokładny czas lub liczbę seansów terapeutycznych potrzebnych dla wyleczenia nerwicy po­ urazowej? Melinda odetchnęła głęboko, a na jej policzki wystąpiły rumieńce gniewu. - Czy mogę odpowiedzieć pełnym zdaniem, panie Tay­ lor, czy też nadal będzie mi pan przerywał po pierwszych kilku słowach? - Była wściekła. Musiał powstrzymać uśmiech. Ileż razy słyszał to zda­ nie w czasie k ł ó t n i Melindy ze starszym bratem. Skrzywił się z lekka drwiną, ruchem głowy oddając jej głos. - Panie Taylor, istnieje zasadnicza różnica miedzy na­ szymi klientami. Pana kilem po skończonym procesie po­ wróci do domu i będzie prowadził dotychczasowe życie, bez względu na to, jaki zapadnie wyrok. Jeżeli werdykt będzie dla niego niekorzystny, straci tylko pieniądze, któ­ rych ma mnóstwo. Zawsze może podnieść opłaty w swoim hotelu albo czynsz za wynajmowane mieszkania czy biura. Może wycofać jakieś udziały. Natomiast Nancy, po odnie­ sionych obrażeniach kręgosłupa, nie będzie w pełni spraw­ na fizycznie. Będzie mogła chodzić tylko przez parę godzin dziennie, a resztę czasu spędzi przykuta do wózka inwali­ dzkiego. Za każdym razem, kiedy zamknie oczy, zacznie na nowo przeżywać koszmar, myśląc, że znowu balkon rozsypuje się pod jej stopami, a ona spada jak kłoda, pewna nieuchronnej śmierci. Ma teraz dwadzieścia cztery lata i przed nią wiele lat bólu i leczenia urazów zarówno fizycz­ nych, j ak i psychicznych. Pomyślny dla niej wyrok wydany przez ten sąd oszczędzijej przynajmniej kłopotów związa­ nych z czekającymi ją wydatkami. A pana klient może wte­ dy zrozumie, że podejmując decyzję o ograniczeniu wydat­ ków przez oszczędzanie na remontach dla osiągnięcia wy-

z tego zysku, naraża ludzkie życie. Nancy miała prawo utrzymywać, że pana klient stosuje wszelkie techniczne normy, których wymaga prawo i które zapewniają bezpieczeń­ stwo. Pana klient powinien być ukarany przede wszystkim za to, że zawiódłjej zaufanie. Griff przyznał w duchu, że być może popełnił taktyczny błąd dopuszczając Melindę do głosu. Argumentacjakoń- cząca jej wywody rzeczywiście była trafna. Ta kobieta powinna zrobić karierę jako prawnik Nie mógł zrozumieć, dlaczego jest z niej dumny. Okazała się idealistką, a jedno­ cześnie dobrympsychologiem, potrafiącymbronic swoichpoglądow. Taka postawa może przysporzyć mu wielu kłopotów. W ł o ż y ł rękę do kieszeni i stał w niedbałej pozie, mającej podkreślić w sposóbjednoznaczy, żejej przemówienie go nie poruszyło. - Panno James, panna Hawlsey zawsze cierpiała na lęk wysokości, czy się mylę? Melinda popatrzyła na niego podejrzliwie. - Tak, to prawda. - I dolegliwość ta była na tyle poważna, że pani pacjen­ tka leczyła się w przeszłości? - Cóż... tak, ale nastąpiła poprawa. Wyszła przecież na balkon, gdyż właśnie chciała nacieszyć się pięknym wido­ kiem. - Ale sam upadek nie wywołał u niej lęku wysokości, a jedynie spotęgował istniejące już objawy, czyż nie? - Wypadek nie po winien był się wy darzyć. Stantechni- czny balkonu stwarzał niebezpieczeństwo już od pewnego czasu, jak to zeznali świadkowie. Gdyby pana klient w y ł o ­ żył niezbędne pieniądze na... - Ponowniejestem zmuszony przypomnieć pani, że to ja zadaję pytania, panno James. Proszę odpowiedzieć - tak

lub nie. Czy panna Hawlsey cierpiała na lęk przestrzeni przed wypadkiem, czynie? -Tak. - Dziękuję, panno James. N i e mam więcej pytań. G r i f f wrócił na swoje miejsce i zajął się notatkami. Spra­ w i a ł wrażenie, jakby zapomniał już o zeznaniach psycho­ loga, które nie b y ł y na tyle ważne, aby zaprzątać dłużej jego uwagę. Nie podnosił wzroku, dopóki Melinda nie opuściła miej­ sca dla świadków. N i e próbował się oszukiwać. Odczuł ulgę, że go nie poznała. Ale również żal. że spotkanie z dawną przyjaciół­ ką nastąpiło w takich okolicznościach. A także smutek, że utracił prawo do wspomnień o tym szczególnym epizodzie młodości. Gdyby nawet Melinda dowiedziała się, kim jest naprawdę, nigdy nie wybaczyłaby mu okazanego j ej lekceważenia. Melinda rzuciła torbę na podłogę. Jakby tego było mało, cisnęła teczkę w kat niewielkiego, biurowego pokoju. - Wstrętna, arogancka, nieetyczna i żle wychowana świnia. Całą przestrzeń pokoju zajmowali wyściełana podusz­ kami kanapa oraz miękki fotel i rozklekotane biurko stoją­ ce przy ścianie. Znad oparcia kanapy wystawały stopy, które zniknęły w momencie hałaśliwego wtargnięcia Me- lindy do pokoju. Zaraz potem ukazała się szeroko uśmiech­ nięta twarz i jasna czupryna. Fred Waller. jeden ze współpracowników Melindy, spoj­ rzał na koleżankę badawczo. - Czy coś zle poszło w sądzie? - A co ty znowu robisz w m o i m biurze? Czy nic masz własnego pokoju?

- O ho, ho. Jesteśmy w złym humorku, co? Opowiedz o wszystkim doktorowi Wallerowi. kochanie. Przepychając się miedzy kanapą a fotelem Melinda z marsową miną zmierzała w stronę biurka. - Adwokat pozwanego zrobił ze mnie idiotkę. Zadawał nieprzyjemne pytania i nie pozwalał dokończyć odpowie­ dzi- „Tak czy nie, panno James?" Zrobił ze mnie pośmie­ wisko, kpił z moich argumentów. Traktował mnie jak po- średniejszego gatunku szarlatana, który czyha tylko na za­ garniecie pieniędzy. Osobę, do której nie można mieć za­ ufania, gdyż odznacza się ponadto brakiem etyki i bardzo niską inteligencją. Musiał zniżyć się do mojego poziomu i miał czelność odnosić się do mnie protekcjonalnie. On. który żyje z takich kapitalistów bez serca, jak Artur Day- son.Fred spojrzał na Melindę współczująco i odrzucił spada­ jące mu na oczy przydługie włosy. - Słyszałem, że ten Taylor to bezwzględny łajdak. Jest pupilkiem Wallace'a Dysona co mówi samo za siebie. Krążąplotki, że Dyson upatrzył go sobie na zięcia. Melinda zmarszczyła brwi na wspomnienie adwokata, który z takim rozmysłem zaatakował ją w trakcie rozpra­ wy. Na pierwszy rzut oka wydał się jej bardzo przystojny, choć raził jąjego wręcz obsesyjnie tradycyjny ubiór. Poza tym robił dobre wrażenie. Wysoki, dobrze zbudowany, cie­ mnowłosy, pewny siebie. Kiedy po raz pierwszy napotkała spojrzenie jego brązowych oczu, serce zaczęło jej bić szyb­ ciej. Czy dlatego, że był pociągającym mężczyzną? Czy może wydał jej się znajomy? Nie, to gra wyobraźni. Od pierwszej chwili napadł na nią bezlitośnie stwierdzeniem, że w swojej dziedzinie nie uzyskała stopnia doktora. - Bufon - mruknęła. - Patrzysz na mnie, ale jest oczywiste, że myślisz

o nim, więc tej uwagi nie biorę do siebie - zauważył Fred pobłażliwie. Ze skrzyżowanymi nogami, odchylony do tyłu, z rękami na oparciu kanapy, demonstrował w całej okazałości żółtą koszulkę z denerwująco optymistycznym napisem: Nie martw się i bądź szczęśliwy, - A jak oceniasz jego wystąpienie? Czy myślisz, że Nancy wygra? Metinda odgarnęła z czoła kosmyk rudoblond włosów i westchnęła. - Ma dużą szansę uzyskania zwrotu kosztów leczenia. Być może otrzyma jakąś dodatkową kwotę. Wynagrodze­ nie jej adwokatajest astronomiczne, więc powinna uzyskać odpowiednio wysoką sumę. Jeśli zaś chodzi o odszkodo­ wanie za krzywdę moralną, to, no cóż. nie wiem. Taylor jest bardzo dobrym adwokatem. - Musi być dobry, w przeciwnym razie nie pracowałby w Spółce Adwokackiej Dysona. Taylor ma przed sobą przyszłość. Każda nowa, wygrana sprawa jest dla niego następnym szczeblem drabiny, po której się wspina. Mówi się, że zrobi wszystko, żeby się dostać na szczyt Słysza­ łem, że mana oku karierę polityczną, Melinda przyjechała do River City, miasta położonego nie opodal StLouis, trzy miesiące temu. To właśnie Fred udzielił jej wielu informacji o lokalnych sprawach. Została wciągnięta w krąg problemów, którymi żyło tutejsze środo­ wisko. Znała nazwisko Dysona i reputację, jaką się cieszył. Cała jego działalność zawodowa, a szczególnie reprezen­ towanie interesów wszechwładnych bogaczy, budziła jej odrazę. Zdjęcia Dysona, jego żony i pięknej córki były często zamieszczane w kronikach towarzyskich lokalnych gazet. Melinda spotkała tę ostatnią raz czy dwa na imprezach dobroczynnych; bywała tam ze względu na swe żywe zain-

teresowanie sprawami społecznymi. Natomiast Leslie Dy- son uczestniczyła w nich, gdyż oczekiwano od niej włącze­ nia się w tak godnąpochwały działalność. Zatem Dyson upatrzył sobie Taylora na zięcia? Wyobra­ żając sobie tych dwoje na ślubnym kobiercu, Melinda po­ czuła niezrozumiałą, wzrastającą niechęć, Taylor był bufonem, to prawda, ale wydawał się zbyt inteligentny dla słodkiej ślicznotki, Leslie Dyson. Oczywi- wiście nicjato nie obchodzi - zreflektowała się szybko, nawet dobrze by mu zrobiło, gdyby codziennie rano przy goleniu musiał patrzeć w te puste niebieskie oczy. - Czy rodzina Taylora wywodzi się ze środowiska Dy- sonów? - zadała pytanie z czystej ciekawości. To by tłuma­ czyło karierę Taylora, mimo tak młodego wieku. - Nie, na pewno nie. On po prostu pracuje u Dysona od dwóch lat. Właściwie to niewiele o nim wiadomo. Zupełnie spadł z księżyca albojakby zmaterializowało się ma­ rzenie Dysona o odpowiednim zięciu. Słyszałem, że Taylor służył przedtem w marynarce, ale nikt nie wspominał, skąd się tam wziął. Służba w marynarce. Melinda gwałtownie uniosła gło- To ciekawe, pomyślała, zagryzając wargę. - Nie, to niemożliwe - potrząsnęła stanowczo głową, - że służył w marynarce, nie znaczy... - przerwała i za­ myśliła się. - jest w tym samym wieku, zgadza się nazwisko ale on ma na imię Griffin, a nie Edward. Fred spojrzał na nią z niepokojem. - Z pewnością wiesz, o czym mówisz, ale ja nie mam zielonego pojęcia. Patrzyła na Freda nieobecnym wzrokiem, nadal rozwa­ żając różne ewentualności, - Po prostu przyszło mi coś do głowy, kiedy powiedzia­ łeś o służbie w marynarce. Przecież Taylor to bardzo po­ spolite nazwisko.

- To prawda, choć nie tak bardzo jak Smith czy Jones, ale rzeczywiście dość powszechne - zgodził się Fred. - Nie, to bez sensu. - Melinda ujęła ołówek i wpatry­ wała siew niego z zadumą. - Tak, ma piwne oczy, ale nie, zupełnie inny kolor włosów. Och! Ależ on je tlenił! Tak, dwanaście lat może zmienić człowieka. - Melindo! - pochylony nad biurkiem Fred prawie krzyknął i spojrzał prosto w jej przestraszone oczy. - O czym ty, u diabła, mówisz? Melinda rzuciła mu przepraszający uśmiech. - Wybacz Fred. Właśnie przyszło mi do głowy, ze być może znam tego mężczyznę. Lub raczej znałam wiele lat temu. To się wydaje nieprawdopodobne, a jednak chyba jest możliwe. Fred westchnął i usiadł w fotelu. - Dzięki za wyjaśnienie. Zostałjej przyjacielem od chwili, gdy się poznali. To było przed pięcioma miesiącami. Zostali sobie przedsta­ wieni przez wspólnych znajomych i od razu zaczęli rozwa­ żać możliwość zatrudnienia Melindy w klinice. - A Skąd ta myśl, że mogłabyś znać w czasach swej niejasnej przeszłości tę wstrętną, arogancką, nieetyczną i zle wychowaną świnię? - Z tego, co mówiłeś, wynika, że to jego przeszłość jest niejasna. Moja - nie. - Melindo! - Fredbyłjużporządniezniecierpliwiony. - Znałam kiedyś pewnego młodego człowieka. Miałam wtedy czternaście lat. Był moim pierwszym chłopakiem. - To zapewne dlatego wyróżniasz go spośród tych hord wielbicieli, którzy byli po nim - mruknął złośliwie Fred. Melinda, nie zwracając uwagi na tę uszczypliwość.ciag- neła dalej: - Nazywał się Edward Taylor, ale nie znosił swojego imienia i używał pseudonimu Dziki. Prawdziwy buntów-

nik. Nosił kolczyki i pomięte drelichy w czasach, gdy na taką ekstrawagancję pozwalali sobie jedynie gwiazdorzy muzyki rockowej. Żadnemu z grzecznych chłopców ze Springfield jeszcze się o tym nie śniło. Wstąpił do marynar­ ki wojennej zaraz po ukończeniu szkoły średniej. Obiecy­ wał, że będzie pisać, ale dostałam od niego tylko jeden list Potem już nigdy o nim nie słyszałam. Miałby teraz trzy­ dzieści lat. - Cóż, wiek się zgadza, ale cała reszta... - rzucił Fred powątpiewająco. - Tak, masz rację. Przez moment wydał mi się znajomy. A jak powiedziałeś o służbie w marynarce... Ale prawdo­ podobnie to jednak nie jest on. - No wiec przestańjuż pleść głupstwa - poprosił Fred, - Dobrze - przyrzekła. - A poza tym wcale nie chciała­ bym, żeby okazał się tym samym człowiekiem. Dziki był wspaniały - wojowniczy, uparty, ale zarazem nieszczęśli­ wy, wrażliwy, poważnie myślący, chociaż tę stronę jego natury znało niewiele osób. Ja byłam jedną z nich, w tym czasie może jedyną. Uwielbiałam go. Po jego wyjeździe ogromnie za nim tęskniłam, lecz byłam młoda, poznałam potem wielu innych interesujących mężczyzn. Nie wspo­ minałam go zbyt długo, choć pozostał w mojej pamięci jako ktoś zupełnie wyjątkowy. To byłoby po prostu strasz­ ne, gdyby ten inteligentny, nieposkromiony buntownik za­ przedał się możnym i bogatym. - Griffin Taylor zupełnie nie pasuje do tego opisu - przyznał Fred z uśmiechem. - Ja też tak sądzę. To zwykły zbieg okoliczności, że zga­ dza się wiek i nazwisko. Tylko tak to można wytłumaczyć. Fred przyglądał się Melindzie przez chwile, po czym stwierdził: - Nie spoczniesz, dopóki nie poznasz prawdy. Jestem pewien. Za dobrze cię znam.

Spojrzała na niego zdumiona. - Co ty wygadujesz? Nie mam zamiaru dłużej się nim zajmować. Nie ma dla mnie żadnego znaczenia, czy kiedy­ kolwiek w życiu spotkam jeszcze tego obrzydliwego Grif- fina Taylora. - A czy poważny psycholog może mieć taki stosunek do człowieka? - Fred beształ Melindę żartobliwie, idąc w stronę drzwi. - Przecież zakładamy, że w każdym można odnaleźć pozytywne cechy, prawda? - Pff... - Ta reakcja wyraźnie wskazywała, co w t y m momencie Melinda myśli o takiej filozofii- Zarówno w za­ wodowym, jak i prywatnym życiu nie zachowywała się w sposób zgodny z oczekiwaniami innych. Skłonność do przekory nieraz przysporzyła jej kłopotów. - Wyłączam się. Wieczorem mam randkę z Bev. Chcia­ łem się tylko dowiedzieć, jak poszło w sądzie. Przykro m i , że przeżyłaś takie niemiłe doświadczenie. Melinda wzruszyła ramionami. - Nie oczekiwałam przyjemności. Mam tylko nadzieję, że niczego nie zaniedbałam w sprawie Nancy.. - Jestem pewien, te poszło ci świetnie. Idz zaraz do domu, dobrze? Zjedz coś, wymocz się w wannie, przeczy­ taj lekką książkę, oderwij się od pracy. Nie masz w tej chwili niczego takiego do zrobienia, co nie mogłobypocze- kać do jutra. - Nie zostanę długo - zapewniła go Melinda, sięgając już po stertę papierów. - Do zobaczenia, Fred. Pozdrów Bev. - Dzięki. - Był już za drzwiami, ale jeszcze wsunął głowę do pokoju i rzekł: - Jak odkryjesz, czy to jest ten sam Taylor, daj mi znać. Zaciekawiłaś mnie. - Już ci powiedziałam, że nie zamierzam grzebać się

w przeszłości Griffina Taylora - odparła Melinda ze z ł o ­ ścią. - Nie interesuje mnie. - Aha. W porządku. - Fred wyszedł, wznosząc oczy do nieba z niedowierzaniem. Pogwizdywał niezbyt czysto fragment piosenki pod tytułem „ M ó j chłopakwrócił". Melinda zrzędząc wróciła do biurka. Wyjęła swoje no­ tatki i chciała się na nich skoncentrować, ale właśnie zaczę­ ła się zastanawiać, jak Griffin Taylor wyglądałby bez oku­ larów. Starała się wyobrazić go sobie z długimi włosami, kolczykami i oczami podkreślonymi tuszem. Ta wizja roz­ śmieszyła ją. - Daj temu spokój, Melindo - skarciła się - Masz waż­ niejsze problemy na głowie. Dużo ważniejsze. Pomyślała, że jednak chciałaby wiedzieć, co się stało z Dzikim, dawnym młodym gniewnym.

ROZDZIAŁ 2 Melinda nie była pewna, czy będzie chciał się z nią zobaczyć, zwłaszcza bez uprzedniego uzgodnienia. Ku jej zdziwieniu jednak, sekretarka Taylora, sama jakby nieco zaskoczona, oświadczyła, że mecenas gotów jest przyjąć nie zapowiedzianego gościa. Zbierając w sobie odwagę, Melinda rozprostowała ra­ miona, podniosła głowę do góry i wkroczyła do kancelarii adwokata. Od razu narzucało się porównanie z jej pokojem biuro­ wym. U niej leżał podniszczony dywan, a oparcia kanapy i jedynego, wygodnego fotela były trochę wytarte. Tania, kolorowa tapeta pokrywała pęknięcia tynku na ścianach. Biurko było stare i zarzucone stosami papierów, kartotek, książek i kaset. Gabinet Griffina Taylora, wyłożony dębową boazeria, umeblowany drogimi antykami, był niewątpliwie urządzo­ ny przez dekoratora wnętrz. Melinda mogłaby poprawić makijaż, przeglądając się w lśniącej powierzchni ogromne­ go biurka, całkiem pustego, jeżeli nie liczyć zestawu na pióra, wykonanego z orzechowego drzewa i ozdobionego złoceniami. Na widok tych dowodów finansowych korzy­ ści, płynących z obrony bogatych klientów, Melinda jesz­ cze wyżej podniosła głowę.

Kiedy weszła do pokoju, adwokat wstał zza biurka i pod­ szedł do niej z ręką uprzejmie wyciągniętą na powitanie. - Panno James, co za niespodzianka - powiedział. Z je- go twarzy niczego nie można było wyczytać- - Czym mogę pani służyć? Czy też może przebyła pani te całą drogę do Louis, żeby napawać się korzystnym dla pani klientki wyrokiem? Do licha, on jest naprawdę ogromnie przystojny, z bliska jeszcze bardziej. Usiłowała przekonać siebie, ze ten jest zupełnie bez znaczenia. Ciekawe jak wygląda, kiedy się uśmiecha. O ile w ogóle się uśmiecha. Przypomniała sobie o celu swej niespodziewanej wizy­ ty. Wyprostowała się i oświadczyła: - Przyszłam, żeby powiedzieć panu, co myślę o pana zachowaniu w sądzie w zeszłym tygodniu. Jeśli zaś idzie o napawanie się korzystnym wyrokiem, to oboje wiemy, ze pana klient nie zapłaci ani grosza, bo będzie procesował się wsadzie drugiej instancji tak długo,jakto będzie możliwe, a po tym... Roześmiał się trochę kwaśno. - Proszę mi wierzyć, panno James, że o moim zacho­ waniu w sądzie nie może mi pani powiedzieć nic, czego bymjuż nie słyszał wiele razy. Jeżeli zatem to wszystko... - Niech pan mnie nie zbywa w ten sposób. - Melinda parsknęła gniewnie. - Czy jakiś wewnętrzny przymus, któ­ rego nie potrafi pan powstrzymać, każe panu wiecznie przerywać innym w połowie zdania, panie Taylor? A może takie postępowanie daje panu poczucie siły? - Aaa, pani tu przyszła analizować moje zachowanie. - Pochylił się nieco nad biurkiem i przyglądał się jej badaw­ czo, - Zmuszony jestem znowu zapewnić panią, że tylko traci pani swój czas. -Zabrzmiało to tak, jakby dawał do zrozumienia, że chodzi też o jego czas. Melinda zacisnęła pięści.

- N i e , nie po to tu przyszłam - stwierdziła powściąga­ jąc złość. Postanowiła, żenię da się sprowokować. - Byłam właśnie w mieście i pomyślałam, że nie zaznam spokoju, jeżeli nie powiem panu tego, co powinien pan wiedzieć. - Ach tak? Ulubiona śpiewka psychologa. Zrzucić cię­ żar z piersi. Uwolnij gniew rozpierający serce. - Z r o b i ł zachęcający gest. - N o , dalej, panno James. Proszę wygło­ sić swoją mowę, a potem będzie pani mogła już sobie pójść. Rozładuje pani gniew i pani psyche wróci do normy. Nie chciałbym być powodem pani emocjonalnych stresów. - Och... - Opanowała ją wściekłość. Nigdy w życiu nie była traktowana w sposób tak poniżający, no. w każdym razie od czasu, gdyjej brat uznał, żejestjuż dorosła i prze­ stał kierować jej tyciem. - Czy zawszejest pan taki nieznośny, czy może nie lubi pan psychologów? - Generalnie nie przepadam za przedstawicielami tej spe­ cjalności, ale myślę, że mam przykry charakter - odparł z nutą humoru. Więc ma poczucie humoru, pomyślała. Kiedy spo­ strzegł, że wyraz jej oczu trochę łagodnieje, jego lekki uśmiech zgasł, a sposób bycia ponownie stał się arogancki. - Panno James, niechże pani mówi, co ma do powie­ dzenia. Jestem bardzo zajęty. Melinda popatrzyła na niego podejrzliwie. Dlaczego na­ gle wydało sięjej, że on celowo próbuje wyprowadzić ją z równowagi? W ł o ż y ł a ręce głęboko do kieszeni płaszcza w nadziei, że ten gest powstrzymają przed skoczeniem mu do gardła. Z przesadną obojętnością zaczęła krążyć po pokoju, rozglądając się dookoła. - Gdybym miała analizować pana zachowanie, panie Taylor, to podejrzewałabym, że zjakiejś przyczyny dosto­ sowuje się pan na siłę do stereotypu młodego, lecz konser­ watywnego i kroczącego ku sukcesom adwokata. Może