Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 114 513
  • Obserwuję510
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań681 841

Zane Carolyn - Ślub z fanfarami(1)

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :725.9 KB
Rozszerzenie:pdf

Zane Carolyn - Ślub z fanfarami(1).pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse Z
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 195 stron)

Carolyn Zane Ślub z fanfarami

ROZDZIAŁ PIERWSZY - Wyatt? Wyatt Russell odwrócił się. Na schodach prowadzących do okazałej, zbudowanej w hiszpańskim stylu rezydencji Joego Coltona zobaczył swą przybraną kuzynkę Lizę Colton, która równo za tydzień wychodziła za mą . Człowiekiem, którego bezceremonialnie ciągnęła za sobą, przypuszczalnie był jej narzeczony. Jak to dobrze być w domu! - pomyślał Wyatt, słysząc dźwięczny śmiech Lizy. Wydobywszy z taksówki baga e, rozejrzał się z zadowoleniem. Słoneczna Kalifornia. Prosperino. Hacienda de Alegria. Kochał to miejsce, te cudowne widoki, łagodnie wznoszące się pagórki, nie kończący się błękit nieba. Tak wygląda raj na ziemi. - To on! Nick, złotko, pośpiesz się! Trzymając Nicka za rękę, Liza biegła po schodach w stronę stojącej na podjeździe taksówki. Nick nie protestował; z wyrozumiałym uśmiechem na twarzy patrzył na swą podekscytowaną narzeczoną. - Proszę, proszę, nie wierzę własnym oczom! Spóźnialski Wyatt Russell przyjechał tydzień przed czasem. Nick, złotko, łap mnie, bo z wra enia chyba zemdleję. Postawiwszy torby na ziemi, Wyatt porwał kuzynkę w ramiona. Dopiero po dłu szej chwili zwolnił uścisk i zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów. Młodzieńcza pucołowatość dziewczyny znikła, zaokrąglone były tylko te części ciała, które powinny być krągłe. Wyatt zagwizdał z uznaniem. - Mój Bo e! Pulchny, niezdarny podlotek przeistoczył się w piękną, zgrabną kobietę! Liza, zadowolona z komplementu, poprawiła ręką włosy, po czym pogłaskała Wyatta po policzku. - A ty, przystojniaku, nic się nie zmieniłeś. Wcią łamiesz damom serca? - Ile to lat minęło, odkąd się widzieliśmy?

- Stanowczo za du o. - Zrobiła nadętą minkę. - Teraz, kiedy jesteś wa nym waszyngtońskim prawnikiem, nie masz czasu dla nas maluczkich. - Maluczkich? I to mówi ulubienica publiczności? - Siedzisz moją karierę? - zdumiała się. - Trudno nie śledzić - odparł ze śmiechem Wyatt. - Ilekroć stoję w kolejce do kasy, ze stojaków na prasę walą mnie po oczach sensacyjne tytuły. Wiesz, e spodziewasz się dziecka z Elvisem? - Nie jesteś na bie ąco. Dziecko Elvisa ju dawno urodziłam. Teraz Nick i ja się rozwodzimy. - Przed ślubem? - Pomyśl, jaka oszczędność czasu. - Fakt. A propos kariery, gratuluję odzyskania głosu. Brzmi jeszcze lepiej ni dawniej. - To zasługa Nicka. - Przyciągnęła narzeczonego do siebie. - Właśnie tak się poznaliśmy. Nick był moim lekarzem. - Nick, miłośnicy jej muzyki są ci dozgonnie wdzięczni. - Liza lubi przesadzać - oznajmił Nick z szerokim uśmiechem. - Wyatt, poznaj mojego narzeczonego, Nicka Hatha-waya. Nick, przedstawiam ci Wyatta Russella, jednego z wielu przybranych synów wuja Joego oraz mojego prześladowcę z okresu dzieciństwa. Ściskając dłoń Nicka, Wyatt zauwa ył, z jaką miłością Liza wpatruje się w narzeczonego. Poczuł ukłucie zazdrości. Mo e, gdy wreszcie upora się z większością spraw, które prowadził, poświęci nieco więcej czasu na ycie osobiste. Bycie kawalerem ju dawno straciło dla niego urok. Marzył o tym, aby poznać wspaniałą kobietę, zakochać się... Śluby. Zawsze tak na niego działają. - Miło cię poznać, Nick - powiedział, drugą ręką poklepując go po ramieniu. Poczuł do lekarza instynktowną sympatię.

- Ciebie te , Wyatt. Liza wiele mi o tobie mówiła. Wyatt schylił się po torby. - Zostaw - powstrzymała go Liza. - Później je wniesiemy. Na razie chodź się przywitaj z innymi; nie mogą się ciebie doczekać, zwłaszcza wuj Joe. I rzeczywiście, w du ym jasnym holu czekał na niego komitet powitalny. - Wyatt, mój chłopcze! - rozległ się tubalny okrzyk Joego Coltona. - Jak to dobrze, e przyjechałeś! Akurat zdą yłeś na lunch. - Roześmiał się wesoło. - Pod tym względem nic się nie zmieniło, co? Na moment wzruszenie odebrało Wyattowi głos. Kochał tego człowieka i cieszył się, widząc go w tak znakomitej formie. Mimo problemów, z jakimi Joe borykał się w ciągu ostatniego roku, prawie wcale nie przybyło mu zmarszczek. A jedyną pamiątką, jaka mu została po nieudanym zamachu na jego ycie, była niedu a blizna na policzku. - Świetnie wyglądasz, Joe. Starszy mę czyzna prychnął pogardliwie. Wyatt uśmiechnął się pod nosem. Joe nie cierpiał komplementów. Zawsze wydawał się być zaskoczony, kiedy ktoś mu je prawił. A przecie był wyjątkowo przystojny i, mimo sześćdziesiątki na karku, doskonale zbudowany. Nic dziwnego, skoro codziennie ćwiczył. Jego ciemne włosy dopiero od paru lat pokrywała na skroniach siwizna; nie postarzała go, jedynie dodawała mu dystynkcji. Oczywiście takie rzeczy nie miały dla Joego najmniejszego znaczenia. Co innego uwa ał w yciu za wa ne: rodzinę, honor, godność. Kiedy weszli do salonu, Wyatta otoczył tłum ludzi. Pocałunkom i uściskom nie było końca. Z ka dą osobą, która wyciągała do niego ręce i obejmowała go serdecznie, wiązała się masa wspomnień. Tak, to byli jego najbli si, bracia, siostry, kuzyni, z którymi prze ył najszczęśliwsze lata swojego ycia. Po chwili jednak zaczął czuć się jak piąte koło u wozu. Wszyscy, którzy go tak wylewnie witali, mieli mę a lub onę. Tylko on był sam. Jakoś nigdy

wcześniej nie zwrócił na to uwagi. Mo e dlatego, e dopiero niedawno rozerwał się worek ze ślubami. Wodząc wzrokiem po salonie, zestawiał zebranych w pary. Joe i Meredith Coltonowie; wuj Graham i ciotka Cynthia, czyli rodzice panny młodej; syn Joego, Rand, z oną Lucy; córka Joego, Sophie, z mę em Riverem; brat Sophie i Randa, Drake, z oną Mayą; przyjaciółka rodziny, Heather, z mę em Thadem. No i oczywiście przyszli państwo młodzi, Liza i Nick. A to są tylko ci, którzy w chwili obecnej znajdowali się w salonie! Wyatt potarł ręką brodę. Kiedy to się stało? Kiedy ci ludzie zdą yli pozakładać rodziny? W ciągu następnej godziny pojawili się kolejni członkowie rodu Col-tonów, wszyscy albo po ślubie, albo przynajmniej zaręczeni. - Hej, stary! Jak minął lot? - spytał Rand, przybrany brat Wyatta i jego nowy partner w waszyngtońskiej kancelarii. - Spokojnie - odparł Wyatt, biorąc od niego szklankę zimnego napoju. - A tobie? - Te . - Zerkając przez ramię, Rand zni ył głos. -Widziałeś się z Austinem? Austin McGrath był ich odległym kuzynem, a jednocześnie prywatnym detektywem cieszącym się coraz większym uznaniem. Wyatt potrząsnął głową. - Kiedy ostatni raz do niego dzwoniłem, okazało się, e utknął w martwym punkcie. Twierdził jednak, e jest bliski rozwiązania sprawy i e wkrótce przyśle nowe informacje. - To dobrze. Ciekaw jestem, czego zdołał się dowiedzieć... - kątem oka Rand popatrzył na Meredith - o naszej kochanej mamuśce. Kiedy dojdzie obiecana przesyłka, musimy porozmawiać na osobności. - W porządku.

- A przy okazji, dzięki, e mnie zastąpiłeś w biurze. Nie mogliśmy dłu ej odkładać wyjazdu do San Francisco. - Nie ma o czym mówić. Mam nadzieję, e się udał? Rand uśmiechnął się wymownie. - Spędziliśmy kilka dni z rodziną Lucy. Kuzyni nalegali, eby zostawić u nich Maksa. Mamy go odebrać dopiero po ślubie Lizy. - Coś mi się wydaje, e nie przepadasz za teściami? - Hm. - Rand wzruszył ramionami. - Po prostu ciesz się, stary, e jesteś kawalerem. W tym momencie podeszła do nich Lucy; przeniosła wzrok z mę a na Wyatta i pokiwała głową, jakby wiedziała, o czym rozmawiają. - Kochanie, musimy znaleźć Wyattowi jakąś fajną dziewczynę na wesele Lizy. Przecie nie mo e bawić się sam. Wyatt wybuchnął śmiechem. - Rand, czy ona nigdy się nie uspokoi? - Nigdy. - Lucy, kwiatuszku... - Wyatt przytulił bratową. -Błagam cię. Wystarczy, e w Waszyngtonie bez przerwy usiłujesz mnie wyswatać. - Zobaczysz, kiedyś będziesz mi wdzięczny. - Kiedyś cię uduszę. Zrobiła obra oną minę. - Chodź, ponuraku. Zaprowadzę cię do twojego pokoju. Jest naprzeciwko naszego. A to znaczy, e przez cały tydzień będę cię miała na oku! Układając w szafie wyjęte z walizek ubrania, Wyatt zastanawiał się, kiedy - i czy w ogóle - on sam stanie na ślubnym kobiercu. Potrząsnął głową. Pewnie nie. Chciał się o enić przed laty - z Annie Summers - ale zaprzepaścił szansę. Annie. Nie było dnia, eby o niej nie myślał. Westchnął zrezygnowany. Gdyby nie był takim samolubem, ju dawno miałby onę i dwójkę małych rozrabiaków. Poruszył ramionami, starając się rozładować napięcie.

Zbli ające się uroczystości ślubne skłoniły go do refleksji. W sprawach zawodowych nie miał powodu do narzekań; od czasów studiów odnosił coraz większe sukcesy. Natomiast w sprawach osobistych... odkąd stuknęła mu trzydziestka, czuł narastający niedosyt. Brakowało mu rodziny. Domu. Poczucia przynale ności. Świadomości, e jest się potrzebnym. Jego rozwa ania przerwało pukanie do drzwi. - Wyatt? To ja, Lucy. Otworzył drzwi. - Do jasnej cholery, sam się wyswatam! - oznajmił, groźnie marszcząc brwi. - Mo esz wejść, Rand! - Lucy zawołała do mę a. - Jest ubrany. - Usiadła na ławie w nogach łó ka. -A przynajmniej nie jest goły. Rand wszedł do środka, czytając jakieś papiery, i usiadł koło ony. Na widok powa nej miny brata Wyatt przestał się rozpakowywać. - Co masz? - spytał. - Informacje, na które czeka Emily. - Powiedziałeś jej, e nadeszły? - Chocia była pełnoletnia, Wyatt myślał o siostrze jak o małej dziewczynce i, podobnie jak Rand, bardzo się o nią niepokoił. - Jeszcze nie, ale powiem. Austin chciał, ebyśmy równie się z nimi zapoznali. Wyatt usiadł na ławie obok brata i jego ony. - Czego dotyczą? - Meredith. Mam tu dowody na to, e nie jest osobą, za którą się podaje. Wyatt wypuścił z płuc powietrze. - Co teraz? - Nie wiem. Na razie tylko podejrzewaliśmy, e kobieta, do której mówimy „mamo", mo e wcale nie być naszą matką, lecz jej siostrą bliźniaczką. - Patsy Portman - szepnęła Lucy.

- Tak. - To niesamowite. - Wyatt przeczesał ręką włosy. -Po prostu nie mieści się w głowie... - Emily od początku się przy tym upierała - przypomniał Rand. - A ostatnio czuła się na tyle zagro ona, e postanowiła uciec z domu. - Powinniśmy byli jej słuchać. - Chcąc czymś zająć ręce, Wyatt podszedł do barku i wyjął trzy butelki wody mineralnej. - Nie mo ecie mieć do siebie pretensji - powiedziała Lucy, zdejmując nakrętkę. - Czasem po wypadku, zwłaszcza gdy doszło do urazu głowy, ludzie zmieniają się; zachowują się zupełnie inaczej ni wcześniej. A nikt z was przecie nie wiedział o adnej bliźniaczce. Mere-dith nikomu nie mówiła o Patsy. Trudno się jej dziwić. - Fakt - przyznał Wyatt. - Tyle e to trochę wszystko komplikuje. - Chyba dobrze, e Emily się ukrywa. - Rand potrząsnął papierami, które trzymał w dłoni. - Informacje, które Austin zdobył, potwierdzają jej najgorsze przypuszczenia. Wyatt pokręcił głową. - Zatem to prawda? Nasza Meredith to w rzeczywistości Patsy Portman? - Tak. - Psiakość! - Lucy zaczęła nerwowo wyłamywać sobie palce. - A więc ta szajbuska jest tu z nami? Teraz? W tym domu? - Podejrzewaliśmy to od jakiegoś czasu - przypomniał jej Wyatt. - Wiem. Tu - wskazała ręką na czoło - wiedziałam, e to musi być ona, ale tu - przyło yła rękę do serca - po prostu nie wierzyłam. Bo jak to mo liwe, eby przez dziesięć lat podszywać się pod kogoś innego, w dodatku tak umiejętnie, eby nikt tego nie zauwa ył? - I drugie pytanie... - Rand popatrzył na brata. - Jeśli mieszkająca tu kobieta to nie Meredith, to gdzie się podziewa nasza mama? - Myślisz, e nie yje? - spytał wprost Wyatt.

- Niewykluczone. Drake tak uwa a. Reszta rodziny te . - e została zamordowana? - Pewnie tak. Jedno morderstwo Patsy ma ju na sumieniu. Lucy wytrzeszczyła oczy. - Ale po co miałaby zabijać własną siostrę? - Mo e z zazdrości? - Wyatt nabierał coraz większego przekonania, e Patsy istotnie pozbyła się Meredith. - A sama się pod nią podszyła, eby uniknąć oskar enia o kolejne morderstwo. - No dobrze. - Lucy wzruszyła ramionami. - Czyli moja teściowa jest morderczynią. - Drobne sprostowanie - powiedział Wyatt. - Patsy to ciotka twojego mę a, nie matka. Lucy wbiła wzrok w Randa. - I ty imasz czelność narzekać na moją rodzinę? Rand podniósł butelkę do ust, po czym przetarł usta rękawem. - Zabójstwo mamy to oczywiście tylko nasz domysł. Nie mamy dowodów. Bez ciała niczego Patsy nie udowodnimy. - A więc co? - spytała Lucy. - Mamy przymknąć oko na dziwne zachowanie Patsy i udawać, e wszystko jest w porządku? - Od lat tak robimy - odparł Wyatt. - No tak, ale przedtem jedynie snuliśmy domysły, a teraz wiemy na pewno. Wieczorem, po kolacji z rodziną, zalała go fala wspomnień. Uwielbiał te wspólne biesiady, wzajemne przekomarzanie się, śmiechy i arty. Kiedy w którymś momencie „Meredith" postanowiła opuścić towarzystwo, mówiąc, e potwornie boli ją głowa, Wyatt wymienił z Lucy i Randem porozumiewawcze spojrzenie. Ciekaw był, kto jeszcze domyśla się, e mieszkająca na ranczu kobieta nie jest oną Joego Coltona.

Jej nieobecność na pewno nikomu nie zepsuła humoru. Wznoszono toasty za zdrowie narzeczonych, opowiadano zabawne anegdoty często zaczynające się od słów: „A pamiętacie...?", cieszono się z przyjazdu do domu dawno nie widzianych członków rodziny. Z ka dą chwilą Wyatta ogarniało coraz większe pragnienie, aby po pracy wracać do ony i dzieci, a nie do elegancko urządzonego mieszkania, w którym nikt na niego nie czeka. Po pewnym czasie towarzystwo zaczęło się rozchodzić. Część poszła spać, część skierowała się do sauny, część do stołów bilardowych, a jeszcze inni na drinka do ogrodu. Lucy z Randem odprowadzili Wyatta do jego pokoju i na moment weszli do środka. - Co teraz? Rand poklepał się po kieszeni na piersiach, w której umieścił kopertę od Austina. - Trzeba dostarczyć to Emily. - Popatrzył na onę. - Zdą ę wrócić na ślub Lizy. - Wyje d asz? - spytał Wyatt. - Muszę. Nie mo emy trzymać Em w niepewności. - Masz rację. - Wyatt pokiwał głową. - Skąd wiesz, gdzie się zaszyła? - Jeden z ludzi Austina odnalazł ją kilka godzin temu. - Rand na moment zamilkł, po czym świdrując brata wzrokiem, dodał: - Mieszka w Keyhole. Wyatt zastygł w bezruchu. Mo e się przesłyszał? - W Keyhole? W Keyhole w stanie Wyoming? Nie robisz mnie w balona? - Sądziłem, e nazwa nie jest ci obca. - Dlaczego, Rand? Dlaczego nie jest mu obca? - Lucy spoglądała to na mę a, to na szwagra, którzy nie zwracali na nią najmniejszej uwagi. - Skąd Wyatt ma znać jakąś miejscowość o nazwie Keyhole w stanie Wyoming? - Emily ukrywa się w Keyhole? - Wyatt zdawał się nie słyszeć Lucy. - Dlaczego akurat tam?

- Nie wiem. Facet z agencji Austina nie rozmawiał z nią, ale Keyhole le y niedaleko Nettle Creek, gdzie dorastał tata, więc... - Rand zmru ył oczy. - Czy to nie tam mieszka Annie? - Co za Annie? - spytała Lucy. Wyatt odchrząknął. - Owszem. A przynajmniej mieszkała. Lucy westchnęła głośno. - Kochani moi! Halo! Słyszycie mnie? Co za Annie? - Kiedy widzieliście się ostatni raz? - Na studiach. - Wyatt potarł ręką czoło, jakby usiłował pozbyć się bólu, który przeszywał go, ilekroć myślał o Annie mieszkającej gdzieś na drugim końcu świata. - Wyszła za mą i urodziła dwoje dzieci. Chłopców. Podobno bliźniaków. - Świetnie, przynajmniej wiem, e niejaka Annie ma bliźniaków, ale mo e byście mi łaskawie wyjaśnili, kim ona jest! - Lucy powoli traciła cierpliwość. - Halo! Chyba nie stałam się przezroczysta? - Czy jej mą nie zginął parę lat temu? W jakimś wypadku? - Owszem - odparł Wyatt. - A to nie ty mi o tym mówiłeś? Rand wzruszył ramionami. - Nie pamiętam. - Mo e to zresztą był Austin. - Wyatt dowiedział się o wszystkim mniej więcej rok po fakcie. Niezręcznie mu było wysyłać a tak spóźnione kondolencje. Uwa ał, e głupio by to wyglądało. Przynajmniej tym się usprawiedliwiał. - W ka dym razie, o ile wiem, nie wyszła po raz drugi za mą . Jęcząc z rozpaczy, Lucy zakryła rękami twarz. - Bo e, oni mnie naprawdę nie widzą! Naprawdę jestem przezroczysta! Rand wybuchnął śmiechem. - Lucy, aniołku, Annie była pierwszą... - patrząc na brata, uniósł pytająco brwi - i jedyną miłością Wyatta. Lucy opuściła ręce. - Co? Wyatt był kiedyś zakochany?

- Dlaczego masz tak zdziwioną minę? - zdumiał się Wyatt. - Jeszcze pytasz! Ha! Od lat słyszę, e nie interesują cię adne romanse, e panna Iks jest za dziecinna, a panna Igrek za powa na... O rany! - Odtańczyła taniec radości, po czym podeszła do Wyatta i delikatnie przyło yła dłoń do jego policzka. - Có ja widzę? Rumieniec? Czy by to znaczyło, e wcią czujesz miętę do panny Annie? Wyatt popatrzył błagalnie na Randa. - Jak ty z nią wytrzymujesz? Wszędzie wściubia nosa... - To prawda - przyznał ze śmiechem Rand. - Ma wyjątkowy dar odkrywania głęboko skrywanych tajemnic. To jeden z powodów, dla których się w niej zakochałem. - Och, misiu! Jesteś taki słodki! Podeszła do mę a, nadstawiając usta do pocałunku. Po chwili całowali się jak para nastolatków. Wyatt przewrócił oczami. - Psiakrew, nie macie własnego pokoju? - spytał. -Koniecznie musicie się tu migdalić? - Misiaczku... - Lucy popatrzyła na mę a. - A dlaczego ty masz jechać do Keyhole? Mo e byśmy wysłali Wyatta, co? Spotka się z Em, a przy okazji odnowi stare znajomości. No, skarbie, zostań ze mną. Na pewno nie po ałujesz. Rand westchnął błogo. - Nie jestem w stanie myśleć, jak mi tak dyszysz do ucha. - No dobra, gołąbeczki. Wynocha stąd! - Wyatt otworzył szeroko drzwi. Rand wziął onę na ręce i ruszył do pokoju naprzeciwko. - Nie martw się, Wyatt! -zawołała Lucy. - Zdą ysz wrócić na ślub Lizy. I mo e uda ci się namówić Annie, aby dotrzymała ci towarzystwa? Zsunął z nóg nieprzyzwoicie drogie, włoskie buty, po czym wyciągnął się na łó ku i rozejrzał po pokoju. Nigdy, nawet w najśmielszych marzeniach, nie wierzył, e on, chłopak z dołów społecznych, zdoła cokolwiek w yciu osiągnąć. A jednak tak się stało.

Była to w du ej mierze zasługa Joego Coltona, który - mimo e wychował się w atmosferze miłości w domu swych przybranych rodziców - pamiętał, jak to jest, gdy rodzice biologiczni nie chcą lub nie potrafią pokochać własnego syna. Ostatni raz Wyatt był w Prosperino niemal pięć lat temu, ale od pierwszej minuty czuł się tak, jakby nigdy stąd nie wyje d ał. O czym to świadczyło? e rodzina to coś więcej ni więzy krwi. To równie wspólne prze ycia, wspomnienia, wzajemna troska, miłość. Oparł się o wezgłowie łó ka i wrócił myślami do Annie. Jej rodzina pochodzi z Keyhole, tej samej mieściny, w której ukrywa się Emily. Co za niesamowity zbieg okoliczności. Ujrzał przed oczami małe, sympatyczne miasteczko. Wybrał się tam kiedyś przed wieloma laty, eby odwiedzić Annie, poznać jej najbli szych, zburzyć swoją szansę na szczęście. Nie potrafił przestać o niej myśleć. To było tak, jakby pierwsze pocałunki połączyły ich na wieki. Jęknął zrezygnowany i przykrył głowę poduszką. Bałwan, idiota, kretyn. Gruba warstwa puchu nie była w stanie zagłuszyć wewnętrznego głosu, który niczym echo powtarzał w kółko te trzy słowa. Przywołał w pamięci obraz Annie. Kręcone, marchew-koworude włosy były -jak twierdziła -jej przekleństwem. Dlatego nie mogła uwierzyć, e jemu się podobają. Prócz burzy rudych loków miała jasną, aksamitną cerę oraz piękne zielone oczy, lekko ukośne, które nadawały jej twarzy niespodziewanie egzotyczny wyraz. Odrzucił na bok poduszkę i utkwił wzrok w suficie. Poznał Annie dziesięć lat temu w jednym z barów na terenie miejscowego uniwersytetu; oboje pracowali na zapleczu przy zmywaniu naczyń. Tace z brudnymi naczyniami przesuwały się na taśmie w stronę potę nej zmywarki. Wzdłu taśmy stali studenci, którzy usuwali z niej sztućce, papierowe serwetki, szklanki. Inni studenci zdrapywali z talerzy resztki jedzenia; talerze płukali i ustawiali na specjalnym podnośniku. Zmywarka wciągała je do środka, myła,

przesuwała dalej. Następni studenci wyjmowali umyte naczynia. Była to mało przyjemna praca, ale pieniądze ze stypendium nie na wszystko starczały. Wyatt pracował przy wstawianiu naczyń do zmywarki, Annie przy usuwaniu sztućców z tac. Pierwszego dnia nie nadą ała; kiedy kolejna ły ka się zaklinowała, Wyatt zezłościł się. Wyłączył urządzenie i trzymając w ręku wygiętą ły kę, przeszedł na początek taśmy. - Co, do licha, się tu dzieje? Chyba największy idiota potrafiłby zabrać z przesuwającej się tacy ły kę, nó i widelec. Annie odgarnęła z twarzy rude loki i z furią cisnęła garść sztućców do stojącej obok miski. - Hej, koleś! Nie bądź taki mądry! Ta taśma mknie z prędkością stu kilometrów na godzinę. Korzystając z chwili przerwy, bardziej doświadczeni pracownicy usiedli, by obejrzeć przedstawienie. Z kolei studenci, którzy zjedli i chcieli odstawić tace na taśmę, zaglądali na zaplecze, zaintrygowani. - Inni nadą ają - warknął Wyatt. Nie miał ochoty wdawać się w dyskusję. Był zmęczony, zbli ały się egzaminy... - Gówno prawda! Nikt nie chce tego odcinka. Dla- tego dostałam tę robotę. To mój pierwszy dzień w pracy, więc mógłbyś okazać nieco wyrozumiałości. Wyatt popatrzył na nią z niedowierzaniem. - Twój pierwszy dzień? I ju pierwszego dnia na mnie wrzeszczysz? - A wrzeszczę! Nagle ujrzał komizm całej sytuacji i odrzuciwszy w tył głowę, wybuchnął śmiechem. Po chwili wszyscy trzymali się za boki, prócz Annie. W końcu i ona się przełamała. Wyli ze śmiechu, dopóki w drzwiach nie pojawił się kierownik, który przyszedł sprawdzić, dlaczego na zewnątrz piętrzą się stosy brudnych tac. Ich drugie spotkanie miało miejsce tydzień później, w dniu walentynek. Annie podbijała kartę w zegarze.

- Cześć... - zerknął na kartę, którą odło yła na bok - Annie. - Cześć... - zerknęła na kartę, którą trzymał w dłoni - Wylie. - Wyatt. - Niech ci będzie. Oparł się niedbale o zegar. - Są walentynki. Nale y mi się całus. Prychnęła. - Oszalałeś? Prawie cię nie znam. - Bez przesady. Pierwszą kłótnię mamy ju za sobą. Teraz czas na pierwszy pocałunek. - Nic z tego! - oznajmiła z groźną miną, ale jej zielone oczy się śmiały. - Taki malutki? Taki tyci? - Ściągnął usta i czekał. Zaczęła się śmiać. - Mieszkasz w wariatkowie? - Ranisz me serce. - Zrobił nadętą minę. - No dobrze - westchnęła zniecierpliwiona. - Jeden pocałunek. W policzek. Nadstawił lewy. - W porządku. Nie będę grymasił. Wspięła się na palce; w ostatniej chwili Wyatt obrócił głowę i nadstawił usta. Było za późno, aby mogła cokolwiek zrobić. Odskoczyła, piszcząc ze śmiechu. - Och, ty draniu! Jak mogłeś mnie tak nabrać? Odwróciła się na pięcie i rzuciła pędem przez kuchnię. On za nią. Odpychała na bok metalowe wózki z jedzeniem, chowała się za meble, w końcu wbiegła do niemal pustej stołówki. - Wróć do mnie! - zawołał za nią Wyatt. - Nigdy!

Coraz bardziej mu się podobała. Jak na tak drobną i chudą istotkę potrafiła szybko biegać. Po chwili mknęła po trawniku w stronę akademika. - Kiedyś będziesz moja, Annie! - krzyknął, nie zwa ając na zdziwione miny przechodzących studentów. -Przekonasz się. No i dotrzymał słowa. ROZDZIAŁ DRUGI Dokładnie miesiąc po pierwszym walentynkowym pocałunku le eli na kocu w parku za uczelnią. Wyatt, bez koszuli, pracował nad opalenizną, Annie, z głową wspartą na plecaku, uczyła się biologii. Uniwersytet w Prosperino znajdował się nad samym morzem; widok przyprawiał o zawrót głowy. W dodatku był piękny słoneczny dzień. Idealny, aby iść na spacer, aby leniuchować, aby marzyć o niebieskich migdałach. Aby całować się z piękną dziewczyną o zielonych oczach. Wyatt uniósł leniwie powiekę. Annie wcią tkwiła z nosem w ksią ce. Czy ona nigdy nie odpuszcza? Napiął mięśnie. Nawet tego nie zauwa yła. Westchnął zrezygnowany i przekręcił się na wznak. Jest miłą dziewczyną. Taką, jaką przyprowadza się do domu i przedstawia matce. Podejrzewał, e nawet Meredith, która ostatnimi czasy zachowywała się coraz dziwaczniej, pochwaliłaby jego wybór., Tak, z taką dziewczyną jak Annie Summers warto się o enić. Niemal zakrztusił się gumą, którą uł. Ślub? Skąd mu to przyszło do głowy? Zerknął spod oka na le ącego opok rudzielca. Skupiona, ze ściągniętymi brwiami i czubkiem języka wystającym z ust, podkreślała jakieś informacje o protonach i neutronach. Jęknął w duchu. Chryste, sama jej obecność doprowadza go do szaleństwa. Nad głową latały mewy, głośnym piskiem domagając się jedzenia. Annie uwielbiała te hałaśliwe ptaszyska. Przemawiając do nich czule, dzieliła się z

nimi swoją kanapką. Wyatta denerwowały te „skrzydlate szczury", jak je nazywał, i zawsze je przeganiał. Mo e dlatego, e patrząc na nie, widział samego siebie: w dzieciństwie te stale ebrał o jedzenie. Spotykali się z Annie prawie od miesiąca - i była to istna tortura. Zachowywał się jak przystało na d entelmena; był uprzejmy, dobrze wychowany, nie narzucał się, okazywał wręcz anielską cierpliwość. Nale ał mu się medal. Pomyślał sobie, e jeśli tak dalej pójdzie, zostanie świętym, a przynajmniej zakonnikiem. Mo e ze trzy razy Annie dała się pocałować na dobranoc i ze dwa razy pozwoliła trzymać się za rękę, kiedy oglądali film. Za ka dym razem, gdy przysuwał usta, uśmiechała się nieśmiało, mówiąc, e za krótko się znają. e potrzebuje czasu. Z inną dziewczyną pewnie zaszedłby ju znacznie dalej. Ale nie z Annie... Nie chciał jej poganiać. Od pierwszej chwili, kiedy pocałował ją w walentynki, wiedział, e ta cudowna istota o rudych lokach, zielonych oczach, wybuchowym temperamencie, gołębimi sercu i zamiłowaniu do nauki jest kimś wyjątkowym,. - Hej. - Pociągnął ją za kosmyk. - Hej co? - spytała, podkreślając jakieś pasjonujące fragmenty tekstu. - Pójdziesz ze mną wieczorem na imprezę, jaką chłopaki organizują w akademiku? - Chętnie. - Serio? - zdumiał, się. - Tak, przerwa w nauce dobrze mi zrobi. Ugryzł się w język. Nie chciał jej mówić, e nie będzie to potańcówka dla grzecznych dzieci, raczej prawdziwa balanga z głośną muzyką. Kilku chłopaków właśnie w tej chwili zwozi do akademika skrzynki piwa, wody i przekąsek. Do dziesiątej towarzystwo będzie nieźle ubzdryngolone. Miał nadzieję, e Annie zdoła się rozluźnić i wraz z innymi dobrze bawić.

Niestety, stało się inaczej. O dziesiątej chwyciła z wściekłością swój zachlapany piwem akiet i wymaszerowała z pokoju. Wyatt wybiegł za nią. - Annie! Annie! - Zamknij się! - warknęła. Dogonił ją, kiedy była ju na dworze. Wyrwała mu się; nie miała ochoty, by jej dotykał. W blasku księ yca - a świecił księ yc w pełni, co mo e częściowo przyczyniło się do szaleństwa, jakie ogarnęło balangowiczów - wyraźnie widział wyraz zdegustowania malujący się na jej ślicznej twarzy. - Poczekaj, zaraz ci wszystko wytłumaczę. Nie miałem pojęcia, przysięgam, e impreza obróci się w taki... - Nie kłam. - Nie kłamię. Wiedziałem, e będzie głośno. Ale nie sądziłem, e... no wiesz... W ka dym razie przepraszam. Wybaczysz mi? Co? Wybaczysz? Ledwo zipał. Annie odrobinę zwolniła kroku. Chryste! Kiedy była wściekła, gnała jak wicher. Dotarli do końca ulicy. Annie skręciła w stronę budynku mieszczącego bibliotekę. Od czasu do czasu mijali ich jacyś wstawieni ludzie. Jedni się zataczali, inni pokrzykiwali wesoło, jeszcze inni śpiewali. Ka da kolejna grupka coraz bardziej wzmagała irytację Annie. Zbierając się na odwagę, Wyatt ponownie chwycił ją za łokieć, a kiedy próbowała się wyrwać, zacisnął mocniej rękę. Chciał, by mu wybaczyła dzisiejszy nieudany wieczór. - Annie, proszę cię. Nie gniewaj się na mnie. Przepraszam za moich kolegów. Ja... Westchnęła głośno. - Nie rozumiem, jak mo esz się zadawać z takimi... z takimi... - Szukała odpowiedniego słowa. - Bydlakami? - podpowiedział, starając się być pomocny. - No właśnie! Co za paskudne typy! Wredne, śmierdzące...

- Hieny? - Odciągnął ją na bok w kępę drzew. - Parszywe, bluźniercze kanalie? - Oparł się ręką o pień. -Ordynarne, szkaradne ochlapusy? - Uniósł pytająco brwi. - Nie próbuj mnie rozśmieszyć. - Dlaczego? - Bo jestem wściekła i taka chcę pozostać. - A jeśli ja tego nie chcę? - Nic mnie to nie obchodzi - odparła rozdra niona. Leciutko musnął wargami jej usta. - Nie złość się - szepnął. Oddech miała ciepły, słodki, miętowy. - To silniejsze ode mnie. Chcę, ebyś mnie szanował. Nie chcę, ebyś patrzył na mnie jak na roztrzepaną, niezaspokojoną seksualnie erotomankę. - Przepraszam. - Obsypywał jej szyję drobnymi pocałunkami. - Ju nigdy nie spojrzę na ciebie jak na roztrzepaną, niezaspokojoną erotomankę. - Ponownie przywarł ustami do jej ust. - Obiecujesz? - szepnęła. Zauwa ył, e ma przyśpieszony oddech, jak on. - Obiecuję. - Co obiecujesz? - Zarzuciła mu ręce na szyję. - Bo ju nie pamiętam. - Obiecuję patrzeć na ciebie jak na niezaspokojoną seksualnie erotomankę. - Aha. To dobrze. - Albo nie zwróciła uwagi na jego pomyłkę, albo w tym momencie było jej wszystko jedno, co Wyatt szepcze jej do ucha. Przyparł ją do pnia i zaczął całować. Z początku lekko, potem coraz bardziej namiętnie. Był to ich pierwszy prawdziwy pocałunek. Annie odwzajemniała go z pasją, o jakiej Wyatt nawet nie marzył. Wiła się, jęczała cichutko, ssała jego wargi. Ich ciała idealnie się z sobą stapiały, ich dusze

równie . Nigdy w yciu czegoś takiego nie doświadczył. Uczucia jedności. Przynale ności fizycznej i psychicznej. Przemknęło mu przez myśl, e to musi być miłość. Nic dziwnego, e poeci opiewają ją w wierszach, a ludzie całe ycie jej szukają. No proszę, a jemu się udało! Opuszkami palców badał w ciemności twarz Annie, zapamiętywał fakturę jej skóry, wciągał w nozdrza zapachy: morza, kwiatów, świe ego nocnego powietrza, perfum... i przesiąkniętego piwem akietu. Wsłuchiwał się w ró ne odgłosy: ćwierkanie świerszczy, muzykę, śmiechy i rozmowy, kroki przechodniów. Starał się wszystko zapamiętać, tak by ta chwila na zawsze pozostała w jego wspomnieniach. I tak się stało. Wieczór wrył mu się w pamięć, a pocałunek połączył go z Annie na całe ycie. Otworzył oczy. Przez moment nie mógł skojarzyć, gdzie się znajduje. Powoli jednak przypomniał sobie, e jest na ranczu, e przyjechał na ślub Lizy i musiał się zdrzemnąć. I e znów śniła mu się Annie. Przewróciwszy się na bok, spojrzał na zegar. Trzecia nad ranem! O tej porze w całym domu panowała cisza jak makiem zasiał. Usiadł na łó ku, ściągnął koszulę i rzucił ją na podłogę. Był mokry od potu. Jak zwykle pamiętał tylko fragmenty snu, ale wiedział, e na pewno kochał się z Annie. Po chwili zdjął d insy i zgasił lampkę na stoliku nocnym. Pokój pogrą ył się w ciemnościach. Mimo e le ał w pełni obudzony, wcią czuł dotyk Annie. Jak mógł być tak głupi? Dlaczego pozwolił jej odejść? Mo e dlatego, e jako dziecko z rozbitej rodziny chciał sobie i innym coś udowodnić. To, e potrafi osiągnąć sukces. Na trzecim roku Annie przerwała studia i wróciła do domu; jej ojciec miał rozległy wylew. Uznała, e musi pomóc matce w opiece nad chorym i w

prowadzeniu rodzinnego interesu. Nie była to łatwa decyzja, ale Annie ani chwili się nie wahała. Niepokój i stres nie wpływały dobrze na jej związek z Wyattem. Romans na odległość nie zdał egzaminu. W owym czasie Wyatt nie doceniał znaczenia rodziny. Annie zaś dla swojej gotowa była poświęcić wszystko. Od tamtej pory minęło siedem lat. Wyatt codziennie ałował, e nie zapobiegł rozpadowi związku. Annie wyszła za mą za innego mę czyznę. Urodziła mu dzieci, potem została wdową. Przypuszczalnie zawsze będzie kochała ojca swoich synów i nosiła w sercu pamięć o nim. Psiakrew, to on, Wyatt, mógł być jej mę em. Jej jedyną miłością. Ojcem jej dzieci. A on, jak kretyn, przedło ył karierę i sukcesy zawodowe nad miłość. Walnął pięścią w poduszkę. Wiedział, e myślenie o tym, co mogłoby być, jest zajęciem bezproduktywnym, bolesnym i bezsensownym, postanowił więc wyobrazić sobie dzisiejszą Annie jako kobietę starszą, zniszczoną przez ycie, zgarbioną, o siwych włosach, starczych plamach na rękach i brzydkich, ółtych zębach. Roześmiał się ponuro. Tak, pojedzie do Keyhole. Mo e wystarczy mu jeden rzut oka na Annie, aby przestał o niej myśleć i zaczął normalnie yć. To, co było, minęło bezpowrotnie. Musi się z tym pogodzić i ju . Pewnie Annie, jego słodka Annie, przeobraziła się w starą, gderliwą babę. W wiecznie zmęczoną, strofującą matkę dwóch diabełków. On, Wyatt, powinien uwa ać się za szczęściarza, e to nie jemu suszy głowę. Pomyślał sobie, e je eli będzie powtarzał te słowa do znudzenia, mo e w końcu w nie uwierzy. W sobotę z samego rana, po krótkiej naradzie z Randem, zadzwonił na lotnisko i zarezerwował ostatnie wolne miejsce na lot z San Francisco do

Seattle. Z Seattle zamierzał dotrzeć do Jackson Hole, a stamtąd wczesnym popołudniem do Keyhole. Następnie zadzwonił po taksówkę; umówił się za kwadrans. Miał nadzieję, e Annie nie wyszła ponownie za mą . Mo e nie, ale na pewno uło yła sobie jakoś ycie. W przeciwieństwie do niego, który wcią się miotał. Przez te wszystkie lata ani razu do niej nie zadzwonił; nie potrafił się przemóc. Mo e teraz wreszcie zdoła ją przeprosić, usprawiedliwić się, raz na zawsze zamknąć ten rozdział swojego ycia. Wprost nie mógł uwierzyć, e za kilka godzin znajdzie się w jej rodzinnym mieście. Serce zaczęło bić mu przyśpieszonym rytmem. Uzgodnił z Randem, e cel wyjazdu - dostarczenie Emily raportu Austina - zachowa przed rodziną w tajemnicy. Im mniej osób będzie znało miejsce pobytu Emily, tym lepiej. Zapakowawszy ubranie na drogę, zszedł na dół. Liza, Nick i Joe siedzieli przy basenie, pijąc poranną kawę. Wyjaśnił im, e musi nagle wyjechać w interesach. Przyjęli to z alem, ale i ze zrozumieniem; wiedzieli, jak wa na jest dla niego praca. Nie wiedzieli, e to się właśnie zmieniło... Obiecawszy Lizie, e wróci na jej ślub, skierował się do domu po walizkę, którą zostawił przy schodach. Raptem z sąsiadującego z holem salonu dobiegły go głosy. Przyszło mu do głowy, e mógłby się po egnać. Nacisnął klamkę. Głosy podniosły się o kilka tonów. No tak, najwyraźniej wuj Graham i jego syn Jackson znów skaczą sobie do oczu. Wyatt wycofał się na palcach. Chocia starał się nie podsłuchiwać, musiałby być kompletnie głuchy, aby nie słyszeć, o czym rozmawiają. - Poczekaj, ojcze. Czy ja dobrze rozumiem? Przelewasz pokaźne sumy na to tajemnicze konto, bo jesteś szanta owany? - Ciszej! - warknął Graham. - Dlaczego? Szanta to przestępstwo! Słuchaj, musisz zgłosić się do prawnika. W rodzinie mamy ich zatrzęsienie. Jeśli nie chcesz ze mną o tym

rozmawiać, pogadaj z Randem albo Wyattem. Na pewno znajdą sposób, aby wybawić cię z opresji. Przez moment ciszę w salonie zakłócał jedynie odgłos kroków. - To nie byłoby rozsądne - oznajmił wreszcie Graham. - Dlaczego? Nadepnęli ci na odcisk czy co? - Nie. To nie ma z nimi nic wspólnego. Ani z tobą. - Więc o co chodzi? - Szanta ystą jest członek naszej rodziny. Odgłos kroków ucichł. Wyatta przebiegły po krzy u ciarki. Rozmowa była zbyt intrygująca, aby uronić z niej choć jedno słowo. Starając się nie czynić hałasu, podszedł jak najbli ej uchylonych drzwi. - Coś ty powiedział? - spytał Jackson. - e szanta uje mnie ktoś z naszej rodziny. - Kto? - Wolałbym nie mówić. Po co mam ci psuć wizerunek kogoś, kogo uwa asz niemal za świętego? - W głosie Grahama pobrzmiewała nuta satysfakcji. - Nie dra nij się ze mną, ojcze. - Jak sobie yczysz. Otó osobą tą jest Meredith. Cisza. - Co? Odjęło ci mowę? - Rany boskie, a czym by cię ciocia miała szanta ować? Widać było, e ta rozmowa sprawia Grahamowi perwersyjną przyjemność. - Tym, e ujawni, kto jest ojcem Teddy'ego. A jestem nim ja. - Rozległo się pstryknięcie zapalniczki; po chwili powietrze wypełnił ostry zapach cygara. - Zdziwiony? Cisza. - Widzę, e prawda cię zaskoczyła. — Graham roześmiał się nieprzyjemnie. - Trudno ci uwierzyć, e piękna i czysta ona Joego mogłaby

pieprzyć się z twoim starym? A mo e zmartwiła cię wiadomość, e masz małego braciszka? Jackson prychnął pogardliwie. - Wcale nie są tacy doskonali, jak ci się wydawało. - Przez moment Graham milczał; pewnie zaciągał się cygarem. - To co? Spadli z piedestału? Wujaszek Joe i cioteczka Meredith? To, co przed chwilą usłyszał, jedynie utwierdziło Wyatta w przekonaniu, e udająca onę Joego Meredith nie jest kobietą, którą Joe niegdyś poślubił. Patsy Portman najwyraźniej coś knuła. ycie Emily jest zagro one. Musi jak najszybciej dotrzeć do Keyhole. Stamtąd zadzwoni do Randa i Lucy, by opowiedzieć im przebieg podsłuchanej rozmowy. Na zewnątrz rozległ się dźwięk klaksonu. Wyatt chwycił walizkę i wymknął się z domu. - Na lotnisko - powiedział, podając kierowcy baga . Kierując się do jadalni, Jackson Colton czuł, jak ółć podchodzi mu do gardła. Wyznanie ojca napełniło go odrazą. Ale nie był zdziwiony. Ojciec nie nale ał do świętoszków. A Meredith? Bardzo się zmieniła. Jako dziecko uwielbiał ciotkę. Traktował ją niczym drugą matkę. Ale jeszcze przed narodzinami Teddy'ego dostrzegł w niej niepokojące zmiany. Wszyscy udawali, e nic się nie dzieje; mówili, e zmiany są wynikiem depresji poporodowej lub wypadku samochodowego, w jakim uczestniczyła z Emily. Ale Teddy miał ju osiem lat, a wypadek zdarzył się dziesięć lat temu. Pamiętał, e kiedyś jego siostra Liza zaczęła snuć jakieś fantastyczne hipotezy na temat zmian w zachowaniu Meredith, ale wtedy ją wyśmiał. Przeszył go dreszcz. Cholera, a mo e w tym, co Liza mówiła, tkwiło ziarno prawdy? Chciał być sam, dlatego skrzywił się, wchodząc do jadalni.

Meredith siedziała przy stole z fili anką kawy, rogalikiem i gazetą otwartą na stronie z kroniką towarzyską. Na widok Jacksona odło yła gazetę i rozciągnęła usta w ironicznym uśmiechu. - Dzień dobry. W odpowiedzi burknął coś pod nosem i sięgnął po nó . Przekrawając na pół bajgla, czuł, e Meredith go | obserwuje. - Czy coś się stało, kochanie? Nie jesteś dziś sobą. | Trzymając w ręku nó , obrócił się do niej twarzą. - To śmieszne, wiesz? Bo to samo mógłbym powiedzieć o tobie. - Nie rozumiem. - Nie? Wyra ę się więc jaśniej. Je eli nie przestaniesz szanta ować mojego ojca, pójdę na policję. Meredith roześmiała się wesoło, jakby usłyszała świetny dowcip. - Na miłość boską, Jackson, o czym ty mówisz? Była znakomita, musiał jej to przyznać. Doskonale grała rolę niewiniątka. - O pieniądzach, które mój ojciec płaci ci za milczenie. Biedaczek boi się, e Joe całkiem pominie go w testamencie, je eli dowie się, kto jest ojcem Teddy'ego. - Przejechał no em po palcach, jakby sprawdzał jego ostrość. - Poniewa to facet bez jaj, nędzny tchórz, który nie ma odwagi powiedzieć ci, ebyś się od niego odczepiła, ta wątpliwa przyjemność niestety spoczywa na mnie. - Wbił nó w deskę do krojenia chleba i popatrzył Meredith prosto w oczy. - Odwal się, Meredith. Zostaw mojego ojca w spokoju. Czy wyra am się dość jasno? Meredith zbladła. - Nie wa się mi grozić, Jackson! - Bo co? - Bo gorzko tego po ałujesz.