Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 129 805
  • Obserwuję517
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań691 309

Woods Sherryl - Randka z przeznaczeniem

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :767.7 KB
Rozszerzenie:pdf

Woods Sherryl - Randka z przeznaczeniem.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse W
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 204 stron)

SHERRYL WOODS Randka z przeznaczeniem

ROZDZIAŁ 1 Mack Carlton, słynny wśród kibiców ze swych szybkich ruchów i zręcznych uników na boisku, z powodzeniem wy- mykał się przez większą część miesiąca także swej ciotce Destiny, ale w końcu okazała się ona sprytniejsza niż wszyscy obrońcy liniowi, z którymi Mack spotkał się w czasie kariery piłkarskiej. Z pewnością miała też silniejszą niż oni motywację. Dopadnięcie go pozostawało więc tylko kwestią czasu. Parę tygodni wcześniej udało się jej ożenić jego starszego brata, Richarda, teraz więc wszystkie wysiłki skupiła na na- stępnym bratanku. Nie starała się nawet zachować dyskrecji, prezentując mu kolejne kandydatki na żonę. Mnogość kobiet nie była dla Macka niczym nadzwyczajnym, bo przecież opinia playboya przylgnęła do niego zasłużenie, ale żadna z tych, które wybierała Destiny, nie była w jego typie. Miały wypisane na twarzy, że znajomość traktują poważnie i per- spektywicznie, Mack zaś ani myślał angażować się poważnie i perspektywicznie. Kto jak kto, ale właśnie ciotka powinna zdawać sobie z tego sprawę. Podobnie jak jego starszy brat, wiedział, co to znaczy utracić ukochaną osobę. W przeciwieństwie do Richarda jednak, który na skutek tego traumatycznego przeżycia bał się zaangażować uczuciowo, Mack wolał myśleć, że jego niechęć do trwałych związków wynika raczej z pragnienia poznania jak największej liczby kobiet niż z lęku przed ewentualnym opuszczeniem. Po cóż ograniczać się do jednego dania, skoro ma się do dyspozycji cały bufet? Oczywiście, śmierć rodziców, którzy zginęli podczas katastrofy małego samolotu w górach Blue Ridge, kiedy Mack miał zaledwie dziesięć lat, wstrząsnęła nim, ale uraz nie pozostał w nim tak długo jak w Richardzie.

Nie wiedział, na ile zdołał przekonać o tym swojego brata i ciotkę, bo nawet młodszy brat, Ben, uważał, że cała ich trójka jest emocjonalnie zachwiana na skutek przeżytej tragedii. Mack jednak wiedział swoje, w każdym razie jeśli chodziło o niego samego. Po prostu piekielnie lubił kobiety. Wysoko cenił odmienność ich poglądów, ich podejście do życia, żywą inteligencję. No tak, takie określenia są jak najbardziej na miejscu, tak właśnie należy mówić, nawet jeśli w pobliżu nie było nikogo wtajemniczonego w jego prywatne, aż nadto męskie myśli. Prawdę mówiąc bowiem, najwyżej cenił w kobietach sposób, w jaki zachowywały się w jego ramionach, ich delikatną skórę i namiętne reakcje. Sprawiała mu, oczywiście, przyjemność sympatyczna rozmowa, jak każdemu mężczyźnie, ale tak naprawdę to uwielbiał intymność seksu, niezależnie od tego, jak okazywała się złudna i ulotna. Przesadą byłoby utrzymywać, że jest uzależniony od seksu, ale trochę zamieszania w pościeli sprawiało, że krew za- czynała mu żwawiej płynąć w żyłach. Może w tym właśnie kryje się sedno sprawy? Może najbardziej lubi w seksie to, że pobudza go do życia i pozwala zapomnieć o tym, czego do- wiedział się już w dzieciństwie - że życie jest krótkie, a śmierć czyha na każdym kroku? Być może, rzeczywiście został mu jakiś uraz i lęk po wypadku rodziców. Rozmyślania nad tym niezwykle ważnym odkryciem przerwało mu wkroczenie Destiny do siedziby klubu, gdzie urządził sobie spokojną przystań jako współwłaściciel druży- ny, w której niegdyś grał. Był tak zaskoczony niespodziewa- nym pojawieniem się ciotki w tym bastionie męskości, że znieruchomiał i wpatrywał się w nią szeroko otwartymi oczami. - Unikałeś mnie - przypomniała z figlarnym uśmiechem, siadając naprzeciwko.

Miała na sobie jasnobłękitny kostium, doskonale podkre- ślający kolor oczu. Jak zawsze, sprawiała wrażenie, że dopiero co wyszła z salonu piękności, ale nie przypominała osoby ze zdjęć robionych w okresie, gdy gdzieś na południu Francji zajmowała się malarstwem. Wyglądała na nich trochę obco i egzotycznie. Mack zastanawiał się niekiedy, czy ciotka tęskni za tamtymi latami, czy żałuje życia, które porzuciła, by wrócić do Wirginii i zająć się trzema osieroconymi bratankami. Jako dziecko nigdy nie odważył się o to spytać, bo bał się, że jeśli przypomni jej to, co dla nich poświęciła, popędzi z powrotem do Europy. Później zaś uznał, że jej obecności i zadowolenia z życia, na które się zdecydowała, może już być pewien. Rzucił ciotce chłodne spojrzenie, zdecydowany nie dać po sobie poznać, że jej przybycie wywarło na nim wrażenie. W stosunkach z Destiny najlepszą taktyką było nieokazywanie nawet cienia słabości. - Wydaje ci się - odparł beznamiętnie. Destiny zachichotała. - Czyżby? Nie wymknąłeś się wczoraj wieczór tylnymi drzwiami od Richarda i Melanie? Przecież widywałam twoje plecy tak często na boisku, że trudno by mi było pomylić je z czyimiś innymi. Do licha! A już mu się wydawało, że tak sprytnie się ewakuował. Oczywiście, istniała i taka możliwość, że to brat się wygadał. Richard uważał bowiem, że Mack trochę za dobrze się bawił udanymi manewrami Destiny, które dopro- wadziły do małżeństwa z Melanie, i teraz bardzo chciał mu odpłacić pięknym za nadobne. - Naprawdę mnie zauważyłaś, czy to Richard wszystko wypaplał? - spytał otwarcie. - Wiem, że tylko czeka, bym podzielił jego los i wpadł w jedną z tych twoich pułapek. - Twój brat nie jest paplą! - obruszyła się Destiny. - A ja mam doskonały wzrok. - Obrzuciła go taksującym spojrzeniem. - Czego się właściwie boisz, Mack? - spytała.

- Myślę, że obydwoje znamy odpowiedź na to pytanie. Podejrzewam także, że właśnie w tej sprawie składasz mi wizytę. Przyznaj się więc, co masz w zanadrzu, Destiny. Za- nim odpowiesz, ustalmy, że moje życie osobiste jest wyłącz- nie moją sprawą, i że doskonale daję sobie z tym radę. - O tak. - Ciotka spojrzała na niego niewinnie. - Poznać już choćby po tych wszystkich rubrykach plotkarskich. Cóż, to wysoce niestosowne, Mack. Możesz nie mieć bezpośrednich kontaktów z Carlton Industries, ale wiesz, że rodzina cieszy się szacunkiem w tym mieście. Powinieneś o tym pamiętać, zwłaszcza że Richard przymierza się do kariery politycznej. Znał te argumenty, bo Destiny miała zwyczaj zagrywać kartą rodzinną. Zdziwił się jednak, że znowu korzysta z taktyki, która już kiedyś tak fatalnie ją zawiodła. - Większość ludzi potrafi nie utożsamiać mego brata ze mną. A poza tym jestem dorosły - przypomniał, jak już wielokrotnie wcześniej. - Dorosłe są również kobiety, z którymi się spotykam. Nikomu nic złego się nie dzieje, nikt nikogo nie krzywdzi. - I jesteś zadowolony ze swego życia? - spytała Destiny z niedowierzaniem. - Oczywiście. Nie mógłbym czuć się szczęśliwszy - zapewnił. Pokiwała głową z namysłem. - No cóż, skoro tak... Wiesz, że twoje szczęście zawsze było dla mnie najważniejsze. Twoje i twoich braci. Mack obserwował ją spod zmrużonych powiek. Destiny nie zrezygnuje ze swoich planów, dopóki istnieje choć odrobina nadziei. Inaczej Richard nie byłby teraz żonaty. Mack powinien o tym pamiętać. - Doceniamy, że nas kochasz - zaczął ostrożnie. - Cieszę się jednak, że podzielasz moje zdanie, jeśli chodzi o wybór dziewczyn, że przyznajesz mi prawo do tego wyboru. Muszę przyznać, że odetchnąłem z ulgą.

- Mogłam się tego domyślać - powiedziała Destiny, z trudem kryjąc uśmiech. - Kobiety, z którymi ja bym cię chciała widzieć, najwyraźniej ci nie odpowiadają, bo gustujesz w osóbkach raczej mało skomplikowanych. Puścił mimo uszu ten przytyk. Słyszał podobne słowa już nieraz. - Czy mogę coś dla ciebie zrobić? - spytał uprzejmie. - Może potrzebujesz gadżetów klubowych na jedną ze swych aukcji dobroczynnych? - Nie, nie. Po prostu wpadłam, żeby cię wreszcie zobaczyć - wyznała z rozbrajającą szczerością. - Przyjdziesz któregoś wieczoru na kolację? - Teraz, kiedy już wiem, że nie zamierzasz mieszać się w moje życie osobiste, chętnie - odparł. - Czy na niedzielę przewidujesz czyjąś wizytę? - Oczywiście. - A więc przyjdę - obiecał. W końcu i tak będzie miała gości, jeśliby nawet do niedzieli straciła chęć ujrzenia bratanka. - Pójdę już, - Podniosła się z fotela. Mack odprowadził Destiny do windy. Znowu uderzyło go, że ciotka jest taka drobna, sięgała mu zaledwie do ramienia. Zawsze stanowiła jednak siłę, z którą należało się liczyć, i przez to wydawała się jakby wyższa. On ma prawie sto dziewięćdziesiąt centymetrów wysokości, może więc Destiny po prostu jest kobietą średniego wzrostu? A jeśli wziąć pod uwagę jej dynamiczną osobowość i niewyczerpane wprost zasoby energii, trzeba stwierdzić, że nie ma równych sobie wśród wpływowych kobiet Waszyngtonu - czy to wysokich, czy całkiem niskich. Tuż przed drzwiami windy ciotka posłała mu jeden ze swych najbardziej ujmujących uśmiechów, zarezerwowanych z reguły dla dyrektorów korporacji, od których chciała

wyciągnąć trochę dolarów na działalność charytatywną. Mack natychmiast stał się podejrzliwy. - Och, kochanie, byłabym zapomniała - rzuciła, sięgając do torebki po jakąś karteczkę. - Czy mógłbyś po południu wstąpić do szpitala? Dzwoniła do mnie doktor Browning z onkologii. Jeden z jej małych pacjentów jest w bardzo kiepskim stanie. To twój zagorzały wielbiciel, więc lekarka uważa, że twoje odwiedziny mogłyby go podbudować psy- chicznie. Mimo dzwonka alarmowego, który rozległ się nagle w głowie Macka, wziął kartkę z adresem. Niezależnie od prawdziwych zamiarów ciotki była to prośba, której nie sposób odmówić. Destiny zdawała sobie zresztą z tego sprawę, bo przecież wyrobiła we wszystkich swych trzech bratankach poczucie odpowiedzialności. Sława piłkarska Macka zaś sprawiła, że spełnianie podobnych próśb stało się częścią jego życia. Zerknął na zegarek. - Za dwie godziny mam spotkanie służbowe, ale po drodze wstąpię do szpitala - obiecał. - Dziękuję, kochanie. Wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć. - Destiny rozpromieniła się. - Powiedziałam doktor Browning, że przyjdziesz, choć na pewno nie przekazano ci, że dzwoniła w tej sprawie do ciebie. - A dzwoniła? - zdziwił się Mack. - Myślę, że nieraz, dlatego też stałam się dla niej ostatnią deską ratunku - dodała Destiny. Mack uśmiechnął się pogodnie, bo jego podejrzenia co do zamysłów ciotki rozwiały się bez śladu. - Postaram się to wyjaśnić - przyrzekł. - Ludzie z klubu wiedzą, że chodzę na takie spotkania, kiedy to tylko możliwe, zwłaszcza do dzieci. - Jestem pewna, że musiało nastąpić nieporozumienie - powiedziała ciotka. - Najważniejsze jednak, że tam pójdziesz.

A ja będę się modlić w intencji tego chłopca. Opowiesz mi wszystko w niedzielę. Niewykluczone, że będziemy w stanie coś jeszcze dla niego zrobić. Mack pochylił się i pocałował ciotkę w policzek. - To ty powinnaś tam chodzić. Z twoją pogodą ducha i optymizmem możesz poprawić humor każdemu choremu. - Jakież to miłe słowa, Mack. - W oczach Destiny rozbłysły radosne iskierki. - Zaczynam się domyślać, na czym opiera się twoje powodzenie u kobiet. Mack mógłby wyjaśnić, że to nie komplementy i słodkie słówka podbijają serca kobiet, z którymi się umawia, ale zdawał sobie sprawę, że nie o wszystkim może powiedzieć starszej pani, która w dodatku jest jego ciotką. Jeśli więc chce wierzyć, że powodzenie u kobiet bratanek zawdzięcza walorom towarzyskim, nie będzie jej wyprowadzał z błędu. Zaoszczędzi sobie w ten sposób kolejnego kazania. - To przecież gra, na litość boską! - zniecierpliwiła się Beth Browning, widząc oburzone spojrzenia kolegów z dziecięcego szpitala onkologicznego. - Gra, której dorośli mężczyźni poświęcają czas, a przecież powinni wykorzystywać przede wszystkim swe mózgi, a nie mięśnie. Oczywiście pod warunkiem, że ich mózgi w ogóle funkcjonują. - Mówimy o futbolu zawodowym - zaprotestował radiolog Jason Morgan, jak gdyby lekarka wypowiedziała ciężkie bluźnierstwo. - Chodzi o wygrane i przegrane. To tak jak j triumf dobra nad złem. - Ciekawe, czy tego samego zdania będą chirurdzy, którym przyjdzie składać kości dzieciaków po sobotnich meczach - zauważyła Beth. - Obrażenia w czasie meczu są nieomal rytuałem inicjacji - upierał się Hal Watkins. - I dobrodziejstwem dla was, ortopedów - uzupełniła Beth.

- Ejże, to nie fair. Nikomu nie sprawia radości widok rannego dziecka. - To trzymaj dzieci z daleka od boiska! - warknęła. Jason wyglądał na zdumionego. - No to kto będzie kiedyś grał zawodowo? - spytał bezradnie. - Och, dajcie spokój, po co w ogóle ktoś miałby to robić? - odparowała Beth, poruszona do żywego. Czytała o Macku Carltonie i jego awansie z gwiazdy futbolu na właściciela drużyny. Ten facet jest przecież prawnikiem z wykształcenia. Co za marnotrawstwo! Beth nie była bynajmniej wielbicielką prawników, zwłaszcza że to właśnie ich zachłanność doprowadziła do podwyżek w ubezpiecze- niach od błędów lekarskich, ale przecież dyplom to dyplom. - Bo to jest futbol, na litość boską! - wykrzyknął Hal, oburzony tak, jakby piłka nożna była równie nieodzowna do życia jak tlen. - Dajcie spokój, chłopcy. To tylko zabawa, ni mniej, ni więcej. - Beth odwróciła się w stronę Peytona Langa, hema- tologa, który na razie zachowywał milczenie. - Co ty o tym myślisz? - Nie licz na to, że cię poprę. - Peyton uniósł ręce w ob- ronnym geście. - Mam po prostu w tej sprawie mieszane uczucia. Niespecjalnie interesuję się futbolem, ale i nie robię problemu z tego, że ktoś się nim pasjonuje. - Nie uważasz za absurdalne, że tak dużo czasu, pieniędzy i energii marnuje się po to, by zdobyć jakiś głupi tytuł? - drążyła temat Beth. - A mistrzostwa świata? - Jason obstawał przy swoim. - Spójrzmy na to inaczej. Jest w tym mieście bogaty facet, który ma dość pieniędzy, by kupić najlepszych zawodników, a oni zapewnią mu ekscytujące chwile w niedzielne popołudnia - powiedziała zjadliwie. - Gdyby Mack Carlton miał jakieś prawdziwe życie, rodzinę, gdyby zajmował się czymś

poważnym, nie traciłby przecież pieniędzy na drużynę piłki nożnej. Zamiast spodziewanych okrzyków protestu w szpitalnej kawiarni zapanowała cisza. Koledzy, najwyraźniej speszeni, wymienili zmieszane spojrzenia. - Nie zmienisz zdania? - spytał Jason, patrząc na nią osobliwym, błagalnym niemal wzrokiem. - Dlaczego miałabym zmieniać? - Wzruszyła ramionami. - Ponieważ jestem niemal pewny, że na początku rozmowy wspomniałaś o ściągnięciu tutaj Macka Carltona, żeby odwiedził Tony'ego Vitale'a - wyjaśnił Jason. - Chłopak wprost wariuje na jego punkcie. Uznałaś, że spotkanie z Mackiem poprawi mu nastrój, zwłaszcza że tak źle znosi chemioterapię. - Tak? - Beth zmrużyła oczy. - Ten wasz wzór wszelkich cnót piłkarskich, tak bardzo troszczący się o naszą społeczność, nawet się nie pofatygował, żeby odpowiedzieć na mój telefon. Jason ruchem głowy wskazał coś za plecami Beth Browning. Do licha, pomyślała, ujrzawszy wysokiego, barczystego mężczyznę w szytym na miarę garniturze. Pod okiem miał niewielką bliznę, która wcale nie szpeciła przystojnej twarzy. Przeciwnie, dodawała nawet charakteru idealnym rysom i przyciągała uwagę do ciemnych oczu, tak nieprzeniknionych, że Beth aż zadrżała. Cały wygląd przybyłego świadczył o jego zamożności, dobrym guście i pewności siebie. - Pani doktor Browning? - spytał z pewnym niedowierzaniem, wskazującym, że oczekiwał kogoś znacznie starszego. Mimo że nie usłyszał przed chwilą niczego miłego o sobie, zachowywał się spokojnie i uprzejmie. Beth gorączkowo starała się zebrać myśli i wypowiedzieć słowa przeprosin, które się gościowi niewątpliwie należały, ale nie była w stanie wydobyć z siebie głosu. Nigdy by nikogo

przecież celowo nie obraziła, nawet jeśli żywiła pogardę dla mężczyzn marnotrawiących pieniądze na wyczyny sportowe. - Zaraz się panem zajmie, niech tylko dojdzie do siebie po tej gafie. - Jason przytomnie rozładował napięcie. Wdzięczna koledze za pomoc, Beth wstała i wyciągnęła rękę. - Witam, panie Carlton, nie spodziewałam się pana - po- wiedziała. - To oczywiste. - Uśmiechnął się lekko. - Ciotka mówiła mi, że nie mogła się pani ze mną skontaktować. Naturalnie, moi pracownicy nie powinni byli odsyłać pani z kwitkiem. Przepraszam za nich. Beth wiedziała z plotek zamieszczanych w lokalnej prasie, że Mack to znany playboy. Teraz wiedziała również, skąd ta opinia. O ile bowiem jego spojrzenie odebrało jej mowę, o tyle jego uśmiech mógłby rozpalić emocje w każdej kobiecie. Ekspiłkarz był tak skruszony i przepraszał tak szczerze, że z pierwszej opinii Beth na temat tego człowieka nie pozostało ani śladu. Nie spodziewała się po tego typu mężczyźnie takiej reakcji i wcale nie była pewna, czy jest z niej zadowolona. - Może napiłby... - Poirytowana tym, że nie może zebrać myśli, głęboko zaczerpnęła powietrza i spróbowała jeszcze raz: - Może napiłby się pan kawy? - Mam niewiele czasu - powiedział. - Byłem w pobliżu, więc postanowiłem wyjaśnić, że nie zignorowałem pani telefonów. Pomyślałem też, że nadarza się dobra okazja do odwiedzenia Tony'ego. - Oczywiście - odparła pospiesznie, zdając sobie sprawę, ile ta wizyta znaczy dla chłopca. Co prawda, pora odwiedzin jesz- cze nie nadeszła, ale Beth bez wahania zdecydowała się złamać przepisy. - Zaprowadzę pana do niego. Będzie zachwycony. Jason chrząknął znacząco i Beth uświadomiła sobie, że koledzy chcą, by przedstawiła ich lokalnej legendzie futbolu.

Zdumiewające, że dorośli mężczyźni mogą tak samo uwiel- biać Macka Carltona jak jej dwunastoletni pacjent. Zatrzymała się więc i dokonała prezentacji. Na tym się jednak nie skończyło. Wyglądało na to, że zafascynowani lekarze mają zamiar do wieczora dyskutować o futbolu. . - Nie zapomnieliście, że pan Carlton przyszedł tutaj, by odwiedzić Tony'ego?- zapytała. Mack posłał jej następny z serii uśmiechów, które mogłyby stopić lody Grenlandii. - A poza tym niebawem zanudzimy panią doktor na śmierć - dodał kurtuazyjnie. Beth nie ośmieliłaby się przyznać, że rozmowa ją nudzi, by nie urazić gościa jeszcze bardziej. Nie miała jednak również ochoty kłamać. - Mówił pan, że nie ma dużo czasu - przypomniała. - Rzeczywiście. A więc chodźmy, pani doktor. - Uśmiechnął się szeroko. Zadowolona, że wreszcie może zrobić coś konkretnego, poprowadziła go szybkim krokiem w kierunku oddziału, na którym dwunastoletni Tony spędził już znaczną część życia. - Proszę mi coś powiedzieć na temat tego chłopca - poprosił Mack. - To dwunastolatek chorujący na białaczkę - odrzekła Beth, usiłując opanować zdenerwowanie. Nie lubiła opowiadać o swych pacjentach, zwłaszcza jeśli bitwa o ich życie zapowiadała się na przegraną. - Jest tu już trzeci raz. Tym razem jednak nie reaguje tak dobrze na chemioterapię jak wcześniej. Mieliśmy nadzieję, że przygotujemy go do prze- szczepu szpiku, nie mamy jednak odpowiedniego dawcy, a ze względu na to, że źle znosi chemię, obawiam się, że i tak nie byłoby to teraz możliwe. Mack słuchał uważnie.

- Jakie są rokowania? - spytał. - Kiepskie - odparła krótko. - A pani traktuje to bardzo osobiście - zauważył. - Wiem, że nie mogę wygrać każdej walki. - Beth potrząsnęła głową. Powtórzyła słowa, które wcześniej tego dnia wypowiedziała do psychologa, poważnie zaniepokojonego jej stanem. Niewiele osób orientowało się, jak bardzo osobisty jest jej stosunek do Tony'ego. Zaskoczyło ją więc, że Mack Carlton od razu się tego domyślił. - Ale nienawidzi pani przegrywać - dodał. - Jeśli w grę wchodzi śmierć pacjenta, oczywiście, że nie - odparła. - Zdecydowałam się na studia medyczne po to, by ratować życie. - Dlaczego? - zapytał. Zanim uzyskał odpowiedź, dodał: - Wiem, że to nadzwyczaj szlachetny zawód, ale zajmowanie się chorymi dziećmi to poważne obciążenie psychiczne. Dla- czego właśnie pani? Dlaczego wybrała pani pediatrię? Zaskoczyło ją to zainteresowanie. - Pediatria pociągała mnie, od kiedy pamiętam - odrzekła, zdając sobie sprawę, że brzmi to mało konkretnie. - Ponieważ? - Najwyraźniej nie zadowoliło go to wyjaśnienie. Znowu dowiódł, że jest bardzo wnikliwym obserwatorem. - Dlaczego to pana interesuje? - spytała, wciąż unikając jasnej odpowiedzi. - Bo najwyraźniej interesuje to panią. - Patrzył uważnie. Przenikliwość Carltona zaskoczyła Beth. Nie ulegało wąt- pliwości, że ten mężczyzna nie zaprzestanie dociekań, dopóki nie dowie się całej prawdy. - No dobrze, powiem panu. Mój starszy brat zmarł na białaczkę, kiedy miałam dziesięć lat - odparła, wyjawiając nowo poznanemu człowiekowi więcej niż komukolwiek spoza rodziny. Członkowie rodziny dobrze bowiem wiedzieli, czym się kierowała, wybierając studia medyczne, ale nie popierali

tej decyzji. Obawiali się, że praca z chorymi dziećmi przysporzy Beth wielu cierpień. - Przyrzekłam sobie, że poświęcę się ratowaniu innych dzieci. Mack popatrzył na nią ze szczerą sympatią. - Miałem więc rację: traktuje to pani bardzo osobiście - rzekł. - Tak, chyba tak. - Westchnęła. - Czy myśli pani, że wytrzyma pani długo, jeśli będzie się tak bardzo przejmować każdym pacjentem? - Wytrzymam tyle, ile będę musiała - odparła. - Mam niewielu pacjentów, bo większość czasu pochłania mi praca naukowa. Nasze metody leczenia są z każdym rokiem lepsze. - Tyle że nie w wypadku Tony'ego, dodała w duchu. To dlatego poświęcała mu tyle uwagi. - Tyle że nie pomagają Tony'emu. - Mack jakby czytał w jej myślach. Beth z trudem powstrzymywała łzy. - Na razie nie - przyznała. - Ale wygramy i tę bitwę, na pewno - podkreśliła z determinacją. - Tak, myślę, że pani wygra. - Mack patrzył na nią z po- dziwem. - Czy moja obecność naprawdę może chłopcu jakoś pomóc? - W każdym razie powinna mu podnieść nastrój - zapewniła Beth. - Ostatnio jest przygnębiony, a poprawa samopoczucia dziecka bywa niekiedy najważniejszym elementem leczenia. Nie wolno dopuścić do tego, żeby się załamało i poddało chorobie. - A więc dobrze. - Mack skinął głową. - Chodźmy do niego i pogadajmy o futbolu. - Rzucił jej zuchwałe spojrzenie. - Domyślam się, że pani nie będzie zbyt rozmowna. Beth roześmiała się mimo woli, stwierdzając, że czuje do Macka sympatię. Mogła sporo wybaczyć komuś, kto ma poczucie humoru, niezależnie od tego, czy żartuje z własnych dziwactw, czy z cudzych.

- Pewnie nie - przyznała. - To dobrze. Wprawdzie nie zarabiam na życie leczeniem ludzi ani badaniem kosmosu, ale nie lubiłbym, gdyby pani okazywała lekceważenie dla mojego sposobu życia, zwłaszcza przy dziecku, dla którego to, co robię, jest ważne. Popatrzyła na niego zbulwersowana. Jej poglądy na temat futbolu czy samego Macka Carltona nie miały przecież teraz żadnego znaczenia. - Oczywiście, panie Carlton. Powstrzymam się od wszelkich komentarzy. Najważniejszy jest Tony. - Proszę mi mówić „Mack". Tak jak moi fani - zaproponował. - Nie zaliczam się do pańskich fanów. - Nic straconego - zakpił. - Wszystko przed panią. Tak, wszystko przed nią. Chociaż nie, Mack Carlton nie potrzebował kolejnego podboju. Plotkarskie pisemka pełne były imion kobiet przekonanych, że zapisały się na trwale w jego życiu. Bardzo rzadko jednak te imiona się powtarzały. Beth nie miała ochoty próbować szczęścia na tym zatłoczo- nym polu. - Proszę na to nie liczyć, panie Carlton. Jedyną osobą, której uznanie jest ważne, to Tony. - Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby i pani okazała mi choć odrobinę uznania - powiedział Mack, spojrzawszy jej prosto w oczy. Mimo że najwyraźniej chciał jedynie wprawić ją w zakłopotanie, Beth poczuła, że już znajduje się pod jego urokiem. Bardzo ją to irytowało. - Dlaczego? Musi pan podbić każdą poznaną kobietę? - zapytała. Wahał się przez chwilę i nagle w jego oczach pojawił się wyraz lekkiego zmieszania. - Dobrze zna pani moją ciotkę? - spytał, zmieniając temat. Zaskoczyło ją to pytanie.

- Pańską ciotkę? - odpowiedziała pytaniem, a w jej głosie dało się słyszeć zdziwienie. - No tak, Destiny Carlton, kobietę, z którą się pani skon- taktowała i która obiecała, że zjawię się w szpitalu. - Nie sądzę, byśmy się spotkały. - Beth potrząsnęła głową. - Choć nazwisko nie jest mi obce. Wydaje mi się, że ta pani hojnie wspomaga szpital, ale nigdy z nią nie rozmawiałam. - Naprawdę jej pani nie zna? - Mack nie krył zdumienia. - Naprawdę. - I nie dzwoniła pani do niej? - Nie. Skąd w ogóle te pytania? Potrząsnął głową, zupełnie zbity z tropu. - Nieważne. Beth jednak odniosła wrażenie, że to bardzo ważne. Nie miała tylko pojęcia dlaczego.

ROZDZIAŁ 2 Atmosfera szpitalna nie była Mackowi obca. W czasie wy- stępów na boisku odniósł tyle obrażeń, że często gościł w iz- bie przyjęć, zanim ciężka kontuzja kolana zmusiła go do zakończenia kariery. Jego życie nigdy nie było w niebezpie- czeństwie, nie znosił jednak woni środków dezynfekcyjnych, krzątających się pielęgniarek, szumu aparatury medycznej i pokrętnych wyjaśnień lekarzy, którzy nigdy nie patrzyli w oczy, gdy przyszło im mówić o niepomyślnych rokowaniach. Jeśli on, dorosły człowiek, tak tego nie cierpiał, to co dopiero mówić o dziecku, zwłaszcza o dziecku, którego szanse na opuszczenie szpitala były bardzo nikłe? Kiedy Mack jeszcze uprawiał sport, odwiedzanie małych pacjentów w szpitalach i wizyty w domach dziecka stanowiły stały punkt jego programu. Uśmiech na dziecięcych twa- rzyczkach, świadomość, że choć na chwilę oderwał malców od ich smutnej rzeczywistości sprawiały, że jego własne pro- blemy i dolegliwości stawały się mniej dokuczliwe. Teraz, gdy jego kariera piłkarska należała już do przeszłości, rzadziej odbywał takie spotkania. Dzieci wolały czynnych za- wodników, a on, korzystając ze swej pozycji w klubie, zała- twiał to, i widywał silnych facetów, którzy po takich spotkaniach nie mogli powstrzymać łez. Ci niepokonani na boisku, twardzi mężczyźni zaczynali nagle patrzeć inaczej na wiele spraw, które dotychczas wydawały im się oczywiste lub pozbawione większego znaczenia. Stanąwszy pod drzwiami sali, w której leżał Tony Vitale, Mack przygotował się psychicznie na widok bladego, być może łysego dziecka z udręczonym wyrazem oczu. Tak wiele razy się z tym spotykał, że i teraz spodziewał się najgorszego. Zawsze wtedy czuł ucisk w gardle i pieczenie pod powiekami. Nauczył się jednak niczego po sobie nie pokazywać, co zdecydowanie nie było łatwe.

- Dobrze się pan czuje? - Beth spojrzała na niego z nie- pokojem. - Chyba nie zemdleje mi pan za progiem? To nie byłoby najwłaściwsze. - Spróbuję tego nie zrobić. - Cóż, nie byłby pan pierwszym mężczyzną, który nie może znieść widoku ciężko chorego dziecka - stwierdziła. - Bywałem tu już - uspokoił ją. Popatrzyła na niego ze zrozumieniem połączonym ze współczuciem. - Najtrudniejszy jest pierwszy raz. Potem idzie już łatwiej - pocieszyła go. - Wątpię - odparł. - Gotów do odwiedzin? - Zatrzymała wzrok na jego twarzy. - Chodźmy. Beth otworzyła drzwi, przywołując na twarz uśmiech. - Cześć, Tony - zawołała z udaną beztroską. - Mam dla ciebie niespodziankę. - Lody? - odezwał się słaby głosik. - Coś lepszego. - Odsunęła się na bok, by zrobić przejście dla gościa. Mack, podnosząc kciuk, aby dać lekarce znak, że wszystko w porządku, energicznie wkroczył do pokoju. Chłopiec leżał na kilku poduszkach, w otoczeniu pluszowych zwierzątek. Miał na sobie o wiele za dużą koszulkę klubową z numerem zawodniczym Macka. Do piersi przyciskał piłkę. Na widok byłego sportowca uniósł się z trudem, oczy mu rozbłysły, po czym opadł z powrotem na poduszki, najwidoczniej zbyt słaby, by się utrzymać w pozycji siedzącej. - Wielki Mack! - wyszeptał z niedowierzaniem, wpatrując się w niego szeroko otwartymi oczami. - Naprawdę przyszedłeś. - No jasne. Jeśli dzwoni do mnie śliczna pani doktor i mówi, że w szpitalu leży mój największy fan, od razu pędzę. Nie trzeba mi tego dwa razy powtarzać - odrzekł Mack,

przezwyciężając znajomy ucisk w gardle. Pomyślał, że mocni mężczyźni, którzy co niedzielę wychodzą na boisko, by walczyć z równie silnymi przeciwnikami, nie mają pojęcia, co znaczy prawdziwe męstwo, takie jak wykazywane przez to dziecko. - Tak, jestem twoim największym fanem. - Tony pokiwał entuzjastycznie głową. - Mam nagrane wszystkie twoje mecze. - Nie było ich znowu tak wiele. Moja kariera trwała dość krótko - przypomniał Mack. - Ale byłeś fantastyczny, najlepszy ze wszystkich! - Tony aż poczerwieniał z emocji. - Lepszy niż Johnny Unitas z Baltimore? – zachichotał Mack. - Lepszy niż John Elway z Denver czy Dan Marino z Miami? - O wiele lepszy - zapewnił chłopiec z pełnym przekonaniem. - Ten dzieciak zna legendy sportu - zwrócił się Mack do Beth. Spojrzała na niego z ukosa. - Oczywiście, wy dwaj zgadzacie się co do tego, że jest pan najlepszy. - On naprawdę taki jest, pani doktor - gorączkował się Tony. - Proszę spytać, kogo tylko pani chce. - Po cóż mam pytać, skoro mogę się o dowiedzieć z pier- wszej... - zawahała się nie spuszczając wzroku z Macka -.. .ręki - dokończyła. Mack odniósł wrażenie, że niezupełnie tak chciała to ująć, że z trudem powstrzymała się przed wygłoszeniem kąśliwej uwagi. Najwyraźniej nie zdołał jej sobie zjednać, a w każdym razie - jeszcze nie. To wyzwanie dopiero go czeka i chętnie je podejmie, ale na razie trzeba zająć się Tonym. - Może chciałbyś, żebym się podpisał na tej piłce? - za- proponował. - Och tak, to byłoby super! - Twarz chłopca pojaśniała. - Poczekaj na moją mamusię - poprosił. - Przyjdzie wieczorem. Ona ogląda ze mną twoje mecze. Założę się, że to jedyna

mama, która zna wszystkie wyniki. Mack domyślił się, że chłopiec wychowuje się bez ojca. Sięgnął do kieszeni i wyjął legitymację klubową z okresu, gdy dopiero zaczynał karierę. - Chcesz, żebym ją zadedykował twojej mamie czy tobie? - Och! Widziałem tę legitymację w Internecie. Miała być sprzedana, ale nie zebrałem takiej sumy. Zadedykuj ją mamu- si, proszę. Pokaże ją kolegom w pracy. Może nawet oprawi w ramkę i postawi na biurku. - Dobra decyzja. Następnym razem ty coś dostaniesz. Myślę, że legitymację z okresu, kiedy szczyciłem się tytułem najlepszego zawodnika drużyny. Jest jeszcze cenniejsza, zwłaszcza z dedykacją. - Przyjdziesz znowu? - Chłopiec nie wierzył własnym uszom. - Naprawdę? I będziemy rozmawiać o zawodnikach? I o tym obrońcy, którego chcesz mieć w swojej drużynie? - Ach, wiesz i o tym? - ucieszył się Mack. - Podpisał kontrakt? - dopytywał się Tony. - Jeszcze nie. Negocjujemy. - Podpisze - powiedział chłopiec poufnym tonem. - Kto nie chciałby grać w twojej drużynie? Nie rozumiem tylko, dlaczego nie ściągnąłeś tego gracza z Ohio. Mack roześmiał się. - Może następnym razem zapoznam cię z tajnikami budżetu - zaproponował. - Nie mogę uwierzyć, że naprawdę znowu do mnie przyj- dziesz. - Chłopiec był zachwycony. - Będę przychodził i przychodził, aż w końcu ci się to znudzi - zapowiedział Mack. - Nic mi nie sprawia takiej przyjemności jak rozmowa z kimś, kto pamięta wszystkie moje mecze. - A ja pamiętam - oświadczył dumnie Tony. - Każdy mecz. A najlepiej ten, kiedy graliście z Orłami i miałeś kontuzję, ale

grałeś dalej, choć wszyscy uważali, że powinieneś zejść z boiska. - O tak, to był wspaniały mecz - zgodził się Mack. - Wciąż jeszcze boli mnie ramię na samo wspomnienie. Powinienem naprawdę zejść z boiska, bo przecież mogliśmy przegrać przez moją kontuzję. - Ale wygraliście. I to był supermecz! - Tony obstawał przy swoim. - Szkoda, że nie słyszałeś, co mój trener miał do powiedzenia. Chciał mnie wykluczyć ze składu drużyny podczas następnego meczu. - Naprawdę? - Chłopiec szeroko otworzył oczy ze zdziwienia. - Przecież to nie fair. Mack przypatrywał się Tony'emu, który mimo podekscy- towania był teraz bledszy niż na początku rozmowy. Zerknął na Beth. Patrzyła na swego pacjenta z zatroskaniem i niepo- kojem. Uznał, że czas się pożegnać. - Posłuchaj, Tony. Mam jeszcze ważne spotkanie, a ty powinieneś teraz odpocząć. Następnym razem może zejdzie- my do kawiarenki na gorącą czekoladę? Słyszałem, że jest bardzo dobra. - Naprawdę? - spytał Tony słabym głosem, jak gdyby walczył z ogarniającym go snem. - Oczywiście, jeśli pani doktor pozwoli - dodał Mack, rzucając Beth pytające spojrzenie. - Nie widzę przeszkód - odrzekła, ale nie wyglądała na zadowoloną. Mack lekko uścisnął rękę Tony'ego. - Uważaj na siebie, synu. Gdy puścił jego dłoń, chłopiec już spał. W chwilę później, gdy znaleźli się już w holu, doktor Browning spojrzała na Macka z nieukrywanym oburzeniem. - Dlaczego pan to zrobił? - spytała z pretensją.

- Co zrobiłem? Zdziwił się nagłą zmianą jej tonu. Był przekonany, że poprawił chłopcu nastrój i oderwał na chwilę jego myśli od choroby. A czyż nie taki właśnie był cel wizyty? - Dlaczego powiedział mu pan, że jeszcze pan przyjdzie? - spytała. Zdenerwował go ton tego pytania, wskazujący, że lekarka nie wierzy w jego ponowną wizytę. - Dlatego, że, o ile się zdołałem zorientować, chłopak nie ma ojca i potrzebuje kogoś, kto by mu dodawał otuchy - odparł. - Co w tym złego? - Tony nie jest osamotniony, słyszał pan przecież, co mówił o matce. To wspaniała kobieta. - To bez wątpienia wspaniała kobieta, ale teraz Tony ma i jeszcze mnie. - Mówi pan poważnie? - Beth zrozumiała, że Mack ma jak najlepsze intencje. - Tak. - Dlaczego pan się na to decyduje? - Bo wiem, co to znaczy wychowywać się bez ojca - wyznał - a na pewno stokroć gorsza jest sytuacja chorego dziecka pozbawionego ojca. Jeśli mogę choć trochę pomóc, przy- chodząc tu do niego, zrobię to. Czy ma pani coś przeciwko temu, pani doktor? Spojrzała na niego niepewnie. - Nie mam nic przeciwko temu, jeśli go pan nie zawiedzie. - Pani zajmuje się jego zdrowiem, pani doktor, a ja chcę mu dodać chęci do życia - oznajmił. Odwrócił się i odszedł, nie wiedząc, czy bardziej przygnębia go sytuacja Tony'ego, czy też fakt, że lekarka nie wierzy w szczerość jego intencji. W drodze na kolejne spotkanie zastanawiał się, czy rzeczywiście Beth nie zna Destiny i nigdy

z nią nie rozmawiała. Czy mówiła prawdę? Nie widział żadnego powodu, dla którego miałaby kłamać. Powód miała natomiast Destiny, jeśli tę wizytę w szpitalu traktowała jako element swych planów, co zresztą początkowo podejrzewał. W chwili gdy poznał lekarkę- ładną, inteligentną, poważną - te podejrzenia odżyły, tym bardziej że ciotka nie uznała za stosowne wspomnieć, iż doktor Browning to młoda i atrakcyjna osoba. Postanowił skontaktować się z ciotką. - Kochanie, nie spodziewałam się tak szybko telefonu od ciebie - ucieszyła się Destiny. - Jak było w szpitalu? Widziałeś się z Tonym? - Tak, jest w kiepskim stanie - odrzekł. - A więc twoje odwiedziny z pewnością sprawiły mu przyjemność. Jestem z ciebie dumna i bardzo się cieszę, że znalazłeś czas na tę wizytę. - Przynajmniej tyle mogłem dla niego zrobić. Zamilkł na chwilę, niepewny, czy rozsądne będzie zagadnięcie ciotki o doktor Browning. A nuż zacznie sobie za dużo wyobrażać? Bardzo jednak chciał wiedzieć, co w trawie pisz- czy. Czy aby Destiny nie umyśliła sobie, że zacznie ich swatać? Jeśli tak, to lepiej, żeby od razu wybiła sobie ten pomysł z głowy. Beth nie ma przecież pojęcia o futbolu, nie cierpi go, a to przecież nieodłączny element życia Macka. Pani doktor ponadto zdaje się mieć kiepską opinię o mężczyznach marnotrawiących w jej pojęciu pieniądze i czas na grę w piłkę. - Nawiasem mówiąc, doktor Browning nie jest specjalną miłośniczką futbolu - rzucił od niechcenia. - Naprawdę? - zdziwiła się Destiny. Wyczuł w jej głosie fałszywy ton. - Nie wiedziałaś o tym? - spytał podejrzliwie. - A skąd miałabym wiedzieć? - Mówiłaś, że rozmawiałaś z nią - przypomniał.

- Tak mówiłam? W zasadzie to chyba twoja sekretarka wspomniała mi, że pani doktor telefonowała. - Destiny za- czynała plątać się w zeznaniach. Mack wiedział już, że jego podejrzenia nie były bezpod- stawne. - Destiny, to nie w twoim stylu zapominać, z kim rozma- wiałaś. O co tak naprawdę chodzi? - Nie mam pojęcia, o czym mówisz - broniła się. - Poprosiłam cię po prostu, żebyś spełnił dobry uczynek. Spełniłeś go, i tyle. - Zawahała się. - A może uznałeś doktor Browning, za atrakcyjną kobietę? - W pewnym sensie jest atrakcyjna - odrzekł, wiedząc, że wygłasza opinię nieco na wyrost. Beth miała wprawdzie ciepłe oczy o życzliwym wyrazie, jasne półdługie włosy i delikatną cerę, ale nie robiła nic, by podkreślić swe kobiece atuty, co było zwyczajem większości znanych mu kobiet. Trudno mu zatem było pojąć, dlaczego mimo wszystko lekarka go pociąga. Może po prostu stanowi nowe wyzwanie? - Mack, czyż nie wpajałam ci, że nie strój zdobi kobietę? - dopytywała się ciotka. - Próbowałaś wpoić - sprostował ze śmiechem. - Może powinieneś więc jeszcze raz to przemyśleć - zasugerowała Destiny. - To cenna wiedza. - Zapamiętam. - Jeśli tylko tyle miałeś mi do powiedzenia, Mack, to skończmy tę rozmowę. Mam chyba z tysiąc rzeczy do zrobie- nia, a będę miała gościa. - Czy to ktoś, kogo znam? - zainteresował się. Może jeśli ciotka zajmie się własnym życiem towarzyskim, przestanie ingerować w sprawy bratanków? - To ktoś, kogo niedawno poznałam - odrzekła. - Mężczyzna? - Jeśli już musisz wiedzieć, to informuję cię, że nie.

- Fatalnie. Powiedz tylko słowo, a poznam cię z interesu- jącym kawalerem - obiecał. - Większość twoich znajomych mogłaby być moimi synami. - Ciotka roześmiała się. - Nie sądzę, żeby to był rozsądny pomysł. Nie ma nic żałośniejszego niż stara kobieta, która udaje młódkę. - Znam mnóstwo zamożnych, wpływowych mężczyzn, starszych ode mnie, którzy cenią odpowiednie towarzystwo - odparł Mack. - A szczerze mówiąc, uważam, że facet w moim wieku może cię uznać za znacznie bardziej fascynującą niż niejedna z kobiet, z którymi się spotyka. - Ach, znowu lejesz miód na moje serce. Dzięki za kom- plementy, kochanie, ale muszę kończyć. Pożegnali się, po czym Mack powtórzył sobie w myślach całą tę rozmowę. Czy Destiny w końcu wspomniała, że zna Beth, czy też nie? Miał wrażenie, że ciotka próbuje coś przed nim ukryć, coś, o czym powinien wiedzieć, zanim zostanie wciągnięty w jej knowania. „Zawczasu ostrzeżony jest na czas uzbrojony". To powiedzenie doprawdy godne uwagi. Beth obserwowała starszą panią, siedząc naprzeciw niej przy nakrytym stole. A więc to jest Destiny Carlton. Kiedy po wizycie Macka wróciła do swego gabinetu i zastała wiadomość od jego ciotki, że zaprasza ją na kolację, była kompletnie zaskoczona, lecz, powodowana ciekawością, przyjęła zaproszenie. Może dowie się, dlaczego Mack był zdziwiony, gdy usłyszał, że ona nie zna pani Carlton? Na razie jednak trwały niewinne pogaduszki, coraz bar- dziej niecierpliwiące Beth. Odłożyła widelec i spojrzała Destiny prosto w oczy. - Przepraszam za tak bezpośrednie pytanie, ale proszę mi powiedzieć, czemu zawdzięczam to zaproszenie.