PRZEDMOWA
Historia chirurgii jest historią ostatnich stu lat. Rozpoczyna się ona w
roku 1846 odkryciem narkozy, która stworzyła możliwość bez bolesnych
operacji.
Wszystko, co było przedtem, jest tylko nocą niewiedzy, cierpienia i
bezowocnego macania w ciemności. „Historia stu lat” przedstawia
najbardziej przerażającą panoramę, jaką zna ludzkość.
Bertrand Gosset
Motto, którym opatrzona została niniejsza książka, znalazłem w spuściźnie
mego już niemal zapomnianego i przez własną rodzinę wspominanego
niechętnie dziadka ze strony matki, Henry Stevena Hartmanna.
Własnoręcznie podkreślił je kilkakroć, jak gdyby chciał dać wyraz temu, jak
wielkie dla niego posiada znaczenie.
16 października 1846 roku jako młody człowiek oglądał Henry Steren
Hartmann w Massachusetts, w głównym szpitalu w Bostonie, pierwszą
uśmierzającą ból narkozę, które to wydarzenie Gosset nazwał punktem
zwrotnym w chirurgii. Dziadek był przypadkowym świadkiem przełomowej
chwili, gdy chirurgia porzuciła skostniałe przez tysiąclecia pole działania,
wskutek wszechmocy bólu w czasie operacji i gorączki z ran bezlitośnie
zawężone i ograniczone do niewielu koniecznych zabiegów. Wkroczyła ona w
nowe stulecie, które otwarło się przed nią jak bezkresny, nieuprawny,
dziewiczy kraj. Kraj ten wzywał badaczy i odkrywców; wszyscy oni byli
dziećmi owego nowego stulecia, zupełnie jak gdyby wreszcie otwarła się
śluza jakiegoś ledwo dającego się ogarnąć wzrokiem strumienia pionierskich
czynów i odkryć dotychczas nie do pomyślenia. Wszystkie one złożyły się w
końcu na tę imponującą budowlą, jaką dziś przed nami jawi się chirurgia.
Henry Steven Hartmann pochodził z niemieckiej rodziny nauczycielskiej,
która wywędrowala do Ameryki. Jej głowa, Carl Wilhekn Hartmann, w czasie
trudnych lat kolonizacji w NowejAnglii musiał działać nie tylko jako
nauczyciel, lecz także jako lekarz. Co prawda jego wiedza ograniczała się
głównie do lektury tajemniczych Wskazówek w wypadkach choroby, które
kazał spisać w Anglii krzewiciel purytonizmu i gubernator Massachusetts,
John Winthrop. Te faktycznie istniejące, później znalezione przeze mnie
Wskazówki wymieniały zasadniczo dziewięć chorób i dwa lekarstwa:
,,Czarny proszek Stafforda” i „Herbarz Geritta”. Do tego w każdym
wypadku dochodziła pomoc Boża. Interwencje chirurgiczne, z jakimi Carl
Wilhekn spotkał się w swym życiu, zdaniem mego najstarszego wuja, który
był wówczas na tyle dojrzały, by poznać osobowość Henry Stevena i
przysłuchiwać się jego opowiadaniom, skończyły się z jednym wyjątkiem
wykrwawieniem, zapaleniem – lub gnilną gorączką. Chodziło o amputację
ramion, nóg i palców, które Carl Wilhelm przeprowadzał – znowu wedle
wypowiedzi wspomnianego wuja, który aż do swej śmierci jako jedyny
otwarcie mówił o Henry Stevenie – nożem rzeźniczym lub piłą do drzewa. W
tych czasach pacjenci nie byli jednak wymagający.
Carl Wilhelm w czasie swojej przymusowej praktyki medycznej rzekomo
nigdy nie pozbył się uczucia niesmaku. W każdym razie syna swego Williama
posłał na naukę do imigranta szkockiego, "Joktora", który musiał opuścić
ojczyznę z powodu pijaństwa, ale „na trzeźwo” cieszył się renomą wybitnego
operatora, przede wszystkim w wypadkach złamań i przetoki odbytnicy.
Zresztą większość przeznaczonego na naukę czasu (co wedle współczesnych
źródeł nie było niczym nadzwyczajnym) spędził William Hartmann na
pędzeniu wódki dla swego mistrza i troszczeniu się o jego powóz i konia. Gdy
jednak chodzi o złamania i operacje przetoki, to był uważnym uczniem.
Wyruszając z Nowego Jorku, a przejściowo z Bostonu, wykonywał wędrowną
praktyką, przemierzając konno i na wozie liczne stany Ameryki. Na pok
operacji przetoki stał sią szeroko znanym i poszukiwanym specplistą i doszedł
do znacznego dobrobytu. Co prawda także w tym kopiował – przynajmniej
zdaniem mego wuja – najbardziej w historii medycyny cenionego chirurga,
Anglika Johna of Ardenne, jak tamten, aplikował – oczywiście bezskutecznie
– niezwykle drogą specjalną lewatywą jako środek zapobiegawczy przeciw
przetoce. William również wynalazł tego rodzaju lewatywę; co prawda
działała ona tylko wtedy, gdy sam podjął się jej wykonania za cenę 5-20
dolarów. Ta, w pisemnej spuściźnie Henry Stevena Hartmanna nie
wspomniana, mieszanina talentu chirurgicznego, zamiłowania do włóczęgi i
obrotności w interesach stanowiła najważniejszy spadek, jaki William
pozostawił swym dzieciom.
William Hartmann ożenił się już w późniejszym wieku z przybyłą z
Francji, o trzydzieści lat młodszą damą. Była ona podobno niezwykle
oczytana i zajmowała się historią oraz twórczością poetycką, jako
sześćdziesięciolatek, w roku 1826, William został ojcem bliźniaków. Jeden z
nich otrzymał imię Richard, drugi Henry Steven. Matka zmarła, gdy mieli
dwanaście lat. Zgodnie z życzeniem ojca obydwaj mieli zostać prawdziwymi
chirurgami z akademickim wykształceniem. W tym czasie system szkól
medycznych w Stanach Zjednoczonych był na tyle rozwiniąty, że bracia
uzyskali w Harvardzie wyższe wykształcenie medyczne i mogli je uzupełnić
podróżując do Europy, jak się jednak wydaje, charakter i usposobienie
Williama Hartmanna odziedziczyli synowie bardzo nierównomiernie. Ryszard
wziął po nim wyłącznie zdolności do interesów; jeszcze przed rozpoczęciem
studiów opuścił ojca i brata i w pięć lat później powrócił z pierwszymi 200
000 dolarów, jak je zdobył, nie wiadomo. Nie wiadomo również, jak później
ten majątek pomnożył. Wuj, o którym już niejednokrotnie wspominałem,
sądził, że wielką rolą w tym odegrały zręczne inwestycje w budowę kolei.
Sam Henry Steven Hartmann w pozostawionych papierach nigdy nie
wspomina swego brata, jakkolwiek zawdzięczał mu bardzo wiele. Stało się
tak jednak prawdopodobnie dlatego, że nie chciał przemilczeć czegokolwiek z
jego życia. Pewne jest jednak, że gdy zmarł w latach siedemdziesiątych, nie
pozostawiając żony ni dzieci, bratu, którego kochał jak lepszą część– samego
siebie, zapisał większość swego majątku, przez co zapewnił mu ostatecznie
możliwość poświęcenia się wyłącznie temu, co go interesowało. Droga
życiowa Henry Stevena Hartmanna zarysowała się po raz pierwszy w dniu,
gdy w Bostonie był świadkiem odkrycia narkozy. Obok jego zainteresowania
chirurgią odkrycie to rozbudziło w nim zmysł historyczny, który wszczepiła
weń jego matka. Przekonany o rewolucyjnym wpływie narkozy na rozwój
chirurgii, wyruszył do Europy, by uczestniczy w zwycięskim pochodzie
amerykańskiego wynalazku. Wrażenia z tej podróży umocniły jego wiarę w
nadchodzący wielki rozwój chirurgii i pragnienie, by być świadkiem tego
rozwoju, tak jak byl świadkiem pieiwszej narkozy. Reszty dokonała
odziedziczona po ojcu skłonność do wędrowania. Zresztą san ojciec
wspomagał go w tym i dostarczał środki do podróży po świecie. Od tej chwili
jego życie stało się nieustającą wędrówką śladami postępu chirurgii.
Przerwała ją tylko amerykańska wojna domowa, w czasie której byl
chirurgiem armii Potomacu po stronie stanów północnych.
Bez trosk finansowych, później nawet bogaty i całkowicie niezależny, już
od najwcześniejszego dzieciństwa osłuchany z trzema językami (angielskim,
niemieckim i francuskim), podróżował po Ameryce, Niemczech, Anglii,
Francji, WłoszecH i Hiszpanii, Rosji, Indiach, Afryce i wielu innych krajach i
kontynentach kuli ziemskiej. Odwiedził niemal wszystkich chirurgów i
naukowców, których imiona związane były z pionierskimi dokonaniami.
Czynił poszukiwania niemal we wszystkich wielkich bibliotekach i muzeach
świata; sam zebrał całe archiwum, które z pewnością w swym całokształcie
przedstawia barwny obraz pionierskich czasów wielkiej chirurgii, jej
bohaterów i ofiar, jej osiągnięć i klęsk. Przeszedłszy w ciągu swego niezwykle
długiego życia piąć operacji, zmarł w roku 1922 w Szwajcarii jako historyk
medycyny, który podróżując po świecie przeżył niemal dosłownie wielkie
stulecie chirurgii i zostawił opisy wiek ze swych przeżyć. Był przy tym
gawędziarzem o niezwykle żywym temperamencie.
Henry Steven Hartmann byl w kwiecie swych lat prawdziwym dzieckiem
ówczesnej Ameryki, zwróconej w stroną realnego życia i przeżycia, czasami
pełnej pogardy dla martwej wiedzy książkowej. Mimo to niewiele
prawdopodobnie było ludzi, którzy przewyższaliby go wiedzą z zakresu
historii medycyny. Korzystał z niej jednak tyko o tyle, o ile wiązało się z
teraźniejszością, której rozwój albo wyjaśniała, albo objawiało w pełnym
blasku jego rewolucyjnego znaczenia. Swoje współuczestnictwo w stuleciu
chirurgów rozpoczął pełen młodzieńczego entuzjazmu, wierząc, że już samo
odkrycie narkozy otworzy nową epokę w chirurgii. Późniejsze uświadomienie
sobie, że to nie przesądza sprawy i że na drodze chirurgii piętrzą się jeszcze
inne przeszkody – przede wszystkim straszliwe zakażenia ran w brudnych
szpitalach za jego młodości i dojrzałości – wprawdzie wstrząsnęło nim i
głęboko rozczarowało, lecz nie zniszczyło jego głębokiej wiary w postęp. Ta
znowu nim zawładnęła, gdy wreszcie udało się opanować zakażenia ran.
Porwała go fala entuzjazmu, że dla chirurgów wszystko jest możliwe, że w
końcu nie oprze im się żadna choroba, a jakikolwiek chory organ będzie
można usunąć. Zapał uczestniczenia w tym pędził go po świecie i kazał
wszystko oglądać z wiarą w postęp, aż wreszcie ciężkie doświadczenia
osobiste pouczyły go o istnieniu barier opierających się prącej naprzód
chirurgu i pozwoliły mu uświadomić sobie proporcje między możliwym i
niemożliwym, różnicę między marzeniem a rzeczywistością.
Henry Steven Hartmarm przekazał archiwum i własne zapiski temu ze
swych potomków, który być może połączy jak on głębokie zainteresowanie
medycyną z takim zainteresowaniem jej historią. Żadne z jego dzieci nie
miało jednak takich zainteresowań. W dwanaście lat po śmierci dziadka
zacząłem studiować medycynę, a potem zająłem się jej historią. W ten sposób
stałem się przypadkowym spadkobiercą człowieka, przez własną rodzinę
okrytego mrokiem tajemnicy, a także właścicielem – wprawdzie już bardzo
niekompletnego – zbioru notatek i niezwykle cennych źródeł do historii
medycyny. Skłoniło mnie to do nakreślenia obrazu niektórych z jej
tragicznych okresów i pisania książek historycznych, tak aby archiwum to
stało się podstawą wielkiej relacji Henry Stevena Hartmanna o stuleciu
chirurgów, a tym samym historii nowoczesnej chirurgii, oglądanej przez
naocznego świadka. Było to na długo przedtem, zanim skłoniły mnie do tego
wydarzenia drugiej wojny światowej. Pociągała mnie możliwość przeżycia
tego osobiście, co skłoniło mnie do odwiedzenia miejsc rozstrzygających
zdarzeń i przeżyć w Europie i poza nią. Koniec końców zacząłem studiować
historię chirurgii, która oczywiście nie mogło ograniczyć się po prostu do
faktów medycznych. By wypełnić luki w spuściźnie mego dziadka, musiałem
zbadać i wczuć się w atmosferę owego stulecia, ,,ówczesny styl życia”,
obyczaje i nawyki działających wówczas osób, których wypowiedzi i rozmowy
spisał dziadek – co najmniej tak dokładnie, jak on sam. Musiałem
skorygować obraz ich postaci w oparciu o setki źródeł, a przy tym uwzględnić
pozornie błahe szczegóły, jak kolor surduta czy krawata oraz inne detale,
które historyk zazwyczaj pomija, a które jednak muszą stanowić element
wielkiego obrazu, jeśli ma on być prawdziwy. Latami musiałem poszukiwać
dokumentów potwierdzających niezwykle notatki mego dziadka, przy których,
jak na przykład przy historii cygara w rozdziale Warren, żywiłem
podejrzenie, że tutaj Henry Steven Hartmann usunął w cień kronikarza.
Jednak źródła dowodzą, że jego relacja jest na ogół zgodna z prawdą, z
kilkoma wyjątkami spowodowanymi ówczesnymi ograniczeniami natury
historycznej i naukowej.
W taki sposób po wielu latach ogromnej drobiazgowej i wnikliwej pracy,
w oparciu o papiery pozostawione przez Henry Stevena Hartmanna powstała
niniejsza relacja.
DŁUGA NOC
czyli DAWNE CZASY
KENTUCKY
McDowell był bohaterem mej młodości. Zmarł w roku 1830, gdy miałem
cztery lata; nie widziałem go nigdy. Ojciec mój jednak odwiedzał go
wielokrotnie. Bardzo różnorodne były jego opowiadania o jeżdżącym konno
doktorze wiejskim, który blisko czterdzieści lat przed odkryciem anestezji, a
równo sześćdziesiąt przed zastosowaniem dezynfekcji, wbrew ówczesnym
poglądom naukowym odważył się w lasach Kentucky otworzyć z
powodzeniem ciało żywego człowieka. Relacja o nim zmieniała się zależnie
od wieku, w jakim byłem: ojciec dostosowywał ją do stopnia moich
wiadomości medycznych, nabywanych podczas jego praktyki, jak również do
mojej znajomości kobiecej anatomii, ponieważ pierwszym operowanym
przez McDowella pacjentem była kobieta. Ojciec opowiadał mi o tym jeszcze
trzymając mnie na kolanach, ale także w wiele lat później, gdy sam już
zdecydowałem się zostać chirurgiem. Do tego postanowienia w wielkim
stopniu przyczyniła się historia McDowella. Wciąż na nowo wprowadzała
mnie w świat spraw, od których mocniej biło mi serce. W owej epoce
pradziejów chirurgii, niby w ciemnym, pełnym bólu, owianym grozą i
śmiercią przedsionku wielkiego, uwieńczonego sukcesem stulecia chirurgów,
rozpoczętego po roku 1846, historia McDowella była jakby jasnym światłem,
od którego rozpłomieniła się moja wyobraźnia, malując obrazy przyszłości.
Nawet później, gdy sam znalazłem się pośrodku burzliwego nurtu postępu
owego stulecia chirurgów i przeżywałem narodziny i rozwój nowoczesnej
chirurgii, postać McDowella pozostała dla mnie niezapomnianym symbolem
pradziejów. Z trudem można sobie wyobrazić całe ograniczenie jej
praktycznych i teoretycznych możliwości, jej zacofanie i bezradność wobec
cierpienia i okrucieństwa, jakie niosły jej metody. Ja sam później, i dziś
jeszcze, patrząc wstecz, ledwo mogę to pojąć, jakkolwiek wzrastałem pośród
tego i w okresie swych studiów słyszałem krzyki jej ofiar. Jednak historia
życia McDowella niejednokrotnie podnosiła mnie na duchu. Zawsze wtedy
widziałem go na koniu, z torbą pełną prymitywnych instrumentów przy
siodle, jadącego przez pustkowia Kentucky, i słyszałem słowa mojego ojca,
który był wielkim gawędziarzem i umiał w oparciu o własną wiedzę i
doświadczenia tak sugestywnie opowiadać, jakby każdej minuty sam był
przy tym obecny – barwnie, żywo, wesoło, by przybliżyć mi nawet te
wydarzenia z życia McDowella, które nie miały świadków nawykłych do
opowiadania czy pisania o nich i które można było odtworzyć jedynie dzięki
dociekliwej wyobraźni opowiadającego. Uświadomiłem sobie później, gdy
sam zebrałem wszystkie przekazy historyczne z życia McDowella, w jak
wielkim stopniu zbliżał się w tym do prawdy.
15 grudnia 1809 roku spadły w Kentucky niezwykle obfite śniegi. Padały
bez przerwy, a wichura piętrzyła je w wielkie jak góry zaspy. Gdy Efraim
McDowell dotarł na skraj lasu naprzeciw Motleys Glen w Green County i
ujrzał przed sobą baraki osady, koń i on sam pokryci byli lodową skorupą, a
chuda twarz doktora posiniała z mrozu.
McDowell przybywał z Danville i miał za sobą kilkudniową jazdę.
Danville dzieliło od osady sześćdziesiąt mil zupełnego pustkowia. Tylko tu i
ówdzie stało przy drodze kilka baraków. Lecz McDowell był synem tego
kraju. Jego dziadka zabili Indianie, gdy ojciec liczył siedem lat. Choć ojciec
jego jako sędzia i polityk zaliczał się do najznaczniejszych mężów Kentucky,
on sam wyrósł w barakach, przy ciężkiej pracy na farmie, wśród walk z
Indianami. Mężczyźni i kobiety osiedlający się w tej pionierskiej epoce
Ameryki Północnej w lasach Kentucky byli twardzi jak pnie, które
karczowali, by zyskać grunt pod pszenicę i tytoń. Tak zwaną cywilizację
znali tylko ze słyszenia. Musieli być śmiertelnie chorzy, by posłać po
doktora; ten, jeśli chciał im służyć, winien był być równie twardy jak oni.
Gdy McDoweli rozglądał się wokoło, otwarły się drzwi większego baraku. Z
wnętrza buchnął ciepły opar, tworząc chmurę w czystym, mroźnym
powietrzu. Za nią ukazał się brodaty mężczyzna. Gromada psów zaczęła
wściekle ujadać. Także w sąsiednich chatach otwierały się drzwi, a
mężczyźni i kobiety wysypywali się na zewnątrz. Ponieważ zbiegli się przed
chatą owego brodacza, McDoweli przyjął, że jest to właśnie Tom Crawford,
człowiek, który po niego posyłał.
– Tom Crawford? – zapytał.
– Ona leży tam wewnątrz – tyle tylko powiedział Crawford. Odsunął
gromadkę dzieci, a McDoweli pochylając się wszedł do chaty. Znał woń tych
baraków, tę szczególną mieszaninę dymu, potu i wyziewów wilgotnej
odzieży. Pociągnął nosem i rozejrzał się. Ognisko i łojowa świeca rzucały
wątle światło na kobietę leżącą na drewnianej pryczy. Twarz jej robiła
dziwne wrażenie – była jakby z drewna, zapadnięta i pożółkła. Z nosa
wydobywało się charczące stękanie. Jej ciało wyglądało jak okryte potężną
pierzyną.
Obok pryczy przykucnęła jakaś inna żefeka istota, skurczona, o ciemnym,
miedzianoczerwonym obliczu. Zwróciła się do McDowella, gdy ten
pochylając głowę pod zakopconą powałą podszedł do legowiska.
– Dobry, Dok – mruknęła ochryple. – Jestem Baker, sąsiadka. Robiłam z
nią wszystko. Jest na pewno w jedenastym miesiącu. Jęczy jak w połogu i nie
może oddychać. Ja nic jej nie poradzę. Tylko jej gorzej od tego.
McDoweli milczał. Postawił torbę obok legowiska, zdjął rękawice i
płaszcz i przystąpił do ognia. Rozcierał sobie ręce.
– Zabierajcie się – powiedział do ludzi, którzy wcisnęli się za nim do
chaty. Potem usiadł na skraju łóżka.
Odrzucił nakrycie. Był to stary wełniany koc. To, co kryto się pod nim i
robiło wrażenie potężnej pierzyny, było w rzeczywistości przerażająco
obrzękłym, nienaturalnie na jedną stronę wydętym ciałem.
McDoweli położył ręce na sztywno napiętej skórze i przesuwał je tam i z
powrotem. W twarzy chorej nic się jeszcze nie poruszyło. McDoweli
obserwował niebieskie i zielone plamy na napiętej jak skóra bębna powłoce
brzusznej. Rzucił przelotnie nieufne spojrzenie na sąsiadkę i jej czerwone
pięści. Kilkakrotnie przycisnął silniej, tak że po raz pierwszy chora
zazgrzytała zębami. Namyślał się przez pewien czas. W końcu wstał i
zarzucił koc na wydęte ciało. Spojrzał badawczo w twarz Crawforda, zagryzł
wargi i nic nie powiedział. Było to dręczące milczenie.
– Crawford – rzekł wreszcie – to nie jest dziecko.
– Więc co? – zamiast Crawforda spytała sąsiadka. Łojówka migotała i
śmierdziała.
Crawford niespokojnie przesunął owłosionymi dłońmi po spoconym
czole.
– Dok – powiedział z ledwo tłumionym, ponurym strachem. –
Doprowadzi ją pan do porządku?
McDoweli wyjrzał przez małe okienko. Na zewnątrz widać było
ciekawskie kobiety i mężczyzn stojących w śniegu. Stali twardo jak mur w
oczekiwaniu.
– Crawford! – powiedział McDoweli. – Niech mnie pan przez chwilę
zostawi samego z panią Crawford.
Chmurne spojrzenie Crawforda skierowało się na torbę z instrumentami.
W jego oczach czaiły się nieufność i strach, ale potem posłusznie wyszedł, a
sąsiadka za nim.
McDoweli pozostał z Jane Crawford sam. Był także sam ze swą
diagnozą. Stwierdzała ona, że jest to daleko posunięte torbielowe obrzmienie
jajnika, zalegające już żołądek i wnętrzności i zmuszające uciskane serce do
rozpaczliwej pracy.
McDoweli nie pozostawił właściwie żadnego pisemnego sprawozdania z
myśli, jakie na niego napierały w tych chwilach, a zważywszy jego
małomówność, wydaje się nieprawdopodobne, by memu ojcu opowiedział o
tym więcej, niż było niezbędne, ale nietrudno było je zgadnąć, McDoweli był
bowiem synem swej epoki, w której chirurgia sprowadzała się do amputacji,
operacji przepukliny, wycięcia kamienia, katarakty i kilku mniejszych czy
większych rozpaczliwych interwencji, bolesnych dla ofiar i o wątpliwej
skuteczności. Nigdy jednak nie oznaczało to rzeczywistego wtargnięcia do
wnętrza ludzkiego ciała. Przeciw temu przemawiała niemożność
przezwyciężenia bólów operacyjnych. Sprzeciwiała się temu ropna gorączka,
rzekomo czająca się szczególnie pod otrzewną, by wybuchnąć, gdy tylko ją
otworzą. McDowell posiadał niewątpliwie więcej wiadomości niż wielu
innych medyków ubogiego w lekarzy, opanowanego przez znachorów i
amatorów kraju na zachód od Alleganii, jak oni, a później i ja, rozpoczął
pracę terminując u "praktyka". Miał jednak to szczęście, że dr Humphreys w
Staunton, jego nauczyciel, był człowiekiem żądnym wiedzy; ze swymi
uczniami prowadził nawet badania anatomiczne, co w tych czasach
bynajmniej nie było rzeczą zwykłą. Humphreys stał się znany w wyniku
skandalu z powodu ludzkiego szkieletu, znalezionego w jaskini w pobliżu
Staunton, który uważano za szczątki zamordowanego. W rzeczywistości były
to szczątki zmarłego Murzyna, na którym uczniowie Humphreysa potajemnie
przeprowadzali sekcje. McDowell skorzystał również i z tego, że ojciec
wysłał go do Edynburga w Szkocji, by tam studiował medycynę dokładniej,
niż to w owym czasie było możliwe w Ameryce.
Wprawdzie opuścił Edynburg przed otrzymaniem dyplomu doktorskiego
z powodu grożącej w roku 1794 wojny, niemniej jednak spędził tam dwa
lata. Gdy dziesiątki lat później przybyłem do Edynburga, nietrudno było
ustalić, jakie studia odbył McDowell. Z całą pewnością wypożyczył i
studiował książkę prof. Hamiltona Choroby kobiece i zapoznał się z jego
tezą, wedle której otwarcie otrzewnej i zetknięcie się ludzkich wnętrzności z
zimnym powietrzem natychmiast wywołuje zapalenie i kończy się
śmiertelnie – wobec czego także obrzmienie jajników należy „pozostawić
naturze”.
McDowell uczęszczał na wykłady słynnego edynburskiego profesora
Johna Bella, który zajmował się szczególnie guzami jajników i
beznadziejnością tego schorzenia. Od tysięcy lat, od prapoczątków rodzaju
ludzkiego, beznadziejnie w mękach umierały rzesze kobiet, ponieważ w ich
jamie brzusznej jeden czy obydwa jajniki rozwijały się w dobrotliwe lub
złośliwe guzy, czasami ogromnych rozmiarów. Skrajnie wycieńczone, z
bladymi, zapadniętymi twarzami, lecz nadmiernie rozdętym ciałem, rzec
można, przez tysiące lat wlokły rosnące w nich brzemię, aż wreszcie
umierały z wyczerpania. Tu i ówdzie podnosiły się odważne głosy, by
ratować te skazane na śmierć istoty przez usunięcie guza nożem. Nikt nie
odważył się jednak na takie cięcie, ponieważ historia ran brzucha
odniesionych na wojnie zdawała się dowodzić, że otwarcie ciała – pomijając
śmiertelny często szok z bólu – prowadziło do równie śmiertelnego zapalenia
otrzewnej. John Bell, u którego stóp siadywał w Edynburgu McDowell,
podobnie jak Hamilton głosił kapitulację chirurgów przed wszystkimi
chorobami wnętrza ciała, a więc i przed guzami jajników; tę rozpaczliwą
bezradność głosił także w swym dziele Zasady chirurgii. Gdy więc Efraim
McDowell owego mroźnego 15 grudnia 1809 roku, siedząc przy łożu Jane
Crawford w drewnianej chacie w Motleys Glen, zebrał wszystko, czego do
tej pory na całym świecie uczyli prominenci wiedzy medycznej, zrozumiał,
że oznaczało to właściwie tylko rezygnację i rozpacz. Prawdopodobnie
McDowell przypomniał sobie „pierwszego tenora” profesorów chirurgii tego
czasu: „Nigdy nie uda się wyciąć wewnętrznych guzów, obojętne, na
macicy, żołądku, wątrobie, śledzionie czy kiszkach. Tu Bóg postawił przed
chirurgiem granicę. Kto tę granicę przekroczy, postąpi jak morderca...”
W każdym razie mój ojciec stale przytaczał to zdanie w swych
opowiadaniach, by przedstawić wewnętrzną walkę McDowella, która
zapierała mi dech w piersi.
Jej opis zaczynał się słowem „Dok”, jakie padło z ust chorej Jane
Crawford. Ojciec mój oddawał je nawet w tonacji, jak gdyby wyszło ono
rzeczywiście z ust Jane Crawford, w tej zaśnieżonej chacie, wśród upiornej,
przygnębiającej ciszy.
– Dok...
Spłoszyło to myśli McDowella. Słyszał głos chorej, który po raz pierwszy
doszedł z pryczy. Wydało mu się, że jej wzrok utkwiony był w nim przez
cały czas.
– Dok – powtórzyła. – Co to jest?
Oczy McDowella spotkały się z jej spojrzeniem.
– Sądzę – odparł – że to guz.
– Dok – powiedziała. – Niech pan to wytnie. Wytrzymam każdy ból.
McDowell uciekł ze spojrzeniem. Nie poruszył się.
„Zabierz swoją torbę – słyszał odległy głos edynburskich profesorów. –
Wypisz receptę. Pozwól w imię Boże umrzeć Jane Crawford, jak jej jest
przeznaczone, i patrz, byś się dostał z powrotem do Danville.” I dalej: „Nie
daj się opanować myśli, że tak czy inaczej skazana jest na śmierć i że próba
ratowania jej nożem w najgorszym razie też może jej przynieść tylko śmierć.
Jeśli ci umrze pod nożem, każdy sąd skaże cię jako mordercę, ponieważ my,
autorytety, przepowiedzieliśmy pewną śmierć przy takich operacjach. A jeśli
nawet żaden sąd nie powoła cię przed swe oblicze, potępi cię świat lekarski”.
McDowell słyszy pomruk czekających na zewnątrz pod oknem. Nie miał
wątpliwości: będą nadal mieli do niego zaufanie, nadal zwać go będą
„najlepszym chirurgiem na zachód od Alleganii”, jeśli uczyni to, co radzą
dalekie głosy nauczycieli, jeśli zapisze bezsensowną receptę i Jane Crawford
„pozostawi naturze”, ale będą go lżyli jako mordercę, gdyby walczył ojej
życie i uległ w tej walce.
– Dok – mówił ochrypły głos Jane Crawford – ja to przetrzymam, na
pewno przetrzymam.
McDowell wciąż jeszcze trwał nieruchomo. Nie umiał później wyjaśnić,
dlaczego właśnie w tej chwili odezwały się, dotychczas puszczane mimo
uszu. zdania poszczególnych chirurgów, którzy głosili, że ratowanie
skazanych na śmierć kobiet odważnym cięciem musi być przecież możliwe.
Wielki Anglik John Hunter stwierdził wprawdzie, że nie ma to szans
powodzenia. Niemniej jednak napisał kiedyś, że w każdym razie powstaje
pytanie, dlaczego kobieta nie mogłaby przetrzymać wycięcia jajników, gdy
przecież wytrzymują to liczne zwierzęta.
– Dok – mówiła kobieta – mam pięcioro dzieci. Jeszcze mi za wcześnie
umierać. Jeśli pan tego nie wytnie, koniec ze mną! Przetrzymam operację,
przetrzymam na pewno.
McDowell poruszył się po raz pierwszy. Ujął dłoń Jane Crawford i
powiedział:
– Jest pani dzielną kobietą, pani Crawford. – Znany był z tego, że nie
okłamywał swoich pacjentów. Mówił im prawdę, choć mógłby go ktoś
nazwać szorstkim czy bezlitosnym. Kłamstwa w sprawach życia lub śmierci
nienawidził śmiertelnie. – Tak – ciągnął – ten guz wykończy panią, nie wiem
tylko, jak długo to potrwa. Może to trwać jakiś czas, nawet dłuższy czas, ale
gdybym spróbował wyciąć go, musiałaby pani umrzeć od cięcia. Tak
twierdzą profesorowie chirurgii, których znam, nawet najsławniejsi i
najbardziej doświadczeni...
McDowell patrzył na ścianę ponad chorą, ale czuł, że wzrok jej
uporczywie wlepiony jest w niego.
– Dok – usłyszał pytanie. – A co pan twierdzi?
Spodziewał się tego pytania. Nie odpowiedział.
– Niech pan spróbuje. Dok – odezwała się kobieta, po czym dodała
spokojnie: – Jeśli przy tym umrę, to tak mi widać sądzone, a zresztą lepiej
prędzej umrzeć niż tak... – Mocowała się z oddechem i zagryzała wargi. –
Powiem wszystkim – dodała – że ja tak chciałam, ja sama...
McDowell dźwignął się i chodził tam i z powrotem między pryczą, a
buzującym ogniskiem. Znowu słyszał pomruk ciekawskich, przyszłych jego
sędziów. I znowu słyszał głosy swych nauczycieli, ale przed nim leżała
chora, leżała w zasięgu jego ręki, obok niej śmierć, gdy tymczasem głosy
jego nauczycieli docierały w to pustkowie jakby z niezmierzonej dali. Jego
ubranie spływało wodą z tającego lodu. Nie zauważył tego, zamyślony.
– Pani Crawford – powiedział wreszcie udręczonym, ochrypłym głosem –
czy w tym stanie może pani jechać konno aż do Danville?
Nie zawahała się.
– Dok – odparła — pojadę z panem, dokąd pan chce.
Jeszcze raz McDowell posłyszał z oddali ostrzegające głosy. I tak zostało:
nigdy potem nie potrafił wyjaśnić, co w tej rozstrzygającej chwili skłoniło go,
by zamknąć uszy na tamte głosy, a wysłuchać głosu kobiety, która wyrokiem
wielkich skazana na śmierć leżała przed nim i nie chciała umierać. Być może
jego pytanie, czy Jane Crawford jest w stanie jechać z nim konno do
Danville, i nadzieja, że może odpowie „nie”, wyniknęły z chęci uchylenia się
od decyzji, której narastanie czuł w sobie. Zrodziła się ona w nim być może
dlatego, że w swej prostocie i samotności nie całkiem zdawał sobie sprawę z
ogromnej trudności operacji, przed którą drżeli najsłynniejsi; przede
wszystkim jednak dlatego, że świat w którym żyli on i Jane Crawford, nie był
światem rezygnacji, lecz areną codziennej walki. Pani Crawford powiedział –
w domu może spróbuję.
Na jej drewnianej twarzy po raz pierwszy zjawił się uśmiech. Uśmiech
był zniekształcony, jak grymas.
– Więc pojadę z panem. Dok – powiedziała. – Niech pan mi tu przyśle
Toma i zostawi mnie z nim samą na chwilę. Wszystko mu wyjaśnię i powiem
na wszelki wypadek, by na mnie nie czekał, tylko na kobyłę. A potem... chcę
jeszcze zobaczyć dzieci...
Nigdy, aż do końca swego życia, McDowell nie mógł zapomnieć tej
jazdy, którą odbył z Jane Crawford i panią Baker w dniach między 15, a 17
grudnia 1809 roku, Bezkształtne, owinięte w koce ciało Jane Crawford
przywiązano do konia, ale kobieta nie wydala z siebie jęku, a jeżeli nawet
wydała, to głos zginął w wyciu wichury, która napierała na nich, gdy tylko
droga opuszczała chroniący las.
W czasie jazdy McDowell miał wciąż przed oczyma obraz, jaki ukazał się
jego oczom przy opuszczaniu osady. Nie zapomniał bezradnie płaczących,
stojących obok, dzieci i ponurej twarzy Toma Crawforda, który nie wiedział
dokładnie, czego jest świadkiem: wyjazdu swej żony po ratunek czy też po
śmierć: nie zapomniał też twarzy sąsiadów, które naznaczone były
niepewnością wobec dziwnych rzeczy, jakie miały się dziać.
Przypominał to sobie ciągle, gdy ze swymi towarzyszkami opuszczał
barak, w którym znalazł na całą noc schronienie. Pani Baker w ciągu nocy
zaspokoiła ciekawość gospodarzy i przyjazne przyjęcie wieczorne do rana
zmieniło się w nieufne milczenie. Gospodarze zapytywali sami siebie, czy nie
gościli człowieka, który nagle oszalał i wlecze swą ofiarę przez pustkowia do
rzeźni.
Wieczorem 17 grudnia mała grupka dotarła do Danville, założonego w
1787 roku i ciągle jeszcze dość bezładnego skupiska drewnianych chat.
McDowell mieszkał w jednym z większych domów ze swą żoną Sarą,
bratankiem i ówczesnym asystentem dr Jamesem McDowellem oraz swym
uczniem Charlesem McKinnym.
Zapadał właśnie zmierzch. Zaśnieżona główna ulica była pusta i dlatego
mieszkańcy Danville nie dowiedzieli się jeszcze o nowej pacjentce
McDowella i jego zuchwałym zamiarze.
Sara McDowell wyszła ze świecą przed drzwi, gdy wyczerpany doktor
zsiadł z konia. Wysłuchała jego wyjaśnień i zrozumiała wszystko bez
zbędnych pytań. Zawołała Jamesa i Charlesa. Potem zdjęli Jane Crawford z
konia, zanieśli ją do łóżka i wskazali pani Baker jej pokój.
McDowell nie spał tej nocy. Siedział przy lampce oliwnej nad książkami
i czasopismami z zakresu anatomii i chirurgii i raz jeszcze czytał wszystko,
co aż do ostatnich czasów napisano o guzach jajnika. Nie dodało mu to
otuchy. Jedynie Królewska Akademia Chirurgii w Paryżu opublikowała w
owych latach sprawozdanie, w którym wskazywano ponownie na takich
uczonych, jak Feliks Plater w Bazylei i zmarły w roku 1674 chirurg
Diemerbrock: obydwaj bardzo wcześnie teoretycznie uznali możliwość
operacyjnego usunięcia guzów jajnika. Małe jest prawdopodobieństwo, że
sprawozdanie to dotarło do doktora z Danville. A jeżeli nawet dotarło, to
McDowell i tak nie umiał po francusku. Jest wiec pewne, że wynik lektury
owej nocy był jednoznaczny: „nie”.
Około szóstej rano McDowell wziął świecę i poszedł do pokoju, w
którym spoczywała Jane Crawford. Jej potwornie obrzmiałe ciało leżało na
pozór spokojnie. McDowell sądził, że śpi. Zaraz jednak doszedł go w
półmroku wyczerpany jazdą, lecz wyraźny głos: Dok, pan przecież nie
zrezygnuje? Szkoda byłoby jechać tak daleko.
McDowell stał w drzwiach milcząc. Czuł, że wobec tej kobiety, jej
zaufania i rozpaczliwego męstwa nie ma już odwrotu i że wszedł na drogę,
którą musi iść do końca, tak czy inaczej.
– Nie, pani Crawford – powiedział. – Nie zrezygnuję.
Rankiem następnego dnia, gdy po zaśnieżonej ulicy jechały pierwsze
wozy i sanie. McDowell omawiał sprawę ze swym bratankiem Jamesem.
Opowiedział o tym, co zaszło, i zakończył pytaniem:
– Czy mogę liczyć na ciebie?
James studiował w Filadelfii, gdzie w tych czasach znajdowała się jedna z
pierwszych w Stanach Zjednoczonych szkoła medyczna.
– Stryju – odparł zmieszany James James. Physick i wszyscy inni
powiedzieliby, że pani Crawford umrze ci pod nożem.
– Wiem o tym, nie wierzę w to jednak. Nie wierzę.
McDowell powtórzył to jakby chciał przygłuszyć własne wątpliwości.
– Całe Danville, całe Kentucky będzie cię uważało za mordercę. Jeśli ona
umrze, ludzie się zbiegną i podpalą dom.
– Właśnie dlatego nie powinna umrzeć – odparł McDowell – dlatego
jesteś mi potrzebny. James wbił oczy w podłogę.
– Nie mogę ci pomóc – jęknął. – Stanie się nieszczęście. Dr Hunn
obwieści całemu światu, że jesteś mordercą.
Skóra zmęczonej twarzy McDowella napięła się na kościstej brodzie.
Ujrzał przed sobą Hunna, którego pokonał w lekarskiej konkurencji i który
niewątpliwie pragnie rewanżu.
– Nie przejmuj się Hunnem – powiedział. – Pytałem cię tylko, czy
pomożesz mi, czy nie.
– Nie mogę – odparł James błagalnie. – Proszę cię. nie rób tego...
McDowell odwrócił się.
– Wobec tego będę operował z Charlesem.
– Charles jest jeszcze prawie dzieckiem – jęknął James. – Nie możesz
tego zrobić. Nie wolno ci.
McDowell wyszedł z pokoju. Wstąpił do kuchni i zadysponował dietę,
która miała wzmocnić Jane Crawford przed operacją. Potem jak zwykle
przyjmował pacjentów z Danville.
Następnego dnia rozszalała się nad miejscowością wściekła zadymka
śnieżna. Wyła na ulicach, dlatego McDowell nie zdziwił się, że jego
poczekalnia jest pusta. Gdy burza trzęsła drzwiami i oknami, zajmował się
pouczaniem pojętnego i uważnego Charlesa, jakie instrumenty potrzebne są
do dużej operacji.
Wieczorem zjawiła się w jego drzwiach Sara.
– Efraim – spytała – czy ty wierzysz, że Charles...
– Charles jest dzielnym chłopcem – odpowiedział.
– Tak, to dzielny chłopiec – odparła Sara. – Ale gdyby on nie potrafił...
chciałam ci tylko powiedzieć, żebyś nie zapominał, że ja tu jestem...
Podniósł głowę.
– W to nigdy nie wątpiłem – odparł.
Drugiego dnia burza przycichła. Mimo to poczekalnia pozostała pusta,
także następnego dnia nie zjawił się nikt potrzebujący pomocy McDowella.
Po południu tego dnia Murzyn, któremu McDowell kilkakrotnie pomagał,
uciekł, spotkawszy go na ulicy, McDowell zawołał go i kazał mu stanąć.
– Dlaczego przede mną uciekasz? – Czarny trząsł się.
– Massa – skamlał – mówią, że ty być diabeł, krajać żywych ludzi, by
poszli do piekła...
Późnym wieczorem 20 grudnia, kiedy zmagając się z własną głęboko
ukrytą niepewnością siedział nad książkami i studiował anatomię jamy
brzusznej, do jego drzwi zapukał James.
– Czego chcesz? – zapytał McDowell. – Cała osada jest wzburzona –
rzekł James. – Jutro proboszcz po raz pierwszy przemówi przeciw tobie.
Ludzie zaatakują dom, jeżeli...
McDowell podniósł z wolna wzrok znad książek.
– Sądzę, że szeryf ochroni mój dom przed tymi głupcami.
– Co może szeryf przeciw tłumom?
McDowell nie odpowiedział.
Gdy James odszedł, podparł jednak głowę obu rękami. Długo tak siedział
milcząc, wpatrzony przed siebie. Potem znużonym krokiem przeszedł do
pokoju mieszkalnego. Zastał Sarę schyloną nad robótką ręczną. Stanął koło
drzwi i przypatrywał się jej.
– Efraim – rzekła – nie musisz mnie pytać. Rób, co powinieneś.
– Spróbuję rano w dzień Bożego Narodzenia – powiedział. – Może tego
dnia zachowają spokój.
Gdy rankiem pierwszego dnia świąt zabrzmiały dzwony i mieszkańcy
Danville tłumnie ciągnęli do kościoła, McDowell poczynił ostatnie
przygotowania. Ustawił wielki dębowy stół, położył na nim białe płótno, a do
nóg przymocował kilka sznurów, by móc unieruchomić panią Crawford.
Kazał przygotować gorącą i zimną wodę i trzymać w pogotowiu bandaże i
szarpie. Gdy krzątał się porządkując ostatecznie instrumenty i udzielając
ostatnich wskazówek Charlesowi, jak ma je podawać, zauważył, że za jego
plecami otwarły się drzwi. Odwrócił się. Stał w nich James.
– To ty? – zapytał.
– Ja.
– Czego jeszcze chcesz?
– Namyśliłem się – odparł. – Jeżeli już nie mogę cię od tego odwieść,
muszę ci przynajmniej pomóc.
McDowell nie odpowiedział, ale nie bronił się, gdy James zdjął
marynarkę i zawinął rękawy koszuli. Nie zauważył także wyrazu ulgi na
dziecinnej twarzy Charlesa. Powiedział:
– Charles, poproś panią Crawford. Wszystko przygotowane.
Przygarbił się, jak w tej pierwszej, rozstrzygającej godzinie tam, w
Motleys Glen. Gdy Jane Crawford wsparta na pani Baker weszła do pokoju,
skończył się właśnie świąteczny śpiew w kościele. Teraz rozpoczął
kaznodzieja. Pani Baker rozebrała panią Crawford i pomogła jej dźwignąć
ciężkie, zniekształcone ciało na stół.
– Dok – powiedziała Jane Crawford, patrząc na sznury – na pewno nie
będę krzyczała. Nie musi mnie pan przywiązywać.
– Wierzę – odparł McDowell – ale tak będzie lepiej.
Włożył parę pastylek opium w jej usta o wąskich wargach, jedyny środek,
jaki w tych dniach dorywczo łagodził ból. Niczego więcej prócz chwilowej
ulgi nie osiągano, a często nawet i tego nie.
Potem pochylił się nad napiętym ciałem. Piórem naznaczył na skórze
linię, wzdłuż której zamierzał otworzyć jamę brzuszną. Zrobił to po lewej
stronie w odległości trzech cali od musculus rectus abdominalis.
Potem ujął skalpel, a James wziął swój.
Gdy Jane Crawford ujrzała ostrza, zamknęła oczy. Zaraz potem zaczęła
głośno śpiewać. Śpiewała psalm. W rozstrzygającej godzinie, w której nawet
jej hart i zdecydowanie mogły się zachwiać, oparła się na swej wierze i Bogu.
W chwili gdy McDowell wykonał pierwsze cięcie i przekroił skórę, głos
Jane Crawford zachwiał się. Jej ciało wygięło się, a ręce zwarły na kantach
stołu; mimo cierpienia nie przerwała śpiewu. McDowell zgodnie z tym, do
czego doszedł rozmyślając przez wiele poprzednich dni, przedarł się do
warstwy mięśni. Pokrywa brzuszna była silnie wzdęta przez ucisk łęku u
siodła. Przeciął otrzewną, jak wypchnięte pięścią, trzewia wypłynęły na stół.
McDowell i James, przerażeni, usiłowali je wepchnąć z powrotem przez ranę,
ale im się nie udało. Olbrzymi guz, który wypełniał większą część jamy
brzusznej, zamykał drogę.
Głos śpiewającej podnosił się i opadał, z jej piersi dobywał się chrapliwy
oddech. Mimo to zachowywała się w sposób, który ludziom naszych czasów
wydaje się nie do pojęcia: nie krzyczała, gdy skończyła pierwszy psalm,
zaintonowała drugi. Knykcie jej dłoni pobielały, a jednak śpiewała. Śpiewała
najstraszniejszy, a zarazem najbardziej radosny psalm, jaki McDowell słyszał
kiedykolwiek.
Zatamował krew. Za kiszkami, które wypłynęły, w polu widzenia pojawił
się guz. McDowell próbował objąć go rękami i wyciągnąć, był jednak za
wielki, by przejść przez ranę. Tkwił na jajowodach jak przejrzały, potężny
owoc na szypułce. Wtedy McDowell ujął jedwabną ligaturę i ciasno
podwiązał jajowód od strony macicy. Potem po krótkim, pospiesznym
namyśle dwoma cięciami otworzył torbiel. Wypełniona była twardą,
galaretowatą masą. James ujął łyżkę, by ją wygarnąć, pracował drżącymi
rękami. Gdy później zważył wydobytą masę, okazało się, że ciężar jej
wynosił czternaście funtów. Kobieta ciągle jeszcze śpiewała. Był to
najstraszniejszy, najbardziej wstrząsający śpiew, jaki mógł się wydobyć z ust
ludzkich, ale słabł coraz bardziej. "Alleluja" – zabrzmiało przeciągle i
głucho; przerwał je przytłumiony krzyk, gdy McDowell opróżniony worek
torbieli jednym cięciem oddzielił od macicy i, skąpany w pocie, chwytając
oddech, upuścił go na stół. Także ten worek zważono później; ważył przeszło
siedem funtów. McDowell nasłuchiwał z takim napięciem każdej zmiany w
przepełnionym bólem śpiewie, że nie zauważył zbliżającej się wrzawy.
Dopiero gdy na chwilę zwrócił spojrzenie na okno, ujrzał nadciągający
groźny tłum. Okrzyki były tak silne, że można je było rozróżnić nawet w
pokoju: „Wyciągnąć go z domu! Ratujcie Jane Crawford!” Zlały się w chór.
McDowell, z zakrwawionymi rękami wewnątrz rany spojrzał w twarz
Jamesa. Przed domem już zatrzymali się pierwsi mężczyźni i kobiety.
Wargi Jane Crawford zbielały. To co wydobywało się z jej gardła, było
już tylko karykaturą– śpiewu; z zewnątrz można to było wziąć za skargę i
protest umierającej, ale McDowell słyszał w tym coś innego. Każdy dźwięk,
przepełniony nawet największą udręką, dla niego był oznaką, że Jane
Crawford żyje.
„Wyprowadźcie go – dochodziły z zewnątrz wrzaski wyprowadźcie go,
zanim ją zamorduje...”
McDowell wepchnął wnętrzności z powrotem w ziejącą jamę brzuszną. Z
pomocą Jamesa przewrócił otwarty tułów na bok by krew, która rozlała się
po jamie brzusznej, spłynęła na podłogę. Gdy to czynił, śpiew zamilkł.
Łomotano w drzwi domu. Dwóch ludzi wspięło się na drzewo tuż pod oknem
i spuściło sznur, zakończony pętlą. „Wyjdź, doktorze – wrzeszczał jeden –
byśmy cię mogli powiesić”.
James przyłożył ucho do piersi Jane Crawford, rękami namacał puls.
Tymczasem jej usta znowu się otwarły, raz jeszcze próbowała w
bełkotliwych słowach psalmu położyć kres swej męce.
McDowell ściągnął razem płaszczyzny cięcia pokrywy brzusznej: James
przytrzymywał je gdy zszywał płaty mięśni.
Łomotanie do drzwi nasiliło się. McDowell usłyszał głos szeryfa, głośno
wołającego na ulicy:
– Ludzie, uspokójcie się. Zobaczę, co się wewnątrz dzieje. Przepuśćcie
mnie. przepuśćcie mnie...
W tej samej chwili po raz drugi umilkł śpiew Jane Crawford.
Zrozpaczony James pochylił głowę do jej piersi, nasłuchując, ale było to
tylko omdlenie, które jej głos zmusiło do milczenia. Oddychała.
Za sobą usłyszał McDowell skrzypnięcie drzwi. Przyspieszył szycie,
dolną część rany pozostawił otwartą, by można było kontrolować nici
wiązadła także podczas gojenia. Odwrócił zniekształconą z wysiłku twarz i
ujrzał Sarę. Opierała się o drzwi. Szeryf chce wejść – powiedziała.
– Powstrzymaj go – wystękał powstrzymaj, jak długo możesz.
Nałożyli plaster, a na to opatrunek. Rozwiązali węzły sznurów, które w
czasie operacji rozluźniły się. Jeszcze nie skończyli, gdy pchnięto drzwi i
zjawił się szeryf. Operacja trwała dwadzieścia pięć minut. Szeryf zatrzymał
się, a na ulicy zapanowała cisza, jak przed burzą. Osłupiał na widok omdlałej,
szmat przesiąkniętych krwią, skrwawionych rąk i kałuży krwi na podłodze.
– A więc zamordował ją pan – powiedział ledwo panując nad głosem.
McDowell musiał się oprzeć o stół operacyjny, ale stał prosto.
– Operowaliśmy ją – odparł – usunęliśmy guz z jej ciała i ona żyje...
Szeryf rozejrzał się niezdecydowanie. Potem przystąpił do stołu i nachylił
się nad operowaną. Słyszał jej cichy oddech; ciarki go przeszły, gdy
popatrzył na opróżniony worek torbieli. Potem wyprostował się i z pobladłą
twarzą ruszył ku drzwiom.
– Dok – powiedział, jakby wycofując się z zakłopotaniem. – Tak sobie
zaraz pomyślałem. Głupcy chcieli pana naprawdę powiesić, ale ja im
powiem, ja im to od razu mówiłem...
Wyszedł szybko. McDowell i James, wciąż jeszcze wsparci o stół,
słyszeli jego grzmiący bas:
– Zabierajcie się, zabierajcie. Zoperował ją prawidłowo i ona żyje.
Przez chwilę panowała cisza. Wszyscy milczeli, zaskoczeni.
– Powtarzam wam, ona żyje – grzmiał szeryf – a teraz zmiatajcie do
domów i nie zapominajcie, że to Boże Narodzenie.
Znowu zapanowała cisza. A potem McDowell i James ujrzeli, jak
chłopcy, którzy wspięli się na drzewo, by zawiesić na nim stryczek, spuścili
sznur i milcząco zsunęli się na ziemię.
McDowell nigdy nie zapomniał owej jazdy przez pustkowie między 15 i
17 grudnia 1809 roku; tym bardziej nie mógł zapomnieć pięciu dni po udanej
operacji. Miały one rozstrzygnąć o tym, czy rozcięcie ciała żywego
człowieka było rzeczywistym sukcesem, czy też otwarto tylko szerzej bramę
dla pewnej śmierci, podejmując ryzyko ropnego zapalenia.
McDowell czekał, obserwował Jane Crawford zmęczonymi w wyniku
bezsennych nocy oczyma. Czekał na pierwsze objawy gorączki, na
zaczerwienienie rany. na okropny szary nalot i woń gnijącego ciała. Czekał
dwa, trzy, cztery, pięć dni, lecz nie zauważył żadnych groźnych oznak.
Wahał się, czy uwierzyć w coś, co wydawało się niewiarygodne. Podsycał
swą nieufność i zwątpienie, by uzbroić się przeciwko strasznemu
rozczarowaniu, które być może miało nadejść i które oznaczałoby ruinę
wszystkich jego wysiłków i nadziei.
Piątego dnia jednak niespodziewanie zastał Jane Crawford chodzącą po
pokoju. Zajęta była poprawianiem pościeli. Z trudem skłonił ją, by się znowu
położyła. Leżała tak jeszcze spokojnie dwadzieścia dni, aż wreszcie szwy
dały się lekko wyjąć i stało się jasne, że wewnętrzna rana po wycięciu torbieli
zasklepiła się. Rana na brzuchu była też już zagojona i Jane nie musiała już
być przykuta do łóżka w domu McDowella; siadła więc na konia i samotnie –
pani Baker dawno już wróciła do domu – puściła się w powrotną drogę do
swej odległej o sześćdziesiąt mil osady nad błękitnym źródłem. W rok po tej
operacji Crawfordowie sprzedali swą chatę i przenieśli się gdzie indziej. W
roku 1830 w Jefferson County w stanie Indiana Tom zginął przy karczowaniu
lasu. Jane Crawford przeżyła go o dwanaście lat. W marcu 1842 roku,
trzydzieści trzy lata po operacji, zmarła w domu jednego ze swych synów w
Graysville w wieku 78 lat.
Jakkolwiek McDowell mógł wyraźnie zdawać sobie sprawę, że wdarcie
się do jamy brzusznej człowieka oznaczało pokonanie bariery, przed którą
zatrzymali się w bezsilnej trwodze wielcy chirurgowie, to jednak zrazu mało
myślał o tym, by ów sukces zakomunikować słynnym lekarzom swej epoki.
Był praktykiem, a nie literatem.
Wykonywał nadal swą wielką praktykę, nadal jeździł konno po lasach, aż
w cztery lata później, w roku 1813, wezwano go do jakiejś ubogiej Murzynki,
niewolnicy, która również cierpiała na guza jajników. Wahał się wprawdzie
przez parę tygodni, ponieważ guz wydawał się twardy i nieruchomy, mógł
być więc złośliwy. Zaordynował rtęć, środek równie nieskuteczny, co chętnie
stosowany w owych czasach. Potem jednak zdecydował się na operację. I ta
się udała. Jednak dopiero w roku 1816, gdy po raz trzeci przeprowadził
podobną operację, też z pomyślnym wynikiem, Sara zdołała go namówić, by
ujął znienawidzone pióro, do którego nie nawykł, i napisał sprawozdanie ze
swych operacji. Posłał je swemu profesorowi z Edynburga. Johnowi Bellowi,
i drowi Physickowi. „ojcu amerykańskiej chirurgii”, wreszcie drowi
Thomasowi C. Jamesowi, profesorowi położnictwa w Filadelfii. Z Edynburga
nie było żadnego odzewu, bo nad drem Bellem wisiała już śmierć. Jego
zastępca, John Lizars, przejrzał rękopis, by w sześć lat później opublikować
go jako część własnej pracy. Nie odpowiedział także dr Physick. jedynie
Thomas C. James opublikował opis McDowella w „The Eclectic Reportery”;
w ciągu trzech lat doczekał się repliki dwu profesorów chirurgii, którzy nie
bez pychy stwierdzili, że takie opisy należy publikować tylko po to, by
wszyscy raz na zawsze pożegnali się z myślą, że mogą kiedykolwiek stać się
użyteczne.
Gdy McDowell czytał obydwa listy, miał za sobą następne dwie operacje,
z tych znowu jedną pomyślną. Po drugiej operacji – cysty dermoidalnej –
ropne zapalenie zniweczyło wysiłki. Cztery z pięciu operacji udały się i
McDowell pytał sam siebie, jak wysoki był procent wyleczeń po operacjach,
które chirurgowie jego epoki uważali za pożyteczne i możliwe do wykonania:
amputacjach, operacjach przepukliny i kamieni, przecięciach fistuły,
usunięciach katarakty i trepanacjach uszkodzonej czaszki. Czy w wyniku
tych operacji nie umierało – szczególnie w wielkich szpitalach – siedem,
osiem czy dziewięć osób na dziesięć? Jak więc można w jego wypadku – po
czterech pomyślnych operacjach – nadal twierdzić, że rozcięcie brzucha dla
usunięcia torbieli jajników zawsze musi być śmiertelne i wobec tego należy
go poniechać’?
Efraim McDowell raz jeszcze chwycił za pióro i dał wyraz swemu
zdumieniu, zdumieniu prostego człowieka. Napisał, że teraz w każdym razie
wie, iż operacji takich jak jego mogą się podjąć wyłącznie chirurgowie
odważni, z poczuciem odpowiedzialności, zdolni do własnego sądu, i że, na
szczęście dla pacjentów, pozostaną one niezrozumiałe dla rzemieślników i
potakiwaczy, którzy nie są w stanie wyobrazić sobie niczego ponad to, co
mówią podręczniki i autorytety. Po tym ostatecznie zaległa wokół niego
cisza. Wprawdzie otrzymał tytuł doktora honoris causa Uniwersytetu
Maryland, ale jeszcze przez wiele dziesięcioleci co do torbieli jajników i ich
chirurgii panowały niepodzielnie konserwatywne poglądy autorytetów,
pozostawiające "naturze" niezliczone rzesze kobiet. Zbyt jeszcze odległy był
moment opanowania bólów operacyjnych, odkrycia przyczyn zapalenia i
ropienia oraz zapobiegania im. Tylko niewielu posiadało jego zdecydowanie i
jego odwagę, tylko niewielu jego „zachodni” brak uprzedzeń. Przede
wszystkim jednak nikt jeszcze nie mógł zrozumieć, dlaczego jego operacje
były udane. Nikt nie domyślał się, że dziewicze pustkowie, naturalna
odporność jego pacjentów, przede wszystkim jednak niezwykła w tych
czasach czystość, jaką utrzymywała w domu Sara, były wielkimi
sprzymierzeńcami McDowella. Wyprzedził on swoją epokę dzięki temu, że
swoją odwagę nieświadomie połączył z korzystnymi okolicznościami, a życie
ubiegło mu z dala od brudnych szpitalnych sal. W sumie McDowell wykonał
trzynaście operacji torbieli jajników, z tego osiem z wynikiem pomyślnym.
Gdy wycofywał się z praktyki, nie wiedział o tym, że znalazł trzech
następców: Natana i Albana Smithów oraz Dawida Rogersa; każdy z nich
miał na swym koncie po jednej udanej operacji. I oni pracowali w izolacji
Nowego Świata. Znużony walką z ludzką zawiścią, McDowell wycofał się i
osiadł na plantacji, wiodąc żywot posiadacza ziemskiego na Południu, aż
zmarł na chorobę, którą – jak to ustalono później – mogło uleczyć tylko
otwarcie jamy brzusznej i która trochę ponad pół wieku później była już
uleczalna.
W czerwcu 1830 roku McDowell szedł przez swój ogród. Jadł owoce z
krzewów i cieszył się słońcem, gdy nagle naszły go tak gwałtowne bóle
brzucha, że z trudem dowlókł się do łóżka. Jego służący wezwał najbliższego
lekarza. Ten uznał, że półprzytomny pacjent cierpi na zapalenie żołądka, i
zastosował odpowiednią do tej diagnozy terapię.
Efraim McDowell jednak – można to przyjąć za prawie pewne – cierpiał
na zapalenie wyrostka robaczkowego, dziś zwane zapaleniem ślepej kiszki,
czyli appendicitis. W tym czasie żaden lekarz nie znał natury tego
schorzenia. Na skutek niewiedzy źle leczony, podzielił McDowell fatalny w
przeważającej ilości wypadków los podobnych mu setek tysięcy chorych
owej epoki: pęknięcie ropnego wyrostka robaczkowego! Zmarł na zapalenie
otrzewnej. Umierał w samotności pioniera, który dzięki przypadkowi i
własnej zręczności wyprzedził swoją epokę i ukazał wyraźnie, jak ciasny był
zakres chirurgicznej myśli, wiedzy i praktyki. W rzeczywistości był
symbolem prehistorii chirurgu – najbardziej wyrazistym i przejmującym, jaki
znam. Jane Crawford zaś była ucieleśnieniem ówczesnego pacjenta, dla
którego najstraszniejszy ból był czymś nieuniknionym, a każda operacja
przygodą na śmierć i życie.
WARREN
Gdy McDowell był dla mnie wzorem w młodości, w latach studiów został
nim John Collins Warren. Uczynił go nim mój ojciec na długo przedtem,
zanim w roku 1843 po raz pierwszy przekroczyłem progi Harvard Medical
School w Bostonie. Dla niego, którego zawsze ciągnęło do Bostonu, był
Warren dokładnym wizerunkiem tego, czym sam pragnął zostać: profesorem
chirurgii.
Nie żeby ojciec odczuwał niezadowolenie z dorobku swego życia. Jego
podróże jako wędrownego operatora przepukliny i przetoki, wzdłuż i wszerz
Stanów Zjednoczonych, od Nowej Anglii aż po najdalsze Południe, stanowiły
pasmo interesujących przeżyć, w których w latach późniejszych
uczestniczyłem, ale ojciec mój nie był prawdziwym lekarzem jak Warren, był
człowiekiem, który swego specjalistycznego rzemiosła wyuczył się u
szkockiego imigranta i nigdy nie przezwyciężył poczucia niższości i
pragnienia zostania prawdziwym lekarzem i chirurgiem. Pracą swą zdobył
majątek i uznanie, szczególnie w „konnych stanach” Środkowego Zachodu i
Południa, gdzie przepukliny i przetoki jelitowe zdarzały się bardzo często, ale
cierń kompleksu niższości – tak bardzo nieamerykańskiego – tkwił w jego
duszy przez całe życie i skłonił go do usiłowań, by przynajmniej ze mnie,
swego syna, zrobić lekarza, ba, możliwie tak słynnego profesora chirurgii,
jakim w Bostonie był Warren.
Ojciec opowiadał często – przy takich samych płonących kominkach,
takich samych ogniskach obozowych, przy jakich w opowieściach McDowell
stał się dla mnie niezapomnianą postacią – o słynnej operacji przetoki,
dokonanej w roku 1686 na Ludwiku XIV, francuskim „Królu Słońce”. Od tej
niezapomnianej operacji minęło wówczas sto pięćdziesiąt lat. Z dzisiejszego
punktu widzenia jej historia stanowiła tylko dowód, że te sto pięćdziesiąt lat
między epoką „Króla Słońce” a czasami mojej własnej młodości nie
przyniosło właściwie żadnego postępu w chirurgii. Mój ojciec bowiem
operował przetokę jelitową dokładnie tak samo, jak Francuz Felix zoperował
swego króla. „Król Słońce” – mimo iż na skutek karbunkułu czy też
stłuczenia powstałego w czasie jazdy konno cierpiał na nienaturalne
połączenie między odbytnicą a skórą pośladka – przez rok wzdragał się przed
operacją. Na sobie i na swych poddanych kazał wypróbować niezliczone
ilości maści i mikstur. Wszystkie usiłowania spełzły na niczym wobec
JURGEN THORWALD STULECIE CHIRURGÓW
PRZEDMOWA Historia chirurgii jest historią ostatnich stu lat. Rozpoczyna się ona w roku 1846 odkryciem narkozy, która stworzyła możliwość bez bolesnych operacji. Wszystko, co było przedtem, jest tylko nocą niewiedzy, cierpienia i bezowocnego macania w ciemności. „Historia stu lat” przedstawia najbardziej przerażającą panoramę, jaką zna ludzkość. Bertrand Gosset Motto, którym opatrzona została niniejsza książka, znalazłem w spuściźnie mego już niemal zapomnianego i przez własną rodzinę wspominanego niechętnie dziadka ze strony matki, Henry Stevena Hartmanna. Własnoręcznie podkreślił je kilkakroć, jak gdyby chciał dać wyraz temu, jak wielkie dla niego posiada znaczenie. 16 października 1846 roku jako młody człowiek oglądał Henry Steren Hartmann w Massachusetts, w głównym szpitalu w Bostonie, pierwszą uśmierzającą ból narkozę, które to wydarzenie Gosset nazwał punktem zwrotnym w chirurgii. Dziadek był przypadkowym świadkiem przełomowej chwili, gdy chirurgia porzuciła skostniałe przez tysiąclecia pole działania, wskutek wszechmocy bólu w czasie operacji i gorączki z ran bezlitośnie zawężone i ograniczone do niewielu koniecznych zabiegów. Wkroczyła ona w nowe stulecie, które otwarło się przed nią jak bezkresny, nieuprawny, dziewiczy kraj. Kraj ten wzywał badaczy i odkrywców; wszyscy oni byli dziećmi owego nowego stulecia, zupełnie jak gdyby wreszcie otwarła się śluza jakiegoś ledwo dającego się ogarnąć wzrokiem strumienia pionierskich czynów i odkryć dotychczas nie do pomyślenia. Wszystkie one złożyły się w końcu na tę imponującą budowlą, jaką dziś przed nami jawi się chirurgia. Henry Steven Hartmann pochodził z niemieckiej rodziny nauczycielskiej, która wywędrowala do Ameryki. Jej głowa, Carl Wilhekn Hartmann, w czasie trudnych lat kolonizacji w NowejAnglii musiał działać nie tylko jako nauczyciel, lecz także jako lekarz. Co prawda jego wiedza ograniczała się głównie do lektury tajemniczych Wskazówek w wypadkach choroby, które kazał spisać w Anglii krzewiciel purytonizmu i gubernator Massachusetts, John Winthrop. Te faktycznie istniejące, później znalezione przeze mnie Wskazówki wymieniały zasadniczo dziewięć chorób i dwa lekarstwa:
,,Czarny proszek Stafforda” i „Herbarz Geritta”. Do tego w każdym wypadku dochodziła pomoc Boża. Interwencje chirurgiczne, z jakimi Carl Wilhekn spotkał się w swym życiu, zdaniem mego najstarszego wuja, który był wówczas na tyle dojrzały, by poznać osobowość Henry Stevena i przysłuchiwać się jego opowiadaniom, skończyły się z jednym wyjątkiem wykrwawieniem, zapaleniem – lub gnilną gorączką. Chodziło o amputację ramion, nóg i palców, które Carl Wilhelm przeprowadzał – znowu wedle wypowiedzi wspomnianego wuja, który aż do swej śmierci jako jedyny otwarcie mówił o Henry Stevenie – nożem rzeźniczym lub piłą do drzewa. W tych czasach pacjenci nie byli jednak wymagający. Carl Wilhelm w czasie swojej przymusowej praktyki medycznej rzekomo nigdy nie pozbył się uczucia niesmaku. W każdym razie syna swego Williama posłał na naukę do imigranta szkockiego, "Joktora", który musiał opuścić ojczyznę z powodu pijaństwa, ale „na trzeźwo” cieszył się renomą wybitnego operatora, przede wszystkim w wypadkach złamań i przetoki odbytnicy. Zresztą większość przeznaczonego na naukę czasu (co wedle współczesnych źródeł nie było niczym nadzwyczajnym) spędził William Hartmann na pędzeniu wódki dla swego mistrza i troszczeniu się o jego powóz i konia. Gdy jednak chodzi o złamania i operacje przetoki, to był uważnym uczniem. Wyruszając z Nowego Jorku, a przejściowo z Bostonu, wykonywał wędrowną praktyką, przemierzając konno i na wozie liczne stany Ameryki. Na pok operacji przetoki stał sią szeroko znanym i poszukiwanym specplistą i doszedł do znacznego dobrobytu. Co prawda także w tym kopiował – przynajmniej zdaniem mego wuja – najbardziej w historii medycyny cenionego chirurga, Anglika Johna of Ardenne, jak tamten, aplikował – oczywiście bezskutecznie – niezwykle drogą specjalną lewatywą jako środek zapobiegawczy przeciw przetoce. William również wynalazł tego rodzaju lewatywę; co prawda działała ona tylko wtedy, gdy sam podjął się jej wykonania za cenę 5-20 dolarów. Ta, w pisemnej spuściźnie Henry Stevena Hartmanna nie wspomniana, mieszanina talentu chirurgicznego, zamiłowania do włóczęgi i obrotności w interesach stanowiła najważniejszy spadek, jaki William pozostawił swym dzieciom. William Hartmann ożenił się już w późniejszym wieku z przybyłą z Francji, o trzydzieści lat młodszą damą. Była ona podobno niezwykle oczytana i zajmowała się historią oraz twórczością poetycką, jako sześćdziesięciolatek, w roku 1826, William został ojcem bliźniaków. Jeden z nich otrzymał imię Richard, drugi Henry Steven. Matka zmarła, gdy mieli
dwanaście lat. Zgodnie z życzeniem ojca obydwaj mieli zostać prawdziwymi chirurgami z akademickim wykształceniem. W tym czasie system szkól medycznych w Stanach Zjednoczonych był na tyle rozwiniąty, że bracia uzyskali w Harvardzie wyższe wykształcenie medyczne i mogli je uzupełnić podróżując do Europy, jak się jednak wydaje, charakter i usposobienie Williama Hartmanna odziedziczyli synowie bardzo nierównomiernie. Ryszard wziął po nim wyłącznie zdolności do interesów; jeszcze przed rozpoczęciem studiów opuścił ojca i brata i w pięć lat później powrócił z pierwszymi 200 000 dolarów, jak je zdobył, nie wiadomo. Nie wiadomo również, jak później ten majątek pomnożył. Wuj, o którym już niejednokrotnie wspominałem, sądził, że wielką rolą w tym odegrały zręczne inwestycje w budowę kolei. Sam Henry Steven Hartmann w pozostawionych papierach nigdy nie wspomina swego brata, jakkolwiek zawdzięczał mu bardzo wiele. Stało się tak jednak prawdopodobnie dlatego, że nie chciał przemilczeć czegokolwiek z jego życia. Pewne jest jednak, że gdy zmarł w latach siedemdziesiątych, nie pozostawiając żony ni dzieci, bratu, którego kochał jak lepszą część– samego siebie, zapisał większość swego majątku, przez co zapewnił mu ostatecznie możliwość poświęcenia się wyłącznie temu, co go interesowało. Droga życiowa Henry Stevena Hartmanna zarysowała się po raz pierwszy w dniu, gdy w Bostonie był świadkiem odkrycia narkozy. Obok jego zainteresowania chirurgią odkrycie to rozbudziło w nim zmysł historyczny, który wszczepiła weń jego matka. Przekonany o rewolucyjnym wpływie narkozy na rozwój chirurgii, wyruszył do Europy, by uczestniczy w zwycięskim pochodzie amerykańskiego wynalazku. Wrażenia z tej podróży umocniły jego wiarę w nadchodzący wielki rozwój chirurgii i pragnienie, by być świadkiem tego rozwoju, tak jak byl świadkiem pieiwszej narkozy. Reszty dokonała odziedziczona po ojcu skłonność do wędrowania. Zresztą san ojciec wspomagał go w tym i dostarczał środki do podróży po świecie. Od tej chwili jego życie stało się nieustającą wędrówką śladami postępu chirurgii. Przerwała ją tylko amerykańska wojna domowa, w czasie której byl chirurgiem armii Potomacu po stronie stanów północnych. Bez trosk finansowych, później nawet bogaty i całkowicie niezależny, już od najwcześniejszego dzieciństwa osłuchany z trzema językami (angielskim, niemieckim i francuskim), podróżował po Ameryce, Niemczech, Anglii, Francji, WłoszecH i Hiszpanii, Rosji, Indiach, Afryce i wielu innych krajach i kontynentach kuli ziemskiej. Odwiedził niemal wszystkich chirurgów i naukowców, których imiona związane były z pionierskimi dokonaniami.
Czynił poszukiwania niemal we wszystkich wielkich bibliotekach i muzeach świata; sam zebrał całe archiwum, które z pewnością w swym całokształcie przedstawia barwny obraz pionierskich czasów wielkiej chirurgii, jej bohaterów i ofiar, jej osiągnięć i klęsk. Przeszedłszy w ciągu swego niezwykle długiego życia piąć operacji, zmarł w roku 1922 w Szwajcarii jako historyk medycyny, który podróżując po świecie przeżył niemal dosłownie wielkie stulecie chirurgii i zostawił opisy wiek ze swych przeżyć. Był przy tym gawędziarzem o niezwykle żywym temperamencie. Henry Steven Hartmann byl w kwiecie swych lat prawdziwym dzieckiem ówczesnej Ameryki, zwróconej w stroną realnego życia i przeżycia, czasami pełnej pogardy dla martwej wiedzy książkowej. Mimo to niewiele prawdopodobnie było ludzi, którzy przewyższaliby go wiedzą z zakresu historii medycyny. Korzystał z niej jednak tyko o tyle, o ile wiązało się z teraźniejszością, której rozwój albo wyjaśniała, albo objawiało w pełnym blasku jego rewolucyjnego znaczenia. Swoje współuczestnictwo w stuleciu chirurgów rozpoczął pełen młodzieńczego entuzjazmu, wierząc, że już samo odkrycie narkozy otworzy nową epokę w chirurgii. Późniejsze uświadomienie sobie, że to nie przesądza sprawy i że na drodze chirurgii piętrzą się jeszcze inne przeszkody – przede wszystkim straszliwe zakażenia ran w brudnych szpitalach za jego młodości i dojrzałości – wprawdzie wstrząsnęło nim i głęboko rozczarowało, lecz nie zniszczyło jego głębokiej wiary w postęp. Ta znowu nim zawładnęła, gdy wreszcie udało się opanować zakażenia ran. Porwała go fala entuzjazmu, że dla chirurgów wszystko jest możliwe, że w końcu nie oprze im się żadna choroba, a jakikolwiek chory organ będzie można usunąć. Zapał uczestniczenia w tym pędził go po świecie i kazał wszystko oglądać z wiarą w postęp, aż wreszcie ciężkie doświadczenia osobiste pouczyły go o istnieniu barier opierających się prącej naprzód chirurgu i pozwoliły mu uświadomić sobie proporcje między możliwym i niemożliwym, różnicę między marzeniem a rzeczywistością. Henry Steven Hartmarm przekazał archiwum i własne zapiski temu ze swych potomków, który być może połączy jak on głębokie zainteresowanie medycyną z takim zainteresowaniem jej historią. Żadne z jego dzieci nie miało jednak takich zainteresowań. W dwanaście lat po śmierci dziadka zacząłem studiować medycynę, a potem zająłem się jej historią. W ten sposób stałem się przypadkowym spadkobiercą człowieka, przez własną rodzinę okrytego mrokiem tajemnicy, a także właścicielem – wprawdzie już bardzo niekompletnego – zbioru notatek i niezwykle cennych źródeł do historii
medycyny. Skłoniło mnie to do nakreślenia obrazu niektórych z jej tragicznych okresów i pisania książek historycznych, tak aby archiwum to stało się podstawą wielkiej relacji Henry Stevena Hartmanna o stuleciu chirurgów, a tym samym historii nowoczesnej chirurgii, oglądanej przez naocznego świadka. Było to na długo przedtem, zanim skłoniły mnie do tego wydarzenia drugiej wojny światowej. Pociągała mnie możliwość przeżycia tego osobiście, co skłoniło mnie do odwiedzenia miejsc rozstrzygających zdarzeń i przeżyć w Europie i poza nią. Koniec końców zacząłem studiować historię chirurgii, która oczywiście nie mogło ograniczyć się po prostu do faktów medycznych. By wypełnić luki w spuściźnie mego dziadka, musiałem zbadać i wczuć się w atmosferę owego stulecia, ,,ówczesny styl życia”, obyczaje i nawyki działających wówczas osób, których wypowiedzi i rozmowy spisał dziadek – co najmniej tak dokładnie, jak on sam. Musiałem skorygować obraz ich postaci w oparciu o setki źródeł, a przy tym uwzględnić pozornie błahe szczegóły, jak kolor surduta czy krawata oraz inne detale, które historyk zazwyczaj pomija, a które jednak muszą stanowić element wielkiego obrazu, jeśli ma on być prawdziwy. Latami musiałem poszukiwać dokumentów potwierdzających niezwykle notatki mego dziadka, przy których, jak na przykład przy historii cygara w rozdziale Warren, żywiłem podejrzenie, że tutaj Henry Steven Hartmann usunął w cień kronikarza. Jednak źródła dowodzą, że jego relacja jest na ogół zgodna z prawdą, z kilkoma wyjątkami spowodowanymi ówczesnymi ograniczeniami natury historycznej i naukowej. W taki sposób po wielu latach ogromnej drobiazgowej i wnikliwej pracy, w oparciu o papiery pozostawione przez Henry Stevena Hartmanna powstała niniejsza relacja.
DŁUGA NOC czyli DAWNE CZASY KENTUCKY McDowell był bohaterem mej młodości. Zmarł w roku 1830, gdy miałem cztery lata; nie widziałem go nigdy. Ojciec mój jednak odwiedzał go wielokrotnie. Bardzo różnorodne były jego opowiadania o jeżdżącym konno doktorze wiejskim, który blisko czterdzieści lat przed odkryciem anestezji, a równo sześćdziesiąt przed zastosowaniem dezynfekcji, wbrew ówczesnym poglądom naukowym odważył się w lasach Kentucky otworzyć z powodzeniem ciało żywego człowieka. Relacja o nim zmieniała się zależnie od wieku, w jakim byłem: ojciec dostosowywał ją do stopnia moich wiadomości medycznych, nabywanych podczas jego praktyki, jak również do mojej znajomości kobiecej anatomii, ponieważ pierwszym operowanym przez McDowella pacjentem była kobieta. Ojciec opowiadał mi o tym jeszcze trzymając mnie na kolanach, ale także w wiele lat później, gdy sam już zdecydowałem się zostać chirurgiem. Do tego postanowienia w wielkim stopniu przyczyniła się historia McDowella. Wciąż na nowo wprowadzała mnie w świat spraw, od których mocniej biło mi serce. W owej epoce pradziejów chirurgii, niby w ciemnym, pełnym bólu, owianym grozą i śmiercią przedsionku wielkiego, uwieńczonego sukcesem stulecia chirurgów, rozpoczętego po roku 1846, historia McDowella była jakby jasnym światłem, od którego rozpłomieniła się moja wyobraźnia, malując obrazy przyszłości. Nawet później, gdy sam znalazłem się pośrodku burzliwego nurtu postępu owego stulecia chirurgów i przeżywałem narodziny i rozwój nowoczesnej chirurgii, postać McDowella pozostała dla mnie niezapomnianym symbolem pradziejów. Z trudem można sobie wyobrazić całe ograniczenie jej praktycznych i teoretycznych możliwości, jej zacofanie i bezradność wobec cierpienia i okrucieństwa, jakie niosły jej metody. Ja sam później, i dziś jeszcze, patrząc wstecz, ledwo mogę to pojąć, jakkolwiek wzrastałem pośród tego i w okresie swych studiów słyszałem krzyki jej ofiar. Jednak historia życia McDowella niejednokrotnie podnosiła mnie na duchu. Zawsze wtedy widziałem go na koniu, z torbą pełną prymitywnych instrumentów przy siodle, jadącego przez pustkowia Kentucky, i słyszałem słowa mojego ojca, który był wielkim gawędziarzem i umiał w oparciu o własną wiedzę i doświadczenia tak sugestywnie opowiadać, jakby każdej minuty sam był
przy tym obecny – barwnie, żywo, wesoło, by przybliżyć mi nawet te wydarzenia z życia McDowella, które nie miały świadków nawykłych do opowiadania czy pisania o nich i które można było odtworzyć jedynie dzięki dociekliwej wyobraźni opowiadającego. Uświadomiłem sobie później, gdy sam zebrałem wszystkie przekazy historyczne z życia McDowella, w jak wielkim stopniu zbliżał się w tym do prawdy. 15 grudnia 1809 roku spadły w Kentucky niezwykle obfite śniegi. Padały bez przerwy, a wichura piętrzyła je w wielkie jak góry zaspy. Gdy Efraim McDowell dotarł na skraj lasu naprzeciw Motleys Glen w Green County i ujrzał przed sobą baraki osady, koń i on sam pokryci byli lodową skorupą, a chuda twarz doktora posiniała z mrozu. McDowell przybywał z Danville i miał za sobą kilkudniową jazdę. Danville dzieliło od osady sześćdziesiąt mil zupełnego pustkowia. Tylko tu i ówdzie stało przy drodze kilka baraków. Lecz McDowell był synem tego kraju. Jego dziadka zabili Indianie, gdy ojciec liczył siedem lat. Choć ojciec jego jako sędzia i polityk zaliczał się do najznaczniejszych mężów Kentucky, on sam wyrósł w barakach, przy ciężkiej pracy na farmie, wśród walk z Indianami. Mężczyźni i kobiety osiedlający się w tej pionierskiej epoce Ameryki Północnej w lasach Kentucky byli twardzi jak pnie, które karczowali, by zyskać grunt pod pszenicę i tytoń. Tak zwaną cywilizację znali tylko ze słyszenia. Musieli być śmiertelnie chorzy, by posłać po doktora; ten, jeśli chciał im służyć, winien był być równie twardy jak oni. Gdy McDoweli rozglądał się wokoło, otwarły się drzwi większego baraku. Z wnętrza buchnął ciepły opar, tworząc chmurę w czystym, mroźnym powietrzu. Za nią ukazał się brodaty mężczyzna. Gromada psów zaczęła wściekle ujadać. Także w sąsiednich chatach otwierały się drzwi, a mężczyźni i kobiety wysypywali się na zewnątrz. Ponieważ zbiegli się przed chatą owego brodacza, McDoweli przyjął, że jest to właśnie Tom Crawford, człowiek, który po niego posyłał. – Tom Crawford? – zapytał. – Ona leży tam wewnątrz – tyle tylko powiedział Crawford. Odsunął gromadkę dzieci, a McDoweli pochylając się wszedł do chaty. Znał woń tych baraków, tę szczególną mieszaninę dymu, potu i wyziewów wilgotnej odzieży. Pociągnął nosem i rozejrzał się. Ognisko i łojowa świeca rzucały wątle światło na kobietę leżącą na drewnianej pryczy. Twarz jej robiła dziwne wrażenie – była jakby z drewna, zapadnięta i pożółkła. Z nosa
wydobywało się charczące stękanie. Jej ciało wyglądało jak okryte potężną pierzyną. Obok pryczy przykucnęła jakaś inna żefeka istota, skurczona, o ciemnym, miedzianoczerwonym obliczu. Zwróciła się do McDowella, gdy ten pochylając głowę pod zakopconą powałą podszedł do legowiska. – Dobry, Dok – mruknęła ochryple. – Jestem Baker, sąsiadka. Robiłam z nią wszystko. Jest na pewno w jedenastym miesiącu. Jęczy jak w połogu i nie może oddychać. Ja nic jej nie poradzę. Tylko jej gorzej od tego. McDoweli milczał. Postawił torbę obok legowiska, zdjął rękawice i płaszcz i przystąpił do ognia. Rozcierał sobie ręce. – Zabierajcie się – powiedział do ludzi, którzy wcisnęli się za nim do chaty. Potem usiadł na skraju łóżka. Odrzucił nakrycie. Był to stary wełniany koc. To, co kryto się pod nim i robiło wrażenie potężnej pierzyny, było w rzeczywistości przerażająco obrzękłym, nienaturalnie na jedną stronę wydętym ciałem. McDoweli położył ręce na sztywno napiętej skórze i przesuwał je tam i z powrotem. W twarzy chorej nic się jeszcze nie poruszyło. McDoweli obserwował niebieskie i zielone plamy na napiętej jak skóra bębna powłoce brzusznej. Rzucił przelotnie nieufne spojrzenie na sąsiadkę i jej czerwone pięści. Kilkakrotnie przycisnął silniej, tak że po raz pierwszy chora zazgrzytała zębami. Namyślał się przez pewien czas. W końcu wstał i zarzucił koc na wydęte ciało. Spojrzał badawczo w twarz Crawforda, zagryzł wargi i nic nie powiedział. Było to dręczące milczenie. – Crawford – rzekł wreszcie – to nie jest dziecko. – Więc co? – zamiast Crawforda spytała sąsiadka. Łojówka migotała i śmierdziała. Crawford niespokojnie przesunął owłosionymi dłońmi po spoconym czole. – Dok – powiedział z ledwo tłumionym, ponurym strachem. – Doprowadzi ją pan do porządku? McDoweli wyjrzał przez małe okienko. Na zewnątrz widać było ciekawskie kobiety i mężczyzn stojących w śniegu. Stali twardo jak mur w oczekiwaniu. – Crawford! – powiedział McDoweli. – Niech mnie pan przez chwilę zostawi samego z panią Crawford. Chmurne spojrzenie Crawforda skierowało się na torbę z instrumentami. W jego oczach czaiły się nieufność i strach, ale potem posłusznie wyszedł, a
sąsiadka za nim. McDoweli pozostał z Jane Crawford sam. Był także sam ze swą diagnozą. Stwierdzała ona, że jest to daleko posunięte torbielowe obrzmienie jajnika, zalegające już żołądek i wnętrzności i zmuszające uciskane serce do rozpaczliwej pracy. McDoweli nie pozostawił właściwie żadnego pisemnego sprawozdania z myśli, jakie na niego napierały w tych chwilach, a zważywszy jego małomówność, wydaje się nieprawdopodobne, by memu ojcu opowiedział o tym więcej, niż było niezbędne, ale nietrudno było je zgadnąć, McDoweli był bowiem synem swej epoki, w której chirurgia sprowadzała się do amputacji, operacji przepukliny, wycięcia kamienia, katarakty i kilku mniejszych czy większych rozpaczliwych interwencji, bolesnych dla ofiar i o wątpliwej skuteczności. Nigdy jednak nie oznaczało to rzeczywistego wtargnięcia do wnętrza ludzkiego ciała. Przeciw temu przemawiała niemożność przezwyciężenia bólów operacyjnych. Sprzeciwiała się temu ropna gorączka, rzekomo czająca się szczególnie pod otrzewną, by wybuchnąć, gdy tylko ją otworzą. McDowell posiadał niewątpliwie więcej wiadomości niż wielu innych medyków ubogiego w lekarzy, opanowanego przez znachorów i amatorów kraju na zachód od Alleganii, jak oni, a później i ja, rozpoczął pracę terminując u "praktyka". Miał jednak to szczęście, że dr Humphreys w Staunton, jego nauczyciel, był człowiekiem żądnym wiedzy; ze swymi uczniami prowadził nawet badania anatomiczne, co w tych czasach bynajmniej nie było rzeczą zwykłą. Humphreys stał się znany w wyniku skandalu z powodu ludzkiego szkieletu, znalezionego w jaskini w pobliżu Staunton, który uważano za szczątki zamordowanego. W rzeczywistości były to szczątki zmarłego Murzyna, na którym uczniowie Humphreysa potajemnie przeprowadzali sekcje. McDowell skorzystał również i z tego, że ojciec wysłał go do Edynburga w Szkocji, by tam studiował medycynę dokładniej, niż to w owym czasie było możliwe w Ameryce. Wprawdzie opuścił Edynburg przed otrzymaniem dyplomu doktorskiego z powodu grożącej w roku 1794 wojny, niemniej jednak spędził tam dwa lata. Gdy dziesiątki lat później przybyłem do Edynburga, nietrudno było ustalić, jakie studia odbył McDowell. Z całą pewnością wypożyczył i studiował książkę prof. Hamiltona Choroby kobiece i zapoznał się z jego tezą, wedle której otwarcie otrzewnej i zetknięcie się ludzkich wnętrzności z zimnym powietrzem natychmiast wywołuje zapalenie i kończy się
śmiertelnie – wobec czego także obrzmienie jajników należy „pozostawić naturze”. McDowell uczęszczał na wykłady słynnego edynburskiego profesora Johna Bella, który zajmował się szczególnie guzami jajników i beznadziejnością tego schorzenia. Od tysięcy lat, od prapoczątków rodzaju ludzkiego, beznadziejnie w mękach umierały rzesze kobiet, ponieważ w ich jamie brzusznej jeden czy obydwa jajniki rozwijały się w dobrotliwe lub złośliwe guzy, czasami ogromnych rozmiarów. Skrajnie wycieńczone, z bladymi, zapadniętymi twarzami, lecz nadmiernie rozdętym ciałem, rzec można, przez tysiące lat wlokły rosnące w nich brzemię, aż wreszcie umierały z wyczerpania. Tu i ówdzie podnosiły się odważne głosy, by ratować te skazane na śmierć istoty przez usunięcie guza nożem. Nikt nie odważył się jednak na takie cięcie, ponieważ historia ran brzucha odniesionych na wojnie zdawała się dowodzić, że otwarcie ciała – pomijając śmiertelny często szok z bólu – prowadziło do równie śmiertelnego zapalenia otrzewnej. John Bell, u którego stóp siadywał w Edynburgu McDowell, podobnie jak Hamilton głosił kapitulację chirurgów przed wszystkimi chorobami wnętrza ciała, a więc i przed guzami jajników; tę rozpaczliwą bezradność głosił także w swym dziele Zasady chirurgii. Gdy więc Efraim McDowell owego mroźnego 15 grudnia 1809 roku, siedząc przy łożu Jane Crawford w drewnianej chacie w Motleys Glen, zebrał wszystko, czego do tej pory na całym świecie uczyli prominenci wiedzy medycznej, zrozumiał, że oznaczało to właściwie tylko rezygnację i rozpacz. Prawdopodobnie McDowell przypomniał sobie „pierwszego tenora” profesorów chirurgii tego czasu: „Nigdy nie uda się wyciąć wewnętrznych guzów, obojętne, na macicy, żołądku, wątrobie, śledzionie czy kiszkach. Tu Bóg postawił przed chirurgiem granicę. Kto tę granicę przekroczy, postąpi jak morderca...” W każdym razie mój ojciec stale przytaczał to zdanie w swych opowiadaniach, by przedstawić wewnętrzną walkę McDowella, która zapierała mi dech w piersi. Jej opis zaczynał się słowem „Dok”, jakie padło z ust chorej Jane Crawford. Ojciec mój oddawał je nawet w tonacji, jak gdyby wyszło ono rzeczywiście z ust Jane Crawford, w tej zaśnieżonej chacie, wśród upiornej, przygnębiającej ciszy. – Dok... Spłoszyło to myśli McDowella. Słyszał głos chorej, który po raz pierwszy doszedł z pryczy. Wydało mu się, że jej wzrok utkwiony był w nim przez
cały czas. – Dok – powtórzyła. – Co to jest? Oczy McDowella spotkały się z jej spojrzeniem. – Sądzę – odparł – że to guz. – Dok – powiedziała. – Niech pan to wytnie. Wytrzymam każdy ból. McDowell uciekł ze spojrzeniem. Nie poruszył się. „Zabierz swoją torbę – słyszał odległy głos edynburskich profesorów. – Wypisz receptę. Pozwól w imię Boże umrzeć Jane Crawford, jak jej jest przeznaczone, i patrz, byś się dostał z powrotem do Danville.” I dalej: „Nie daj się opanować myśli, że tak czy inaczej skazana jest na śmierć i że próba ratowania jej nożem w najgorszym razie też może jej przynieść tylko śmierć. Jeśli ci umrze pod nożem, każdy sąd skaże cię jako mordercę, ponieważ my, autorytety, przepowiedzieliśmy pewną śmierć przy takich operacjach. A jeśli nawet żaden sąd nie powoła cię przed swe oblicze, potępi cię świat lekarski”. McDowell słyszy pomruk czekających na zewnątrz pod oknem. Nie miał wątpliwości: będą nadal mieli do niego zaufanie, nadal zwać go będą „najlepszym chirurgiem na zachód od Alleganii”, jeśli uczyni to, co radzą dalekie głosy nauczycieli, jeśli zapisze bezsensowną receptę i Jane Crawford „pozostawi naturze”, ale będą go lżyli jako mordercę, gdyby walczył ojej życie i uległ w tej walce. – Dok – mówił ochrypły głos Jane Crawford – ja to przetrzymam, na pewno przetrzymam. McDowell wciąż jeszcze trwał nieruchomo. Nie umiał później wyjaśnić, dlaczego właśnie w tej chwili odezwały się, dotychczas puszczane mimo uszu. zdania poszczególnych chirurgów, którzy głosili, że ratowanie skazanych na śmierć kobiet odważnym cięciem musi być przecież możliwe. Wielki Anglik John Hunter stwierdził wprawdzie, że nie ma to szans powodzenia. Niemniej jednak napisał kiedyś, że w każdym razie powstaje pytanie, dlaczego kobieta nie mogłaby przetrzymać wycięcia jajników, gdy przecież wytrzymują to liczne zwierzęta. – Dok – mówiła kobieta – mam pięcioro dzieci. Jeszcze mi za wcześnie umierać. Jeśli pan tego nie wytnie, koniec ze mną! Przetrzymam operację, przetrzymam na pewno. McDowell poruszył się po raz pierwszy. Ujął dłoń Jane Crawford i powiedział: – Jest pani dzielną kobietą, pani Crawford. – Znany był z tego, że nie okłamywał swoich pacjentów. Mówił im prawdę, choć mógłby go ktoś
nazwać szorstkim czy bezlitosnym. Kłamstwa w sprawach życia lub śmierci nienawidził śmiertelnie. – Tak – ciągnął – ten guz wykończy panią, nie wiem tylko, jak długo to potrwa. Może to trwać jakiś czas, nawet dłuższy czas, ale gdybym spróbował wyciąć go, musiałaby pani umrzeć od cięcia. Tak twierdzą profesorowie chirurgii, których znam, nawet najsławniejsi i najbardziej doświadczeni... McDowell patrzył na ścianę ponad chorą, ale czuł, że wzrok jej uporczywie wlepiony jest w niego. – Dok – usłyszał pytanie. – A co pan twierdzi? Spodziewał się tego pytania. Nie odpowiedział. – Niech pan spróbuje. Dok – odezwała się kobieta, po czym dodała spokojnie: – Jeśli przy tym umrę, to tak mi widać sądzone, a zresztą lepiej prędzej umrzeć niż tak... – Mocowała się z oddechem i zagryzała wargi. – Powiem wszystkim – dodała – że ja tak chciałam, ja sama... McDowell dźwignął się i chodził tam i z powrotem między pryczą, a buzującym ogniskiem. Znowu słyszał pomruk ciekawskich, przyszłych jego sędziów. I znowu słyszał głosy swych nauczycieli, ale przed nim leżała chora, leżała w zasięgu jego ręki, obok niej śmierć, gdy tymczasem głosy jego nauczycieli docierały w to pustkowie jakby z niezmierzonej dali. Jego ubranie spływało wodą z tającego lodu. Nie zauważył tego, zamyślony. – Pani Crawford – powiedział wreszcie udręczonym, ochrypłym głosem – czy w tym stanie może pani jechać konno aż do Danville? Nie zawahała się. – Dok – odparła — pojadę z panem, dokąd pan chce. Jeszcze raz McDowell posłyszał z oddali ostrzegające głosy. I tak zostało: nigdy potem nie potrafił wyjaśnić, co w tej rozstrzygającej chwili skłoniło go, by zamknąć uszy na tamte głosy, a wysłuchać głosu kobiety, która wyrokiem wielkich skazana na śmierć leżała przed nim i nie chciała umierać. Być może jego pytanie, czy Jane Crawford jest w stanie jechać z nim konno do Danville, i nadzieja, że może odpowie „nie”, wyniknęły z chęci uchylenia się od decyzji, której narastanie czuł w sobie. Zrodziła się ona w nim być może dlatego, że w swej prostocie i samotności nie całkiem zdawał sobie sprawę z ogromnej trudności operacji, przed którą drżeli najsłynniejsi; przede wszystkim jednak dlatego, że świat w którym żyli on i Jane Crawford, nie był światem rezygnacji, lecz areną codziennej walki. Pani Crawford powiedział – w domu może spróbuję.
Na jej drewnianej twarzy po raz pierwszy zjawił się uśmiech. Uśmiech był zniekształcony, jak grymas. – Więc pojadę z panem. Dok – powiedziała. – Niech pan mi tu przyśle Toma i zostawi mnie z nim samą na chwilę. Wszystko mu wyjaśnię i powiem na wszelki wypadek, by na mnie nie czekał, tylko na kobyłę. A potem... chcę jeszcze zobaczyć dzieci... Nigdy, aż do końca swego życia, McDowell nie mógł zapomnieć tej jazdy, którą odbył z Jane Crawford i panią Baker w dniach między 15, a 17 grudnia 1809 roku, Bezkształtne, owinięte w koce ciało Jane Crawford przywiązano do konia, ale kobieta nie wydala z siebie jęku, a jeżeli nawet wydała, to głos zginął w wyciu wichury, która napierała na nich, gdy tylko droga opuszczała chroniący las. W czasie jazdy McDowell miał wciąż przed oczyma obraz, jaki ukazał się jego oczom przy opuszczaniu osady. Nie zapomniał bezradnie płaczących, stojących obok, dzieci i ponurej twarzy Toma Crawforda, który nie wiedział dokładnie, czego jest świadkiem: wyjazdu swej żony po ratunek czy też po śmierć: nie zapomniał też twarzy sąsiadów, które naznaczone były niepewnością wobec dziwnych rzeczy, jakie miały się dziać. Przypominał to sobie ciągle, gdy ze swymi towarzyszkami opuszczał barak, w którym znalazł na całą noc schronienie. Pani Baker w ciągu nocy zaspokoiła ciekawość gospodarzy i przyjazne przyjęcie wieczorne do rana zmieniło się w nieufne milczenie. Gospodarze zapytywali sami siebie, czy nie gościli człowieka, który nagle oszalał i wlecze swą ofiarę przez pustkowia do rzeźni. Wieczorem 17 grudnia mała grupka dotarła do Danville, założonego w 1787 roku i ciągle jeszcze dość bezładnego skupiska drewnianych chat. McDowell mieszkał w jednym z większych domów ze swą żoną Sarą, bratankiem i ówczesnym asystentem dr Jamesem McDowellem oraz swym uczniem Charlesem McKinnym. Zapadał właśnie zmierzch. Zaśnieżona główna ulica była pusta i dlatego mieszkańcy Danville nie dowiedzieli się jeszcze o nowej pacjentce McDowella i jego zuchwałym zamiarze. Sara McDowell wyszła ze świecą przed drzwi, gdy wyczerpany doktor zsiadł z konia. Wysłuchała jego wyjaśnień i zrozumiała wszystko bez zbędnych pytań. Zawołała Jamesa i Charlesa. Potem zdjęli Jane Crawford z konia, zanieśli ją do łóżka i wskazali pani Baker jej pokój.
McDowell nie spał tej nocy. Siedział przy lampce oliwnej nad książkami i czasopismami z zakresu anatomii i chirurgii i raz jeszcze czytał wszystko, co aż do ostatnich czasów napisano o guzach jajnika. Nie dodało mu to otuchy. Jedynie Królewska Akademia Chirurgii w Paryżu opublikowała w owych latach sprawozdanie, w którym wskazywano ponownie na takich uczonych, jak Feliks Plater w Bazylei i zmarły w roku 1674 chirurg Diemerbrock: obydwaj bardzo wcześnie teoretycznie uznali możliwość operacyjnego usunięcia guzów jajnika. Małe jest prawdopodobieństwo, że sprawozdanie to dotarło do doktora z Danville. A jeżeli nawet dotarło, to McDowell i tak nie umiał po francusku. Jest wiec pewne, że wynik lektury owej nocy był jednoznaczny: „nie”. Około szóstej rano McDowell wziął świecę i poszedł do pokoju, w którym spoczywała Jane Crawford. Jej potwornie obrzmiałe ciało leżało na pozór spokojnie. McDowell sądził, że śpi. Zaraz jednak doszedł go w półmroku wyczerpany jazdą, lecz wyraźny głos: Dok, pan przecież nie zrezygnuje? Szkoda byłoby jechać tak daleko. McDowell stał w drzwiach milcząc. Czuł, że wobec tej kobiety, jej zaufania i rozpaczliwego męstwa nie ma już odwrotu i że wszedł na drogę, którą musi iść do końca, tak czy inaczej. – Nie, pani Crawford – powiedział. – Nie zrezygnuję. Rankiem następnego dnia, gdy po zaśnieżonej ulicy jechały pierwsze wozy i sanie. McDowell omawiał sprawę ze swym bratankiem Jamesem. Opowiedział o tym, co zaszło, i zakończył pytaniem: – Czy mogę liczyć na ciebie? James studiował w Filadelfii, gdzie w tych czasach znajdowała się jedna z pierwszych w Stanach Zjednoczonych szkoła medyczna. – Stryju – odparł zmieszany James James. Physick i wszyscy inni powiedzieliby, że pani Crawford umrze ci pod nożem. – Wiem o tym, nie wierzę w to jednak. Nie wierzę. McDowell powtórzył to jakby chciał przygłuszyć własne wątpliwości. – Całe Danville, całe Kentucky będzie cię uważało za mordercę. Jeśli ona umrze, ludzie się zbiegną i podpalą dom. – Właśnie dlatego nie powinna umrzeć – odparł McDowell – dlatego jesteś mi potrzebny. James wbił oczy w podłogę. – Nie mogę ci pomóc – jęknął. – Stanie się nieszczęście. Dr Hunn obwieści całemu światu, że jesteś mordercą.
Skóra zmęczonej twarzy McDowella napięła się na kościstej brodzie. Ujrzał przed sobą Hunna, którego pokonał w lekarskiej konkurencji i który niewątpliwie pragnie rewanżu. – Nie przejmuj się Hunnem – powiedział. – Pytałem cię tylko, czy pomożesz mi, czy nie. – Nie mogę – odparł James błagalnie. – Proszę cię. nie rób tego... McDowell odwrócił się. – Wobec tego będę operował z Charlesem. – Charles jest jeszcze prawie dzieckiem – jęknął James. – Nie możesz tego zrobić. Nie wolno ci. McDowell wyszedł z pokoju. Wstąpił do kuchni i zadysponował dietę, która miała wzmocnić Jane Crawford przed operacją. Potem jak zwykle przyjmował pacjentów z Danville. Następnego dnia rozszalała się nad miejscowością wściekła zadymka śnieżna. Wyła na ulicach, dlatego McDowell nie zdziwił się, że jego poczekalnia jest pusta. Gdy burza trzęsła drzwiami i oknami, zajmował się pouczaniem pojętnego i uważnego Charlesa, jakie instrumenty potrzebne są do dużej operacji. Wieczorem zjawiła się w jego drzwiach Sara. – Efraim – spytała – czy ty wierzysz, że Charles... – Charles jest dzielnym chłopcem – odpowiedział. – Tak, to dzielny chłopiec – odparła Sara. – Ale gdyby on nie potrafił... chciałam ci tylko powiedzieć, żebyś nie zapominał, że ja tu jestem... Podniósł głowę. – W to nigdy nie wątpiłem – odparł. Drugiego dnia burza przycichła. Mimo to poczekalnia pozostała pusta, także następnego dnia nie zjawił się nikt potrzebujący pomocy McDowella. Po południu tego dnia Murzyn, któremu McDowell kilkakrotnie pomagał, uciekł, spotkawszy go na ulicy, McDowell zawołał go i kazał mu stanąć. – Dlaczego przede mną uciekasz? – Czarny trząsł się. – Massa – skamlał – mówią, że ty być diabeł, krajać żywych ludzi, by poszli do piekła... Późnym wieczorem 20 grudnia, kiedy zmagając się z własną głęboko ukrytą niepewnością siedział nad książkami i studiował anatomię jamy brzusznej, do jego drzwi zapukał James. – Czego chcesz? – zapytał McDowell. – Cała osada jest wzburzona – rzekł James. – Jutro proboszcz po raz pierwszy przemówi przeciw tobie.
Ludzie zaatakują dom, jeżeli... McDowell podniósł z wolna wzrok znad książek. – Sądzę, że szeryf ochroni mój dom przed tymi głupcami. – Co może szeryf przeciw tłumom? McDowell nie odpowiedział. Gdy James odszedł, podparł jednak głowę obu rękami. Długo tak siedział milcząc, wpatrzony przed siebie. Potem znużonym krokiem przeszedł do pokoju mieszkalnego. Zastał Sarę schyloną nad robótką ręczną. Stanął koło drzwi i przypatrywał się jej. – Efraim – rzekła – nie musisz mnie pytać. Rób, co powinieneś. – Spróbuję rano w dzień Bożego Narodzenia – powiedział. – Może tego dnia zachowają spokój. Gdy rankiem pierwszego dnia świąt zabrzmiały dzwony i mieszkańcy Danville tłumnie ciągnęli do kościoła, McDowell poczynił ostatnie przygotowania. Ustawił wielki dębowy stół, położył na nim białe płótno, a do nóg przymocował kilka sznurów, by móc unieruchomić panią Crawford. Kazał przygotować gorącą i zimną wodę i trzymać w pogotowiu bandaże i szarpie. Gdy krzątał się porządkując ostatecznie instrumenty i udzielając ostatnich wskazówek Charlesowi, jak ma je podawać, zauważył, że za jego plecami otwarły się drzwi. Odwrócił się. Stał w nich James. – To ty? – zapytał. – Ja. – Czego jeszcze chcesz? – Namyśliłem się – odparł. – Jeżeli już nie mogę cię od tego odwieść, muszę ci przynajmniej pomóc. McDowell nie odpowiedział, ale nie bronił się, gdy James zdjął marynarkę i zawinął rękawy koszuli. Nie zauważył także wyrazu ulgi na dziecinnej twarzy Charlesa. Powiedział: – Charles, poproś panią Crawford. Wszystko przygotowane. Przygarbił się, jak w tej pierwszej, rozstrzygającej godzinie tam, w Motleys Glen. Gdy Jane Crawford wsparta na pani Baker weszła do pokoju, skończył się właśnie świąteczny śpiew w kościele. Teraz rozpoczął kaznodzieja. Pani Baker rozebrała panią Crawford i pomogła jej dźwignąć ciężkie, zniekształcone ciało na stół. – Dok – powiedziała Jane Crawford, patrząc na sznury – na pewno nie będę krzyczała. Nie musi mnie pan przywiązywać. – Wierzę – odparł McDowell – ale tak będzie lepiej.
Włożył parę pastylek opium w jej usta o wąskich wargach, jedyny środek, jaki w tych dniach dorywczo łagodził ból. Niczego więcej prócz chwilowej ulgi nie osiągano, a często nawet i tego nie. Potem pochylił się nad napiętym ciałem. Piórem naznaczył na skórze linię, wzdłuż której zamierzał otworzyć jamę brzuszną. Zrobił to po lewej stronie w odległości trzech cali od musculus rectus abdominalis. Potem ujął skalpel, a James wziął swój. Gdy Jane Crawford ujrzała ostrza, zamknęła oczy. Zaraz potem zaczęła głośno śpiewać. Śpiewała psalm. W rozstrzygającej godzinie, w której nawet jej hart i zdecydowanie mogły się zachwiać, oparła się na swej wierze i Bogu. W chwili gdy McDowell wykonał pierwsze cięcie i przekroił skórę, głos Jane Crawford zachwiał się. Jej ciało wygięło się, a ręce zwarły na kantach stołu; mimo cierpienia nie przerwała śpiewu. McDowell zgodnie z tym, do czego doszedł rozmyślając przez wiele poprzednich dni, przedarł się do warstwy mięśni. Pokrywa brzuszna była silnie wzdęta przez ucisk łęku u siodła. Przeciął otrzewną, jak wypchnięte pięścią, trzewia wypłynęły na stół. McDowell i James, przerażeni, usiłowali je wepchnąć z powrotem przez ranę, ale im się nie udało. Olbrzymi guz, który wypełniał większą część jamy brzusznej, zamykał drogę. Głos śpiewającej podnosił się i opadał, z jej piersi dobywał się chrapliwy oddech. Mimo to zachowywała się w sposób, który ludziom naszych czasów wydaje się nie do pojęcia: nie krzyczała, gdy skończyła pierwszy psalm, zaintonowała drugi. Knykcie jej dłoni pobielały, a jednak śpiewała. Śpiewała najstraszniejszy, a zarazem najbardziej radosny psalm, jaki McDowell słyszał kiedykolwiek. Zatamował krew. Za kiszkami, które wypłynęły, w polu widzenia pojawił się guz. McDowell próbował objąć go rękami i wyciągnąć, był jednak za wielki, by przejść przez ranę. Tkwił na jajowodach jak przejrzały, potężny owoc na szypułce. Wtedy McDowell ujął jedwabną ligaturę i ciasno podwiązał jajowód od strony macicy. Potem po krótkim, pospiesznym namyśle dwoma cięciami otworzył torbiel. Wypełniona była twardą, galaretowatą masą. James ujął łyżkę, by ją wygarnąć, pracował drżącymi rękami. Gdy później zważył wydobytą masę, okazało się, że ciężar jej wynosił czternaście funtów. Kobieta ciągle jeszcze śpiewała. Był to najstraszniejszy, najbardziej wstrząsający śpiew, jaki mógł się wydobyć z ust ludzkich, ale słabł coraz bardziej. "Alleluja" – zabrzmiało przeciągle i głucho; przerwał je przytłumiony krzyk, gdy McDowell opróżniony worek
torbieli jednym cięciem oddzielił od macicy i, skąpany w pocie, chwytając oddech, upuścił go na stół. Także ten worek zważono później; ważył przeszło siedem funtów. McDowell nasłuchiwał z takim napięciem każdej zmiany w przepełnionym bólem śpiewie, że nie zauważył zbliżającej się wrzawy. Dopiero gdy na chwilę zwrócił spojrzenie na okno, ujrzał nadciągający groźny tłum. Okrzyki były tak silne, że można je było rozróżnić nawet w pokoju: „Wyciągnąć go z domu! Ratujcie Jane Crawford!” Zlały się w chór. McDowell, z zakrwawionymi rękami wewnątrz rany spojrzał w twarz Jamesa. Przed domem już zatrzymali się pierwsi mężczyźni i kobiety. Wargi Jane Crawford zbielały. To co wydobywało się z jej gardła, było już tylko karykaturą– śpiewu; z zewnątrz można to było wziąć za skargę i protest umierającej, ale McDowell słyszał w tym coś innego. Każdy dźwięk, przepełniony nawet największą udręką, dla niego był oznaką, że Jane Crawford żyje. „Wyprowadźcie go – dochodziły z zewnątrz wrzaski wyprowadźcie go, zanim ją zamorduje...” McDowell wepchnął wnętrzności z powrotem w ziejącą jamę brzuszną. Z pomocą Jamesa przewrócił otwarty tułów na bok by krew, która rozlała się po jamie brzusznej, spłynęła na podłogę. Gdy to czynił, śpiew zamilkł. Łomotano w drzwi domu. Dwóch ludzi wspięło się na drzewo tuż pod oknem i spuściło sznur, zakończony pętlą. „Wyjdź, doktorze – wrzeszczał jeden – byśmy cię mogli powiesić”. James przyłożył ucho do piersi Jane Crawford, rękami namacał puls. Tymczasem jej usta znowu się otwarły, raz jeszcze próbowała w bełkotliwych słowach psalmu położyć kres swej męce. McDowell ściągnął razem płaszczyzny cięcia pokrywy brzusznej: James przytrzymywał je gdy zszywał płaty mięśni. Łomotanie do drzwi nasiliło się. McDowell usłyszał głos szeryfa, głośno wołającego na ulicy: – Ludzie, uspokójcie się. Zobaczę, co się wewnątrz dzieje. Przepuśćcie mnie. przepuśćcie mnie... W tej samej chwili po raz drugi umilkł śpiew Jane Crawford. Zrozpaczony James pochylił głowę do jej piersi, nasłuchując, ale było to tylko omdlenie, które jej głos zmusiło do milczenia. Oddychała. Za sobą usłyszał McDowell skrzypnięcie drzwi. Przyspieszył szycie, dolną część rany pozostawił otwartą, by można było kontrolować nici
wiązadła także podczas gojenia. Odwrócił zniekształconą z wysiłku twarz i ujrzał Sarę. Opierała się o drzwi. Szeryf chce wejść – powiedziała. – Powstrzymaj go – wystękał powstrzymaj, jak długo możesz. Nałożyli plaster, a na to opatrunek. Rozwiązali węzły sznurów, które w czasie operacji rozluźniły się. Jeszcze nie skończyli, gdy pchnięto drzwi i zjawił się szeryf. Operacja trwała dwadzieścia pięć minut. Szeryf zatrzymał się, a na ulicy zapanowała cisza, jak przed burzą. Osłupiał na widok omdlałej, szmat przesiąkniętych krwią, skrwawionych rąk i kałuży krwi na podłodze. – A więc zamordował ją pan – powiedział ledwo panując nad głosem. McDowell musiał się oprzeć o stół operacyjny, ale stał prosto. – Operowaliśmy ją – odparł – usunęliśmy guz z jej ciała i ona żyje... Szeryf rozejrzał się niezdecydowanie. Potem przystąpił do stołu i nachylił się nad operowaną. Słyszał jej cichy oddech; ciarki go przeszły, gdy popatrzył na opróżniony worek torbieli. Potem wyprostował się i z pobladłą twarzą ruszył ku drzwiom. – Dok – powiedział, jakby wycofując się z zakłopotaniem. – Tak sobie zaraz pomyślałem. Głupcy chcieli pana naprawdę powiesić, ale ja im powiem, ja im to od razu mówiłem... Wyszedł szybko. McDowell i James, wciąż jeszcze wsparci o stół, słyszeli jego grzmiący bas: – Zabierajcie się, zabierajcie. Zoperował ją prawidłowo i ona żyje. Przez chwilę panowała cisza. Wszyscy milczeli, zaskoczeni. – Powtarzam wam, ona żyje – grzmiał szeryf – a teraz zmiatajcie do domów i nie zapominajcie, że to Boże Narodzenie. Znowu zapanowała cisza. A potem McDowell i James ujrzeli, jak chłopcy, którzy wspięli się na drzewo, by zawiesić na nim stryczek, spuścili sznur i milcząco zsunęli się na ziemię. McDowell nigdy nie zapomniał owej jazdy przez pustkowie między 15 i 17 grudnia 1809 roku; tym bardziej nie mógł zapomnieć pięciu dni po udanej operacji. Miały one rozstrzygnąć o tym, czy rozcięcie ciała żywego człowieka było rzeczywistym sukcesem, czy też otwarto tylko szerzej bramę dla pewnej śmierci, podejmując ryzyko ropnego zapalenia. McDowell czekał, obserwował Jane Crawford zmęczonymi w wyniku bezsennych nocy oczyma. Czekał na pierwsze objawy gorączki, na zaczerwienienie rany. na okropny szary nalot i woń gnijącego ciała. Czekał dwa, trzy, cztery, pięć dni, lecz nie zauważył żadnych groźnych oznak. Wahał się, czy uwierzyć w coś, co wydawało się niewiarygodne. Podsycał
swą nieufność i zwątpienie, by uzbroić się przeciwko strasznemu rozczarowaniu, które być może miało nadejść i które oznaczałoby ruinę wszystkich jego wysiłków i nadziei. Piątego dnia jednak niespodziewanie zastał Jane Crawford chodzącą po pokoju. Zajęta była poprawianiem pościeli. Z trudem skłonił ją, by się znowu położyła. Leżała tak jeszcze spokojnie dwadzieścia dni, aż wreszcie szwy dały się lekko wyjąć i stało się jasne, że wewnętrzna rana po wycięciu torbieli zasklepiła się. Rana na brzuchu była też już zagojona i Jane nie musiała już być przykuta do łóżka w domu McDowella; siadła więc na konia i samotnie – pani Baker dawno już wróciła do domu – puściła się w powrotną drogę do swej odległej o sześćdziesiąt mil osady nad błękitnym źródłem. W rok po tej operacji Crawfordowie sprzedali swą chatę i przenieśli się gdzie indziej. W roku 1830 w Jefferson County w stanie Indiana Tom zginął przy karczowaniu lasu. Jane Crawford przeżyła go o dwanaście lat. W marcu 1842 roku, trzydzieści trzy lata po operacji, zmarła w domu jednego ze swych synów w Graysville w wieku 78 lat. Jakkolwiek McDowell mógł wyraźnie zdawać sobie sprawę, że wdarcie się do jamy brzusznej człowieka oznaczało pokonanie bariery, przed którą zatrzymali się w bezsilnej trwodze wielcy chirurgowie, to jednak zrazu mało myślał o tym, by ów sukces zakomunikować słynnym lekarzom swej epoki. Był praktykiem, a nie literatem. Wykonywał nadal swą wielką praktykę, nadal jeździł konno po lasach, aż w cztery lata później, w roku 1813, wezwano go do jakiejś ubogiej Murzynki, niewolnicy, która również cierpiała na guza jajników. Wahał się wprawdzie przez parę tygodni, ponieważ guz wydawał się twardy i nieruchomy, mógł być więc złośliwy. Zaordynował rtęć, środek równie nieskuteczny, co chętnie stosowany w owych czasach. Potem jednak zdecydował się na operację. I ta się udała. Jednak dopiero w roku 1816, gdy po raz trzeci przeprowadził podobną operację, też z pomyślnym wynikiem, Sara zdołała go namówić, by ujął znienawidzone pióro, do którego nie nawykł, i napisał sprawozdanie ze swych operacji. Posłał je swemu profesorowi z Edynburga. Johnowi Bellowi, i drowi Physickowi. „ojcu amerykańskiej chirurgii”, wreszcie drowi Thomasowi C. Jamesowi, profesorowi położnictwa w Filadelfii. Z Edynburga nie było żadnego odzewu, bo nad drem Bellem wisiała już śmierć. Jego zastępca, John Lizars, przejrzał rękopis, by w sześć lat później opublikować go jako część własnej pracy. Nie odpowiedział także dr Physick. jedynie Thomas C. James opublikował opis McDowella w „The Eclectic Reportery”;
w ciągu trzech lat doczekał się repliki dwu profesorów chirurgii, którzy nie bez pychy stwierdzili, że takie opisy należy publikować tylko po to, by wszyscy raz na zawsze pożegnali się z myślą, że mogą kiedykolwiek stać się użyteczne. Gdy McDowell czytał obydwa listy, miał za sobą następne dwie operacje, z tych znowu jedną pomyślną. Po drugiej operacji – cysty dermoidalnej – ropne zapalenie zniweczyło wysiłki. Cztery z pięciu operacji udały się i McDowell pytał sam siebie, jak wysoki był procent wyleczeń po operacjach, które chirurgowie jego epoki uważali za pożyteczne i możliwe do wykonania: amputacjach, operacjach przepukliny i kamieni, przecięciach fistuły, usunięciach katarakty i trepanacjach uszkodzonej czaszki. Czy w wyniku tych operacji nie umierało – szczególnie w wielkich szpitalach – siedem, osiem czy dziewięć osób na dziesięć? Jak więc można w jego wypadku – po czterech pomyślnych operacjach – nadal twierdzić, że rozcięcie brzucha dla usunięcia torbieli jajników zawsze musi być śmiertelne i wobec tego należy go poniechać’? Efraim McDowell raz jeszcze chwycił za pióro i dał wyraz swemu zdumieniu, zdumieniu prostego człowieka. Napisał, że teraz w każdym razie wie, iż operacji takich jak jego mogą się podjąć wyłącznie chirurgowie odważni, z poczuciem odpowiedzialności, zdolni do własnego sądu, i że, na szczęście dla pacjentów, pozostaną one niezrozumiałe dla rzemieślników i potakiwaczy, którzy nie są w stanie wyobrazić sobie niczego ponad to, co mówią podręczniki i autorytety. Po tym ostatecznie zaległa wokół niego cisza. Wprawdzie otrzymał tytuł doktora honoris causa Uniwersytetu Maryland, ale jeszcze przez wiele dziesięcioleci co do torbieli jajników i ich chirurgii panowały niepodzielnie konserwatywne poglądy autorytetów, pozostawiające "naturze" niezliczone rzesze kobiet. Zbyt jeszcze odległy był moment opanowania bólów operacyjnych, odkrycia przyczyn zapalenia i ropienia oraz zapobiegania im. Tylko niewielu posiadało jego zdecydowanie i jego odwagę, tylko niewielu jego „zachodni” brak uprzedzeń. Przede wszystkim jednak nikt jeszcze nie mógł zrozumieć, dlaczego jego operacje były udane. Nikt nie domyślał się, że dziewicze pustkowie, naturalna odporność jego pacjentów, przede wszystkim jednak niezwykła w tych czasach czystość, jaką utrzymywała w domu Sara, były wielkimi sprzymierzeńcami McDowella. Wyprzedził on swoją epokę dzięki temu, że swoją odwagę nieświadomie połączył z korzystnymi okolicznościami, a życie ubiegło mu z dala od brudnych szpitalnych sal. W sumie McDowell wykonał
trzynaście operacji torbieli jajników, z tego osiem z wynikiem pomyślnym. Gdy wycofywał się z praktyki, nie wiedział o tym, że znalazł trzech następców: Natana i Albana Smithów oraz Dawida Rogersa; każdy z nich miał na swym koncie po jednej udanej operacji. I oni pracowali w izolacji Nowego Świata. Znużony walką z ludzką zawiścią, McDowell wycofał się i osiadł na plantacji, wiodąc żywot posiadacza ziemskiego na Południu, aż zmarł na chorobę, którą – jak to ustalono później – mogło uleczyć tylko otwarcie jamy brzusznej i która trochę ponad pół wieku później była już uleczalna. W czerwcu 1830 roku McDowell szedł przez swój ogród. Jadł owoce z krzewów i cieszył się słońcem, gdy nagle naszły go tak gwałtowne bóle brzucha, że z trudem dowlókł się do łóżka. Jego służący wezwał najbliższego lekarza. Ten uznał, że półprzytomny pacjent cierpi na zapalenie żołądka, i zastosował odpowiednią do tej diagnozy terapię. Efraim McDowell jednak – można to przyjąć za prawie pewne – cierpiał na zapalenie wyrostka robaczkowego, dziś zwane zapaleniem ślepej kiszki, czyli appendicitis. W tym czasie żaden lekarz nie znał natury tego schorzenia. Na skutek niewiedzy źle leczony, podzielił McDowell fatalny w przeważającej ilości wypadków los podobnych mu setek tysięcy chorych owej epoki: pęknięcie ropnego wyrostka robaczkowego! Zmarł na zapalenie otrzewnej. Umierał w samotności pioniera, który dzięki przypadkowi i własnej zręczności wyprzedził swoją epokę i ukazał wyraźnie, jak ciasny był zakres chirurgicznej myśli, wiedzy i praktyki. W rzeczywistości był symbolem prehistorii chirurgu – najbardziej wyrazistym i przejmującym, jaki znam. Jane Crawford zaś była ucieleśnieniem ówczesnego pacjenta, dla którego najstraszniejszy ból był czymś nieuniknionym, a każda operacja przygodą na śmierć i życie.
WARREN Gdy McDowell był dla mnie wzorem w młodości, w latach studiów został nim John Collins Warren. Uczynił go nim mój ojciec na długo przedtem, zanim w roku 1843 po raz pierwszy przekroczyłem progi Harvard Medical School w Bostonie. Dla niego, którego zawsze ciągnęło do Bostonu, był Warren dokładnym wizerunkiem tego, czym sam pragnął zostać: profesorem chirurgii. Nie żeby ojciec odczuwał niezadowolenie z dorobku swego życia. Jego podróże jako wędrownego operatora przepukliny i przetoki, wzdłuż i wszerz Stanów Zjednoczonych, od Nowej Anglii aż po najdalsze Południe, stanowiły pasmo interesujących przeżyć, w których w latach późniejszych uczestniczyłem, ale ojciec mój nie był prawdziwym lekarzem jak Warren, był człowiekiem, który swego specjalistycznego rzemiosła wyuczył się u szkockiego imigranta i nigdy nie przezwyciężył poczucia niższości i pragnienia zostania prawdziwym lekarzem i chirurgiem. Pracą swą zdobył majątek i uznanie, szczególnie w „konnych stanach” Środkowego Zachodu i Południa, gdzie przepukliny i przetoki jelitowe zdarzały się bardzo często, ale cierń kompleksu niższości – tak bardzo nieamerykańskiego – tkwił w jego duszy przez całe życie i skłonił go do usiłowań, by przynajmniej ze mnie, swego syna, zrobić lekarza, ba, możliwie tak słynnego profesora chirurgii, jakim w Bostonie był Warren. Ojciec opowiadał często – przy takich samych płonących kominkach, takich samych ogniskach obozowych, przy jakich w opowieściach McDowell stał się dla mnie niezapomnianą postacią – o słynnej operacji przetoki, dokonanej w roku 1686 na Ludwiku XIV, francuskim „Królu Słońce”. Od tej niezapomnianej operacji minęło wówczas sto pięćdziesiąt lat. Z dzisiejszego punktu widzenia jej historia stanowiła tylko dowód, że te sto pięćdziesiąt lat między epoką „Króla Słońce” a czasami mojej własnej młodości nie przyniosło właściwie żadnego postępu w chirurgii. Mój ojciec bowiem operował przetokę jelitową dokładnie tak samo, jak Francuz Felix zoperował swego króla. „Król Słońce” – mimo iż na skutek karbunkułu czy też stłuczenia powstałego w czasie jazdy konno cierpiał na nienaturalne połączenie między odbytnicą a skórą pośladka – przez rok wzdragał się przed operacją. Na sobie i na swych poddanych kazał wypróbować niezliczone ilości maści i mikstur. Wszystkie usiłowania spełzły na niczym wobec