Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 036 879
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań640 894

Young, Moira - Kroniki 01 - Krwawy Szlak

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Young, Moira - Kroniki 01 - Krwawy Szlak.pdf

Beatrycze99 EBooki Y
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 366 osób, 68 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 195 stron)

Rodzicom i Paulowi - dziękuje.

Lugh urodził się pierwszy. W dniu zimowego przesilenia, gdy słońce wisi nisko na niebie. Potem ja. Dwie godziny później. To w zasadzie wszystko wyjaśnia. Lugh idzie pierwszy, zawsze pierwszy, a ja za nim. No i dobrze. W porządku. Tak właśnie ma być. Bo wszystko jest zapisane. Wszystko jest ustalone. Życie tych, co już się narodzili. Życie tych, co wciąż czekają na swoje narodziny. Wszystko zapisano w gwiazdach na początku świata. Czas narodzin, czas śmierci. Nawet to, jakim będziesz człowiekiem, dobrym czy złym. Jeśli umiesz czytać z gwiazd, możesz poznać historię życia ludzi. Historię własnego życia. To, co już minęło, co dzieje się teraz i co jeszcze nadejdzie. Kiedy tata był małym chłopcem, spotkał pewnego wędrowca, człowieka, który wiele wiedział. To on nauczył go czytać z gwiazd. Tata nigdy nie mówi, co widzi na nocnym niebie, ale widać, że to mu ciąży. Bo nie zmienisz tego, co zapisane. Nawet gdyby tata powiedział, co wie, nawet gdyby cię ostrzegł, i tak wszystko się ziści. Widzę, jak czasem patrzy na Lugh. I na mnie. Chciałabym, żeby przyznał się nam, co wie. Tak sobie myślę, że tata żałuje, że spotkał tamtego wędrowca. Gdybyście zobaczyli mnie i Lugh razem, w życiu byście nie pomyśleli, żeśmy z jednej krwi. Z jednego łona. On ma złote włosy. Ja czarne. On – błękitne oczy. Ja – brązowe. On silny. Ja chudzina. Piękny. Brzydka. On jest moją światłością. Ja jego cieniem. Lugh jest jak słońce. Pewnie dlatego tak łatwo go znaleźli. Wystarczyło pójść za jego blaskiem.

ROZDZIAŁ PIERWSZY MARTWE JEZIORO Co za upał. Jest tak gorąco i sucho, że w ustach czuję tylko pył. W takie skwarne dni jak dziś słychać, jak pęka ziemia. Będzie z pół roku, odkąd nie spadła ani kropla deszczu. Nawet jezioro powoli wysycha. Trzeba przejść naprawdę kawał drogi, żeby napełnić wiadro. Jeszcze trochę i nazwa straci sens. Srebrne Jezioro. Tata codziennie odprawia te swoje gusła i czary. I codziennie brzuchate deszczowe chmury zbierają się na horyzoncie. Gdy pełzną w naszą stronę, serca biją nam szybciej, nadzieja rośnie. Ale zanim do nas dotrą, rozpadają się, przerzedzają i znikają. Za każdym razem. Tata nigdy nic nie mówi. Gapi się tylko w niebo, bezchmurne okrutne niebo. Potem zbiera kamyki albo gałązki – czy cokolwiek tym razem ułożył na ziemi – i odkłada je na bok na jutro. Dzisiaj zsuwa kapelusz na kark. Zadziera głowę i długo przygląda się niebu. Tym razem spróbuję z kręgiem, mówi. Tak, krąg to może być to. Lugh powtarza to już od jakiegoś czasu. Z tatą jest coraz gorzej. Przez tę suszę każdego dnia kolejna część taty jakby… znika, tak, to chyba najlepsze słowo. Dawniej mogliśmy liczyć na to, że wyciągniemy jakąś rybę z jeziora i zwierzynę z sideł. Poza tym tu coś posadziliśmy, tam coś znaleźliśmy i jakoś dało się przeżyć. Ale przez ostatni rok cokolwiek byśmy robili, jakkolwiek byśmy się starali, to i tak nie wystarcza. Bez deszczu nie da rady. Możemy tylko patrzeć, jak ziemia pomału umiera. Tak samo z tatą. Dzień po dniu usycha w nim to, co najlepsze. Od dawna coś z nim było nie tak. Od śmierci mamy. Ale Lugh mówi prawdę. Tak jak z ziemią, z tatą jest coraz gorzej i coraz częściej kieruje wzrok ku niebu zamiast na to, co ma tuż przed sobą. Chyba nas już nie widzi. Nie tak naprawdę. Emmi biega ostatnio samopas, rozczochrana i usmarkana. Gdyby Lugh jej nie pilnował, pewnie w ogóle by się nie myła. Zanim urodziła się Emmi, kiedy mama jeszcze żyła i nic nie mąciło naszego szczęścia, tata był inny. Mama zawsze potrafiła go rozśmieszyć. Czasem gonił mnie i Lugh albo podrzucał nas wysoko nad głową, aż piszczeliśmy, żeby przestał. Przestrzegał nas przed podłym światem poza Srebrnym Jeziorem. Wtedy myślałam, że nasz tata jest najwyższy, najsilniejszy i najmądrzejszy ze wszystkich ludzi. Przyglądam mu się kątem oka, gdy zabieramy się z Lugh do naprawy dachu chałupy. Jej ściany, choć zrobione z opon ułożonych jedna na drugiej, są całkiem solidne. Ale te straszne gorące wiatry, które szaleją nad jeziorem, wdzierają się przez najmniejsze szpary i potrafią za jednym zamachem zerwać całą połać dachu. No i ciągle musimy naprawiać to dziadostwo od nowa. Po ostatniej nocnej wichurze skoro świt poszliśmy z Lugh pogrzebać na wysypisku. Przetrząsnęliśmy jeszcze nieruszaną część, no i proszę, udało nam się wyszperać pierwszorzędne graty Złomonterów. Kawał ślicznej blachy, nawet niezbyt zardzewiały, i cały rondel z rączką. Lugh pracuje na dachu, a ja robię to co zawsze, czyli co chwilę włażę po drabinie i podaję mu to, czego potrzebuje. Nero jak zwykle siedzi na moim ramieniu i przeraźliwie kracze mi prosto do ucha, żeby

powiedzieć, co myśli. Zawsze ma swoje zdanie i jest naprawdę bystry. Gdybyśmy rozumieli język kruków, pewnie okazałoby się, że Nero podpowiada nam, jak naprawić ten dach. Na pewno by mu to przyszło do głowy, mogę się założyć. Już od pięciu lat przygląda się, jak go reperujemy. Odkąd wypadł z gniazda, a jego matkę gdzieś wcięło. Tata nie ucieszył się wcale, kiedy zobaczył mnie w domu z pisklakiem kruka. Podobno niektórzy gadają, że kruki przynoszą śmierć, ale ja zawzięłam się, że go wychowam, a kiedy ja się przy czymś uprę, to koniec. Jest też Emmi. Robi to co zawsze, czyli nęka mnie i Lugh. Depcze mi po piętach, kiedy krążę między drabiną a stertą rupieci. Chcę pomóc, mówi. To przytrzymaj drabinę, odpowiadam. Nie! Chcę pomóc tak naprawdę! Ty pozwalasz mi tylko trzymać drabinę! No wiesz, może tylko do tego się nadajesz. Nie wpadłaś na to? Krzyżuje ręce na swojej chudej drobnej piersi i patrzy na mnie spode łba. Jesteś wredna, mówi. W kółko mi to powtarzasz. Idę na dach z kawałkiem podrdzewiałej blachy w ręce. Jestem może na trzecim szczeblu, kiedy Emmi zaczyna trząść drabiną. Przytrzymuję się, żeby nie spaść. Nero skrzeczy i odfruwa z trzepotem skrzydeł. Rzucam jej wściekłe spojrzenie. Przestań! Co ty wyprawiasz? Chcesz, żebym skręciła kark? Lugh wychyla głowę z drugiej strony dachu.  Dobra, Em, mówi, dość już. Idź i pomóż tacie. Emmi od razu puszcza drabinę. Zawsze robi to, co każe jej Lugh. Ale ja chcę wam pomóc, dąsa się. Nie potrzebujemy twojej pomocy, odpowiadam. Świetnie nam idzie bez niej. Jesteś najwredniejszą siostrą na świecie! Nienawidzę cię, Saba! I dobrze! Bo ja też cię nienawidzę! Uspokójcie się już!, wtrąca się Lugh. Obie! Emmi pokazuje mi język i obrażona odmaszerowuje. Wchodzę po drabinie na dach, podczołguję się do Lugh i podaję mu blachę. Przysięgam, że kiedyś ją zabiję, odgrażam się. Ona ma dopiero dziewięć lat, Saba, mówi Lugh. Może spróbuj dla odmiany być dla niej miła. Chrząkam i przykucam obok niego. Z dachu mam świetny widok na wszystko. Emmi jeździ na tym swoim rozklekotanym dwukołowcu, który Lugh znalazł na wysypisku. Tata stoi przy swoim magicznym kręgu. To tylko kawałek ziemi, który wyrównał butami. Nie wolno nam się do niego zbliżać, chyba że nam pozwoli. Ciągle się przy nim krząta, zamiata gałązki i piasek, które wiatr nawiewa. Jeszcze nie ułożył na ziemi żadnych gałązek do swojego kręgu zaklinania deszczu. Patrzę, jak odkłada miotłę. Potem robi trzy kroki w prawo i trzy kroki w lewo. Potem jeszcze raz. I jeszcze raz. Widziałeś, co ojciec kombinuje?, pytam Lugh. Nie podnosi głowy. Wali młotkiem w blachę, żeby ją wyprostować. Widziałem, mówi. Wczoraj robił to samo. I przedwczoraj. O co tu chodzi? W prawo, potem w lewo, i tak w kółko. A skąd ja mam wiedzieć?, obrusza się Lugh. Zaciska wargi w wąską kreskę. Znowu ta mina. To obojętne spojrzenie, jak wtedy, kiedy

tata coś do niego mówi albo prosi go, żeby coś zrobił. Ostatnio coraz częściej je u niego widzę. Lugh! Tata zadziera głowę, zasłania oczy. Przydałaby mi się tu pomoc, synu! Stary dureń, mruczy pod nosem Lugh i jeszcze mocniej uderza młotkiem w kawałek blachy. Nie mów tak. Tata wie, co robi. Potrafi czytać z gwiazd. Lugh patrzy na mnie. Kręci głową, jakby nie wierzył, że w ogóle mogłam coś takiego powiedzieć. Jeszcze na to nie wpadłaś? To wszystko siedzi w jego głowie. Wymysły. W gwiazdach nic nie ma. Nie ma żadnego wielkiego planu. Świat toczy się swoim torem. Nasze życie po prostu płynie w tym zapomnianym przez Boga miejscu. Tyle. I tak aż do śmierci. Powiem ci coś, Saba. Nie mam już siły. Więcej nie zniosę. Patrzę na niego. Lugh!, woła znowu tata. Jestem zajęty!, odkrzykuje Lugh. W tej chwili, synu! Lugh klnie pod nosem. Rzuca młotek na ziemię, potrąca mnie i zbiega po drabinie na dół. Podbiega do taty. Wyrywa mu patyki z rąk i ciska je na ziemię. Rozsypują się dookoła. Proszę!, wrzeszczy Lugh. Masz! To powinno pomóc! To powinno ściągnąć ten przeklęty deszcz! Kopie ziemię w dopiero co pozamiatanym magicznym kręgu, aż się kurzy. Wbija palec w pierś taty. Ocknij się, staruszku! Żyjesz we śnie! Żaden deszcz nie spadnie! Ta piekielna dziura zdycha, a my zdechniemy razem z nią, jeśli tu zostaniemy. Dobra, wiesz co? Mam dosyć! Spadam stąd! Wiedziałem, że tak będzie, mówi tata. Gwiazdy mi powiedziały, że jesteś nieszczęśliwy, synu. Wyciąga rękę i kładzie dłoń na ramieniu Lugh. On strąca ją tak gwałtownie, że tata zatacza się do tyłu. Zwariowałeś, wiesz?, wykrzykuje mu prosto w twarz Lugh. Gwiazdy ci powiedziały! Dlaczego choć raz nie posłuchasz, co ja mam ci do powiedzenia? Odbiega. Szybko schodzę po drabinie. Tata stoi zgarbiony ze wzrokiem wbitym w ziemię. Nie rozumiem, mówi. Przecież widzę, że spadnie deszcz… czytam to z gwiazd, ale… on nie przychodzi. Dlaczego nie przychodzi? Już dobrze, uspokaja go Emmi. Pomogę ci. Ułożę je tam, gdzie chcesz. Na kolanach zbiera wszystkie patyki. Zerka na niego i uśmiecha się z niepokojem. Lugh nie chciał, tatusiu. Wiem, że nie chciał. Mijam ich, nie zatrzymując się. Wiem, dokąd poszedł Lugh. * * * Znajduję go przy skalniaku mamy. Siedzi na ziemi pośród plątaniny wzorów, kwadratów i kół, i ścieżynek zrobionych z różnokolorowych kamieni, małych i dużych. Mama ułożyła wszystko własnymi rękami, do ostatniego najdrobniejszego kamyczka. Od nikogo nie chciała pomocy. Starannie ułożyła na miejscu ostatni kamień. Usiadła na piętach i uśmiechnęła się do mnie, gładząc swój wielki, napęczniały dzieckiem brzuch. Długie złote włosy splecione w warkocz

przerzucony przez ramię. Spójrz! Widzisz, Saba? Piękno można znaleźć wszędzie. Nawet tutaj. A jeśli go nie ma, sama możesz je stworzyć. Następnego dnia mama urodziła Emmi. Miesiąc za wcześnie. Krwawiła przez dwa dni, potem umarła. Zbudowaliśmy wysoki stos pogrzebowy i odesłaliśmy jej duszę do gwiazd. Kiedy rozsypaliśmy popioły na wietrze, została nam tylko Em. Szkaradny mały czerwony ochłap z tętnem jak szept. Bardziej przypominała mysiego noworodka niż człowieka. Właściwie nie powinna przeżyć więcej niż dzień czy dwa. Ale dała radę i wciąż tu jest. Chociaż mała jak na swój wiek i chuderlawa. Długo nie mogłam nawet na nią patrzeć. Kiedy Lugh upomina mnie, że nie powinnam być dla niej taka ostra, mówię, że gdyby nie Emmi, mama nadal by żyła. Nic nie odpowiada, bo wie, że to prawda, ale zawsze kręci głową i powtarza: Już czas się z tym pogodzić, Saba, i tym podobne. Ostatnio nawet toleruję Emmi, ale nic więcej. Teraz siadam na spalonej słońcem ziemi i opieram się plecami o plecy Lugh. Lubię tak z nim siedzieć. Gdy się odzywa, jego głos dudni we mnie. Pewnie tak samo było, kiedy byliśmy razem u mamy w brzuchu. Tylko że żadne z nas nie umiało wtedy mówić. Siedzimy tak przez chwilę w milczeniu. Dawno powinniśmy byli wyjechać. Gdzieś musi być jakieś lepsze miejsce. Że też tata nas stąd nie zabrał, mówi nagle. Ale nie wyjedziesz tak naprawdę, przekonuję go. Nie? A po co tu zostawać? Nie mogę tak siedzieć i czekać na śmierć. Dokąd pójdziesz? A co to za różnica? Byle z dala od Srebrnego Jeziora. Nie możesz. To zbyt niebezpieczne. Jeśli wierzyć temu, co mówi tata. Ale wiesz przecież, że ty i ja, odkąd żyjemy, nie ruszyliśmy się stąd dalej niż na dzień drogi. Nigdy nie widzieliśmy nikogo oprócz naszej rodziny. To nieprawda, protestuję. A ta obłąkana uzdrowicielka, która przyjechała w zeszłym roku na wielbłądzie? No i… widujemy Spasionego Pete’a. Zawsze ma w zanadrzu jakąś historyjkę czy dwie o tym, gdzie był i kogo spotkał. Nie mówię o jakimś krętaczu domokrążcy, który zagląda raz na parę miesięcy. A jeśli o niego chodzi, to wciąż jestem wkurzony za te portki, co mi je chciał wcisnąć ostatnim razem. Nieźle capiły. Jakby skunks je nosił. Zaraz, czekaj, zapomniałeś o Procterze. Nasz jedyny sąsiad mieszka cztery ligi na północ stąd. To odludek, nazywa się Procter John. Założył farmę mniej więcej wtedy, kiedy Lugh i ja się urodziliśmy. Wpada średnio raz w miesiącu. Nigdy nie zatrzymuje się na dłużej, o nie. Nawet nie zsiada z grzbietu Hoba, swojego konia, tylko przystaje przy chałupie. Potem mówi to samo, za każdym razem. Witajcie, Willemie. Jak pociechy? W porządku? Zdrowe, Procterze, odpowiada tata. A jako tam u was? Jeszcze chwilę pociągnę. Potem uchyla kapelusza, odjeżdża i nie widzimy go przez kolejny miesiąc. Tata za nim

nie przepada. Nigdy tego nie mówi, ale to widać. Niby powinien się cieszyć, że może pogadać z kimś oprócz nas, ale nigdy nie zaprasza Proctera, żeby został i się czegoś napił. Lugh mówi, że to przez dżaal. Wiemy tylko, że tak się to nazywa, bo raz zapytałam tatę, co ten Procter tak ciągle żuje, a twarz taty stężała, jakby nie chciał nam powiedzieć. Potem wyjaśnił, że nazywa się to dżaal i że zatruwa umysł i duszę, a gdyby ktoś nas kiedyś tym poczęstował, mamy odmówić. Ale ponieważ nigdy z nikim się nie widujemy, raczej nie będziemy musieli. Teraz Lugh kręci głową. Nie możesz liczyć Proctera Johna, mówi. Nero więcej gada od niego. Przysięgam, Saba, jeśli tu zostanę, to albo oszaleję, albo w końcu zabiję tatę. Muszę wyjechać. Gramolę się w jego stronę, klękam przed nim. Idę z tobą, decyduję. Pewnie, zgadza się. I zabierzemy Emmi. Tata nam chyba nie pozwoli, mówię. A poza tym ona i tak nie pójdzie. Będzie wolała zostać z nim. Chcesz powiedzieć, że ty byś wolała, żeby została. Musimy ją zabrać, Saba. Nie możemy jej tu zostawić. A może… gdybyś pogadał z tatą, to coś by do niego dotarło, zastanawiam się. I moglibyśmy się przenieść wszyscy razem. Nie dotrze, wzdycha Lugh. Nie zostawi mamy. Co ty mówisz? Przecież mama nie żyje. Chodzi mi o to, że… on i mama razem stworzyli to miejsce i dla niego ona wciąż tu jest. Nie zostawi jej pamięci. Ale to my nadal żyjemy. Ty i ja. I Emmi, dodaje. Wiem. Ale sama widzisz, jaki on jest. Jakbyśmy nie istnieli. W ogóle go nie obchodzimy. Lugh zastanawia się przez chwilę. Miłość to słabość, mówi. Jeśli tak bardzo ci na kimś zależy, przestajesz trzeźwo myśleć. Spójrz na tatę. Kto chciałby skończyć tak jak on? Nigdy nikogo nie pokocham. Tak będzie lepiej. Nie odzywam się. Rysuję tylko palcem kółka na piasku. Kiszki mi się skręcają. Jakby jakaś wstrętna ręka sięgnęła prosto do mojego brzucha i chwyciła je. A co ze mną? Jesteś moją siostrą. To nie to samo. A gdybym umarła? Tęskniłbyś za mną, prawda? Hm, marne szanse, żebyś umarła i dała mi spokój. Bez przerwy za mną łazisz, doprowadzasz mnie do szału. Od urodzenia. To nie moja wina, że jesteś najwyższy w okolicy, mówię. Rzucasz dobry cień. Hej! Przewraca mnie na plecy. Odpycham go stopą.  Ej, weź się! Podpieram się na łokciach. No, to jak będzie? Ale co? Tęskniłbyś? Nie bądź głupia. Klękam przed nim. Patrzy na mnie. Lugh ma oczy błękitne jak letnie niebo. Błękitne jak najczystsza woda. Mama mawiała, że jego oczy są tak niebieskie, że chciałaby na nich odpłynąć.

Ja bym za tobą tęskniła. Gdybyś umarł, tęskniłabym za tobą tak bardzo, że chciałabym się zabić. Nie gadaj głupot, Saba. Obiecaj mi, że tego nie zrobisz, proszę. Ale czego? Nie umrzesz. Każdy kiedyś umrze, mówi. Wyciągam rękę i dotykam jego tatuażu, wysoko na prawej kości policzkowej, tak jak u mnie. Przedstawia księżyc w noc naszych narodzin. W tamto przesilenie zimowe była pełnia, co się rzadko zdarza. Ale narodziny bliźniąt podczas pełni na przełomie lat to jeszcze większa rzadkość. Tata sam zrobił te tatuaże, żeby zaznaczyć, jak bardzo jesteśmy wyjątkowi. W ostatnie urodziny skończyliśmy osiemnaście lat. To musiało być ze cztery miesiące temu. Kiedy umrzemy, zmienimy się w gwiazdy, jedna przy drugiej?, pytam. Musisz przestać tak myśleć. To tylko wymysły taty. No dobra, skoro jesteś taki mądry, powiedz mi, co się dzieje po śmierci. Nie mam pojęcia. Wzdycha ciężko, kładzie się na plecach i spod zmrużonych powiek spogląda na niebo. Po prostu… przestajesz istnieć. Serce nie bije, nie oddychasz, a potem po prostu… cię nie ma. I tyle, mówię. No. To głupie. Czyli tak spędzamy całe życie… śpimy, jemy, naprawiamy dachy, a potem to się zwyczajnie… kończy. To po co się starać? No cóż, tak już jest. Lugh… Nie wyjechałbyś nigdy beze mnie, prawda? Jasne, że nie, zapewnia. A nawet gdybym chciał, i tak polazłabyś za mną. Pójdę za tobą… wszędzie! Przewracam oczami i robię minę wariatki, bo wiem, że wtedy przechodzą go ciarki. Na dno jeziora… na krańce ziemi… na Księżyc… do gwiazd! Przymknij się już! Zrywa się na nogi. Założę się, że nie pójdziesz za mną, żeby puszczać kaczki, mówi i odbiega. Hej!, wołam za nim. Zaczekaj na mnie! * * * Biegniemy kawał drogi przez wyschnięte dno jeziora, zanim znajdziemy wystarczająco dużo wody do puszczania kaczek. Mijamy małą łódkę, którą tata pomógł nam zbudować, kiedy byliśmy mali. Teraz leży wysoko na suchym piasku, gdzie kiedyś był brzeg. Oddalamy się od chałupy, aż znikamy z pola widzenia taty i Emmi. Jest samo południe, słońce pali niemiłosiernie, więc owijam głowę chustą, żeby za bardzo się nie przypiec. Szkoda, że nie jestem podobna do mamy jak Lugh, ale wdałam się w tatę. Dziwne, ale mimo że mamy ciemne włosy, i tak musimy osłaniać skórę, jeśli nie chcemy się poparzyć. Lugh nigdy nie nosi chusty. Twierdzi, że go krępuje, a poza tym słońce mu nie przeszkadza. Nie tak jak mnie. Przestrzegam go, że dostanie za swoje, kiedy któregoś dnia padnie trupem od udaru, a on odpowiada, że wtedy będę mogła powiedzieć: A nie mówiłam! I tak zrobię. Znajduję całkiem niezły kamień. Muskam palcami jego płaską powierzchnię. Ważę go w dłoni. Ten przyniesie mi szczęście, zaklinam.

Lugh rozgląda się za kamieniem dla siebie, a ja przechadzam się na rękach w tę i z powrotem. To chyba jedyna rzecz, którą ja potrafię, a on nie. Udaje, że go to nie obchodzi, ale wiem, że to nieprawda. Śmiesznie wyglądasz do góry nogami. Złote włosy Lugh lśnią w słońcu. Nosi je zaplecione w długi warkocz, który sięga mu prawie do pasa. Ja czeszę się tak samo, tylko moje włosy są czarne jak pióra Nero. Naszyjnik Lugh mieni się w jasnym świetle. Znalazłam na wysypisku mały pierścionek z błyszczącego zielonego szkła i nawlekłam na kawałek skóry. Podarowałam go Lugh na nasze osiemnaste urodziny i od tej chwili go nie zdejmował. A co on mi dał? Nic. Jak zwykle. Dobra, znalazłem taki w sam raz!, woła. Podbiegam do niego, żeby zobaczyć. Mój lepszy. Dzisiaj puszczę osiem, przechwala się. Czuję to w kościach. Chyba śnisz, sprowadzam go na ziemię. Ja zamawiam siedem. Biorę zamach i ciskam kamieniem, który odbija się od tafli wody. Raz, dwa razy, trzy razy. Cztery, pięć, sześć… Siedem!, cieszę się. Siedem! Widziałeś? Nie mogę w to uwierzyć. Nigdy w życiu nie udało mi się więcej niż pięć. Wybacz, mówi Lugh. Nie patrzyłem. Chyba musisz rzucić jeszcze raz. Co!? Mój najlepszy rzut, a ty nie… Ty gadzie! Widziałeś! Po prostu skręca cię z zazdrości. Krzyżuję ręce na piersi. Dalej. Zobaczmy, czy uda ci się osiem. Założę się, że nie. Rzuca siedem. Potem ja jak zwykle pięć. Właśnie bierze zamach do kolejnego rzutu, kiedy jakby znikąd leci na nas Nero, głośno kracząc. Cholerny ptak, klnie Lugh. Przez niego zgubiłem kamień. Klęka i zaczyna szukać. Spadaj!, krzyczę i odganiam Nero. Sio, paskudo! Idź nękać kogoś… Na horyzoncie właśnie pojawiła się chmura pyłu. Kłębiąca się pomarańczowa góra pyłu. Jest tak wysoka, że zahacza o słońce. Jest coraz bliżej. Pędzi prosto na nas. Och… Lugh. Coś musi być w moim głosie, bo Lugh gwałtownie podnosi głowę. Upuszcza kamień, który trzymał w dłoni. Powoli wstaje. Cholera, mówi. Stoimy bez ruchu i gapimy się. Różnie tu bywa z pogodą. Mamy gorące wiatry, nawałnice, tornada, a nawet raz czy dwa spadł śnieg w środku lata. Widziałam niejedną burzę piaskową. Ale takiej jak ta nigdy. A niech to, spora, stwierdzam. Lepiej stąd zjeżdżajmy, mówi Lugh. Najpierw wycofujemy się powoli, nie odrywając wzroku od chmury.  Uciekaj, Saba!, krzyczy nagle Lugh. Ciągnie mnie za rękę, aż w końcu moje stopy odrywają się od ziemi. Biegniemy do domu szybko, jak wilkopsy na polowaniu. Zerkam przez ramię i nie wierzę własnym oczom. Chmura pyłu jest już w połowie jeziora. Nigdy nie widziałam żadnej, która tak szybko się przesuwała. Mamy minutę, może dwie, zanim nas dogoni. Nie damy rady uciec!, wołam do Lugh. Widzimy już chałupę. Krzyczymy i machamy rękami.

Emmi wciąż jeździ na swoim dwukołowcu. Tato!, krzyczę. Tato! Emmi! Burza piaskowa! Tata staje na progu. Zasłania oczy dłonią. Potem rzuca się w stronę Emmi, chwyta ją na ręce i biegnie ile sił w nogach do podziemnego schronu przeciwburzowego. Schron jest nie więcej niż pięćdziesiąt kroków od chałupy. Tata otwiera drewniany właz w ziemi i opuszcza Emmi do środka. Macha do nas gorączkowo. Odwracam się. Zapiera mi dech. Wielka góra pomarańczowego pyłu gna ku nam z rykiem. Niczym wygłodniała bestia pożera ziemię na swojej drodze. Prędzej, Saba!, popędza mnie Lugh. Ściąga koszulę i owija nią twarz. Nero!, mówię. Przystaję i rozglądam się. Gdzie jest Nero? Nie ma czasu! Lugh chwyta mnie za nadgarstek, ciągnie. Tata coś krzyczy, ale nie słyszę. Schodzi do schronu i zamyka właz. Nie mogę go tu zostawić! Wyrywam się. Nero!, krzyczę. Nero! Za późno!, mówi Lugh. Poradzi sobie! Chodź! Błyskawica przeszywa niebo i dosięga ziemi z potężnym trzaskiem i sykiem. Stodwadzieściajeden, stodwadzieściadwa, sto… Słychać ponury grzmot. Mniej niż ligę stąd!, oblicza szybko Lugh. Wszystko pogrąża się w ciemności. Chmura nas dogoniła. Nic nie widzę. Lugh!, wrzeszczę. Trzymaj się!, krzyczy. Nie puszczaj! Dreszcz przebiega po mojej skórze. Zatyka mnie. Lugh musiał to poczuć, bo puszcza moją dłoń jak oparzony. Zaraz uderzy piorun!, ostrzega. Schyl się! Przykucamy, nieco oddaleni od siebie, jak najbliżej ziemi. Serce podeszło mi do gardła. Powtórz, Saba. Jeśli burza złapie cię na otwartej przestrzeni, co masz robić? Kucnąć, z głową do dołu, stopy złączone, ręce na kolanach. Nie dotykać rękami ani kolanami ziemi. Dobrze, tato? I nigdy się nie kładź. Pamiętaj, Saba, nigdy się nie kładź. Słyszę głos taty w swojej głowie, głośno i wyraźnie. Kiedy tata był małym chłopcem, trafił go piorun. O mało nie zginął przez to, że nie wiedział, co robić, więc wbijał nam do… Trach! Jasny błysk i huk rozcinają mrok. Wylatuję w powietrze. Uderzam głową o ziemię. Mocno. Próbuję się pozbierać, ale przewracam się na plecy. Wszystko wiruje. W głowie mi się kręci. Jęczę. Saba!, woła Lugh. Nic ci nie jest? Kolejny błysk i huk rozdzierają ciemność. Burza już chyba przeszła dalej, ale nie jestem pewna, mam mętlik w głowie. W uszach mi dzwoni. Saba!, krzyczy Lugh. Gdzie jesteś? Tutaj!, odpowiadam cichym i drżącym głosem. Tu jestem! Po chwili Lugh klęka przy mnie i pomaga mi usiąść. Jesteś ranna?, pyta. Nic ci nie jest? Obejmuje mnie ramieniem, pomaga wstać. Nogi się

pode mną uginają. Trafił cię? Nie… tylko mnie… przewrócił, mówię. Stoimy tam, a ciemność odpływa w dal. Świat staje się czerwony. Czerwony jak ogień. Wszystko. Ziemia, niebo, chałupa, ja, Lugh – wszystko czerwone. Drobny czerwony pył wypełnia powietrze, osiada na każdej najmniejszej rzeczy. Krwawy świat. W życiu nie widziałam nic takiego. Ja i Lugh patrzymy na siebie. Wygląda jak koniec świata, mówię. Mój głos jest przytłumiony, jakbym siedziała pod kocem. Nagle z czerwonej mgły wyłaniają się mężczyźni na koniach. * * * Jest ich pięciu. Jadą na krzepkich mustangach o kosmatej sierści. Nawet w normalnych czasach nikt nie przejeżdża przez Srebrne Jezioro, więc stajemy jak wryci na widok obcych, którzy wpadają na ogonie najgorszej burzy piaskowej od lat. Jeźdźcy zatrzymują się obok chałupy. Nie zsiadają z koni. Ruszamy w ich stronę. Ja z nimi pogadam, mówi Lugh. Czterej jeźdźcy mają na sobie długie czarne szaty. Na nich przypięte pasami ciężkie skórzane kamizelki, głowy owinięte chustami. Od stóp do głów są pokryci czerwonym pyłem. Gdy podchodzimy bliżej, zauważam, że piąty mężczyzna to nasz sąsiad Procter John. Kiedy jesteśmy na tyle blisko, że mogą nas usłyszeć, Lugh woła: Nietypowy dzień na przejażdżkę, co, Procterze Johnie? Sąsiad milczy. Chusty zasłaniają twarze jeźdźców, więc nie widzimy ich min. Teraz stoimy naprzeciwko nich. Procterze, kłania się Lugh. Kim są wasi przyjaciele? Procter nadal milczy. Wpatruje się tylko w swoje dłonie zaciśnięte na wodzach. Popatrz, szepczę do Lugh. Krew wypływa spod kapelusza Proctera Johna, jej strużki wiją się po jego twarzy. Co tu się dzieje?, pyta zaniepokojony Lugh. Procterze? Ton głosu Lugh wskazuje, że jego zdaniem coś tu nie gra. Ja też tak myślę. Serce bije mi szybciej. To on?, upewnia się jeden z obcych mężczyzn. Ten złotowłosy chłopak? To on się urodził w dniu zimowego przesilenia? Procter John nie podnosi wzroku. Kiwa głową. To on, potwierdza cicho. Ile masz lat, chłopcze?, pyta mężczyzna Lugh. Osiemnaście, odpowiada Lugh. A wam co do tego? I na pewno urodziłeś się w dniu zimowego przesilenia? No. O co tu chodzi? Powiedziałem wam, że to on, odzywa się Procter John. Chyba wiem, co mówię. Miałem na niego oko przez cały ten czas, tak jak mi kazaliście. Mogę już iść? Mężczyzna kiwa głową. Wybacz, Lugh, mówi Procter John, wciąż na nas nie patrząc. Nie dali mi wyboru. Uderza konia piętami i rusza. Nieznajomy mężczyzna wyciąga spod szaty piorunostrzał. Wiem, że na pewno wszystko dzieje się błyskawicznie, ale dla mnie czas jakby zwolnił. Mężczyzna pociąga za spust i strzela do Proctera. Przerażony Hob staje dęba. Procter zsuwa się

z grzbietu konia i bezwładnie uderza o ziemię. Nie rusza się. Przeszywa mnie lodowaty dreszcz. Mamy kłopoty. Chwytam Lugh za rękę. Czterej mężczyźni ruszają w naszym kierunku. Leć po tatę, prosi Lugh. Ja ich odciągnę od domu. Nie. To zbyt niebezpieczne. Rusz się, do jasnej cholery! Odwraca się. Biegnę w stronę jeziora. Mężczyźni popędzają konie i ruszają za Lugh. Gnam ile sił w nogach do schronu. Tato!, krzyczę. Tato! Chodź szybko! Oglądam się przez ramię. Lugh jest w połowie drogi do jeziora. Czterej jeźdźcy rozstąpili się, tworząc duży krąg. Lugh nadal biegnie, ale znajduje się w potrzasku. Zbliżają się do niego, zacieśniają krąg. Jeden z nich zdejmuje linę z haka przy siodle. Tupię we właz schronu. Tato!, wrzeszczę. Tato! Otwórz! Właz otwiera się ze skrzypnięciem. Na powierzchnię wyłania się głowa taty. Są tu? Przyjechali? Wiedziałeś, że tak będzie. Wyczytałeś to w gwiazdach. Czterech ludzi!, krzyczę. Szybko! Musimy ich powstrzymać! Tato! Emmi, zostań tutaj! Tata gramoli się na zewnątrz. Nie da się ich powstrzymać, Saba. Zaczęło się. Jego oczy są bez wyrazu. Martwe. Nie, protestuję. Nie mów tak. Jeźdźcy osaczają Lugh. Rzuca się w lukę między nimi. Blokują go. Potyka się, upada, znowu się podnosi. W pylistej czerwonej mgle wszystko wydaje się nierzeczywiste. Nie stój tak!, krzyczę do taty. Pomóż mi! Daję nura do chałupy. Zabieram kuszę, zarzucam kołczan na plecy. Chwytam piorunostrzał taty. Pusty. Rzucam go na ziemię, klnąc pod nosem. Biorę jego kuszę i kołczan. Wybiegam na zewnątrz. Tato!, wrzeszczę. Mają Lugh! Chwytam go za ramię, potrząsam nim mocno. To się dzieje naprawdę! Musisz walczyć! Nagle jakby wrócił do życia. Prostuje się, w jego oczach pojawia się błysk i wraca tata, którego pamiętam. Przyciąga mnie do siebie i przyciska tak mocno, że ledwo oddycham. Mój czas się kończy, szepcze. Nie, tato! Posłuchaj. Nie wiem, co się potem stanie. Widziałem tylko przebłyski. Ale będą cię potrzebowali, Saba. Lugh i Emmi. I inni też. Wielu innych. Nie pozwól, by strach cię obezwładnił. Bądź silna, wiem, że potrafisz. I nigdy się nie poddawaj, rozumiesz? Nigdy. Cokolwiek by się działo. Patrzę na niego. Nie poddam się, mówię. Ja się nigdy nie poddaję, tato. Zuch dziewczyna. Bierze kuszę. Zarzuca kołczan na plecy. Gotowa? Gotowa, odpowiadam. Ruszamy biegiem w stronę Lugh i mężczyzn na koniach. Jeden z jeźdźców zwija linę w lasso. Ładuj!, krzyczy tata. Każde z nas chwyta bełt. Ładujemy.

Ten z liną kręci lassem raz, potem drugi. Rzuca. Cel!, krzyczy tata. Lasso chwyta nogę Lugh. Mężczyzna szarpnięciem liny przewraca Lugh na ziemię. Strzelaj!, wrzeszczy tata. Wypuszczamy bełty. Nie dolatują. Ładuj!, krzyczy znowu tata. Ten z liną i drugi jeździec zeskakują z koni. Przewracają Lugh na plecy. Jeden siada na nim okrakiem. Drugi jednym ruchem zarzuca mu ręce nad głowę, związuje nadgarstki, a potem kostki. Przestańcie!, prosi tata. Puśćcie go! Wciąż biegniemy. Celujemy. Jeden z jeźdźców na koniach się odwraca. Widzi, że się do nich zbliżamy. Podnosi broń. Strzela. Tata krzyczy. Wyrzuca ręce w górę. Tato!, wołam. Zatacza się. Przewraca. Tato! Padam obok niego na ziemię. Pocisk przeszył jego serce. Chwytam go za ramiona, podnoszę. Jego głowa opada bezwładnie do przodu. Nie! Potrząsam nim. Nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie! Nie rób tego, tato! Nie możesz umrzeć! Proszę, nie umieraj! Potrząsam nim jeszcze raz. Teraz głowa opada mu do tyłu. Tato, szepczę. Zamieram. Nie mogę się ruszyć. Nie żyje. Zabili mojego tatę. Wzbiera we mnie dziki gniew. Czuję, jak wypełnia mnie lawa. Dusi mnie. Chwytam swoją kuszę. Zrywam się na nogi i ruszam biegiem w stronę mężczyzn. W biegu ładuję broń. Aaaa!, krzyczę. Aaaa! Celuję. Strzelam. Przez płynącą we mnie lawę dłonie trzęsą mi się tak bardzo, że strzelam na oślep. Bełt leci daleko w bok. Słyszę świst pocisku. Czuję ostry ból. W prawej dłoni. Krzyczę. Kusza wypada mi z ręki. Nie zatrzymuję się. Biegiem mijam konie, rzucam się na mężczyznę, który wiąże Lugh. Tarzamy się po ziemi. Kopię go, biję, wrzeszczę. Spycha mnie. Już stoi na nogach. Chwyta mnie za rękę, ciągnie do góry, rzuca na ziemię. Ląduję na plecach. Nie mogę złapać tchu. Podnoszę się i kołysząc się, staję przed nimi. Wszyscy czterej jeźdźcy stoją teraz na ziemi. Otaczają Lugh. Nawet nie patrzą w moją stronę. Jakby mnie tu nie było. Jakbym w ogóle nie istniała. Przyciskam krwawiącą dłoń do piersi. Puśćcie go, mówię. Nie zwracają na mnie uwagi. Lugh podnosi głowę. Oczy szeroko otwarte. Twarz biała jak ściana. Przerażony. Nigdy nie widziałam go w takim stanie. Podchodzę bliżej. Zabierzcie mnie ze sobą, mówię. Ten, który dowodzi, kręci głową. Podnoszą Lugh i rzucają na grzbiet jednego z koni. Proszę. Proszę… Zabierzcie mnie. Nie zrobię wam kłopotu. Tylko nie zostawiajcie mnie tu bez niego.

Przywiązują go do konia. Jeździec chwyta wodze i wskakuje za jednego z pozostałych mężczyzn. Odjeżdżają w tumanach czerwonego pyłu. Lugh!, wołam. Biegnę obok niego. Zatyka mnie. Nie mogę złapać tchu. Lugh podnosi głowę. Patrzy na mnie. Jego oczy. Błękitne jak letnie niebo. Chwytam go za ręce. Znajdę cię, obiecuję. Dokądkolwiek cię zabiorą, przysięgam, że cię znajdę. Nie, mówi. To niebezpieczne. Musisz zadbać o siebie. I o Emmi. Obiecaj mi to. Kiedy mijają Hoba, chwytają uprząż. Jego też zabierają. Ruszają galopem. Nie mogę nadążyć. Dłoń Lugh wysuwa się z mojej. Obiecaj mi, Saba, prosi Lugh. Dalej biegnę za nimi. Znajdę cię!, krzyczę. Znikają w czerwonej mgle. Lugh! Lugh! Wracaj! Nogi uginają się pode mną. Upadam na kolana. Emmi wybiega ze schronu. Przystaje. Przygląda się zamglonemu czerwonemu światu. Procterowi Johnowi, który leży obok chaty. Potem zauważa tatę. Tatusiu!, woła i biegnie do niego. Nie mogę mówić. Nie mogę oddychać. Lugh zniknął. Zniknął. Moje złote serce zniknęło. Klękam w pyle. Łzy płyną po mojej twarzy. Pada ostry czerwony deszcz. * * * Mam w brzuchu nóż. Kręci się, rozrywa mnie. Z każdym uderzeniem serca wbija się głębiej. Niemożliwe, żebym przeżyła taki ból. Obejmuję się rękami, zwijam wpół. Moje usta otwierają się w niemym krzyku. Trwam tak przez długi czas. Deszcz nie ustaje. Wokół mnie spękana ziemia zmienia się we wzburzone morze błota. Popatrz, tato, deszcz pada. Za późno. Nero podlatuje z łopotem skrzydeł i siada na moim ramieniu. Ciągnie mnie za włosy. Prostuję się. Poruszam się powoli. Jestem odrętwiała. Nic nie czuję. Wstawaj. Masz coś do zrobienia.   Moja dłoń. Patrzę na nią. Wydaje się bardzo daleko. Jakby należała do kogoś innego. Pocisk zdarł długi pas skóry. To na pewno boli. Wstaję. Zmuszam stopy do ruchu. Prawa. Lewa. Jakie ciężkie. Brnę przez błoto do chałupy. Nero odfruwa i chowa się pod okapami. Dłoń. Wytrzyj dłoń.

Polewam ją wodą. Przykładam liść wierzbówki, a potem owijam kawałkiem płótna. Tata nie żyje. Musisz go spalić. Uwolnić jego duszę, żeby wróciła do gwiazd, skąd przybyła.   Zaglądam do szopy z drewnem. Nie wystarczy na porządny stos pogrzebowy. Ale muszę go spalić. Myśl. Myśl. Znajduję nasz mały wózek. Pcham go w kierunku jeziora, przez błoto, aż docieram do Emmi, która stoi przy tacie. Bosa. Przemoczona do suchej nitki. Jej włosy zwisają w mokrych mysich ogonkach. Woda kapie na jej buzię, szyję. Nie rusza się. Nie patrzy na mnie. Gapi się w przestrzeń. Chwytam ją za obie ręce, potrząsam nią. Tata nie żyje, mówię. Musimy go przenieść. Emmi pochyla się i wymiotuje w błoto. Czekam, aż skończy. Patrzy na mnie z ukosa, ociera usta drżącą rączką. Płacze. W porządku?, pytam. Kiwa głową. Weź go za nogi, mówię. Biorę go pod pachy i ciągnę. Emmi chwyta go za nogi. Tata schudł przez ostatnie pół roku. Długa susza sprawiła, że trudniej było znaleźć jedzenie, właściwie nic nie chciało rosnąć. Nie skończyłeś kolacji, tato. Nie jesteś głodny? Och, ja już się najadłem, dziecko. Weźcie. Podzielcie się resztą. Wiedział, że nas nie oszuka, ale i tak udawaliśmy, że gramy w jego grę. Chociaż tata jest chudy, to jednak dorosły mężczyzna. Takiej chuderlawej dziewczynie jak ja trudno go podnieść. Musimy go przeciągnąć, krok po kroku. Em potyka się i ślizga. Nie przestaje płakać. Po chwili jest już od stóp do głów pokryta czerwonym błotem. W końcu ładujemy go na wózek. Tata jest wysoki, więc tylko górna połowa się mieści. Nogi ciągną się za wózkiem. Gdzie Lugh?, szlocha Emmi. Chcę do Lugh. Nie ma go tu, mówię. G-g-gdzie jest? Zniknął, odpowiadam. Jacyś ludzie go zabrali. Nie żyje, szlocha. Tylko nie chcesz mi powiedzieć. Nie żyje! Lugh nie żyje! Nie-żyje-nie-żyje-nie-żyje-nie-żyje-nie… Zamknij się!, uciszam ją. Zaczyna wrzeszczeć. Próbuje złapać oddech i łka, i krzyczy, i krzyczy, i krzyczy. Emmi! Przestań! Ale ona nie może przestać. Odleciała. Nie panuje nad sobą. Uderzam ją w twarz. Przestaje. Zszokowana nie może złapać tchu. Po kilku drżących oddechach wreszcie się uspokaja. Wyciera nos rękawem. Patrzy na mnie. Na policzku ma czerwony ślad. Nie powinnam tego robić. Wiem, że nie powinnam. Lugh by tego nie zrobił. Em jest za mała, żeby przyjąć cios. Przepraszam, szepczę. Ale nie powinnaś tak mówić. Lugh żyje. Nigdy nie mów, że nie żyje. A teraz trzymaj stopy taty tak, żeby nie wpadały w błoto. Chwyć za sznurówki. Tak będzie

łatwiej. Robi to, co jej każę. Odwracam się i ciągnę wózek za sobą. Ciężko się idzie w tym deszczu. Woda wpływa mi do oczu, do ust, do uszu. Błoto oblepia mi buty, ślizgam się. Em jest beznadziejna jak zwykle. Co rusz się przewraca, ale za każdym razem zatrzymuję się, pomagam jej wstać i idziemy dalej razem. Przynajmniej już nie płacze. Docieramy do chałupy. Pchamy i wciągamy wózek z tatą do środka. Dom, który tata zbudował własnymi rękami, stanie się jego stosem pogrzebowym. Założę się, że sam by na to nie wpadł. Emmi pomaga mi przestawić nasz wielki stary drewniany stół do góry nogami. Ściągamy tatę z wózka i kładziemy go na stole. Podchodzę do skrzyni, w której trzymamy ubrania. Nie ma ich zbyt wiele. Kiedy podnoszę pokrywę, unosi się zapach suszonej szałwii. Wyciągam grubą zimową tunikę taty i rzucam ją Emmi. Podrzyj na pasy, mówię. Wyjmuję zimową tunikę Lugh. Wtulam w nią twarz i głęboko zaciągam się zapachem. Schowaliśmy ją czystą. Pachnie czystym płótnem i szałwią. Nie pachnie nim. Ją też drę na pasy. W końcu mamy całkiem spory stos. Wyciągam karafkę whisky. Tata zrobił ją z utartych korzeni w lepszych czasach. Nasączamy nią pasy płótna. Potem każę Em wciskać je w ściany, w szpary między oponami. Resztę układam wokół ciała taty. Pakuję do worka najpotrzebniejsze rzeczy. Czerwony kozik, krzesiwo, zioła lecznicze, koszulę na zmianę. Ci sami ludzie, którzy zabili tatę, zabrali Lugh, opowiadam siostrze. Ruszę za nimi. Nie wiem, dokąd go zabrali. Może daleko stąd. Nie wiem, ile czasu mi to zajmie, zanim go znajdę. Ale zrobię to. Sprowadzę go z powrotem. Wkładam do środka bukłak na wodę, sznur z pokrzyw, zapas suszonych nasion sumaka i suszonych korzennych ciasteczek na kilka dni. Jeśli nam się skończą, będę musiała polować. Wyjechali przed nami i poruszają się na czterech nogach, nie na dwóch. Będę musiała się pospieszyć. Biorę bukłak Emmi, jej tunikę i pelerynę z psiej skóry. Nie patrząc na siostrę, mówię: Zostawię cię u Mercy nad Błędnym Ruczajem. Nie, protestuje Emmi. Wkładam jej rzeczy do drugiego worka. Tata i Lugh kazali mi zadbać o twoje bezpieczeństwo, a tam będziesz bezpieczna. Mercy przyjaźniła się z mamą. Pomogła, kiedy ja i Lugh się urodziliśmy. Przyszła też po twoich narodzinach. Wiem, mówi Em. Obie wiemy, że Mercy przybyła za późno. Emmi przyszła na świat za wcześnie, mama umarła, a Mercy równie dobrze mogła sobie oszczędzić kłopotu trzydniowej pieszej wędrówki. Mercy to dobra kobieta. Tata zawsze powtarzał, że gdyby kiedykolwiek coś mu się stało, powinniśmy się zwrócić do niej. Powiedział mnie i Lugh, jak dojść do doliny Błędnego Ruczaju. Może nawet Mercy ma jakieś dziecko, z którym mogłabyś się bawić. Nic mnie to nie obchodzi, mówi Emmi. Idę z tobą. Nie możesz. Nie wiem, dokąd idę ani ile czasu mi to zajmie. Poza tym jesteś za mała. Na co mi kula u nogi? Emmi krzyżuje ręce i wysuwa podbródek z tą swoją upartą miną.

Lugh jest też moim bratem! Mam takie same prawo go szukać co ty. Nie utrudniaj, Emmi. Biorę do ręki małą drewnianą lalkę, którą tata dla niej zrobił, i wrzucam do worka. Tak będzie najlepiej. Obiecuję, że gdy znajdę Lugh, wrócimy po ciebie. Wcale nie wrócicie. Ty mnie nienawidzisz. Kochasz Lugh, a mnie nienawidzisz. Powinni zabrać ciebie zamiast niego! Ale nie zabrali, odpowiadam sucho. Tata i Lugh zostawili cię pod moją opieką, a ja mówię, że idziesz do Mercy. Koniec i kropka. Wsuwam procę Lugh za pasek. Wkładam nóż taty do pochwy w bucie. Zarzucam kołczan i kuszę pistoletową na plecy. Przez niewielkie okno sączy się do środka zamglone czerwone światło. Pada na twarz taty. Klękam obok niego, biorę jego dłoń w swoją. Emmi klęka z drugiej strony i bierze jego drugą dłoń. Jeszcze ciepła, szepcze. Teraz musisz wypowiedzieć te słowa, dodaje po chwili. Ma rację. Zawsze wypowiada się specjalne słowa, aby wysłać zmarłego w drogę. Tata wypowiedział je dla mamy, zanim podpalił jej stos pogrzebowy. Minęło już tyle czasu, że ich nie pamiętam. Chyba byłam za mała, żeby zwrócić na nie uwagę. Teraz to dla niego trzeba coś powiedzieć, a mnie nie przychodzi do głowy nic odpowiedniego. Dalej, ponagla mnie Emmi. Przykro mi, tato, mówię. Nie chciałam tego powiedzieć, ale moje usta same się poruszyły i wypłynęły z nich te słowa. Przykro mi, że nie żyjesz. Przykro mi, że było ci tu tak ciężko, zwłaszcza ostatnio. A najbardziej mi przykro, że straciłeś mamę, kiedy tak bardzo ją kochałeś. Wiem, że odkąd odeszła, nie miałeś żadnego powodu do radości. Teraz… będziesz szczęśliwy. Znowu będziecie razem. Dwie gwiazdy, jedna przy drugiej. Ruszam za Lugh. Odzyskam go, tato. Nie spocznę, dopóki go nie znajdę. Obiecuję. Patrzę na Em. Chciałabyś… pocałować go na pożegnanie?, pytam. Emmi całuje go w policzek, potem ja krzesiwem podpalam skrawki płótna wokół jego ciała. Willemie znad Srebrnego Jeziora, uwalniam twoją duszę, aby powróciła do domu wśród gwiazd. Płomienie zaczynają lizać stół. Do widzenia, tatusiu, szepcze Emmi. Będę za tobą tęsknić. Wstajemy. Podaję jej nasze worki. Wyjdź na zewnątrz, mówię. Podpalam pasy materiału wetknięte w ściany. Czekam, aż opony zajmą się ogniem, a płomienie zaczną biec wzdłuż ścian. Do widzenia, tato. Wychodzę i zamykam za sobą drzwi. * * * Po południu deszcz ustaje. Zrywa się gorący wiatr z południa. Z nieba leje się żar. Nero krąży w powietrzu nad nami, leniwie szybuje na wznoszących się gorących prądach powietrza. Tak jak powiedział Lugh, uciekł przed burzą i się uratował. Gdybyśmy tylko mogli zrobić to samo… Niby to dzień jak co dzień. Mogłoby to być wczoraj, jakiś dzień w zeszłym tygodniu, miesiąc temu. Ale nie jest. To nie jest dzień jak co dzień.

Nie miałam pojęcia. Nie wiedziałam, że w jednej chwili może być dobrze, a w następnej tak źle, jakby czas przed tą chwilą był tylko snem. A może to jest sen. Długi straszny sen o burzy i o jakichś ludziach w czerni, którzy zabili tatę i porwali Lugh. Może niedługo się obudzę. Opowiem go wszystkim i pokręcimy głowami, jakie dziwne potrafią być sny. Czuję tępe pulsowanie w prawej dłoni. Patrzę na nią. Jest owinięta szmatą, brudną i porwaną. Szturcham ją. Ostry ból przeszywa moją rękę. Jest całkiem rzeczywisty. Ktoś coś mówi. Saba? To głos Emmi. Saba? Co? A co z Procterem Johnem? Patrzę na leżące na ziemi ciało. Twarz Proctera wykrzywia grymas bólu. Chyba nie umarł od razu. Powiedziałem wam, że to ten. Miałem na niego oko przez cały ten czas, tak jak mi kazaliście. Zostaw go sępom, rzucam obojętnie. Wiatr przywiewa swąd płonących opon. Czuję ciarki na skórze głowy. A jednak to nie sen. Zarzucam worek na ramię. Ruszam. Nie oglądam się za siebie. Nigdy tu nie wrócę. Martwe jezioro. Martwa ziemia. Martwe życie.

ROZDZIAŁ DRUGI PUSTYNNY SZLAK Jest tylko jedna wąska droga. Przechodzi przez Srebrne Jezioro. Poza tym jak okiem sięgnąć pustkowie. Niskie zarośla, głazy i ruiny jednego czy dwóch budynków Złomonterów. Szlak biegnie na północny wschód. Tak się składa, że dolina Błędnego Ruczaju, gdzie zamierzam zostawić Emmi u Mercy, leży trzy dni drogi stąd na północny wschód. Ale to tata liczył trzy dni. Dla krótkich nóg Em to nie będzie tyle. Straszna z niej niedojda i cykor. Chodź, Emmi. Żwawo, raz-raz. Ruszam szybkim marszem. Po jakichś dziesięciu krokach zerkam przez ramię, żeby sprawdzić, czy nadąża. Zatrzymała się. Stoi pośrodku drogi. Skrzyżowała ręce na chudej ptasiej piersi. Worek rzuciła na ziemię. No chodźże!, drę się. Potrząsa głową. Klnę i zawracam. Podchodzę do niej. O co chodzi?, pytam ostro. Nie powinnyśmy iść. Wysuwa ten swój mały spiczasty podbródek. Znam to pełne uporu spojrzenie. Szykuje się do awantury. Dlaczego nie? Powinnyśmy zostać tutaj, mówi. Jeśli Lugh wróci, a nas nie zastanie, będzie się martwił. Lugh nie wróci. Ucieknie tamtym ludziom, na pewno mu się uda. I wróci, a nas tu nie będzie i nie będzie wiedział, gdzie nas szukać ani nic. Posłuchaj, nie widziałaś ich. Ja widziałam. Zabrało go czterech ludzi. Związali mu ręce i nogi i wrzucili go na konia. Nie da rady uciec bez pomocy. Dlatego idę za nim. Sama. Obiecałam mu, że go znajdę, i zamierzam to zrobić. Kiedy go znajdziesz, wrócimy tu. Tak?, upewnia się. Widzę po jej minie, że wie, iż nigdy tu nie wrócimy, ale zmusi mnie, żebym to powiedziała na głos. Tu się nie da żyć, odpowiadam. Wiesz o tym. Znajdziemy inne miejsce. Lepsze. Tam zamieszkamy. Ja, Lugh i… ty. Łzy stają jej w oczach. Ale przecież tu jest nasz dom. Potrząsam głową. Już nie. To niemożliwe. Saba?, odzywa się po chwili. Co? Mam złe przeczucia. Nie powinnyśmy iść. Ja… ja się boję. Otwieram usta, chcę jej powiedzieć, żeby się nie wygłupiała, ale w ostatniej chwili gryzę się w język. Teraz ja jestem za nią odpowiedzialna i nie pozwolę na to, żeby stawała okoniem za każdym razem, kiedy każę jej coś zrobić. Zastanawiam się, co Lugh zrobiłby na moim miejscu. Pewnie by się z nią podroczył, jakoś ją udobruchał. Jak to się boisz? Robię zdziwioną minę. Jak możesz się bać, kiedy ja dowodzę?

Uśmiecha się lekko. A ty się nie boisz?, pyta i patrzy na mnie tak, jakbym ją onieśmielała. Ja? Nieee. Ja się niczego nie boję. I nikogo. Naprawdę? Naprawdę, mówię.  Waham się. Potem wyciągam rękę. Emmi wsuwa swoją dłoń do mojej. Chodź. Idziemy. * * * Uszłyśmy może z pół ligi, kiedy natrafiamy na ślady kopyt w zaschniętym błocie. Pięć koni. A więc przejeżdżali tędy z Lugh. Przyklękam i wodzę dłonią wokół krawędzi odcisku. Czuję ulgę, aż kręci mi się w głowie. Bałam się, że ruszyli na przełaj znad Srebrnego Jeziora. Gdyby tak było, straciłabym mnóstwo czasu. Musiałabym najpierw odstawić Emmi do Mercy, a potem wrócić nad Srebrne Jezioro, żeby podjąć trop. Ślady kopyt prowadzą na wprost. Na północny wschód. Idziemy w tym samym kierunku. Nasz pierwszy łut szczęścia. Chodź, mówię do Em. Musimy się pospieszyć. Nie odpuszczam jej. Idę szybko, nerwowo. Nie ma czasu do stracenia. Podbiega, żeby za mną nadążyć, worek obija jej się o plecy. Nero leci przed nami. Lugh tu był. Lugh idzie pierwszy, zawsze pierwszy, ja za nim. Dogonię go. Zawsze tak jest. Zawsze tak było. Znajdę cię. Dokądkolwiek cię zabiorą, przysięgam, że cię znajdę. Przyspieszam kroku. * * * Popołudnie. Drugi dzień w drodze. Muszę się powstrzymywać, żeby nie krzyczeć. Nie iść za szybko. Nie biec przodem. Emmi. Wolniej już się chyba nie da i to wszystko jej wina. Chciałabym ją zostawić na skraju drogi i zapomnieć, że w ogóle się urodziła. Chciałabym, żeby zniknęła z powierzchni ziemi. Ale nie powinnam tak myśleć. Nie wolno mi tak myśleć. To podłe. Przecież to moja krew, tak samo jak Lugh. Nie tak samo jak Lugh. Nikt nie jest taki sam jak Lugh. Mijamy rzadką kępę skarlałych sosen. W tym miejscu ślady kopyt zbaczają ze szlaku. Kierują się na północ. Zaczekaj tu, mówię do Emmi. Dochodzę po śladach do miejsca, gdzie spękaną ziemię porasta uschnięta trawa. Ślady się urywają. Zasłaniam oczy. Patrzę w dal. Widzę wąski pas stepowych krzewów, ale za nim tylko rozległa przestrzeń. Płaska. Pustynna. Nigdy tam nie byłam, ale wiem, co to jest. Morze Piasku. Podstępne, śmiertelnie suche miejsce wiatrów i ruchomych wydm. Twarda ziemia. Ziemia sekretów.

Przed Emmi, kiedy mama jeszcze żyła i byliśmy szczęśliwi, tata opowiadał mi i Lugh o czasach Złomonterów. O Morzu Piasku też. Opowiadał nam o całych osadach ludzi pogrzebanych pod wędrującymi wydmami. Pewnego dnia wiatry się zmieniły, a wydmy ruszyły dalej i zostały same chałupy. Bez ludzi. Wszyscy zniknęli. Nie został po nich żaden ślad, nawet kości. Tylko martwe dusze, które zmieniły się w duchy piasku, a teraz zawodzą po nocy i opłakują utracone życie. Tata mawiał, że zabierze nas tam i zostawi, jeśli będziemy niegrzeczni. Usypuję kopczyk z kamieni. Zaznaczam to miejsce, żebym później mogła je znaleźć. Wracam na drogę. Em siedzi w pyle ze spuszczoną głową. Zdjęła buty. Musimy iść dalej, tłumaczę jej cierpliwie. Patrzę na nią. Na jej krótkie, rzadkie brązowe włosy. Z chudą drobną szyją i kępkami włosów Emmi przypomina bardziej pisklaka niż dziewczynkę. Aż dziw bierze, że nie złamałam jej karku, kiedy ją uderzyłam. Na samo wspomnienie o tym mnie mdli, więc staram się nie myśleć. I wiem na pewno, że nikt nigdy nie uderzył Em przed tym, jak podniosłam na nią rękę. Lugh w życiu by tego nie zrobił, choćby nie wiem co. Nigdy. Wściekłby się jak cholera, gdyby się dowiedział, że to zrobiłam. Przykucam obok siostry. O co chodzi? Wtedy widzę jej pięty. Obtarte na krwawą miazgę. Nie przywykła do takich wędrówek. Musiało ją boleć jak diabli, ale nawet nie pisnęła. Dlaczego mi nie powiedziałaś?, pytam. Nie chciałam, żebyś na mnie nawrzeszczała. Patrzę na nią. Ma taką małą, drobną buzię. Słyszę w głowie głos Lugh. Ona ma dopiero dziewięć lat, Saba. Może spróbuj dla odmiany być dla niej miła.   Trzeba było coś powiedzieć, mówię. Obmywam jej rany i owijam stopy pasami czystego płótna. Dobra, teraz złap mnie za szyję. Biorę ją na ręce. Niosę ją tyle, ile mogę, przez resztę dnia, ale nawet chuderlawa dziewięciolatka robi się ciężka. Niosę też nasze worki, więc od czasu do czasu muszę postawić Em na ziemi. W końcu i tak musi przejść sama spory kawał drogi. W nocy cicho płacze. Serce mi się ściska, gdy to słyszę. Wyciągam rękę i dotykam jej ramienia, ale strąca moją dłoń i odwraca się. Nienawidzę cię!, szlocha. Szkoda, że nie zabili ciebie zamiast taty! Naciągam pelerynę na głowę, żeby nie słyszeć jej płaczu. Trzeba iść dalej. Muszę odnaleźć Lugh. * * * Trzeci dzień. Świt. Jeszcze raz przemywam stopy Emmi i wyruszamy. Robi dwa kroki i upada. Dzisiaj daleko nie zajdzie. Nawet mnie to nie dziwi. Podnoszę ją i kładę w cieniu na porośniętym trawą skrawku ziemi. Przeczesuję włosy palcami. Gapię się na niebo. Chciałabym krzyczeć albo biegać w kółko, albo… cokolwiek, byle pozbyć się tego napięcia w środku. Kopię ziemię tak mocno, że uderzam się w palec. Klnę na czym świat stoi.

Przepraszam, Saba, szepcze Emmi. Próbuję się uśmiechnąć, udawać, że mnie to nie obchodzi, ale nie potrafię. Odwracam głowę. To nie twoja wina, mówię. Coś wymyślę. Przez resztę poranka buduję tobogan. Ucinam dwie najbardziej sprężyste, najmocniejsze gałęzie drzewa, jakie udaje mi się znaleźć. Kładę je na ziemi i łączę w poprzek mniejszymi gałęziami, żeby były mocne i Em mogła się na nich położyć. Związuję je sznurem z pokrzyw. Potem robię jarzmo, żeby założyć je sobie na ramiona, i podbijam je naszymi zapasowymi tunikami. Po południu tobogan jest gotowy. Przywiązuję do niego Emmi i nasze worki. Owijam dłonie płótnem. Prawa nadal boli po postrzale, więc zakładam czysty opatrunek. Nie chcę, żeby rana zaczęła się paprać. Potem zaczynam ciągnąć. Tobogan podskakuje na wertepach, ale Emmi nie marudzi ani nie płacze. Nie wydaje żadnych dźwięków. Słońce pali niemiłosiernie. Okrutnie. Sprawia, że do głowy przychodzą mi niegodziwe myśli. Dlaczego nie zabili Emmi zamiast taty? Dlaczego nie zabrali Emmi zamiast Lugh? Emmi nie jest nikomu potrzebna. Nigdy nie była. Nigdy nie będzie. Spowalnia mnie. Przez nią tracę czas. Mój umysł szepcze. Moje serce szepcze. Moje kości szepczą. Zostaw ją… zostaw ją… odejdź i zostaw ją. Co… umrzeć? Nawet o tym nie myśl… ona się nie liczy… liczy się Lugh… zawróć do kopca… idź przez Morze Piasku… pojechali tamtędy… mogłabyś tam być za parę godzin, jeśli się pospieszysz… Otrząsam się. Zamykam uszy na te szepty. Nie mogę zostawić Emmi. Muszę ją zabrać do Mercy. Lugh kazał mi zadbać o to, żeby była bezpieczna. Kiedy już go odnajdę, muszę móc mu powiedzieć, że nic jej nie jest. Że opiekowałam się nią tak dobrze jak on. Ciągnę tobogan i zastanawiam się, gdzie jest Lugh. Czy się boi. Czy tęskni za mną tak jak ja za nim. Z tęsknoty za nim boli mnie całe ciało. Czuję… pustkę. Pustkę, która jest obok mnie, we mnie i wokół mnie, we wszystkich miejscach, gdzie kiedyś był Lugh. Byliśmy nierozłączni. Zawsze, od dnia, kiedy się urodziliśmy. I przed urodzeniem. Jeżeli go dotkną, jeśli go skrzywdzą, zabiję ich. Nawet jeśli tego nie zrobią, i tak mogę ich zabić, by ich ukarać za to, że go zabrali. Bolą mnie ramiona. Zraniona dłoń pulsuje. Słońce pali. Zaciskam zęby i zmuszam się, żeby przyspieszyć. Czemu Emmi nie płacze? Dlaczego nie jęczy? Już wolałabym, żeby płakała. Mogłabym wtedy na nią nawrzeszczeć. Mogłabym ją wtedy znienawidzić. Odsuwam podłe myśli, spycham je głęboko do środka, do najciemniejszych miejsc, gdzie nikt ich nie zobaczy. A Emmi nie płacze. Ani razu.

* * * Piąty dzień. Północ. Leżymy na ziemi, w zagłębieniu przy drodze. Owinęłyśmy się pelerynami z psiej skóry. Emmi wtuliła się w mój bok. Nero wcisnął się z drugiej strony i szybko zasnął, z łebkiem wsuniętym pod skrzydło. Jest ciepła wiosenna noc. Delikatny wiatr muska włosy na moim czole. W oddali wyje wilkopies, drugi mu odpowiada. Są daleko. Nie ma się czym martwić. Spoglądam w górę. Na tysiące, miliony gwiazd stłoczonych na nocnym niebie. Szukam Wielkiej Niedźwiedzicy. Małej Niedźwiedzicy. Smoka. Gwiazdy Północnej. Myślę o tacie. O tym, co nam powiedział. Że nasz los, historia naszego życia jest zapisana w gwiazdach. I że potrafił z nich czytać. A potem myślę o tym, co powiedział Lugh. Jeszcze na to nie wpadłaś? To wszystko siedzi w jego głowie. Wymysły. W gwiazdach nic nie ma. Nie ma żadnego wielkiego planu. Świat toczy się swoim torem. Nasze życie po prostu płynie w tym zapomnianym przez Boga miejscu. Tyle. I tak aż do śmierci. Myślę o tacie, jak układał te swoje kręgi z patyków, o jego czarach i zaklęciach, które miały sprowadzić deszcz. O tym, jak ciągle powtarzał, że wyczytał to z gwiazd, że gwiazdy przepowiedziały nadejście deszczu, i o tym, że deszcz nigdy nie nadszedł. Cóż, nie przed śmiercią taty. Deszcz spadł za późno. To oznacza, że albo tata źle czytał z gwiazd, albo gwiazdy go okłamywały. A może prawda jest inna: może tata nie umiał czytać z gwiazd, bo nie ma z nich czego wyczytać. A wszystkie jego czary i zaklęcia wynikały z rozpaczliwego pragnienia deszczu. By go sprowadzić, był w stanie wypróbować najbardziej szalone pomysły. Kiedyś lubiłam przyglądać się nocnemu niebu. Lubiłam rozmyślać o tym, że może pewnego dnia tata nauczy mnie czytać z gwiazd i dowiem się, co mają do powiedzenia. Teraz wydają się tylko zimne i dalekie. Przeszywa mnie dreszcz. Chyba Lugh ma rację. Jak zawsze. W gwiazdach nic nie ma. To tylko światła na niebie. Wskazują drogę w ciemności. *** Ale. Ale. Tata wiedział o tych ludziach. Że przyjdą po Lugh. Zanim mu powiedziałam. Są tu? Przyjechali? Nie da się ich powstrzymać, Saba. Zaczęło się. I wiedział, że umrze. Wiedział, że jego historia dobiega końca. Mój czas się kończy. Nie wiem, co się potem stanie. Jeśli tata nie potrafił czytać z gwiazd, jeśli gwiazdy nie mają nic do powiedzenia i tak dalej… To skąd wiedział?