Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 114 236
  • Obserwuję510
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań681 702

Williams Bronwyn - Indiańska zdobycz

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Williams Bronwyn - Indiańska zdobycz.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse W
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 313 stron)

BRONWYN WILLIAMS INDIAŃSKA ZDOBYCZ

ROZDZIAŁ 1 22 września 1711 - Heeej-raz! - zakomenderował Edward Gray i Laura naparła całym ciężarem ciała na koniec długiego drąga. Za­ cisnęła mocno powieki, a jej ojciec zaczął rąbać podostrzoną łopatą oporny korzeń, który ona próbowała podważyć. Jej dłonie, zaciśnięte na chropawym drewnie drąga, czuły każde uderzenie i po dwóch godzinach intensywnej pracy były obolałe i zmęczone. Przeklęty, stary pień! W chwilach takich jak ta, Laura zastanawiała się, czy do­ datkowe pół akra pola pod kukurydzę warte jest aż tak mor­ derczej pracy. Czasami myślała też, iż jej ojciec żywi podo­ bne wątpliwości. - Jeszcze raz... Uważaj! Wychodzi! - Stęknął Edward i Laura otworzyła oczy. Musiała uważać, by straciwszy gwałtownie punkt oparcia, nie upaść boleśnie na ziemię, co zresztą nie przytrafiłoby się jej tego dnia po raz pierwszy. Karczowanie drzew to dziwna sprawa, pomyślała. Czasa­ mi poddaje się takie łatwo, bez oporu, innym razem korzeń trzeszczy, jęczy, lecz uparcie tkwi w ziemi, jakby drzewo trzymało się kurczowo drogocennego życia. Gdy na takie tra­ fisz, mógłbyś pomyśleć, że cała ta dzika kraina świadomie nie chce pozwolić, by ją ucywilizowano, i że drzewa, krzewy i chwasty trwają w jakiejś zmowie przeciw człowiekowi, który próbuje je poskromić. Gdyby wszakże ziemi nikt nie karczował i nie obsiewał, nie powstałyby tu farmy, A gdyby

nie było farm, nie pojawialiby się osadnicy i to wspaniałe miejsce ponownie wzięliby we władanie dzicy. Ned Gray, oparty na trzonku łopaty, otarł pot z czoła i z zadowoleniem patrzył w ogromną dziurę po topoli. Nagle coś odwróciło jego uwagę. Spojrzał w kierunku pobliskiego lasu, oczy mu się zwęziły i wyraźnie zesztywniał. - Wracaj, córko, do domu. Ja też zaraz przyjdę. - Mieliśmy jeszcze wykarczować ten cedr - sprzeciwiła się Laura. - Na razie starczy. No, ruszaj! Dziewczyna posłusznie odeszła, choć najchętniej towa­ rzyszyłaby ojcu. Edward Gray nie tolerował jednak sprzeci­ wu i nie zwykł powtarzać dwa razy wydanych poleceń; ko­ menderował zresztą swą rodziną za pomocą takich samych komend, jakie wydawał swoim wołom, zanim jeszcze nie ukradła mu ich banda dzikich, którzy najprawdopodobniej zarżnęli zwierzęta na mięso. Dzicy... Laura powtórzyła w myślach to słowo, idąc w stronę domu ścieżynką, na której leżały resztki pogryzio­ nych przez wiewiórki sosnowych szyszek. Wiedziała, że jej ojciec przyjaźnił się przynajmniej z jednym dzikim. Wspo­ minał kiedyś o jakimś mężczyźnie o dziwnym imieniu, które, jak to u Indian, składało się z dwóch słów i brzmiało Zwia­ stun Burzy, Krążący Kamień, a może jeszcze inaczej. Za­ pewne poznali się jeszcze w czasach, gdy Ned Gray polował samotnie w tych stronach, karczował las i budował chatę, aby sprowadzić do niej później z Wirginii żonę i córkę. Czasami Laura odnosiła wrażenie, że jej ojciec tęskni za dawnym życiem myśliwego i trapera. On sam jednak nigdy na ten temat nie zająknął się ani słowem, a przecież w chwi­ lach, gdy spoglądał na lasy lub na rzekę, w stronę wyspy, na której ongiś posiadał chatkę rybacką, dostrzegała w jego twa­ rzy ów osobliwy, na poły tęskny, na poły radosny wyraz... Wyglądał wtedy, jakby chciał znów zniknąć na kilka lat

i nie zawracać sobie głowy karczowaniem lasu, sianiem ku­ kurydzy i wieczornym myciem się przed wejściem do chaty. Cóż, mężczyźni zawsze byli dziwni. Dużo trudniej było ich zrozumieć niż kobiety. Zbliżając się do domu, Laura zerknęła za siebie przez ra­ mię w nadziei, że może tym razem uda jej się zobaczyć jed­ nego z indiańskich przyjaciół ojca. Nie potrafiła poskromić ciekawości. W Wirginii, w mieście, w którym mieszkali przed przeniesieniem się na południe, żyło niewielu Indian. A jeśli nawet któryś z nich przypadkowo zabłąkał się w po­ bliże ich domu, matka natychmiast zapędzała Laurę do środ­ ka, by nie narażać jej na kontakt z odmieńcem. Zgodnie z tym, co mówili chłopcy pana Harkera, którego farma leżała przy drodze, w połowie odległości do Pack- wood's Crossing, okoliczni dzicy, gdy tylko ktoś nie zamknął drzwi, włazili do domów jak kury. Fakt, nie wyrządzali ni­ komu krzywdy, a w każdym razie Laura o takim przypadku nie słyszała. Addie Harker twierdziła nawet, że bardziej przy­ pominają dzieci niż groźnych intruzów - węszą za słodycza­ mi i dotykają wszystkich jasnych lub błyszczących przed­ miotów, jakie znajdują się w zasięgu ich wzroku. Laura kilkakrotnie celowo zostawiła uchylone drzwi, li­ cząc na to, że ujrzy w nich kiedyś twarz owego dziwnego, dzikiego stworzenia. Bo dzicy bardziej byli dla niej właśnie „stworzeniami" niż ludźmi. Obserwowani z daleka, przypo­ minali jelenie, które zakradają się do ogrodu w poszukiwaniu pożywienia. Nawiasem mówiąc, zawsze chciała pogłaskać młodego jelonka, albo dorosłą łanię, lecz zwierzęta te były bardzo płochliwe i zbyt szybkie... Otworzyła drzwi i wsunęła do środka głowę. - Mamo, skończyliśmy karczowanie - zawołała. - Zmy­ ję tylko z siebie kurz i zaraz pomogę ci przy kolacji. Boże, jak bardzo bym chciała, żeby wreszcie zaczęło padać!

- Gdzieś się podziewał przez ten czas? - odezwał się na powitanie Edward Gray. - Prawie cię nie poznałem, chło­ pcze. - Zostałeś osadnikiem - odparł z ostrożnym uśmiechem Krążąca Burza. Kiedyś znał i szanował tego człowieka, lecz przez trzy lata, jakie upłynęły od ich ostatniego spotkania, obaj bardzo się zmie­ nili. - Ano zostałem - westchnął Gray. - Wiem, co o tym my­ ślisz. Twojemu ludowi całe to osadnictwo, trzebienie lasów, nowe uprawy, nie wychodzi na dobre. Ale niestety, czasy się zmieniają i nie ma powrotu do przeszłości. - Spojrzał z na­ mysłem na mężczyznę, który towarzyszył mu w tylu wspa­ niałych polowaniach. Jak na dzikiego Krążąca Burza był wy­ soki, wyższy od swoich ziomków, ale ostatecznie w jego ży­ łach płynęła w połowie krew angielska. Wielka szkoda, że postanowił żyć w głuszy, zamiast kontynuować naukę i spró­ bować się ucywilizować. Człowiek jego pokroju, nawet dzi­ ki, gdyby tylko zechciał, mógłby zajść bardzo wysoko. - Tak, tak - powtórzył Gray - czas płynie i nie wrócą dawne lata. Choć czasami bardzo pragnę, by wróciły. - Ja również, przyjacielu. - Krążąca Burza pokiwał gło­ wą. Po chwili zerknął ponad ramieniem starszego mężczyzny w stronę szczupłej, złotowłosej dziewczyny, oddalającej się szybko ku widniejącym na skraju lasu zabudowaniom. - To twoja kobieta? - Córka. Chciałem mieć syna, ale ona też umie pracować. - Uśmiechnął się, patrząc w ślad za Laurą. - Powiedz, co u was - zwrócił się w stronę Indianina. - Czy wasi ludzie mają dość jedzenia? - Myśliwi w poszukiwaniu zwierzyny muszą wyprawiać się coraz dalej. Kobiety żądają soli, ubrań i słodyczy ze skle­ pu w Packwood. Jak sam powiedziałeś, czasy się zmieniają. - Ano tak - mruknął Gray i spuścił głowę. Obaj wiedzie-

li, że rozmawiają o sprawach dużo donioślejszych niż brak zwierzyny czy wymyślne żądania kobiet. Krążąca Burza ponownie zerknął w stronę drobnej syl­ wetki białej dziewczyny, która znikła właśnie w cieniu rzu­ canym na polanę przez drzewa, by po chwili znów pojawić się w potoku jaskrawego, słonecznego światła. Obserwował z ukrycia ojca i córkę od dłuższego czasu. Prawdę mówiąc, nie był pewien, czy chce opuścić swoją kry­ jówkę. Zafascynowany jednak urodą dziewczyny, wyrazem zdecydowania na jej delikatnej, niemal dziecięcej twarzy i błyskiem w szeroko rozstawionych, szarych oczach, w pewnej chwili postanowił wyjść zza drzew, by móc przyj­ rzeć się jej bliżej. Jeszcze bardziej poruszył go błysk jasnego, kształtnego uda, które wysunęło się spod spódnicy, gdy ciężkim drągiem usiłowała podważyć wyrywany z ziemi korzeń topoli. Siłą woli skierował swe myśli ku Kitappi. Chyba już czas, żeby porozmawiać z Kokomem o cenie, którą będzie musiał zapłacić za jego córkę. Mężczyzna potrzebuje kobiety, by rozgrzała jego matę do spania, a Kitappi, choć jeszcze taka młoda i niedoświadczona, mogła okazać się dobrą żoną. Za­ równo Kokom, jak i jego ojciec powinni być zadowoleni z tego związku. Trudno jednak było myśleć o Kitappi, gdy w zasięgu wzroku wciąż pozostawała tamta dziewczyna. Szła na bosaka skrajem lasu, w jej złocistych włosach lśniły promienie słoń­ ca, a on patrzył za nią już wcale nie dyskretnie i ukradkiem, lecz otwarcie, niemal z ostentacją. Powinien bardziej na sie­ bie uważać i nie prowokować podejrzeń. Nadeszły takie cza­ sy, że mężczyzna mógł zginąć za najdrobniejsze nawet prze­ winienie, zwłaszcza jeśli był czerwony, a kobieta biała. Mi­ mo to Krążąca Burza nie potrafił oderwać wzroku od córki Edwarda Graya i wpatrywał się w nią do końca, aż zupełnie zniknęła w głębokim cieniu zalegającym las.

Niechętnie skierował uwagę na żylastego mężczyznę o si­ wiejących włosach. Edward ściągnął z głowy mocno podni­ szczoną czapkę z bobrowego futra, otarł pot z czoła, po czym znów dokładnie umieścił czapkę na głowie. Ned, jeśli nawet spostrzegł podążające za Laurą spojrzenie Krążącej Burzy, nie dał tego po sobie poznać. - Mów, z czym przychodzisz. Jakieś kłopoty? - mruk­ nął. - Kłopoty - potwierdził Indianin. - Przychodzę, by cię ostrzec, przyjacielu. Zeszłej nocy wbito w pal totemowy pięć tomahawków. Górni Tuscarorowie pozostaną z wodzem Bluntem. Wasz człowiek w Wirginii jeszcze raz próbuje wy­ negocjować traktat. - Spottswood? To uczciwy człowiek, powinni z nim roz- mawaiać, a co z Dolnymi Tuscarorami? Czy też chcą wkro­ czyć na wojenną ścieżkę? - Edward wiedział sporo o zmien­ ności przekonań tych skomplikowanych ludzi. - Niebezpie­ cznie balansują na krawędzi, Krążąca Burzo. Sam o tym naj­ lepiej wiesz. - Mój lud pozostanie w przyjaźni z Anglikami tak długo, jak długo Anglicy sami nie wyprą się tej przyjaźni. Nie chce­ my wojny. Wiedz jednak, że Hancock buntuje większość In­ dian - Mattamuskeetów, Koraninów, wszystkie plemiona znad zatoki... - Słowem ten parszywy, stary pies rozkazuje prawie wszystkim czerwonoskórym na południe od Pamticoe - warknął rozgniewany Edward. - Jest dokładnie tak, ja powiedziałeś, przyjacielu - odparł wysoki, błękitnooki pół-Indianin. - Prawie wszystkim. Oni słuchają jego rozkazów, a jego rozkaz jest krótki: przegnać Anglików tam, skąd przybyli. Hancock nie chce dłużej słu­ chać, że nie wolno mu polować na terenach, na których po­ lowali jego przodkowie.

Na kolację matka przyrządziła duszoną wieprzowinę. Laura poczuła kuszący zapach mięsa, wymieszany z wonią płonącego w piecu drewna, w tej samej chwili, w której we­ szła do chaty. Był to bardzo miły zapach, swojski, ale tego wieczoru z jakichś względów wcale jej nie cieszył. Kiedy do izby wszedł ojciec, wyszorowawszy się uprze­ dnio w pełnej wody beczce przed domem, poprosiła go, aby opowiedział o człowieku spotkanym w polu pod lasem, ale gdy on nie odpowiedział jej ani słowem, szybko zmieniła te­ mat. Rozmawiali teraz o kukurydzy, czekającej, by złożyć ją do szopy, o możliwości nadejścia deszczów i o nowej piw­ nicy na rośliny okopowe, do połowy dopiero wypełnionej plonem. - Jest w niej chłodno, mogłabym tam nawet sypiać, gdy­ by zrobiło się gorąco - zasugerowała matka. - Ned, zasta­ nów się, czy nie warto byłoby jej powiększyć. - Opamiętaj się, kobieto! Kiedy niby mam to zrobić? Najpierw musimy zebrać kukurydzę, potrzebny nam nowy wół, poza tym warto by było ogrodzić wreszcie nasz teren. Jest co robić. Zobacz, ileśmy dzisiaj się namęczyli i jaki mały kawałek ziemi udało się wykarczować. Nie ma rady, najpierw praca, potem wygody. Córko - zwrócił się do Laury, jakby chciał potwierdzić wagę swoich słów - popracujemy jeszcze dzisiaj, prawda? Zajmij się może kamieniami, które zostały na nowym polu, a ja w tym czasie posprawdzam pułapki na żółwie. Do zmroku zostało przecież trochę czasu... Kiedy dwie godziny później Laura wyrwała się wreszcie z kieratu codziennej, znojnej pracy, była tak zmęczona, że bolało ją całe ciało. Nie usnęła jednak od razu, lecz długo jeszcze leżała na swym sienniku, nie mogąc zmrużyć oka. Z drugiego końca izby dochodziło niewyraźne pomrukiwa­ nie ojca. Mówił coś o jeleniu, który przedostał się przez wszystkie ogrodzenia, aby poskubać zgromadzone na zimę siano, lecz uciekł, zanim Edward sięgnął po strzelbę.

Usłyszała też słowo „kłopoty", ale nie zrobiło ono na niej większego wrażenia. Czy to w dobrych, czy w ciężkich cza­ sach, zawsze przecież mówiło się o kłopotach. Jeśli padało, ludzie wypatrywali powodzi. Gdy nadchodziła susza, lękali się pożaru lasów. Osadnicy obawiali się wszystkiego. Ale i ich żony w niczym im nie ustępowały. Wystarczyło, by któ­ raś zaszła w ciążę, a już ich zabobonne języki klekotały ni­ czym gęganie perliczek. Ostrzegały, zaklinały, odprawiały modły, a przyszła matka zamiast cieszyć się nadzieją, żyła w nieustannym lęku, który podsycały w niej przesądne zna­ jome czy krewne. Gdy nieszczęsna kobieta bezpiecznie do­ chodziła do czasu rozwiązania, zaczynało się gadanie o zna­ kach. Trzy huknięcia sowy podczas nowiu oznaczały, że dziecko może urodzić się martwe. Jeśli nastąpił akurat nie­ urodzaj zboża, aż do następnych żniw miały się rodzić wy­ łącznie dziewczynki. Usłyszała cichy szelest siana w sienniku, który wyścielał łoże jej rodziców, i uśmiechnęła się do siebie. Przed siedem­ nastu laty, kiedy przyszła na świat, panować musiał widocz­ nie straszliwy nieurodzaj. Po jej urodzeniu Ned i Mary dwu­ krotnie jeszcze próbowali spłodzić syna. Urodziły się im jed­ nak tylko dwie kolejne córki. Pierwsza przyszła na świat mar­ twa, druga zmarła w wyniku gorączki, gdy miała roczek. Czasami Laura czuła się winna temu, że jest kobietą. Prze­ cież ojciec tak bardzo potrzebował synów, którzy pomogliby mu karczować las i uprawiać rolę. Ani słowem, ani zacho­ waniem nie okazał nigdy swej troski, gdy jednak wodził wzrokiem za chłopakami Harkera, kiedy ci zatrzymywali się u nich w drodze do miasta, łatwo było wyczytać z jego twa­ rzy, co naprawdę myśli. Jego córka była zbyt drobna, zbyt delikatna, by wykonywać w gospodarstwie męskie prace, a bez względu na to, ile by nie jadła, nie chciała urosnąć większa. Był czas, kiedy Edward sądził, że problemowi temu zdoła

zaradzić w przyszłości niejaki Coby Packwood, który wyraźnie interesował się Laurą. Ona jednak odrzuciła jego zaloty i propozycję małżeństwa. I to nie tylko ze względu na to, że Coby nigdy nie porzuciłby sklepu rodziców, żeby za­ mieszkać wraz z nią na farmie teścia. Problem tkwił w samym Cobym, w jego stosunku do Laury. Był bardzo przystojnym blondynem, silnym, pięk­ nym, młodym... Jej jednak nie mieściło się w głowie, by mogła robić z nim to... co właśnie robią ze sobą małżonko­ wie. On dążył do bliskości, a ona się jej bała. Doświadczenia Laury w tym zakresie były żadne, bo nie było ku nim wcześ­ niej ani okazji, ani chęci. Oczywiście, interesowała się chło­ pcami, romansami, były to jednak wyłącznie czyste, dziew­ częce marzenia. Wielokrotnie próbowała porozmawiać z matką, dowiedzieć się od niej czegoś więcej, ale gdy tylko poruszała ów drażliwy temat, matka natychmiast przypomi­ nała sobie, że ma jakąś niecierpiącą zwłoki pracę i Laura w końcu dała za wygraną. Mary, gdy jej córka po raz ostatni wróciła do tematu po­ życia małżeńskiego, oświadczyła, że gdy przyjdzie pora, to Laura sama się dowie. Natura w tych sprawach jest najmą­ drzejsza, a przyzwoici ludzie nie rozmawiają o takich rze­ czach przy dziennym świetle. Kiedy więc tylko pojawiał się temat braku rąk do pracy, Laura czuła się winna. Wiedziała, że w jakiś sposób to przez nią ojciec i matka pracują tak ciężko i dlatego właśnie starała się pomagać im ze wszystkich sił, tak jak dzisiaj. Następnego dnia Laura wstała przed świtem, aby rozpalić ogień na palenisku. Później zwinęła siennik i wyszła na dwór. Drżąc z zimna w swej najgorszej, podszytej wiatrem sukience, umyła twarz wodą ze zbiornika na deszczówkę. Ranki zawsze były takie same. Ojciec szedł sprawdzać sznur na ryby lub wnyki na króliki, matka robiła coś do je-

dzenia, a Laura tarła prażoną cykorię i korzenie mlecza, by wrzucić je do gotującej się kawy. Przy śniadaniu wspólnie zaplanowali rozkład dnia. - Mamo, gdy skończymy z tatą pracę na polu, pomogę ci znosić jabłka do piwnicy. Masz na mnie z tym poczekać, sły­ szysz? - Zostały już tylko dwa kosze. Ned, jeśli chcesz na kola­ cję królika, musisz mi naostrzyć nóż do ściągania skóry. Przedwczoraj wykopywałam nim cebulę, sam wiesz, że zie­ mia jest twarda jak cegła. Lauro, gdy wyjdziesz na zewnątrz, wyrzuć resztki mamałygi do beczki z żółwiami. Laura zmarszczyła nos. Nie cierpiała wyparzać i sprawiać tych nieszczęsnych stworzeń, a jednocześnie najbardziej na świecie lubiła właśnie żółwie mięso. W beczce zawsze znaj­ dowało się kilka żółwi. Karmione były mąką i zieleniną, że­ by mięso straciło lekko zatęchły zapach szlamu i bagien. Niestety, to ona musiała z reguły je zabijać. Najpierw obci­ nać głowy, potem wrzucać do wrzątku... Brrr, ochydztwo! Czy jej brat, gdyby go miała, wykonywałby takie zajęcia? To pytanie Laura zadawała sobie już nie raz. Pewnie nie. Brat, jako mężczyzna, byłby dobry do karczowania lasu, uprawy pól, zakładania pułapek na zwierzęta i łowienia ryb. Najpaskudniejsze prace zawsze spadały na barki kobiet. Spojrzała na ojca. Nie miała mu za złe, że pragnie syna. Kochała go, bo wiedziała, że i on ją kocha. Edward Gray sięgał właśnie po czapkę, gdy nagle znieru­ chomiał. Jego wzrok powędrował w stronę strzelby, którą poprzedniego wieczora załadował i postawił obok paleniska, co nieco zdziwiło Laurę, gdyż ojciec nigdy wcześniej tego nie robił. - Ktoś nadchodzi - oświadczył cicho. - Mary, weź dziewczynę i znieście do piwnicy jabłka. Natychmiast. Oczy Laury rozszerzyły się. Nie pamiętała, żeby ojciec kie-

dykolwiek mówił takim tonem. Nie widziała też nigdy u nie­ go podobnego wyrazu twarzy. Malowała się na niej ostroż­ ność, skupienie, koncentracja... Nie, wcale nie strach, lecz napięcie i czujność. Po chwili do wnętrza chaty dotarł dźwięk końskich pod­ ków na twardej ziemi, a następnie rozległ się donośny męski głos: - Ned, słyszysz? Zabieraj kobiety i uciekaj! Szybko! Matka i córka, stojąc już na schodach prowadzących do piwnicy, spojrzały na siebie niepewnie, a następnie przenio­ sły wzrok na Edwarda, który chwycił strzelbę i otworzył skrzypiące drzwi. - Zaczekajcie tu chwilę - sapnął przez ramię. - Czy to nie James Burrus? - zapytała cicho Laura. Ojciec nie odwrócił się w jej stronę. Stojąc w progu, za­ pytał krótko przybysza: - Co jest, James? -- Musicie się ukryć, Ned - odpowiedział mu zatrwożony głos. - Te cholerne czerwone diabły palą wszystko, co spot­ kają na drodze! - Którzy? - Do licha, czy to ważne! Wszyscy są siebie warci! Jadę do Thompsona, stamtąd postaram się wrócić do sklepu Pack- wooda. Jeśli zbierze się odpowiednią ilość ludzi i broni, prze­ trzymamy do chwili nadejścia pomocy. Bywajcie! - I co, tato? Do piwnicy? - zapytała Laura z rozsze­ rzonymi ze strachu oczami, gdy jeździec oddalił się pospie­ sznie. - Skoro wszystko palą, to nie - odparł zwięźle Edward. - Zbierzcie koce i tyle żywności, ile zdołacie unieść. Popły­ niemy na wyspę. Rodzice rzucili się do zgromadzonych zapasów i zaczęli je układać do płóciennych worków. Laura stała niczym spa­ raliżowana. Miała wrażenie, że jest jedynie niematerialnym

cieniem, przyglądającym się, jak jakieś dwie obce jej osoby miotają się po znajomej izbie, zgarniając do worków wszy­ stko, co wpadnie im w ręce. - Ruszaj się, dziewczyno! - ponagliła ją matka, która przecież nigdy wcześniej nie podnosiła głosu. - Będziemy tam bezpieczni, zobaczysz - powtarzał go­ rączkowo ojciec. - Dzicy nie dotrą na wyspę... Zanim minie to zamieszanie, schronimy się u mnie... w moim starym do­ mku rybackim. No, pośpiesz się, kobieto! Zostaw już tę żyw­ ność! Wolę zachować głowę na karku niż pełny brzuch! Laura otrząsnęła się z chwilowego odrętwienia. Podbiegła do wieszaków, ściągnęła z nich jakieś ubrania, po czym za­ garnęła z paleniska gorący jeszcze imbryk. Wybiegli w popłochu z chaty. Ned pierwszy, ciągnąc żonę za rękę, za nimi Laura. Do ciemnych wód rzeki Pamticoe, na której Ned trzymał niewielką łódź, prowadziła szeroka ścież­ ka, wijąca się wśród olbrzymich drzew. To nie dzieje się naprawdę, myślała Laura, biegnąc co sił za rodzicami. To tylko sen. Ostatniej nocy zasnęła, myśląc o dzikich, i teraz po prostu śni się jej jakiś okropny koszmar, który przecież nie może być rzeczywistością. Za chwilę obu­ dzi się, wstanie, rozpali ogień w piecu i zacznie mielić po­ ranną kawę... A jednak nie był to sen. Gdy dotarli do zakrętu, który za­ słaniał z chaty widok na rzekę, Laura odwróciła się, aby po raz ostatni rzucić okiem na dom zatopiony w mętnym świetle świtu. W płucach paliło ją żywym ogniem. Dyszała ciężko, ściskając w rękach tobół z odzieżą, imbryk i tępy nóż matki do zdzierania skór. W chłodnym, szarym powietrzu było coś zatrważająco in­ nego. Poprzez znajomy zapach rzeki, rozpalonych słońcem drzew i gnijących pnączy, wyczuła inną woń - ostry, gryzący dym. Nie przyjazny zapach ognia w palenisku pieca, lecz ciężki, duszący dym...

- Lauro, pośpiesz się, dziecko! - wrzasnęła Mary Grant i wtedy, zanim zamarło jeszcze echo jej słów, rozległ się inny dźwięk. Cichy... wcale nie zatrważający, a jednak Laura poczuła, że cierpnie jej skóra. - Mamo - szepnęła i nogi zaczęły ją nieść w stronę matki jakby bez udziału świadomości. Nie słyszała, jak uderza o ziemię upadające ciało, nie sły­ szała urwanego w połowie przekleństwa i kolejnego głuche­ go odgłosu. Słyszała jedynie tupot własnych stóp, słyszała szeptane przez siebie urywane słowa modlitwy, a później już nic nie słyszała. Poczuła smród, poczuła ból. A jeszcze później wszystko przestało istnieć. Następne, co zapamiętała, to że wbiła paznokcie w czyjeś gołe ramię, które chwyciło ją za szyję i zaczęło dławić, po czym biegła dalej w kierunku miejsca, gdzie leżało ciało jej matki. Pamiętała nawet, że jakaś siła obaliła ją na ziemię, a ona rozpaczliwie wierzgnęła nogami, próbując się wyswo­ bodzić. Pamiętała jeszcze, że jej stopa trafiła w coś twardego i śliskiego, ale później nic już nie pamiętała z wyjątkiem smrodu i bólu. Jak przez mgłę przypominała sobie jedynie, że wbiła zęby w dłoń, która zakrywała jej usta, że ogarnęły ją mdłości od wstrętnego, tłustego smaku skóry. Następnie dotarło do niej stłumione przekleństwo w nie znanym języku. Jeszcze tyl­ ko oślepiający błysk światła i cały świat znikł w jednej se­ kundzie. Spowił ją dobrotliwy mrok, gdyż pewnych rzeczy nigdy by nie zdołała zapomnieć. Gdy ponownie otworzyła oczy, światło było inne. Spo­ strzegła to na ułamek sekundy przed tym, jak ujrzała jego. Klęczał nad nią, twarz miał ciemną, kanciastą i zakrzepłą

w przerażającym wyrazie gniewu. Oczy lśniły mu niczym najgorętsza część płomienia, tam gdzie ogień nabiera niebie­ skiej barwy. Trzymał ręce na jej ramionach. Dotknął jej twarzy. W jednej chwili opuścił ją lęk, a jego miejsce zajął ból. Jej głowa... Boże wielki, co stało się z jej głową? I nogi... ale największy ból czuła między udami. Czuła tam palenie, jakby ktoś rozdarł ją, a ranę natarł solą. Dziki zamierzał ją zabić, a ona nie była w stanie wykonać żadnego ruchu... Nic nie mogła zrobić, tylko leżeć i spoglą­ dać w owe ciemne, płonące oczy. Na twarz kapnęła jej kropla wilgoci, po chwili następna. Padał deszcz. Deszcz! Leżała na ziemi z nachylającym się nad nią nagim dzikusem, a jej usta... - Mamo? tato... ? - próbowała zawołać, lecz z jej ust nie wydobył się żaden dźwięk. Zacisnęła pięści. Jedną ręką chwyciła imbryk, który wy­ padł z toboła, i bez namysłu wyrżnęła nim z całych sił dzi­ kusa w twarz. Runął do tyłu, a Laura zaczęła pełznąć w stronę zarośli. Na chwilę spotkali się wzrokiem. Napastnik krwawił. Rozbi­ ła mu głowę. Błagała w duchu Boga, żeby cios okazał się śmiertelny. Co on jej zrobił? Gdzie była jej matka? Czekała, aż dogoni ją ona, Laura... stała przy ścieżce... Dziewczyna potrząsnęła głową, próbując zebrać myśli, ale ból sprawił, że świat jeszcze bardziej zaczął wirować przed jej oczami. Padało. Po raz pierwszy od miesięcy padał deszcz i Lau­ ra była mokra... Wszystko było mokre. Włosy, ubranie, jej... Wielki Boże, przecież była naga! - T-tato? - Gdy mówiła, bolała ją krtań i całe gardło. Gdy się ruszała, bolało ją całe ciało. Powoli odwróciła się

i popatrzyła na dzikusa, który wciąż klęczał na ziemi w miej­ scu, w którym się od niego odtoczyła. - Co im zrobiłeś? Zaczął dźwigać się z ziemi, a ona próbowała uciekać na czworaka. Gdyby tak miała nóż! - Zostaw mnie! Jeśli się zbliżysz, zabiję cię! Co zrobiłeś tacie? Gdzie jest moja matka? Nie czekając na odpowiedź, Laura podniosła się z ziemi. Musiała uciekać... uciekać do domu. Zataczając się, potyka­ jąc o wijące się na ziemi pnącza, na oślep ruszyła biegiem między drzewami. Biegła, oczekując w każdej chwili cuch­ nącej, brudnej dłoni, która znów zaciśnie się jej na gardle. Jeśli tylko zdoła dobiec do chaty, będzie bezpieczna. Wszyscy będą bezpieczni, powtarzała w myślach, posuwając się ostatkiem sił w stronę budynku. Gęsta chmura ciemnego, gryzącego dymu, który dobywał się ze środka, dławiła dech, ale dopiero gdy Laura upadła w progu otwartych drzwi, do­ tarło do niej, że chata płonie. Piwnica - pomyślała z nadzieją. Ona nie spłonie, bo wy­ kopana jest w ziemi. Może się w niej ukryć i poczekać, aż tamten odejdzie, a wtedy ona wróci nad rzekę, znajdzie łódź i popłynie na wyspę. Jej rodzice po prostu ją wyprzedzili. Są już na miejscu i na nią czekają. Na pewno bardzo się mar­ twią. Matka upadła... Tak, upadła, bo była bardzo zmęczo­ na. .. położyła się przy ścieżce, aby odpocząć. Przetarła oczy. Piekły ją od łez i dymu, którego wszędzie było pełno. Wadliwie wykonany komin zawsze kopcił, gdy wiały wschodnie wiatry. A właśnie wschodnie wiatry przy­ nosiły zazwyczaj deszcz. Z oddali dobiegł ją jakiś dziwny, zawodzący głos. - Nie, nie, nie, nie, nie...! Wzdrygnęła się ze strachu, doczołgała do włazu piwnicy i wpełzła do środka. Teraz poczuła, że drży z zimna. To bar­ dzo dobrze, że jestem goła, pomyślała przekornie. W prze­ ciwnym razie suknia przemokłaby mi do suchej nitki.

Spojrzała po sobie. Tak naprawdę nie była całkowicie po­ zbawiona okrycia. Wokół talii i nóg pętał się jej strzęp mu­ ślinu, a jedno ramię wciąż okrywała część rękawa. Ciekawe, jak daleko dojdzie, osłonięta jedynie kawałkiem materiału na biodrach? Krążąca Burza zaklął pod nosem i zaczął spuszczać do wykopanego dołu dwa ciała. A przecież go ostrzegał... Czyż nie tak? Dlaczego ten uparty głupiec nie uciekł poprzedniego wieczoru, kiedy jeszcze był ku temu czas? Mógł przecież z łatwością dotrzeć do garnizonu w Bath Towne. Otarł przedramieniem spływający na brwi pot, w rozcię­ ciu nad prawym okiem poczuł pieczenie soli. Zapewne po­ winien był ruszyć za dziewczyną, ona jednak była zbyt prze­ rażona, aby dotarły do niej jakiekolwiek racjonalne argumen­ ty. Jak wszyscy ludzie jej rasy uważała, że czerwonoskórzy są bez wyjątku tak samo źli. Gdyby obok siebie stanęli on i Trzy Żółwie, nie dostrzegłaby między nimi różnicy. Pozwolił jej odejść, wiedząc, że chwilowo nic jej nie gro­ zi, a sam zajął się pogrzebem jej rodziców. Żadna dziewczy­ na, zwłaszcza tak brutalnie zaatakowana i zgwałcona, nie po­ winna patrzeć na straszliwie okaleczone ciała ojca i matki. Już i tak zapewne na zawsze pomieszał się jej rozum. Krążąca Burza pomyślał o złotych włosach, świetlistych, szarych oczach i zgrabnej sylwetce dziewczyny, których wi­ dok zaledwie wczoraj tak go poruszył. Uniósł twarz i pozwo­ lił uderzać o nią kroplom deszczu. Owe przepyszne włosy były teraz brudne, zmierzwione i zbrukane krwią. Żywe, roześmiane, szare oczy wypełniał zapewne mrok i ból. Długo stał na deszczu, który powoli łagodził przepełnia­ jącą go nienawiść. Wreszcie zasypał głęboką mogiłę, ufor­ mował kopiec z ziemi i ruszył w stronę chaty. Ze znalezio­ nych tam dwóch kawałków drewna zrobił krzyż. Być może dziewczyna znajdzie pociechę w tym, że ktoś zajął się po-

grzebem jej rodziców... Choć z drugiej strony nie był pe­ wien, jakie też Wielki Kishalamaquon ma zamiary wobec du­ chów swych dwojga białoskórych dzieci. Gdy ustawił już krzyż, ruszył na poszukiwania dziewczy­ ny. Chciał jej powiedzieć, że rodzice zostali pochowani god­ nie i po chrześcijańsku. Właściwie to powinien zaopiekować się nią. Tylko jak? Mógł ją naturalnie zabrać ze sobą, ale dokąd? Do jej ludu? W jaki sposób? On, Czerwonoskóry, miałby pokazać się w pobliżu sadyb białych osadników? Po tym, jak inni India­ nie w ciągu jednej nocy spalili siedem farm, a ich mieszkań­ ców okrutnie wymordowali? Mógł też ją zabrać do swojej wioski, ale ona zapewne się na to nie zgodzi. Z drugiej strony, znając grożące niebezpie­ czeństwo, jego pobratymcy również nie zechcą jej przyjąć. A gdyby nawet, to dziewczyna jest zapewne zbyt przerażona, by zaufać komuś, kto ma skórę ciemniejszą niż jej własna. Jeśli więc odrzuci jego pomoc, jedyne co mu pozostanie, to w przebraniu Johna Walkera udać się do białych i powiado­ mić ich o tym, co się wydarzyło. Wtedy przyjadą po nią. Bę­ dzie miała opiekę. A wówczas on wyruszy tropem Trzech Żółwi. Nad głową Laury rozległy się czyjeś kroki, po czym za­ padła cisza. Dziewczyna drgnęła, słysząc skrzypienie desek. Na górze, nad piwnicą ktoś był. Kto? Czy człowiek, który dokonał tych straszliwych rzeczy, czy któryś z sąsiadów... może przyjaciel? Bała się poruszyć, a jednocześnie bała się siedzieć cicho. Wracał jej zdrowy rozsądek. Zdrowy rozsądek podpowiadał, że nie powinna tu tkwić sama, bez nadziei na pomoc. Może powinna zaryzykować, zawołać... ? Gdy otworzyły się drzwi w podłodze, wcisnęła się głębiej za skrzynię z rzepą. Z dłonią przyciśniętą do ust pilnie ob-

serwowała drabinę. Tu, w piwnicy, panował głęboki pół­ mrok, lecz widząc gołą stopę na szczeblu drabiny, nie mogła mieć wątpliwości, kto schodzi do jej kryjówki. To on! Ten dziki diabeł! Przyszedł po nią, ale tym razem ona da mu odprawę. Ostra, szeroka klinga, której ojciec używał do przecinania korzeni, gdy kopał tę piwnicę, już na niego czekała. Laura zacisnęła dłoń na rękojeści. Miała tylko jedną szansę, później siła napastnika weźmie górę. Ale wcale się go nie bała. Chodź tu dzikusie, no, podejdź bliżej... - mówiła do sie­ bie w duchu. Teraz już wiem, że matka wcale nie odpoczy­ wała. .. a tata wcale nie odszedł, zostawiając nas na pastwę losu. Zabiłeś ich. Tak samo, jak próbowałeś zabić mnie. No, podejdź bliżej, jeszcze trochę... Kiedy mroczna postać dotarła do końca drabiny i zaczęła się rozglądać, Laura ujęła żelastwo w obie ręce i wzniosła je nad głowę. Na razie jej nie widzi. Kiedy odwróci się plecami, ona uderzy. Odrażająca, mordercza bestia... dopadła ją, zgwałciła. Podejdź jeszcze bliżej, przynagliła go w duchu. Jeszcze jeden krok. Napastnik jednak, zamiast podejść ku niej, zwrócił tylko głowę w jej stronę, pozostając poza zasięgiem lśniącego w ciemnościach ostrza. Spostrzegł ją natychmiast. Znieru­ chomiał. Krążąca Burza wiedział, czego może się spodziewać. Za­ panował nad odruchem, aby wziąć dziewczynę w ramiona i pocieszyć. Z miejsca, w którym stał, czuł prawie emanują­ cy od niej strach, a w panice na różne rzeczy było ją stać. Spoglądali na siebie w panującym w piwnicy półmroku. Żadne z nich nie odważyło się odezwać. Początkowo nie wi­ dział jej oczu, ale kiedy odnalazł ów zalękniony wzrok, były to oczy roccomne, kogoś, kto stracił rozum. Postąpił krok, wpatrując się w Laurę, jakby była zwierzę-

ciem, które pragnie zahipnotyzować. Poprzez gryzący dym wciąż tlącego się drewna powoli wyciągnął rękę. Zareagowała szybciej niż się spodziewał. Było to jak bły­ skawiczny ruch atakującego węża. Ujrzał błysk żelaza, usły­ szał świszczący dźwięk wciąganego w płuca powietrza i w ostatniej chwili cofnął się. Nie cofnął jednak wyciągniętej dłoni. Z ciemnej skóry płynęła krew. Przez chwilę żadne z nich nie wykonało ruchu. I wtedy, bez słowa, Indianin odwrócił się i ruszył w górę po drabinie, zostawiając kobietę waurraupa jej strachowi i ża­ łości.

ROZDZIAŁ 2 Krążąca Burza zdjął z siebie lnianą koszulę, ściągnął skó­ rzane spodnie i zwinął ubranie w ciasny tobołek, który wcis­ nął z kolei w czarny kapelusz o szerokim rondzie. Pogardzał ubraniem białych ludzi, ale czasami okazywało się ono nie­ zbędne. Rozprostował swe potężne ramiona i przez chwilę napawał się swobodą. Następnie uklęknął na brzegu rzeki i zanurzył głowę w jej toni. Woda spłukała z włosów czer­ wony barwnik i długie do ramion warkocze ponownie stały się czarne niczym skrzydła kruka. Przedstawiając się jako John Walker, Krążąca Burza spot­ kał się ze starszym Packwoodem, który obiecał pojechać po dziewczynę. Teraz Indianin mógł ruszyć w pościg za czło­ wiekiem, który ją zgwałcił. Deszcz wprawdzie ustał, ale bagna z pewnością będą bar­ dzo grząskie. Jeśli Trzy Żółwie przebył rzekę i wrócił do swej wioski Seconiac, trudno będzie iść jego tropem. Być może jednak skręcił na południe. W miasteczku Rau- daugua-quank przebywało pięćdziesięciu ośmiu wojowni­ ków. Kolejnych piętnastu w Island, głównej osadzie Indian Pamticoe. Miejsca te znajdowały się stosunkowo niedaleko i dotrzeć do nich można było po łatwej, trwającej pół dnia wędrówce. Wszyscy zaś pochodzący stamtąd wojownicy, po­ dobnie jak Mattamuskeetowie i jak plemię Trzech Żółwi, przyłączyli się do rebelii Hancocka. Pewnym ruchem, nie okazując najmniejszych emocji, In­ dianin wyciągnął z porastających brzeg rzeki zarośli wydrą­ żoną w pniu łódkę. Klęcząc na szerokim dziobie, odepchnął

się od brzegu, sięgnął po wiosło i zawróciwszy zręcznie, skierował się na drugi brzeg rzeki. Postanowił, że najpierw uda się do Seconiac. Kiedyś bez strachu odwiedzał i Seconiac, i Raudaugua-quank, pojawiał się w Island i w innych wsiach. Kiedyś, gdy nie miał jeszcze tylu wrogów. Ale te czasy minęły bezpowrotnie. Laura odważyła się w końcu opuścić piwnicę pod niemal doszczętnie spaloną chatą. Nie wiedziała dokładnie, ile czasu upłynęło, odkąd napastnik zostawił ją samą. W każdej chwili spodziewała się ujrzeć na drabinie lśniącą tłuszczem, gołą stopę; wyczekiwała kolejnego ataku, kolejnego ciosu pięścią w głowę. Nic takiego jednak już się nie wydarzyło. Wokół niej pa­ nowała niepokojąco głucha cisza, której nie mąciło nawet nocne pohukiwanie sowy. Po nocy wstał nowy dzień, później znów zapadł zmrok, wreszcie, nie doczekawszy się jakichkolwiek oznak bliskości napastnika, Laura zdecydowała się wyjść. Nie mogła prze­ cież tkwić w tej piwnicy na wieki. Na palcach podeszła do drabiny i zaczęła się po niej wspinać. Ze zmęczenia, a z pew­ nością też i ze strachu, kolana trzęsły się pod nią, tak iż my­ ślała, że nie utrzymają ciężaru jej ciała. Wysunęła głowę ponad powierzchnię wypalonej podłogi. Przez krótką chwilę, która wydawała się wiecznością, obser­ wowała dziurę w dachu. Na tle księżyca i gwiazd nie dojrza­ ła jednak sylwetki przyczajonego dzikusa. Czyżby więc dał jej spokój? Rozejrzała się wokół. Część ściany spaliła się, zanim deszcz zdążył ugasić ogień. Gdyby nie ten deszcz, cała chata spaliłaby się do fundamentów, a wtedy zwęglone belki spad­ łyby na nią i pogrzebały żywcem w piwnicy. Jakżeż dumny był ojciec z ich chaty. Ponieważ Mary nie znosiła kurzu, zrobił nawet z desek prawdziwą podłogę. I oto

teraz ta podłoga, ten dach, wszystkie te długie godziny spę­ dzone na zalepianiu gliną i mchem szczelin między belkami - wszystko przepadło, poszło na marne. Najwyższym wysiłkiem woli, wciąż licząc się z tym, że w każdej chwili śmierć może stanąć przed jej oczyma, Laura zmusiła się do przestąpienia progu i wyjścia z chaty. Kiedy spodziewany atak nie nastąpił, odważyła się pójść dalej. Poszła w stronę rzeki, ścieżką, wzdłuż której walała się porozrzucana, pogubiona w czasie panicznej ucieczki od­ zież, aż dotarła w końcu do grobu, którego w tym miejscu nigdy nie było. Nie spostrzegłaby go nawet, gdyby w tej właśnie chwili zza chmur nie wyszedł księżyc i nie oświetlił drewnianego krzyża. Serce natychmiast podpowiedziało jej, kto spoczywa w tej mogile. Kto leży zasypany żyzną, ciemną ziemią. Gwałtownie wciągnęła w płuca powietrze. A więc nie żyją. Właściwie pogodziła się już wcześniej z tą myślą, teraz tylko znalazła jej potwierdzenie. Skąd jednak ta mogiła, ten widomy znak, że gdy ona kryła się w piwnicy, ktoś tu był? Kto odnalazł i pochował ciała ojca i matki? Uklękła i dotknęła ręką niezdarnie wykonanego krzyża, jakby w szorstkim drewnie chciała znaleźć cząstkę utraco­ nych rodziców. Długo płakała, a kiedy już zabrakło jej łez, zaczęła złorzeczyć i bluźnić. Przeklinała okrutny świat i bez­ sensowną śmierć najbliższych, przeklinała Indian, przeklina­ ła to, że jeśli nawet pojawił się z pomocą któryś z sąsiadów, to i tak przybył za późno. Była tak bardzo pogrążona w rozpaczy i bezsilnej złości, że nie zastanowiło jej to, że kimkolwiek był człowiek, który pochował ich zwłoki, nie próbował odnaleźć jej, Laury, ich córki, zupełnie jakby nie miał czasu. Księżyc zaczął chylić się już na zachodnią stronę nieba, kiedy podniosła się z kolan i wytarła łzy. Nie zawracając so­ bie głowy bielizną i halką, nałożyła na gołe ciało najlepszą

sukienkę, a resztę odzieży ponownie zawinęła w koc, który zarzuciła na plecy. Miała coraz mniej czasu. Świt był blisko, a w dziennym świetle łatwiej byłoby ją zauważyć niż teraz, pod osłoną nocy. A przecież z łódki należało jeszcze wygar­ nąć wodę. Jeśli więc chciała dotrzeć na wyspę przy świetle księżyca, musiała się bardzo śpieszyć. Powoli wracała jej zdolność oceny sytuacji. Zupełnie jak­ by delikatny wiatr, który rozgonił chmury, rozwiał też mgłę, zaciemniającą dotąd jej umysł. Laura doskonale wiedziała, co powinna zrobić, i zdawała sobie sprawę z tego, że jest w stanie to wykonać. Wyspę powinna odnaleźć bez trudu - była największa w tej okolicy i jako jedyna porośnięta lasem. Jeśli nie myliła jej pamięć, cel podróży położony był po pra­ wej stronie, niemal w samym ujściu rzeki do morza. I choć od chwili, gdy ostatni raz odwiedziła chatkę rybacką swego ojca, upłynęły trzy lata, z całą pewnością, kiedy już trafi na wyspę, bez kłopotu odnajdzie również i ten skromny, skle­ cony z nierównych belek domek. Księżyc w swej wędrówce na zachód wyłaniał się i cho­ wał za chmurami. Laura, pozbywszy się wreszcie nadmiaru wody w masywnej łodzi, sięgnęła po jedno z prymitywnie wykonanych wioseł. Od dawna nie używane, było szorstkie i pełne drzazg. Chata... Po której stronie wyspy stoi chata? Od strony sta­ łego lądu, czy od strony morza? Mniejsza o to, jakoś ją znajdzie. Ojciec nauczył ją polegać na samej sobie. Zawsze pragnął mieć syna, więc Laurę tra­ ktował jak mężczyznę. I całe szczęście. Umiała dzięki temu dużo więcej niż tylko tkać, szyć, gotować i zajmować się dziećmi. Ponieważ przez jakiś czas nie odważy się pojawić na stałym lądzie, wyspa na dłużej stanie się jej domem, a tam nie będzie sklepu Packwooda, w którym można kupić wszy­ stko, czego człowiekowi brakuje do szczęścia. Łódź była ciężka, szeroka i aby nią sterować, Laura mu-

siała użyć nie lada wysiłku. Niebawem jednak silne fale od­ pływu zaczęły nią obracać. Dziwne, zamiast wpaść w roz- pacz, popadła raczej w wściekłość i znów, ku swemu zdu­ mieniu, zaczęła przeklinać. Zaskoczyło ją bardzo bogactwo własnego słownictwa, ale przecież była córką osadnika. Zamiast pisać romantyczne wiersze, kierowała zaprzęgami wołów, a zwierzęta te nie zwracały najmniejszej uwagi na formę, w jakiej wydaje się im polecenia. Przeklinał jej ojciec, przeklinała i ona, choć do tej pory zdarzało się to niezmiernie rzadko. Niebawem klęła już nie tylko na nieposłuszną łódź, ale również na swój los, który pozbawił ją rodziców, odebrał dom i wszystko, co było bliskie jej sercu. Zapłaci mi za to, powtarzała sobie, wkładając wszystkie siły w wiosłowanie. Do końca życia nie zapomni tych ster­ czących kości policzkowych, orlego nosa, ust wykrzywio­ nych w pełnym okrucieństwa grymasie. I oczu. Zawsze sądziła, że Indianie mają oczy czarne, ale w tym przypadku gotowa była przysiąc, że napastnik miał błękitne źrenice. Jak płomień w najgorętszym punkcie, tuż przy knocie świecy lub nad powierzchnią tlącego się polana. Zapłaci jej za to. On też umrze. Za pierwszym razem nie widziała go - uderzył ją od tylu, tak że nawet nie zdążyła krzyknąć. Nigdy jednak nie zapomni jego pełnego nienawi­ ści spojrzenia, gdy odzyskawszy przytomność, ujrzała go klęczącego nad sobą. Kiedy zszedł po drabinie do piwnicy, również niezbyt wyraźnie widziała jego twarz. Zauważyła tylko, że jest wy­ soki - wyższy nawet od Coby'ego Packwooda. Tak, jeśli kie­ dyś znów go spotka, rozpozna natychmiast. Jeśli nie po wzro­ ście lub tych nienawistnych, niebieskich oczach, to po ra­ nach, jakie mu zadała; po bliznach, które z pewnością po tych ranach pozostaną. A powinny zostać co najmniej dwie blizny - jedna nad okiem, druga na przedramieniu.