Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 040 853
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań642 619

Ziegesar Cecily von - Dziewczyna super

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Ziegesar Cecily von - Dziewczyna super.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse Z
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 592 osób, 274 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 209 stron)

dziewczyna Super Cecily von Ziegesar Przekład Małgorzata Strzelec & AMBER Sowa Waverly nie rozmawia z obcym niekompletnie ubrana C zyjaś torba w kratę od Jacka Spade'a uderzyła Jen-ny Humphrey w łydkę, wyrywając ją ze snu. Pociąg Amtrak Empire Service do RhineclifFw stanie Nowy Jork zatrzymał się w Poughkeepsie. Była dziesiąta rano. Nad Jenny stał wysoki, zarośnięty, może dwudziestoletni chło¬pak w okularach w ciemnych kwadratowych oprawkach Paula Smitha i T-shircie grupy Decemberists. - Zajęte? - zapytał. - Nie - wymamrotała nieprzytomnie, przesuwając się szybko. Rzucił torbę pod siedzenie i usadowił się obok Jenny. Pociąg skrzypiał, wlokąc się kilometr na godzinę. Jenny pociągnęła nosem - w wagonie zalatywało potem - i za-kołysala stopą; spóźni się do akademii Waverly. Byłaby wcześniej, gdybyjej ojciec, Rufus, podwiózł ją swoim sta-rym rzęchem, niebieskim volvem kombi. Błagał ją, żeby mu pozwoliła, ale nie chciała, by nieogolony pacyfista podwoził ją do nowiutkiej, stylowej szkoły z internatem. 0 ile go znała, to pewnie chciałby zorganizowad zaim¬ prowizowany konkurs poezji z jej koleżankami z klasy 1 popisywad się starymi zdjęciami Jenny, kiedy była bezna¬ dziejną siódmoklasistką i nosiła fluorescencyjne zielono- pomaraoczowe polary Old Navy. Nie, wielkie dzięki.

-Jedziesz do Waverly? - zagadnął chłopak. Uniósł brwi, zerkając na Przewodnik po zasadach akademii Waverly, który leżał zamknięty na kolanach Jenny. Odgarnęła brązowe pasemko z oczu. - Aha. Zaczynam od tego roku. Nie potrafiła ukryd entuzjazmu: była tak podekscyto¬wana tym, że jedzie do nowej szkoły, że wszystko w niej drżało. - Pierwszak? - Nie, drugi rok. Chodziłam wcześniej do Constance Billard. W Nowym Jorku. - Cieszyła się, że ma względnie przyzwoitą przeszłośd, a przynajmniej tak to wygląda. - Chciałaś przyhamowad, czy jak? - Chłopak bawił się znoszonym skórzanym paskiem od zegarka. Jenny wzruszyła ramionami. Wyglądał na kogoś w wieku jej brata, Dana. Dan dwa dni temu wyjechał do college'u w Evergreen na Zachodnim Wybrzeżu, zabierając ze sobą raptem dwie torby, laptop i dwa kartony papierosów. Za to Jennyjuż wysłała do Waverly cztery ogromne pudła i dwie wielkie torby, a teraz ciągnęła ze sobą gigantyczną walizę i wypchaną po brzegi torbę. W czasie entuzjastycznych przygotowao do wyjazdu wykupiła w CVS praktycznie cały dział z kosmetykami, produktami pielęgnacyjnymi do włosów i innymi rzeczami dla kobiet. Kto wie czego będzie potrzebowała w internacie! Zaszalała też z ciucha¬mi w Club Monaco, J. Crew i Barneys, korzystając z karty kredytowej ojca, którą pożyczył jej z myślą o zakupach do szkoły. - Tak jakby - odparła wreszcie. Prawda była taka, że poproszono ją, aby opuściła Con-stance. Najwyraźniej uznano, że ma „zły wpływ" na inne dziewczyny. Ona, w każdym razie, nie uważała się za źródło złego wpływu - po prostu próbowała się dobrze bawid, jak wszystkie uczennice. Tyle że jakimś cudem te chwile, kiedy świetnie się bawiła, były w żenujący spo¬sób udokumentowane i rozpowszechniane. Zdjęcia jej piersi w sportowym staniku pojawiły się w czasopiśmie (myślała, że to zdjęcia reklamowe bielizny sportowej), adres strony internetowej z jej prawie nagim tyłkiem krążył po całej szkole, a ona sama podjęła kilka złych decyzji co do tego, z jakim chłopakiem można się ob-ściskiwad na imprezach - i oczywiście wszyscy się o tym dowiedzieli. Kroplą, która przepełniła czarę, była noc spędzona w hotelu Plaża z dawnym zespołem jej brata, Raves. Fo-tografia, na której opuszcza hotel ubrana tylko w puszy¬sty biały szlafrok, pojawiła się następnego dnia na stronie z ploteczkami internetowego wydania „New York Post". Zaczęły krążyd plotki, że spała z absolutnie wszystkimi członkami zespołu, łącznie z Danem. Fuj! Zaniepokoje¬ni rodzice szybko

zadzwonili do dyrektorki Constance, zbulwersowani rozwiązłością Jenny. W koocu Constance musiała zadbad o utrzymanie swojego dobrego imienia! Nie spała z żadnym chłopakiem z zespołu, nie mó¬wiąc już o wszystkich, ale nie chciała zaprzeczad plotkom - właściwie podobało jej się, że o niej mówią. Więc kiedy usiadła z dyrektorką Constance Billard, panią McLean, w jej gabinecie o patriotycznym czerwono-biało-błękit-nym wystroju, zdała sobie sprawę z czegoś niesamowi¬tego: wylecied z Constance to nie koniec świata. To jej szansa, żeby zacząd wszystko od nowa, wykreowad się na nowo jako wyrafinowana dziewczyna, która nie popełnia gaf i którą zawsze chciała byd. Ajakie miejsce najlepiej się nadawało, żeby zacząd od nowa? Jasne, że szkoła z inter-natem. Ku wielkiemu rozczarowaniu ojca - Rufus bardzo chciał, by spędziła resztę życia w ich mieszkaniu na Up-per West Side - sprawdziła mnóstwo szkół i kilka od¬wiedziła. Pierwsza miała rygorystyczny regulamin i była niewyobrażalnie nudna. W drugiej, ledwo się pojawiła, poczęstowano ją ecstasy i namówiono na zdjęcie bluzki. Ale, tak jak w bajce o Złotowłosej, trzecie łóżko, a raczej trzecia szkoła, którą sprawdziła - Waverly - okazała się w sam raz. Szczerze mówiąc, to właściwie nie była w Waverly - nie miała czasu. Złożyła podanie dawno po terminie i po-traktowała je ze sporą artystyczną swobodą, ale obejrzała tysiące zdjęd w Internecie i nauczyła się na pamięd nazw budynków i mapy kampusu. Była pewna, że szkoła okaże się idealna. - Chodziłem kiedyś do Świętego Lucjusza - powiedział chłopak, wyciągając z torby książkę. - Nasza szkoła nie¬ nawidziła waszej. - Ich - poprawiła cicho Jenny, zapadając się w siedze¬ nie. - Żartuję. - Uśmiechnął się i wrócił do czytania. Jenny zauważyła, że to Zwrotnik Raka Henry'ego Mil- lera, jedna z ulubionych powieści taty. Rufus twierdził, że zakazano jej, bo była zbyt szczera i ostro komentowała miłośd i seks w Nowym Jorku. Uwaga, sceny erotyczne. Jenny poczuła, że się czerwieni. I wtedy zdała sobie sprawę, że zachowuje się jak swo¬je stare, nie wyrafinowane wydanie. A jedno było pewne: dawne wcielenie jej nie służyło. Przyjrzała się uważnie chłopakowi. Nie znała go i pew¬nie nigdy więcej go nie zobaczy. Nie obchodzi ją, co o niej

10 pomyśli. W Waverly stanie się olśniewającą, niesamowitą, nową Jenny, dziewczyną, która będzie w centrum wyda-rzeo. Więc dlaczego już teraz nie miałaby byd nową Jenny? Zebrała się na odwagę, opuściła ręce, które wcześniej skrzyżowała, odsłaniając duże piersi (miseczka D), które wydawały się jeszcze większe, bo miała tylko metr pięd-dziesiąt dwa wzrostu. Usiadła prosto. - Hm, są jakieś dobre kawałki w tej książce? Chłopak wyglądał na zakłopotanego, jego oczy wę-drowały od jej niewinnej buzi do biustu i na zniszczoną okładkę książki. W koocu zmarszczył nos i odparł: - Może. - Przeczytasz mi? Oblizał usta. - Dobra, ale pod warunkiem że ty najpierw przeczytasz kawałek ze swojej. - Popukał w bordową okładkę jej uko¬ chanego Przewodnika po zasadach akademii Waveoy. -jasne. Jenny otworzyła książkę. Dostała ją kilka tygodni temu i przeczytała od deski do deski. Uwielbiała jej miękkie, skórzane okładki, kremowy papier, rymowanki i lekko protekcjonalny, nieco brytyjski styl. Wszystko brzmia¬ło tak niesłychanie poprawnie i arystokratycznie. Była pewna, że już po paru tygodniach w Waverly zyska ogła¬dę, wdzięk i perfekcyjne wyczucie jak Amanda Hearst, młoda dama, albo jak nieżyjąca już Carołyn Bessette Kennedy. Odchrząknęła. - O, to jest dobre. „Sowy Waverly nie mogą taoczyd publicznie w sposób przywołujący erotyczne skojarze¬ nia". - Zaśmiała się. - Czy to znaczy, że mogą tak taoczyd prywatnie? - Naprawdę mówią o was Sowy Waverly?

11 Chłopak pochylił się i zerknął w książkę. Pachniał myd-łem Ivory. - Tak! - Jenny wyszczerzyła zęby. Ona,Jenny Humphrey, będzie SowąWaverly! Odwróciła stronę. - „Sowom Waverly nie wolno uprawiad seksu. Sowa Waverly nie może podejmowad działao, które mogą byd niebezpieczne, na przykład skakad z mostu Richardsa. Sowa Waverly nie może nosid topów na cienkich ramiącz- kach ani minispódniczek powyżej połowy uda". Chłopak zaczął się podśmiewad: - Skoro mówią o dziewczynach, to może powinni pisad „Sówka". Jenny zatrzasnęła książkę. - Dobra, teraz twoja kolej. - Cóż, dopiero zacząłem, więc przeczytam coś z same¬ go początku. — Uśmiechnął się przebiegle i otworzył na pierwszej stronie. - „Od samego początku uczyłem się nie pragnąd niczego zbyt mocno". Zabawne, pomyślała Jenny. Ona miała odwrotny prob-lem, wszystkiego pragnęła aż za bardzo. - „Byłem zepsuty. Zepsuty od samego początku". -Ja jestem zepsuta - wyrwało się Jenny. - Ale nie od samego początku. Stara Jenny nie mogła uwierzyd, że nowa mówi coś takiego. - Tak? - Zamknął książkę. - A tak przy okazji, jestem Sam.

-Jenny. Spojrzała, czy Sam chce podad jej rękę, ale wciąż trzy-mał dłoo pod udem. Oboje uśmiechnęli się niezręcznie. -1 dlatego, że jesteś zepsuta, opuszczasz Nowy Jork i zmieniasz szkołę? - zapytał Sam. - Może. - Jenny wzruszyła ramionami; usiłowała byd jednocześnie skromna i tajemnicza. 12 - Wyduś to z siebie. Westchnęła. Mogła powiedzied prawdę, ale „ludzie my-śleli, że spałam ze wszystkimi chłopakami z zespołu, a ja nie zaprzeczyłam" brzmiało trochę zdzirowato. A już na pewno nie tajemniczo ani stylowo. Zamiast tego odpo¬wiedziała, siląc się na artystyczną nonszalancję: - Cóż, brałam udział w dośd odważnym pokazie mody. Oczy Sama zabłysły z zainteresowaniem. - Co masz na myśli? Zastanowiła się chwilę. - Przede wszystkim miałam na sobie tylko stanik i figi. I szpilki. Niektórzy uznali, że to przesada. Nie było to całkowite kłamstwo. Rzeczywiście była mo-delką w zeszłym roku. Pracowała dla Lesa Besta, zdjęcia ukazały się w czasopiśmie „W. Była ubrana. A więc praw-da nie wyglądała tak interesująco. - Serio? - Sam odchrząknął i poprawił okulary. - Sły¬ szałaś o Tinsley Carmichael? Powinnaś ją znad. -O kim? - Tinsley Carmichael. Chodzi do Waverly. Ja jestem w Bard, ale spotkałem ją parę razy na imprezach w ze¬ szłym roku... Przyleciała do szkoły własnym hydropla- nem. Ktoś mi mówił, że postanowiła wynieśd się z Wa-

verly, bo Wes Anderson zaproponował jej główną rolę w swoim następnym filmie. Jenny wzruszyła ramionami. Tinsley wydawała się kimś ekscytującym. Mogła byd konkurentką. Wyglądało na to, że byłaby idealną nową Jenny. Zmęczony konduktor przeszedł ociążale przejściem między siedzeniami i złapał bilet z góry oparcia. - Rhinecliff. Następna stacja. - Och. Wysiadam. Wzięła głęboki wdech. To się działo naprawdę! Wyjrzała przez okno, żeby zobaczyd coś magicznego, ale były tam 13 tylko gęste zielone drzewa, szerokie pola i słupy telefo-niczne. Ale jednak: drzewa! Pola! Jedyny skrawek otwar-tej przestrzeni na Manhattanie to Owcza Łączka w Cen¬tral Parku, ale zawsze pełno tam było dilerów i chudych dziewczyn, które opalały się półnago. Wstała i sięgnęła po torbę LeSportsac, czerwoną w białe grochy, i staromodną brązową walizkę Samsonite, poży-czoną od ojca. Obok rączki znajdowała się wielka nalepka UŚCISKI ZAMIAST BOMB. Nie bardzo w stylu nowej Jenny. Kiedy się siłowała, żeby ściągnąd ją na podłogę, Sam wstał, żeby jej pomóc i bez wysiłku zdjął walizkę z półki. - Dzięki - powiedziała i się zaczerwieniła. - Nie ma sprawy. - Odgarnął włosy z oczu. - Więc... zobaczę twoje zdjęcia... z tego pokazu? -Jak poszukasz w sieci - skłamała Jenny. Wyjrzała przez okno i ponad polami zobaczyła stary wiatrowskaz w kształcie koguta na szczycie "wielkiego, wyblakłego domu na farmie. - Projektant nazywa się... Rooster*. - Nigdy o nim nie słyszałem. —Jest raczej mało znany - odarła szybko. Za nimi siedział elegancki chłopak w różowym polo i przysłuchiwał się rozmowie. Próbowała zobaczyd, co wypisuje na palmtopie, ale zasłonił ekran, gdy zauważył, że Jenny go obserwuje.

-Powinnaś... powinnaś wpaśd kiedyś do Bard - ciąg¬nął Sam. - Mamy naprawdę zabójcze imprezy. Świetnych didżejów i w ogóle. -Dobra - rzuciła przez ramię, unosząc brwi. - Ale wiesz, Sowa Waverly nie może taoczyd w sposób przywo¬łujący erotyczne skojarzenia. * rooster (ang.) - kogut (przyp. tłum.). 14 - Nie naskarżę na ciebie - obiecał. Nie odrywał oczu od jej biustu. - Cześd, Sam - rzuciła niemal prowokacyjnie i poma¬ chała mu. Wysiadła z pociągu i zaciągnęła się głęboko wiejskim powietrzem. Wow! Minie trochę czasu, zanim przyzwyczai się do nowej Jenny. SówNet Ryan Reynolds: BennyCunningham: Ryan Reynolds: BennyCunningham: Ryan Reynolds: BennyCunningham: RyanReynolds: BennyCunningham: RyanReynolds: Komunikator Ej, Benster. Witaj znowu! Cześd skarbie! Co słychad? Miałem fatalny lot. Ojciec ma pi¬lota wariata, więc cały czas ględzili i lecieli coraz szybciej i szybciej... Następnym razem led ze mną. Pozwolę ci przytulid się

do mnie. Boże, znowu się zgrywasz. Ej, widzia¬łaś fotkę Callie w „Atlanta Maga-zine"? Nie, ale słyszałam, że prawie zała¬twiła jej matkę. Musiała ratowad wizerunek w „Good Morning, Atlan¬ta!" Aha, C wygląda na kompletnie zala¬ną. Wciąż jest z E? Mam zamiar go zła-pad, jeśli jest już wolny. Nie wiem. Ktoś mi mówił, że go wi¬dział, jak taoczył w Lexington z jakąś prześliczną dziewczyną z niesamo¬wicie niebieskimi oczami i czarnymi dredami. 15 BennyCunningham: Wygląda na Tinsley. Pomijając dredy. RyanReynolds: Wiem. Szkoda, że nie będzie jej dziś na imprezie. BennyCunningham: Fakt. Sowa Waverly powinna opanowad chęd wylizania swojego chłopaka od stóp do głów C allie Vernon postawiła bagaże w wejściu do pokoju 303 w internacie Dumbarton i się rozejrzała. Pokój wyglądał dokładnie tak, jak go zostawiły - to znaczy ona, Brett i Tinsley. Brakowało pustych butelek po dietetycznej coli, popielniczek pełnych petów po parliamentach i wala¬jących się wszędzie pudełek od kompaktów. Zeszłej jesieni. Callie i jej dwie najlepsze przyjaciółki Brett Messerschmidt i Tinsley Carmichael były dopiero na drugim roku. Dla¬tego dostały okropny, zagracony pokój z jednym oknem. Ale w pierwszym tygodniu szkoły Tinsley przekupiła trzy głupie dziewczyny ze starszej klasy, żeby się z nimi za¬mieniły. Obiecała im zaproszenia na najlepsze imprezy. Chciały dostad ten pokój, bt^ś^StancjJsszy od innych, miał podnoszone okna wychadj^ce na rze^Hudson i znajdo¬wał się tuż koło wyjśd^j|c^W§^ego -^ipealnego do wy¬mykania się w czasie cisk 2-

Brett jeszcze nie wróciła do szkoły, a Tinsley wylano pod koniec zeszłego roku. Zostały przyłapane na środku boiska do rugby o piątej nad ranem przez pana Purcella - sztywny fizyk lubił biegad przed wschodem słooca razem ze swoi¬mi trzema idealnie zadbanymi sznaucerami olbrzymami. To był pierwszy raz, kiedy próbowały eski i potrzebowały chwili, żeby przestad się śmiad na widok idiotycznie wyglą¬dających psów. Dopiero wtedy zdały sobie sprawę, w jakie kłopoty się wpakowały. Wezwano je do gabinetu dyrektora osobno: najpierw Tinsley, potem Callie i na koocu Brett. Ale tylko jedna z nich miała poważne problemy - Tinsley, którą wkrótce wykopano z Waverly. Callie spojrzała na swoje odbicie w świeżo wypucowa¬nym lustrze nad dębowym sekretarzykiem antykiem i ob¬ciągnęła biały top od Jill Stuart na plisowaną cytrynową spódniczkę Tocca. Latem straciła parę kilo i teraz suwak na boku przekręcał jej się w stronę pępka. Była chuda, może nawet trochę zbyt chuda i piegowata. Włosy miała długie i rozwiane, a piwne oczy otoczone gęstymi rzęsami o jasnych koocówkach. Wydęła usta i posłała w stronę lu¬stra całusa. Serce zabiło jej niespokojnie Przez całe lato Callie zastanawiała się, dlaczego Tinsley wyleciała ze szkoły, a ona i Brett nie. Czy Brett to tak usta-wiła? Była bardzo tajemnicza, jeśli chodziło ojej życie -jej mama i tata nigdy nie zjawiali się na Dniu Rodziców, nigdy nikogo nie zapraszała do domu w East Hampton na długi weekend. Tinsley powiedziała kiedyś, że Brett ma kłopo¬ty rodzinne i nie chce, żeby wszyscy o tym wiedzieli. Czy Brett postarała się, żeby wydalono Tinsley, tylko po to, żeby nie wyjawiła jej sekretu? To wyglądało na scenariusz opery mydlanej. Ale Brett czasem była taka melodramatyczna, że Callie wcale by się nie zdziwiła, gdyby zrobiła coś takiego. Usadowiła się ria krześle przy biurku, zadowolona z po-wrotu do szkoły. Nie dośd, że nie rozmawiała z dwiema 18 najlepszymi przyjaciółkami - nie usłyszała od żadnej ani słowa - wakacje okazały się całkowitą klapą. Po pierw¬sze, w „Atlanta Magazin" ukazało się jej zdjęcie z Club Compound, gdzie taoczyła na stole z waniliowym martini w ręce. Podpis głosił: Nieletnia i pijana - czy to stosowne zachowanie dla córki pani gubernator? Nie trzeba mówid, że konserwatywni wyborcy z Georgii nie przyjęli tego najlepiej. Ups. Po tym koszmarze Callie poleciała do rodzinnego do¬mku w Barcelonie - pan Vernon był półkrwi Hiszpanem i zwykle latem pracował w Europie, w handlu nierucho¬mościami. Miała nadzieję, że Barcelona okaże się ideal¬nym miejscem dla romantycznych randek z jej chłopa¬kiem, Easym Walshem. Ale jego wizyta wcale nie była romantyczna. Wszystko się pochrzaniło. - Hej - usłyszała za plecami chrapliwy głos. Obróciła się. Easy. Oto on: wymiętoszony, całe metr osiemdziesiąt dwa seksownego ciała. Stał w progu. Wy-glądał prześlicznie.

- Och! Poczuła, że dłonie jej się pocą. -Jak się masz? - zapytał, obciągając brzeg znoszonej ko-szulki polo. Jego lśniące, prawie czarne włosy zawijały się przy szyi i uszach. „Zagubiona", brzmiałaby rozsądna odpowiedź. Ostatni raz widzieli się, kiedy go podrzucała na lotnisko w Bar-celonie. Nie pocałowali się na pożegnanie i prawie się do siebie nie odzywali podczas ostatniego dnia jego odwie¬dzin. - W porządku - odparła ostrożnie. - Jak tu wszedłeś? Angelica cię widziała? Angelica Pardee, kierowniczka internatu, była napraw¬dę nieugięta, jeśli chodziło o wpuszczanie chłopców do 19 dziewczęcych sypialni poza czasem odwiedzin - czyli za-ledwie godziną między treningami a kolacją. -Jesteś za chuda - powiedział cicho Easy, ignorując py-tanie. Callie zmarszczyła brwi. -Chcesz wpakowad się w kłopoty pierwszego dnia szkoły? - Biust ci znika - ciągnął. - Boże... - mruknęła zniecierpliwiona. Prawda była taka, że nie miała apetytu przez całe lato, nawet na swoje ulubione paelle po barceloosku. Za bar¬dzo się denerwowała, żeby jeśd, a właściwie, żeby zrobid cokolwiek. Ostatnich kilka tygodni w Hiszpanii spędziła na kanapie jak skooczony niechluj w nieco już znoszo¬nym białym bikini Diora i starym, poprutym batikowym sarongu, który wynalazła na targu w Barcelonie i kupiła za bezcen. Leżała na kanapie i godzinami oglądała reality show The Surreal Life po hiszpaosku. Chociaż ledwie mó¬wiła w tym języku. - Co tu robisz tak wcześnie? Easy zwykle się spóźniał - kolejna zakazana rzecz - po-nieważ w przyczepie wiózł Credo, konia czystej krwi, którego trzymał w kampusie. - Credo przyjeżdża w przyszłym tygodniu, więc nie

było powodu, żeby się spóźnid. Spojrzał na Callie. Byli razem od zeszłej jesieni, ale fakt, że spotkają się w szkole, niepokoił go - zwłasz¬cza po tym jak rodzice w czasie lata dostali gniewny list z ostrzeżeniem od dziekana Marymounta, który za¬powiadał, że w tym roku będzie uważnie obserwował Easy'ego. Najwyraźniej trzeba było przestrzegad pew¬nych reguł, a to, że dziadek Easy'ego, jego ojciec i trzej starsi bracia uczęszczali do Waverly, nie znaczyło, że może te reguły naginad. Więc zamiast zjawid się w szkole 20 razem z Credo z tygodniowym spóźnieniem, przyleciał sam z Kentucky do Nowego Jorku wyczarterowanym samolotem ze skórzanymi fotelami i nielimitowanym szampanem. Brzmi super, prawda? Tyle że nie do kooca to miał na myśli. Marzył o tym, żeby go wyrzucono z akademii Waver-ly - dopóki nie przypominał sobie umowy z ojcem. Jeśli skooczy Waverly, będzie mógł po szkole spędzid rok w Pa¬ryżu. Ojciec miał wielki apartament w Dzielnicy Łacio-skiej, gotowy na roczny pobyt Easy'ego. Paryż - czy to nie czysty odlot? Będzie pił absynt, malował scenki uliczne z okna sypialni, jeździł wzdłuż Sekwany na starym, roz-sypującym się motorze Peugeot z gauloise'em zwisającym z kącika ust. Może sobie wypalid mózg i nikt nie będzie się go czepiał! - Idziesz dziś wieczorem na imprezę w Richards? - za¬ pytała Callie. Easy wzruszył ramionami. - Nie wiem. Nadal stał w progu. Wyjęła stopę ze spiczastego mokasyna Burberry i potar¬ła palcami stóp o podłogę. Paznokcie miała pomalowa¬ne na bladoróżowy kolor. Ogarnęło ją potworne uczucie strachu. Dlaczego Easy nie chce iśd na pierwszą impre¬zę roku? Wszyscy tam będą. Spotykał się z kimś innym? Z kimś, z kim pierwszej szkolnej nocy wolał zostad sam na sam? - Cóż, ja się wybieram - odparła szybko, krzyżując ręce na piersi. Oboje bali się wykonad pierwszy ruch. Ale z tymi roz-czochranymi włosami, szerokimi ramionami i złotobrą-zowymi ramionami Easy wyglądał tak, że nie sposób było mu się oprzed. Callie po prostu marzyła, żeby wylizad go od stóp do głów. 21

- Dobrze się bawiłeś po powrocie z Hiszpanii? - wy¬ dusiła z siebie. Miało to zabrzmied tak obojętnie, jak to możliwe. - Chyba tak. Lexington było jak zwykle nudne jak flaki z olejem. Wyciągnął wykałaczkę zza ucha i włożył ją między odro-binę spierzchnięte usta. Callie oparła się o drewnianą białą ramę łóżka. Jego wizyta w Hiszpanii od początku była nieudana. Musiał lecied klasą turystyczną i kiedy wylądował, był szorstki, opryskliwy i ruszył prosto do baru. Nie do jednej z tych milutkich, maleokich kafejek prosto ze Stonce też wschodzi, ale po prostu do pierwszego z brzegu, na lotnisku. Potem omdlał na sofie Vernonów, co stanowiło poważny prob¬lem, ponieważ ojciec Callie przesiadywał tam w każdej wolnej od pracy chwili i oglądał międzynarodowe wyda¬nie CNN. Callie wypchnęła biodra do przodu i zaczęła obgryzad świeżo wymanikiurowany paznokied kciuka. - To miło - stwierdziła w koocu. Żałowała, że nie może po prostu objąd go i wycałowad, ale jak miała to zrobid, skoro nie próbował jej nawet przy-tulid na powitanie? Wtedy zobaczyła za Easym znajomą postad i serce zabiło jej szybciej. -Panie Walsh! - krzyknęła Angelica Pardee, kierow-niczka internatu Dumbarton. Nie miała nawet trzydziestki, ale chyba bardzo chciała już byd w średnim wieku. Dzisiaj miała na sobie cieniut¬ki, bezkształtny, jasnobrązowy sweter, prostą spódnicę do kolan i czarne buty na płaskim obcasie Easy Spirits. Jej łydki były nieco żylaste i zdecydowanie zbyt blade. Nie nosiła też makijażu. - Czy już muszę na pana naskarżyd? 22 r Easy podskoczył. - Przepraszam. - Przycisnął nieprzytomnie dłoo do gło¬

wy, jakby cierpiał na amnezję. - Nie było mnie tu tak dłu¬ go, że chyba zapomniałem, w którym internacie jestem. - Rozejrzał się po pokoju, spojrzał Callie prosto w oczy, a ona aż dostała gęsiej skórki na ramionach. - Później? - poruszyła bezgłośnie ustami. Ledwo zauważalnie skinął głową. - Stajnie? - szepnęła. -Jutro? Dlaczego nie dziś wieczór? - chciała zapytad Callie, ale tego nie zrobiła. - Panie Walsh! - prychnęła Angelica, łapiąc chłopaka za rękaw koszuli. Jej twarz była nienaturalnie czerwona. - Dobra! - zaskomlał Easy. - Powiedziałem, że już wy¬ chodzę. Angelica pokręciła głową i popędziła Easy'ego koryta-rzem. Callie odwróciła się i wyjrzała przez okno. Opuszczo¬ne stajnie to było miejsce, gdzie zeszłego roku chodzili, żeby się trochę zabawid. Niewielu uczniów trzymało ko¬nie, więc kilka boksów zawsze było pustych. Wkurzyło ją, że to ona zasugerowała, żeby się tam spotkali, a nie na odwrót. Gromada pierwszaków wlokła się po schodach inter¬natu, ciągnąc zdecydowanie za dużo bagażu. Callie za¬uważyła, jak przytłoczone wydawały się dziewczyny. Coś o tym wiedziała. W szkole z internatem jest tyle rzeczy, których nie sposób przewidzied. Wkrótce odkryją, że nie potrzebują połowy tego przytarganego chłamu, a brakuje im naprawdę przydatnych rzeczy; na przykład pustych bu-telek po szamponie, żeby ukryd wódkę. Patrzyła, jak tłum dziewczyn rozdziela się, żeby przepuścid schodzącego 23 Easy'ego. Skinął głową na widok nowych twarzy. Boże, trudno spotykad się z kimś, kto wprost uwielbia wszystkie dziewczyny. Przyłożyła dłonie do głowy. Było oczywiste, co poszło nie tak w Hiszpanii. Ostatniej nocy, którą spędzili razem, przyznała się Easy'emu do czegoś wielkiego i naprawdę strasznego. I co na to powiedział? Nic.

Milczał. Westchnęła ciężko. Będą musieli porozmawiad o tym jutro, chociaż miała nadzieję, że zajmą się czymś więcej niż tylko gadaniem. SówNet BennyCunningham: HeathFerro: BennyCunningham: HeathFerro: BennyCunningham: HeathFerro: Komunikator Kumpel brata w Exeter powiedział mi, że w Waverly jest nowa dziew-czyna, która robiła striptiz w Nowym Jorku. ?!? Aha. W jakimś klubie... Kurza Ferma? Kwoczki? Stajnie? Pewnie na Brook-lynie. Poprosiłam kuzyna, który mieszka w Village, żeby to sprawdził - to takie miejsce, w którym zdejmu¬je się wszystko, tącznie ze stringa-mi. Kiedy ją poznam? Ej, ale z ciebie paskuda. Jakbyś nie wiedziała, skarbie! Sowa Waverly powinna chowad swoje babcine biustonosze T u wystarczy - powiedziała Jenny taksówkarzowi, gdy tylko dostrzegła bordowy, dyskretny szyld AKADEMIA WAYERLY. Zwisał z drzewa obok maleokiego, parterowego budynku z cegły. Waverly było niedaleko stacji, ale droga zajęła Jenny sporo czasu. - Na pewno? - Taksówkarz odwrócił się, pokazując wą¬ ski, garbaty nos i wyblakłą, błękitną czapkę Yankees. - Bo frontowe biuro jest... - Uczę się tutaj - przerwała mu Jenny, czując dreszcz w piersiach, gdy to mówiła. - Wiem, gdzie jest frontowe

biuro. Taksówkarz podniósł ręce, poddając się. -Jak sobie pani życzy. Jenny podała mu dwudziestkę, wysiadła z taksówki i się rozejrzała. Była na miejscu! W Waverły. Trawa wydawała się zie-leosza, drzewa wyższe, a niebo bardziej błękitne i czyste niż gdziekolwiek indziej. Teren otoczony był gęstymi, 25 wiecznie zielonymi krzewami. Po prawej szeroka bru-kowana ścieżka wspinała się po wzgórzu. Po lewej roz-ciągało się zielone pole, a dalej kilku chłopców w zno-szonych szortach Abercrombie grało w piłkę. Wszystko dosłownie pachniało szkołą z internatem. Jak głęboki las - wybrała się w takie miejsce kilka razy, zanim zrozu¬miała, że nie warto towarzyszyd ojcu i jego dziwacznym anarchistycznym kumplom w wycieczkach po południo-wym Vermoncie. Obok niej przejechał kremowy mercedes kabriolet. Usłyszała stateczny gong z zegara na wieży, obwieszcza¬jący pierwszą. — Tak- szepnęła, obejmując się ramionami. Zdecydowanie znalazła się na miejscu. Prawda była taka, że chciała wysiąśd z taksówki, bo nie mogła czekad chodby sekundy dłużej. Chciała wreszcie stanąd na terenie Waverly. Wcale nie wiedziała, dokąd pójśd. Patrząc na mały, ceglany budynek, zdała sobie spra-wę, że bluszcz zarósł okna, a drzwi, od dawna zamknięte, zardzewiały. To zdecydowanie nie było frontowe biuro, gdzie powinna się zgłosid. Minął ją kolejny samochód, ciemnoszary bentley. Postanowiła ruszyd za kawalkadą luksusowych wozów. Ciągnęła torby po świeżo skoszonej trawie. Malutkie obcasiki zapadały się lekko w wilgotnej, sprężystej zie¬mi. Bieżnia zakręciła na prawo od niej, otoczona z dwóch stron wysokimi, białymi odkrytymi trybunami. Kilka dziewcząt przebiegło po niej szybko; kucyki podskakiwa¬ły im w rytm kroków. Na szczycie wzgórza, ponad ciem¬nozielonymi drzewami dostrzegła białą iglicę kościoła i spadziste dachy innych budynków z czerwonej cegły. Chłopcy przestali grad i teraz stali razem, patrząc w jej kierunku. Gapili się na nią? - Podwieźd cię? - męski głos przerwał jej rozmyślania. 26

Jenny odwróciła się i zobaczyła opalonego mężczyznę w średnim wieku z oszałamiająco białymi zębami, wy¬chylał się przez okno ze srebrnego cadillaca escalade. Wi¬działa swoje odbicie w lustrzanych ray-banach. Wyglądała dziwacznie i głupio w zbyt obcisłej koszulce polo Lacoste i spiczastych, różowych sandałach na maleokim obcasi¬ku, ciągnąc bagaż pod górkę. Kupiła tę koszulkę w sklepie Bloomingdale, bo była pewna, że dzięki niej poczuje, że bez reszty przynależy do szkoły z internatem. A po san¬dały chodziła kilka razy, aż w koocu zostały przecenione i mogła je kupid. - Hm, jasne. Idę do frontowego biura. Wsunęła się na tylne siedzenie suva. Samochód pachniał nowością. Ciemny blondyn o wyrazistych rysach twarzy, siedzący po stronie pasażera, wyglądał na nadąsanego. Nie odwrócił się, żeby się do niej odezwad. - Nie wiem, Heath — powiedział cicho mężczyzna. - Chyba nie urządzisz imprezy. Matka i ja możemy po¬ trzebowad domu w Woodstock w ten weekend. - Sukinsyn - syknął pod nosem chłopak. Ojciec westchnął. Jenny ledwo zauważyła niegrzeczne zachowanie chło¬paka. Usłyszała tylko jedno: impreza. Nie chciała jednak o nic pytad - chłopak wyglądał na solidnie wkurzonego. Samochód zatrzymał się przed ogromnym ceglanym budynkiem. Obok kamiennej ścież¬ki stała mała bordowa tabliczka z napisem FRONTOWE BIU¬RO. Jenny wydusiła z siebie podziękowanie, złapała torby i ruszyła prosto do drzwi. Poczekalnia miała rozmiary sali balowej i lśniącą podło¬gę z wiśniowego drzewa. Ogromny, kryształowy żyran¬dol zwieszał się z wysokiego sufitu. Cztery żółte skórzane kanapy ustawiono w kwadrat wokół ciężkiego tekowego stolika do kawy. Na jednej z nich wyciągnął się przystojny 27 chłopak o włosach w kolorze bursztynu, czytał „FHM" i zajadał fritos z torebki. - W czym mogę pomóc? - spytał ktoś za jej plecami. Podskoczyła. Odwróciła się i zobaczyła ubraną jak Lau¬ra Ashley starszą kobietę z bardzo wylakierowaną fryzu¬rą na pazia i wodnistoniebieskimi oczami. Miała wpiętą plakietkę, na której napisano WITAM, NAZYWAM SIĘ P. TUL-LINGTON. Siedziała za biurkiem z małą, białą tabliczką Nowi UCZNIOWIE. - Dzieo dobry! - pisnęła Jenny. - Nazywam się Jennifer Humphrey. Jestem nową uczennicą!

Przeczytała uważnie przyklejony do biurka rozkład za¬jęd pod hasłem WITAMY W WAYERLY. Oficjalnie szkoła za¬czynała się dopiero następnego dnia wieczorem, w czasie powitalnej kolacji, ale próby do drużyn sportowych miały odbyd się wcześniej. Pani Tullington wpisała jakieś in¬formacje do nieskazitelnego, metalicznego laptopa Sony i zmarszczyła brwi. - Mamy problem. Jenny spojrzała na nią, nic nie rozumiejąc. Problem? Nie ma problemów w magicznej krainie Waverly! Popatrzcie, jaki śliczny jest ten chłopak jedzący fritos! -Zapisaliśmy cię jako chłopca - tłumaczyła dalej pani Tullington. - Co takiego? -Jenny błyskawicznie powróciła do rze¬ czywistości. - Powiedziała pani „chłopca"? - Tak... zapisano cię jak pana Jennifera Humphreya. - Starsza kobieta wyglądała na podenerwowaną, przegląda¬ jąc papiery w tę i z powrotem. - Niektórzy studenci mają bardzo stare rodowe nazwiska, rozumiesz, i może komisja rekrutacyjna pomyślała, że Jennifer to... -Och... - mruknęła z pewnym zażenowaniem Jenny, obracając się, żeby zobaczyd, czy chłopak na kanapie usły-szał, ale ten już zniknął. ' 28 Cała korespondencja, jaką otrzymywała z Waverly, była zaadresowania do pana Jeniffera Humphreya. Myślała, że to literówka. To było głupie założenie. Całkiem w stylu starej Jenny. - Co to znaczy? Wszystkie moje torby przewieziono do... internatu Richards, jak mi się wydaje. - Tak, ale to męski internat - wyjaśniała powoli pani Tullington, jakby jenny niczego nie rozumiała. - Znaj¬ dziemy ci inne miejsce. - Przejrzała papiery. - Internat dla dziewcząt jest pełny... - Podniosła słuchawkę telefo¬ nu. - Załatwimy to. Ale idź i sprawdź, czy twoje rzeczy

są w Richardsie. Powinny znajdowad się w korytarzu na parterze... tam składany jest cały przesyłany bagaż. Ścież¬ ka po prawej, czwarty budynek. Jest tabliczka. Wyślemy kogoś po ciebie, gdy już to załatwimy. - Dobra - odpowiedziała uszczęśliwiona Jenny. Już wy¬ obrażała sobie półnagich przystojniaków, których zobaczy na korytarzu w męskim internacie. - Nie ma sprawy. - Główne drzwi będą otwarte. Ale nie wchodź do żad¬ nego z pokojów. Nie wolno ci tam wchodzid! - zawołała za nią pani Tullington. - Oczywiście - zgodziła się Jenny. - Dziękuję! Stanęła na kamiennym ganku biura. Przyglądając się mapie kampusu, stwierdziła, że internaty Waverly, kapli¬ca, audytorium i sałe wykładowe były ustawione w wiel¬kim kole, z boiskiem do piłki nożnej pośrodku. Na tyłach okręgu znajdowały się domy pracowników, rzeka Hud¬son, galeria, laboratoria botaniczne i biblioteka. Wszystkie budynki były z cegły, miały stare ciężkie okna i białe wy-kooczenia. Podekscytowana ruszyła do męskiego internatu. Musiała siłą woli powstrzymad się od podskakiwania. Dziewczyny w spranych dżinsach Citizens i postrzępionych klapkach wysypywały się z terenowych mercedesów i audi kombi. 29 Obejmowały się z innymi i opowiadały, co wydarzyło się w czasie wakacji w ich wiejskich posiadłościach na wyspie Martha's Vineyard i w Hamptons. Chłopcy w bluzach na suwak z kapturami i szortach moro szturchali się łokciami. Jeden z nich, niosący torbę Louisa Vuittona, krzyknął: - Brałem tyle eski tego lata, że mózg mi wysmażyło! Jenny cała zesztywniała. Nagle poczuła się onieśmielo¬na. Wszyscy byli tacy śliczni - uczesani, czyści i modni. I wcale nie starali sie wyglądad jak najlepiej. Po prostu tacy byli. A ona zykle traciła całe godziny na pindrzenie się. W dodatku widad było, że wszyscy znali się od zawsze. Wzięła głęboki wdech i ruszyła dalej ścieżką.

I wtedy, znikąd, gigantyczna rzecz podobna do ziem¬niaka zanurkowała w dół, wydając z siebie straszliwy kra-czący odgłos, i przeleciała parę centymetrów przed twarzą Jenny. - Aaach! - krzyknęła i zamachnęła się ręką. Patrzyła, jak stworzenie wzleciało na drzewo. Straszne! Wyglądało jak szczur po sterydach. Usłyszała śmiechy za plecami. Odwróciła się. Dziew¬czyny nadal rozmawiały ze sobą, ale na kamiennym mur¬ku siedziało dwóch chłopców w czapkach, założonych daszkami do tyłu. Przyglądali się jej. Wtedy zauważyła, że upuściła wypchaną walizkę, która natychmiast się ot-worzyła. O Boże. Gigantyczne, cieliste biustonosze ze wzmocnieniami, takie z dodatkowymi haftkami i mięk¬kimi ramiączkami, które nosiła w czasie miesiączek, roz¬sypały się na ziemi. To były biustonosze, jakie mogłaby nosid wielka, przysadzista babcia. Szybko wepchnęła staniki z powrotem do walizki, zer-kając, czy dwaj chłopcy na murku je zauważyli. Właśnie się witali z jakimś innym chłopakiem w białej bejsbolów-ce, podając sobie ręce i poklepując w półuścisku, jak to faceci. Nie zwracali uwagi na Jenny. Przy tym na świe- 30 żym powietrzu, w zielonej, rozbuchanej scenerii, może ogromne cycki i biustonosze niespecjalnie przyciągały uwagę... Wtedy nowo przybyły odwrócił się do Jenny i dotknął zniszczonej, białej czapki palcem wskazującym. Mrugnął do niej, jakby chciał powiedzied: „Powietrze może i jest świeże, ale my nie jesteśmy całkiem ślepi". Sowy Waverly wiedzą, że czyste płuca to klucz do zdrowego pohukiwania! B randon Buchanan usiadł na jednej z walizek Samso-nite i spojrzał na Heatha Ferro. Niezależnie od tego, kiedy pojawiał się w kampusie, za każdym razem pierwszą osobą, którą widział, był Heath. Chociaż mieszkali w jed-nym pokoju, ten chłopak działał mu na nerwy. - Kupiłem karton fajek - przechwalał się teraz, rozpi¬nając średnich rozmiarów czarną torbę Turni i pokazując Brandonowi kawałek kartonu z camelami bez filtra. Sie-dzieli w saloniku internatu Richards i czekali, aż przydzielą im pokój. To była zwyczajna świetlica - miejsce spotkao, gdzie oglądali sport, jedli wspólnie pizze z kiełbasą ritoli i flirtowali z ładnymi dziewczynami w czasie odwiedzin. Mimo to salonik wydawał się bardzo angielski. Ozdobio¬ny belkami z ciemnego drewna i otynkowany na kremowo sufit znajdował się ponad cztery i pół metra nad podłogą. Wszędzie stały wygodne, wytarte skórzane fotele.

Na sta¬rej szafce w rogu ustawiono telewizor, który odbierał trzy programy z sieci i od przypadku do przypadku coś z kab- 32 lówki ESPN. Na podłodze leżał ogromny orientalny dy-wan. Wypalone przez niedbalstwo dziury po papierosach sprawiały, że wyglądał jeszcze bardziej stylowo. - To ci wystarczy mniej więcej na tydzieo - zadrwił Brandon, odgarniając krótkie, falujące, złotobrązowe włosy i mierzwiąc je specjalnie. Heath kopcił jak lokomotywa i to tuż przed internatem, chociaż palenie było zakazane na całym terenie kampusu. Pracownicy udawali, że tego nie widzą. Byd może dlate¬go, że był zabójczo przystojny - wysoki, smukły, dobrze zbudowany. Miał zielone oczy ze złotymi cętkami, wy-raziste kości policzkowe i potargane ciemnoblond włosy. Bardziej prawdopodobne było jednak, że to rodzina Hea-tha dbała, aby nie miał kłopotów. Jego ojciec podarował cztery i pół miliona dolarów na kryty basen olimpijskich rozmiarów i kolejny milion na dwupiętrową dobudówkę do odnawianej biblioteki botanicznej. Toteż Heath właś¬ciwie mógł robid, co mu się żywnie podobało i groziło mu najwyżej ostrzeżenie. - Przywiozłeś w tym roku ten dziwaczny babski krem? - drażnił się z kumplem Heath. - To krem nawilżający - wyjaśnił Brandon. - To krem nawilżający - powtórzył Heath piskliwym głosem. I co z tego, że Brandon dbał o skórę? Co z tego, że ład-nie się ubierał i lubił, żeby jego falujące włosy wyglądały porządnie? Miał kompleks na punkcie wzrostu - mierzył tylko metr siedemdziesiąt dwa - i golił klatkę piersiową, ponieważ nie cierpiał tych małych włosków, które rosły nad mostkiem. Kumple, którzy rzadziej używali mydła, dogryzali mu przy każdej okazji. -Jak myślisz, kto z nami zamieszka? - zapytał Heath. - Nie wiem. Może Ryan. Chyba że znowu dostanie jednoosobowy. 3- ¦ 33

Ojciec Ryana Reynoldsa wynalazł miękkie soczewki kontaktowe i bez ograniczeo korzystał ze zgromadzonej fortuny, żeby ułatwid życie synowi. Mnóstwo rodziców przekupywało władze szkoły, ale zwykle utrzymywano to w tajemnicy. - Może zamieszkasz z Walshem - zaśmiał się Heath. - E tam, nawet administracja wie, że to kiepski pomysł - odparł Brandon. Już na sam dźwięk tego nazwiska: Walsh, Easy Walsh, krew gotowała się Brandonowi w żyłach. - A co tam u Natashy? - Heath wypowiedział jej imię z kiepskim rosyjskim akcentem. Brandon westchnął. W kwietniu zaczął chodzid z Na-tashą Wood z akademii Millbrook, po tym, jak Easy odbił mu poprzednią dziewczynę, Callie Vernon. - Zerwaliśmy dwa tygodnie temu. - Nie chrzao. Zdradziłeś ją? -Skąd! - No to co się stało? Brandon wzruszył ramionami. Zerwali, bo on nadal du¬rzył się w Callie. Kiedy dobierał się do Natashy na głów¬nej plaży Harwich na Cape Cod, przypadkiem powiedział do niej „Callie". Ups. Natasha weszła na rozchwianą, drewnianą wieżę ratowniczą i powiedziała, że nie zejdzie, dopóki Brandon nie odejdzie. Na zawsze. - Czyje to rzeczy? Heath spojrzał przez pokój i ruchem stopy wskazał brą-zową, tweedową kanapę. Stał tam cały stos różowych płó-ciennych toreb L.L. Bean, których właściciel jeszcze się nie pojawił. Brandon wzruszył ramionami. - Nie wiem. - Podniósł jedną z plakietek. - Jennifer Humphrey. 34 - W tym internacie będzie facet, który nazywa się Jenni¬

fer Humphrey? Dziwne. - Nie, to ja jestem Jennifer Humphrey. Drobna dziewczyna o kręconych włosach w słodkiej, jasnofioletowej spódnicy - podróbce Marca Jacobsa - sta¬ła w progu salonu. Brandon wiedział, że to podróbka, bo tego lata kupił Natashy oryginał. Jennifer miała zadarty nosek i zaróżowione policzki. Nosiła różowe buciki na cieniutkich obcasikach z maleokimi wycięciami z przodu, przez które widział jej place. - Cześd - powiedziała całkiem zwyczajnie. -Hm - zająknął się Brandon. - Nie powinnaś... byd tutaj... - Nie... właściwie to... powinnam. - Zaśmiała się lek¬ ko. - Skierowano mnie do tego internatu. -Więc to ty jesteś panem Humphreyem? - wtrącił się Heath, krzyżując nogi. - Aha. Waverly uznało mnie za faceta. Brandon całkiem dobrze wiedział, że Heath właśnie myśli sobie: Z takimi cyckami zdecydowanie nie wyglą¬dasz jak facet. Boże, jego kumple są czasem naprawdę de¬nerwujący. -jestem Brandon. - Wyciągnął uprzejmie rękę, stając przed Heathem. Jenny obciągnęła spódnicę. - Miło mi. Trochę się denerwowała. Z siedmiu chłopców kręcących się po salonie przy swoich rzeczach wybrała dwóch naj-przystojniejszych. Brandon był wspaniały. Miał cerę bez skazy, idealne, ciemnozłote włosy i długie, gęste rzęsy. Ale był ładniejszy od niej! Jenny wolała chłopców, którzy wy-glądali nieco niechlujniej, jak ten, który siedział za Bran-donem - ciemnoblond włosy miał lekko przetłuszczone, 35 a ciemnozielona koszula wyglądała, jakby się w niej prze-spał. Spojrzała na niego drugi raz i zorientowała się, że to on podwiózł ją na wzgórze. To on urządzał imprezę. Nie poznał jej? - Mam tu poczekad, aż będą wiedzied, co ze mną zrobid. - Spojrzała za Brandona. Chciała, żeby ten drugi chłopak przypomniał ją sobie. - Mogę z wami posiedzied? Starała się, żeby jej głos brzmiał spokojnie. Nowa Jenny : nie piszczy, gdy wprasza się, żeby posiedzied z

przystojny¬mi chłopakami z internatu! - upomniała się w myślach, ' wbijając paznokcie w dłonie. -Jasne - powiedział przyjaciel Brandona, gapiąc się na jej piersi. - Co właściwie tu robicie? - Jenny się rozejrzała. - Wszyscy muszą czekad, zanim dostaną pokój? - Nie, schrzaniliśmy sprawę, więc teraz siedzimy tutaj i czekamy, aż powiedzą nam, gdzie możemy pójśd. - Wy¬ szczerzył zęby, wyciągając palmtopa z kieszeni spodni ko¬ loru khaki. Jenny usiadła. - Co przeskrobaliście? - Nie słuchaj Heatha. - Brandon pokręcił głową. - Po prostu nauczyciele w Waverly to dupki. Jenny zaczęła możliwie najdyskretniej ocierad błoto z różowych pantofli. - Trochę się przestraszyłam. Coś zaatakowało mnie, gdy tu szłam. Coś jak... ogromny latający kot. -Och... to puchacz - wyjaśnił Brandon. - Pełno ich w całym kampusie. Ktoś jakieś sto lat temu podarował parkę i się rozmnożyły. Mimo że nieustannie zagrażają życiu dzieciaków, to i tak są naszą maskotką. To właściwie tradycja Waverly, że żyją tu puchacze. - Srają gdzie popadnie - dodał Heath. 36 - Och, lubię tradycję -wyjaśniła szybkoJenny. -Ale to coś spadło na mnie, jakby naprawdę zamierzało we mnie trafid! - A jak mogłoby nie trafid - mruknął Heath, stukając coś na palmtopie.