Jurgen Thorwald
TRIUMF CHIRURGÓW
Według zapisków mojego dziadka chirurga H.St.Hartmanna
Narkoza, antyseptyka i aseptyka stworzyły mocne podwaliny dla rozwoju
chirurgii. Z chwilą ich wprowadzenia, a były to lata osiemdziesiąte XIX
wieku, gdy ustąpił odwieczny lęk przed zakażeniem, otworzyła się dla
chirurgów droga operacyjnego leczenia poszczególnych narządów i układów.
Rozpoczęła się walka o usunięcie „białychplam” z mapy organizmu
człowieka. Nie tknięte do tej pory narządy, a więc wątroba serce płuca
tarczyca czy pełne tajemnic obszary mózgowia, rdzenia kręgowego i nerwów
obwodowych, kole/no otwierały przed skalpelem zamknięte dotąd wrota Dla
chirurgów ze wszystkich części świata było to wezwanie do
rozpoczęciaponadnarodowy eh zmagań na arenie ich działalności.
Politycy i historycy uczą nas o mocarstwach światowych, utworzonych
przez potęgi militarne i gospodarcze, a reprezentowanych przez dyplomatów,
żołnierzy i magnatów finansowych Stwierdzam, że istnieje także inny typ
mocarstwa. Mocarstwo to powstało w walce o ludzkie życie, a
reprezentowane ;est przez lekarzy Stanowi ono część bardziej jeszcze
rozległego państwa, Państwa Nauki, które jako pierwsze wyszło poza
wytyczone granice polityczne i objęło wszystkie kontynenty. Nazywam je
„Imperium Chirurgów”.
Sir d’Arcy Power
OD AUTORA
Pierwszy tom tego opracowania ukazał się przed dwoma laty. Nosił on
tytuł Stulecie Chirurgów i przedstawiał decydujące etapy pionierskiego
okresu chirurgii widziane oczami człowieka współczesnego. Mottem były
słowa francuskiego chirurga Bertranda Gosset: „Historia chirurgii jest
historią ostatnich stu lat. Rozpoczyna się ona w roku 1846 odkryciem
narkozy, która stworzyła możliwość bezbolesnych operacji. Wszystko, co było
przedtem, jest tylko nocą niewiedzy, cierpienia i bezowocnego macania w
ciemności. «Historia stu lat» przedstawia najbardziej przerażającą
panoramę, jaką zna ludzkość”.
Zdania te znalazłem w bogatej spuściżnie mego dziada po kądzieli
pochodzenia niemiecko-amerykańskiego, Henry Stevena Hartmanna,
podróżnika i namiętnego historyka medycyny. Były one kilkakrotnie
podkreślone, tak jakby mój dziad chciał zaznaczyć, jakie im przypisuje
znaczenie. Przypuszczam, że gdyby mógł przeczytać motto poprzedzające
niniejszy drugi tom pt. Triumf Chirurgów, wrażenie jego byłoby równie
silne. Zdania te znalazłem przed czterema laty w pewnym angielskim
czasopiśmie w Baltimore, i tym razem ja podkreśliłem je kilkakrotnie.
Wydawało mi się, że zawierają one wszystko to, co potrzebne jest do
podkreślenia ram, treści i tytułu niniejszej książki. Mówią one o tym, że
historia chirurgii kontynuowana tu będzie od momentu wprowadzenia
narkozy i aseptyki, od chwili, gdy rozpoczęła się trwająca dziesiątki lat
prawdziwie ponadnarodowa walka o chirurgiczne leczenie poszczególnych
narządów i układów. Walka, która doprowadziła w końcu do imponującego
rozwoju nowoczesnej chirurgii.
Szesnastego października 1846 roku student medycyny – Henry Steven
Hartmann – był świadkiem, jak w Massachusetts General Hospital w
Bostonie dokonano odkrycia rewelacyjnego środka uwalniającego chorego
od bólu. Zastosowano bowiem narkozę, którą Gosset określa jako punkt
zwrotny w historii chirurgii.
Hartmann był naocznym świadkiem rewolucjonizującego wydarzenia,
dzięki któremu chirurgia opuściła tysiące lat trwające skostniałe pole
działania, ograniczone wszechmocną potęgą bólu zadawanego przy operacji
do zaledwie kilku koniecznych zabiegów.
Dwa dziesięciolecia później byl on świadkiem drugiego fundamentalnego
odkrycia: narodzin antyseptyki, a następnie aseptyki, które w dużym stopniu
wyeliminowały niebezpieczne zakażenia przyranne, grożące dotąd każdej
większej ranie operacyjnej. Zakażenia te wydawały się chirurgom przeszkodą
nie do przezwyciężenia. Teraz droga dla chirurgii była otwarta.
Przekroczona została granica nieznanego, wielkiego kraju, czekającego na
swoich pionierów-chirurgów. Podobnie jak wielcy podróżnicy przyczynili się
do poznania białych plam na mapie naszej ziemi, tak też chirurgom
zawdzięcza się wyjaśnienie powstawania wielu zmian chorobowych w ustroju
człowieka.
Treść pierwszego tomu niniejszego opracowania opiera się na
pozostawionych w rękopisie wspomnieniach i zbiorach mojego dziadka, dla
którego obecność przy pierwszej narkozie w Bostonie była tak wielkim
przeżyciem, że postanowił on osobiście śledzić dalszy rozwój chirurgii.
Dużym ułatwieniem w realizacji tegoż postanowienia będzie znajomość
trzech języków: angielskiego, niemieckiego i francuskiego, zdobyta tuż we
wczesnym dzieciństwie. Również w dzieciństwie jego wcześnie zmarła matka
potrafiła rozbudzić w nim zainteresowanie historią. Matce też zawdzięcza dar
gawędziarstwa oraz zamiłowanie do kolekcjonowania wszelkiego rodzaju
pamiątek, co przyczyniło się do zgromadzenia olbrzymiego zbioru
bibliotecznego i niezliczonej ilości notatek ze spotkań z wybitnymi
chirurgami-pionierami, „odkrywcami białych plam”. Po ojcu – Williamie
Hartmannie – który będąc specjalistą od leczenia przetok i przepuklin,
praktykował w pierwszej połowie dziewiętnastego wieku, wędrując z ruchomą
apteką przez prawie wszystkie stany Ameryki, odziedziczył niezaspokojoną
pasję podróżniczą. Staje się to realne, ponieważ jego ojciec i wcześnie zmarły
stryj, który wzbogacił się przy budowie kolei, pozostawili mu majątek,
pozwalający na rezygnację z praktyki lekarskiej i urządzenie sobie życia
historyka podróżującego śladami pionierów chirurgii. Bez trosk finansowych
mógł więc podejmować liczne podróże po Ameryce, Europie, Rosji, Afryce, a
nawet po Dalekim Wschodzie. Odwiedził prawie wszystkich chirurgów i
naukowców, których nazwiska, dzięki postępowym zdobyczom, znane są w
historii chirurgii i medycyny. Poszukiwał i czynił spostrzeżenia w prawie
wszystkich dużych ośrodkach naukowych, bibliotekach i muzeach
medycznych świata. Każda wiadomość o nowym odkryciu, o nowej, po raz
pierwszy wykonanej, odważnej operacji ciągnęła go aż do późnej starości
wszędzie tam, gdzie działo się coś nowego, ido ludzi, którzy te nowości
tworzyli.
Gdy w roku 1922, mając za sobą długie i ciekawe życie, przeszedłszy pięć
operacji, umierał w Szwajcarii na atak serca, był światowej sławy
historykiem medycyny, człowiekiem, który żył w pionierskim okresie rozwoju
nowoczesnej chirurgii i utrwalił ten okres w swych interesujących zbiorach.
Henry Steven Hartmann w kwiecie wieku był typowym dzieckiem
ówczesnej Ameryki, lubiącym żyć realiami i korzystać z życia. Rozwój
chirurgii powitał z młodzieńczym entuzjazmem sądząc, że samo odkrycie
narkozy otworzy dla chirurgii nowy wiek. Późniejsze przekonanie, że na tym
się nie kończy, że istnieją inne przeszkody na drodze chirurgii, przede
wszystkim straszliwe zakażenia przyranne w brudnych szpitalach,
wstrząsnęło nim i pozbawiło go złudzeń, ale nie zburzyło jego wiary w
postęp. Odzyskał ją znowu, gdy wreszcie poznano, jak można zwalczyć
zakażenie ran. Porwała go fala entuzjazmu, że dla chirurgów wszystko jest
możliwe, że nie będzie chorób, których nie potrafiliby opanować, ani chorego
narządu, którego nie potrafiliby usunąć. Ów entuzjazm gnał go po świecie i
sprawiał, że na wszystko, co widział, spoglądał oczami pełnymi wiary w
postęp. Los nie szczędził mu ciężkich doświadczeń. Osobiste nieszczęścia w
późniejszym okresie pozwoliły mu poznać granice możliwości chirurgów.
Doszedł też do właściwej oceny możliwości i niemożliwości, marzeń i
rzeczywistości.
Henry Steven Hartmann zapisał swoje archiwum i szkice temu z
potomstwa, kto wykaże kiedyś jak on głębokie zainteresowanie medycyną i jej
historią. Żadne jednak z jego dzieci nie objawiało takich zainteresowań.
Dopiero ja, jeden z jego wnuków, dwanaście lat po jego śmierci zacząłem
studiować medycynę, a następnie zająłem się jej historią. W ten sposób
stałem się przypadkowym spadkobiercą, lecz skarb, który wpadł mi w ręce,
byl pod względem historycznym niekompletny, nie mówiąc już o jego stronie
literackiej. Dopiero przeżycia drugiej wojny światowej skłoniły mnie do
opracowania kilku dramatycznych obrazów jego epoki. Jego niezwykłe szkice
pobudziły mnie do przedstawienia obszernego życiorysu Henry Stevena
Hartmanna i równoczesnego zobrazowania pionierskiego okresu
nowoczesnej chirurgii. Praca ta wprowadziła mnie w historię chirurgii
opartą nie tylko na faktach lekarskich. Uzupełniając odziedziczone
dokumenty, musiałem wniknąć w klimat tego wieku, charakter, styl życia,
zwyczaje, prywatne sprawy, a także we wszystkie zapisane kiedyś wypowiedzi
i rozmowy występujących osób. Musiałem to wszystko poznać przynajmniej
tak, jak znal te sprawy Henry Steven Hartmann. Całymi latami szukałem
dowodów potwierdzających niezwykle notatki mego dziadka, co do których
miałem podejrzenie, że gawędziarz Henry Steren Hartmann wziął górę nad
kronikarzem. Źródła podane na końcu pierwszego tomu ^Stulecie
Chirurgów;, jak również w niniejszym drugim tomie wskazują, że mówił on
prawdę. Osobnym zagadnieniem było włączenie lub pominięcie tych
rozdziałów, w których Hartmann poświęcił zbyt wiele uwagi sprawom mniej
ważnym. I lak na przykład w rozdziale poświęconym chirurgii krtani
świadomie przyjąłem koncepcję Hartmanna, narażając się na opinię dworów
książęcych, że jest to uleganie popularnym pogłoskom. Materiał Hartmanna,
przede wszystkim przez wprowadzenie Semona, wydal mi się pod wieloma
względami wystarczająco nowy i ważny.
W ten sposób w ciągu wielu lat pracy powstała historia życia mego
dziada, częściowo z jego własnych zapisków, częściowo przeze mnie
uzupełnionych i poszerzonych na podstawie badań źródłowych. Mam
nadzieję, że ten drugi tom, który niniejszym przedstawiam, uzupełni obraz
nieprzemijającego okresu pionierskiego i w pewnym stopniu podkreśli
znaczenie chirurgii, którą Sir D’Arcy Power we wzruszających słowach
nazywa ,,Imperium Chirurgów”.
BIAŁE PLAMY
MAŁPY DOKTORA DAYIDA FERRIERA
We wtorek 2 sierpnia 1881 roku znalazłem się po raz trzydziesty czy
czterdziesty w moim życiu w Londynie. Było to wieczorem, w przeddzień
otwarcia w St. James Hall trzeciego Międzynarodowego Kongresu Lekarzy.
Trzy tysiące lekarzy z wszystkich krajów świata, z licznymi sławami na
czele, zjechało się już do Londynu, gdy późnym wieczorem wjechałem od
Picadilly na Berkeley Street i zatrzymałem się przed hotelem St. James. Już
na dworcu zauważyłem Virchowa, Langenbecka i Roberta Kocha z Berlina,
Pasteura z Paryża, Rauchfussa i Kolomnina z Petersburga. Henry Bigelowa z
Bostonu oraz Williama Keena z Filadelfii. Stanowili oni jedynie małą grupę
pośród wielkiej liczby tych, którzy jako śmietanka ówczesnego świata
lekarskiego przybyli do stolicy Anglii na kongres. Dla mnie stal się on
początkiem drugiej wielkiej epoki w historii chirurgii.
Trudno dziś dokładnie ustalić, kiedy rozpoczęła się ta nowa epoka
wypełniona walką i odkryciami, klęskami i triumfami. Bezbolesne
operowanie (dzięki narkozie wprowadzonej w latach pięćdziesiątych XIX
wieku) i zwalczanie zakażenia ran (przez antyseptykę i aseptykę
wprowadzoną w latach osiemdziesiątych) wyzwoliło chirurgię z kleszczy,
ograniczających ją jeszcze w pierwszej połowie ubiegłego wieku i
skazujących na okrutną i morderczą działalność, która sprowadzała się do
kilku zewnętrznych zabiegów. Osiągnięcia te stworzyły przesłanki dla nowej
epoki, w której chirurgia przy zastosowaniu osiągniętych zdobyczy
technicznych zmierzała do ogarnięcia całego ustroju człowieka. Żaden
określony rok nie oddzielał starej epoki od nowej. Jeden niepostrzeżenie
przechodził w drugi. Pojedynczy odważni, a raczej zrozpaczeni chirurdzy
starali się, jeszcze przed rozpowszechnieniem narkozy i antyseptyki,
wtargnąć do jamy brzusznej, klatki piersiowej i do wnętrza czaszki w celu
usunięcia zmian chorobowych na narządach, uchodzących przez całe
tysiąclecia za nietykalne. Czasem sprzyjało im szczęście, czasem nie.
Sukcesy były wyjątkiem i pozostawały przywilejem niewielu szczęśliwych
operatorów. Ustalenie ogólnie przyjętej daty punktu zwrotnego między starą i
nową epoką jest trudne, wybieram więc chwilę, która dla mnie samego stała
się tym punktem.
Często stawiam sobie dziś pytanie, dlaczego ten kongres wyrył się tak w
mojej pamięci. Pytanie to wydaje się tym bardziej usprawiedliwione, że nie
było żadnego chirurgicznego wydarzenia, które wyróżniłoby ten kongres.
Punktem kulminacyjnym był triumf pewnej nauki pomocniczej, otwierającej
chirurgii drogę do mózgu – najciekawszego narządu ludzkiego ciała.
Prawdopodobnie wiązało się to z fascynacją, która jeszcze dziś promienieje z
mózgu człowieka. Wówczas była ona tak niezwykła, że sama myśl o zabiegu
na mózgu przyspieszała akcję serca i zapierała oddech. Chodziło o
najbardziej, tak wtedy jak i pod wieloma względami dziś jeszcze, tajemniczą
część naszej cielesnej powłoki – to niezgłębione i nietykalne centrum czucia,
myślenia, działania, a może i duszy. Właśnie dlatego uznałem to wydarzenie,
ukazujące przodującym chirurgom drogę do zgłębienia tajemnic mózgu, za
początek nowej epoki, która jest przedmiotem tej książki.
Hotel St. James, w którym zatrzymałem się na czas kongresu, nie należał
z pewnością do najwytworniejszych, jakie Londyn mógł wówczas
zaoferować, jednakże fakt, że Charles Dickens często z niego korzystał,
dodawał temu domowi swoistego, trudnego do określenia uroku. W każdym
razie trudno go było porównywać z Carltonem lub Grand Hotelem. Na
kongres jednak zgłosiłem się bardzo późno. Wciąż zwlekałem i wahałem się.
Z jednej strony nęciła mnie bowiem jak zwykle chęć wzięcia udziału w tym
wspaniałym zjeździe, a z drugiej strony po śmierci mojej żony Zuzanny*
wiosną 1881 roku opanowało mnie rozgoryczenie i rezygnacja. Wybrałem
więc taki hotel, jaki w pośpiechu znalazłem.
* Zuzanna, pierwsza żona Henry Stevena Hartmanna umarła wiosną
1881 roku z powodu raka części odźwiernikowej żołądka. Krótko przedtem
Theodorowi Billrothowi udało się chirurgiczne usunięcie zajętego rakiem
odżwiernika żołądka. Hartmann udał się do Wiednia, by nakłonić Billrotha
do operowania swojej żony. Gdy powrócił, żona już nie żyła. Popełniła
samobójstwo, ponieważ nie wierzyła w ratunek, a poza tym chciała, by mąż
zachował w pamięci jej naturalny obraz, a nie osobę będącą w stanie
skrajnego wyniszczenia. Historia Zuzanny jest opisana w tomie Stulecie
Chirurgów, (przyp. tłum.)
Gdy stanąłem w nieco ponurym hallu hotelowym przed ascetycznym z
wyglądu, siwowłosym portierem, zażądałem jak zwykle w miastach, gdzie
odbywały się kongresy, listy gości hotelowych, szukając znanych nazwisk
lekarzy i chirurgów. Często przez przypadek spotykałem w ten sposób bardzo
ciekawych luań. A tego wieczoru w mieście, które w ciągu tygodnia miało
być miejscem spotkania wielu wybitnych ludzi, przypadek mógł odegrać
jeszcze znaczniejszą rolę. Przebiegłem oczyma cztery czy pięć nazwisk
francuskich i angielskich, które nic mi nie mówiły, aż wzrok mój zatrzymał
się na nazwisku: Friedrich Goltz, Strasburg.
Znając Londyn i odwiedzających go Niemców wiedziałem, że nigdy nie
zatrzymywali się w St. Jamesie. Preferowali „Keysers Royal” lub „Victoria
Embankment”, trochę dziwną budowlę z różnymi podziemnymi przejściami i
pokojami ze sztucznym oświetleniem, gdyż można tam było dostać
znakomite piwo. Zdziwiłem się więc nieco, znajdując w spisie gości hotelu
St. James nazwisko wybitnego profesora niemieckiego uniwersytetu.
Możliwe, że tak jak i ja znalazł się tu przypadkiem.
Przeglądając listę gości, przesuwałem palcami prawej ręki wzdłuż
poszczególnych nazwisk. Uważnie obserwujący mnie portier zauważył, że
palce zatrzymały się na nazwisku Goltza.
– To Niemiec – objaśnił nie pytany. – Dziwny człowiek, przepraszam... –
przerwał – ale to naprawdę bardzo dziwny człowiek. Podróżuje z chorym
psem i bardzo troskliwie się nim zajmuje...
– Z chorym psem...?– podchwyciłem.
– Tak – odpowiedział portier. – Transportuje go w swego rodzaju
przenośnej budzie. Jest to biedny mieszaniec ze zniekształconym łbem i
najsmutniejszymi psimi oczami, jakie kiedykolwiek w życiu widziałem.
Prawdopodobnie przejechał go wóz. Niestety profesor Goltz nic bliższego mi
o nim nie powiedział... Przepraszam – przerwał – że tak o tym psie
opowiadam, ale tak kocham zwierzęta...
– Czy ten pies jest w hotelu? – zapytałem. Portier przytaknął.
– A czy profesor Goltz też jest w hotelu? Portier spojrzał na mnie nieco
zdziwiony.
– Pan zdaje się zna tego pana? – powiedział, a gdy trochę ociągając się
skinąłem głową, dodał: – Profesor wyszedł przed półgodziną, a psa
pozostawił pod opieką służącego.
– Więc pies ma zniekształcony łeb?
– Tak. – Portier był jeszcze bardziej zdziwiony. – Wygląda tak, jakby nie
miał pewnej części łba. – Zawahał się. po czym spojrzał na mnie jakby
podejrzliwie i badawczo. – Proszę posłuchać – ciągnął dalej – czy profesor
Goltz jest może jednym z tych eksperymentatorów zajmujących się
wiwisekcją? – Zawahał się ponownie. – Wcześniej powinienem o tym
pomyśleć. Proszę mnie źle nie zrozumieć. My tu w Londynie jesteśmy
bardzo czuli na punkcie dręczenia zwierząt. W 1876 roku przeforsowaliśmy
w parlamencie ustawę, która zabrania nawet naukowcom dręczyć zwierzęta
dla swej przyjemności. Ja istotnie sądziłem, że pies tego Niemca jest chory, a
on nie chce się z nim rozstawać. – Nieufność w jego oczach wzrosła
wyraźnie. – Gdyby chodziło o jakieś biedne stworzenie, które dręczy się pod
pozorem względów naukowych, nasze towarzystwo dla obrony zwierząt
przed wiwisekcją...
– O tym nie może być mowy – wtrąciłem szybko. – Zresztą sam jestem
lekarzem... Twarz portiera przybrała nieco fanatyczny wyraz. Wydawało mi
się, że coś się w nim otworzyło.
– Przepraszam pana, sir – rzekł – nie chciałbym oczywiście dotknąć pana
jako lekarza. Niektórzy lekarze są jednak sadystami w stosunku do żywych
zwierząt. Cały nasz kraj oburza się na myśl, że nasze zwierzęta domowe
mogą się znaleźć w rękach takich naukowców. Nie udało nam się dotychczas
nakłonić ani królowej, ani parlamentu do całkowitego zakazu wszelkich
eksperymentów na żywych zwierzętach. Wciąż jeszcze uważa się, że jest to
pewnego rodzaju konieczność. W naszym prawodawstwie są luki, ale my je
usuniemy. Przed czterema tygodniami mieliśmy zebranie w siedzibie
ministra sprawiedliwości przy Sussex Sąuare. Byli obecni kardynał Manning,
lady Bunbury i lady Mound Tempie. Zażądaliśmy ostatecznego zakazu
wszelkich wiwisekcji. Jestem bowiem członkiem tego bardzo cenionego
stowarzyszenia...
– Wątpię – przerwał mu w tej chwili niski głos – czy tego pana interesuje
pańska przynależność do stowarzyszenia opieki nad zwierzętami. – Głos
należał do któregoś z kierowników hotelu, który wyszedł z pomieszczenia
obok.
– Przepraszam – mruknął speszony portier. – Przekona się pan, że jest to
sprawa obchodząca cały kraj. Proszę o wybaczenie. Nie chciałem pana w
żadnym wypadku...
– Nie szkodzi – powiedziałem, wciąż myśląc o nazwisku Goltza. – Jestem
bardzo zmęczony. Mogę zobaczyć swój pokój?
– Bardzo proszę – odrzekł portier. – Pański pokój znajduje się zresztą...
Przerwał, przypuszczam jednak, iż chciał mi powiedzieć, że pokój Goltza
znajduje się blisko mego.
Pokój był równie ponury jak hall. Światło elektryczne było wówczas
tylko w większych hotelach. Stojąca na stole lampa naftowa dawała żółtawe,
niezbyt dobre światło. Niezdecydowany, jak spędzić wieczór, zajęty myślami
o Goltzu i o tym, co mi powiedział portier, położyłem się w ubraniu na łóżku.
Podróż przez Atlantyk istotnie była wyczerpująca. W chwili kiedy
wyciągnąłem swe zmęczone kości, wydało mi się, że słyszę z pewnego
oddalenia ciche wycie psa. Było ledwie słyszalne i zaraz ucichło. Niechcący
zacząłem się wsłuchiwać w odgłosy obcego hotelu. Na razie było cicho.
Byłem jednak przekonany, że to skowytał ten tajemniczy dla portiera pies.
Odgłosy te w połączeniu z usłyszanymi wiadomościami wzmogły moją
czujność, a zmęczenie do pewnego stopnia ustąpiło.
Wszystko co nastąpiło w najbliższych godzinach i dniach, pozostałoby
niezrozumiałe dla współczesnych mi ludzi, gdybym nie opowiedział
początku historii, która w moim wyobrażeniu uczyniła z Goltza postać
kluczową dla dalszego rozwoju chirurgii.
Goltz należał wówczas do światowej czołówki fizjologów zajmujących
się badaniem tajemnic mózgowia, które w owym czasie uchodziło za
zamknięty narząd, funkcjonujący pod wpływem jakichś wyższych bodźców.
Francuz Flourens w oparciu o doświadczenia na żabach doszedł do wniosku,
że funkcje mózgu rozłożone są równomiernie na cały narząd tak, że bez
szkody można usunąć większą jego cześć. Pozostała reszta wystarczy do
objęcia wszystkich funkcji zarówno duchowych, jak i cielesnych. Mimo że
już w starożytności lekarze greccy zauważyli, iż uszkodzenie czaszki i
procesy chorobowe po jednej stronie mózgu prowadzą do porażenia lub
drgawek po przeciwnej stronie ciała, to teoria Flourensa o jednakowej
ważności wszystkich części mózgu uchodziła prawie powszechnie za
dogmat.
W roku 1861 jeden z moich najlepszych przyjaciół, paryski chirurg i
antropolog Paul Broca, gorąco przeciwstawił się temu pewnikowi. W swoim
czasie Broca otworzył czaszkę zmarłej pacjentki, która kilka lat przed
śmiercią straciła mowę. W czasie sekcji znalazł w lewym przednim płacie
mózgu, pomiędzy drugim a trzecim zwojem czołowym, ostro odgraniczone
ognisko rozmiękania. Doszedł do wniosku, że w rozmiękającym drugim i
trzecim zwoju czołowym mózgu znajduje się u człowieka ośrodek
zawiadujący mową, a przede wszystkim tworzeniem słów. Przyjął więc, że
utrata mowy u jego pacjentki nastąpiła w wyniku schorzenia tego ośrodka. W
związku z tym postawił tezę, że mózg prawdopodobnie składa się z wielu
takich ośrodków, z których każdy reguluje określone czynności ciała, mięśni
i zmysłów.
Teza doktora Broki spotkała się z prawie jednomyślnym, a po części
nawet zaciekłym sprzeciwem. Jednakże kilka lat później młody lekarz
Hughlings Jackson, zatrudniony w bardzo skromnym jeszcze wówczas
Państwowym Szpitalu dla Porażonych i Epileptyków w Londynie, doszedł do
wniosków będących kontynuacją drogi podjętej przez doktora Brocę.
Jackson, z którym się w następnych latach zaprzyjaźniłem, nie był ani
chirurgiem, ani anatomem, tylko klinicystą. Dzięki nadzwyczajnej bystrości
umysłu udało mu się powiązać zewnętrznie widoczne objawy występujące u
chorych przebywających w National Hospital z nieznanymi procesami
chorobowymi w mózgu.
Kilka lat później Jackson poczynił nowe spostrzeżenia. Zaobserwował, że
u chorych z połowicznymi napadami drgawek występuje pewna
prawidłowość w ich przebiegu. Rozpoczynały się one w obrębie stopy i ręki i
przechodziły na nogę i ramię, jak gdyby w mózgu istniały odpowiednie
motoryczne ośrodki dla poszczególnych członków. Jackson postawił zatem
tezę, że w mózgu istnieją motoryczne ośrodki zawiadujące ruchami
poszczególnych mięśni.
Rok później, w roku 1871, zupełnie niespodziewanie nadeszła z Berlina
wiadomość o stwierdzeniu obecności takich ośrodków ruchowych w
mózgach psów. Autorami tej wiadomości byli dwaj młodzi lekarze berlińscy
Theodor Fritsch i Eduard Hitzig, późniejszy sławny neurolog. W czasie
wojny prusko-duńskiej Fritsch zauważył u żołnierza z poważną raną czaszki,
że dotykanie pewnych miejsc odsłoniętego mózgu wywołuje ściśle określone
drgawki w odpowiednich częściach ciała leżących po przeciwnej stronie. Dla
sprawdzenia swych spostrzeżeń na zwierzętach porozumiał się z Hitzigiem
pracującym w Instytucie Fizjologii w Berlinie. Ponieważ z uwagi na
sąsiedztwo zamku króla pruskiego przeprowadzenie tego rodzaju
eksperymentów w instytucie Hitziga było niemożliwe, przenieśli się do jego
mieszkania. Młoda żona Hitziga przeznaczyła swój stolik toaletowy
znajdujący się w sypialni na stół operacyjny, a w pokoju obok karmiła
operowane psy i opiekowała się nimi. Fritsch i Hitzig usuwali psom tak
wielkie części pokrywy czaszkowej, iż widoczny był duży obszar opony
mózgowej. Elektrodami o słabym napięciu dotykali kory mózgowej i
stwierdzili, że dotykanie określonych punktów wywołuje pewne określone
ruchy zawsze w przeciwnej, to znaczy w prawej lub lewej połowie ciała.
Nazwali te miejsca „ośrodkami motorycznymi”. Stwierdzili tak samo jak
Jackson, że owe ośrodki kierują ruchami wszystkich mięśni i że mózg w
żadnym wypadku nie jest narządem jednolitym, lecz stanowi sumę
uporządkowanych zespołów wielu ośrodków czynnościowych.
Wyniki tych doświadczeń wpłynęły na wielu, zwłaszcza młodych
fizjologów, a przede wszystkim na młodego lekarza Davida Ferriera z
Londynu, który w międzyczasie, podobnie jak Jackson, stał się przodującym
neurologiem przy National Hospital. Ferrier planowo rozbudował metodę
pobudzania elektrycznego w doświadczeniach na zwierzętach i ustalił
istnienie odrębnych ośrodków dla narządów ruchu i zmysłów. Po
uzupełnieniu metody „drażnienia elektrycznego” Ferrier, Fritsch i Hitzig
przeszli w końcu do usuwania zwierzętom pewnych części mózgu w celu
obserwowania występujących wskutek tego objawów porażenia
odpowiednich narządów ruchu i zmysłów.
Hitzig i Ferrier spotkali się ze zdecydowanym sprzeciwem starszych
fizjologów. Zwolennicy teorii Flourensa nie poddali się łatwo i wkrótce
potem przystąpili do doświadczeń. Wyniki tych doświadczeń były skrajnym
przeciwieństwem wyników Ferriera, to znaczy wykluczały istnienie
ośrodków czynnościowych.
Niekwestionowanym przywódcą przeciwników Ferriera i jego teorii
ośrodków czynnościowych stał się właśnie Friedrich Goltz – ten sam, z
którym mieszkałem teraz pod jednym dachem. Był to zapalony fizjolog, a z
tego, co o nim wiedziałem, wynikało, że jeszcze jako głodujący student w
swoim pokoju w Królewcu zaczął dociekać tajemnicy mózgu i układu
nerwowego. Całymi latami pozbawiał uśpione żaby mózgu po to, by
stwierdzić, jaki to będzie miało wpływ na ich zdolność do życia. Z wyników
obserwacji wyciągał wnioski dotyczące czynności mózgu i rdzenia
kręgowego.
W połowie lat siedemdziesiątych na odbywającym się w Hanowerze
kongresie fizjologów Goltz przedstawił doświadczenie, z którego wynikało,
że przejawy życia u żaby są kwestią odruchów. Wszystkie pozbawione
mózgu żaby siedziały apatyczne, niezdolne do jakiejkolwiek czy ności,
niezdolne nawet do odżywiania się, dopóki ich Goltz nie ruszał. Gdy tylko
dotykał ich w określonych miejscach – skakały, posuwały się, pływały lub
wydawały pewne dźwięki. Wiadomo oyło, że Goltz jest pionierem w tej
zupełnie nowej dziedzinie badań wegetatywnego układu nerwowego i
autonomicznej, kierowanej odruchami czynności serca. Goltz sprzeciwi! się
więc tezie Hitziga i Ferriera o ośrodkach funkcyjnych nie z bezmyślnego
uporu i wygodnictwa, jak to czynili pozostali fizjologowie, ale z
wewnętrznego przekonania i na podstawie własnych doświadczeń. Gdy
wkrótce po wystąpieniu Hitziga został profesorem w Strasburgu, zaczął się
zajmować doświadczeniami na mózgach psów. Wykonywał badania
polegające na usuwaniu swoim psom prawie całej kory mózgowej obu
półkul. Mimo to mógł pokazać różnym obserwatorom, że te „odmóżdżone
psy jedzą, skaczą, widzą i słyszą”. Dlatego on i jego zwolennicy mogli
skierować do Ferriera pytanie: Jak mogą istnieć ośrodki czynnościowe dla
wszystkich narządów, jeżeli te narządy i zmysły w widoczny sposób
funkcjonują bez tej części kory mózgowej, w której Ferrier rzekomo znalazł
ośrodki czynnościowe? Swoimi doświadczeniami Goltz podważył tezę, na
której Broca i ja chcieliśmy oprzeć ważne i decydujące dla nas przesłanki
uzasadniające celowość chirurgii mózgu. Davida Ferriera zaś, głównego
eksperta od umiejscawiania ośrodków czynnościowych, zmusił do obrony
swej tezy.
Tak przedstawiała się sytuacja tego wieczoru, gdy przypadek czy los
sprawił, że zdecydowany przeciwnik niespodziewanie znalazł się
bezpośrednio w moim sąsiedztwie. Sytuacja ta jeszcze dziś pozwala
zrozumieć podniecenie, jakie odczułem spojrzawszy na nazwisko Goltza, a
które jeszcze się wzmogło, gdy usłyszałem wycie jego psa.
Odsunąłem kołdrę i marznąc podszedłem do jednej z moich toreb
podróżnych.
Wyjąłem z niej program kongresu, który przestudiowałem jak dotąd tylko
pod kątem pokazów i referatów chirurgicznych.
Nie musiałem długo szukać. Po kilku stronach wzrok mój zatrzymał się
na programie tak zwanej sekcji fizjologicznej, dla której miejscem obrad była
sala Royal Institution przy Albemarle Street. W programie tej sekcji już w
pierwszym dniu obrad, to jest w czwartek 4 sierpnia o 10 rano – figurowało
nazwisko: Friedrich Goltz. Tytuł jego wykładu brzmiał: „Dyskusja nad
lokalizacją czynności życiowych w korze mózgowej”.
Narzuciłem na siebie bonżurkę, podszedłem do okna i otworzyłem je. W
powietrzu wisiała żółtawa, ciężka i wilgotna, jakby już jesienna mgła. Kiedy
śledziłem wzrokiem jej powoli opadający mętny tuman, zdałem sobie
sprawę, do jakiego stopnia w moim pragnieniu, aby chirurgia zajęła się
leczeniem chorób mózgu, identyfikowałem się z teorią Ferriera. Możliwość
zaś, że nauka ta po wielu za i przeciw w ostatnich latach otrzyma teraz
śmiertelny cios, podziałała na mnie jak jakiś nieznośnie przykry wstrząs. Co
mógłby Ferrier przeciwstawić takiemu Goltzowi, mającemu atut w postaci
pozbawionego mózgu psa, który mimo to żył, chodził, wył, skakał, widział i
słyszał?
W tym momencie znowu dało się słyszeć ciche skamlenie psa, tym razem
tak bliskie, iż wydało się, że dochodzi z sąsiedniego pokoju. Zaraz potem
rozjaśniło się okno znajdujące się kilka metrów ode mnie, w ścianie stojącej
pod kątem prostym do ściany mojego okna. Zasłony nie były zaciągnięte.
Ujrzałem mężczyznę, który z lampą w ręku wszedł do pokoju i postawił ją na
stole. Następnie pochylił się i wtedy zobaczyłem, jak unosi wieko jakiejś
skrzyni. Ze skrzyni wynurzył się pysk psa. który wydawał na pół skamlące,
na pół radosne dźwięki, a pogłaskany przez mężczyznę zamilkł. Człowiekiem
tym nie był Goltz. Był to na pewno jego służący.
Po chwili ukazał się cały łeb i przód psa. Mimo odległości dokładnie
widziałem to, co przedstawił mi portier – krzywy łeb i głębokie wklęsłości,
niewątpliwie ślady po ciężkich zabiegach. Pies stracił dużą część sklepienia
czaszki i mózgu, a mimo to wydawał się wesoły. Opiekun wyjął psa ze
skrzyni, a ten machając ogonem poszedł za nim w kierunku fotela. Nie
można było zaprzeczyć, że pies szedł, a nawet skakał, w czym nie
przeszkadzała mu widoczna utrata substancji mózgowej.
Następnego ranka obudziłem się późno, gdyż nie mogąc zasnąć, wiele
godzin przewracałem się na łóżku z boku na bok. Jeszcze w nocy
postanowiłem odszukać Goltza i spojrzeć prawdzie w oczy. Jednakże goniec
wysłany z wizytówką do Goltza wrócił z wiadomością, iż ten opuścił już
hotel i nie wiadomo, czy w ogóle wróci, czy też zamieszka u znajomych.
O ile miałem wziąć udział w uroczystym otwarciu kongresu, to był już na
mnie najwyższy czas. Szybko zszedłem po schodach. Doszedłszy do hallu,
spostrzegłem ku mojemu zdziwieniu tego samego portiera, który przyjmował
mnie wieczorem. Rozmawiał z eleganckim panem w średnim wieku, który
właśnie miał zamiar wychodzić. Usłyszałem jeszcze ostatnie słowa, jakie
zamienili.
– Chodzi niestety o cudzoziemca – powiedział nieznajomy. – Naturalnie
jesteśmy panu wdzięczni za informację i postaramy się dokładnie śledzić
wszystko, co będzie się działo w czasie kongresu. W Niemczech jak dotąd
nie ma jeszcze zakazu wiwisekcji. Wobec cudzoziemca, mającego przy sobie
zmaltretowanego psa, jesteśmy na razie bezsilni, chyba że w tym
maltretowaniu bierze udział obywatel brytyjski. Możliwe jednak, że do tego
dojdzie. Dokąd zabrano stąd tego psa?
– Do Kings College – odpowiedział portier trochę ciszej i podał
nieznajomemu jakąś kartkę. – Do laboratorium jakiegoś profesora Yeo. To
pewna informacja.
W tym momencie zauważył mnie. Przerwał i szybko dodał, ale tak, jakby
żegnał obcego gościa hotelowego.
– Do widzenia, sir.
Gdy nieznajomy odszedł, portier zbliżył się do mnie. Zapytałem, czy
chodziło właśnie o tego psa.
– Jakiego psa, panie Hartmann? – zapytał. – Ach, ma pan na myśli psa
profesora Goitza. Nie ma go już w hotelu.
Kiedy po kilku powitaniach ze znajomymi i zaprzyjaźnionymi chirurgami
doszedłem do St. James Hall, sala przedstawiała nadzwyczajny widok.
Tysiące lekarzy wypełniało urządzoną z przepychem salę, a w drzwiach stali
lokaje w barwnych galowych liberiach.
Dzięki uprzejmości kilku wybitnych angielskich lekarzy miałem miejsce
w jednym z pierwszych rzędów. Otwarcia dokonał książę Walii, a następnie
zabrał głos James Paget, przewodniczący kongresu.
Przemówienie jego pełne było uznania dla pionierskich zdobyczy
medycyny i jej postępów. Wspomniał też o zadaniach, które nas jeszcze
czekają. Zupełnie nieoczekiwanie i z niezwykłą jak na Pageta ostrością i
bezwzględnością zaatakował przeciwników wiwisekcji, z którymi ja
spotkałem się po raz pierwszy w związku z psem przebywającym w hotelu
St. James.
Paget wyciągnął swą długą, wąską rękę w kierunku siedzącego na lewo,
poniżej mównicy, Pasteura, dotkniętego porażeniem połowiczym, i zawołał:
– Oto człowiek, który w decydujący sposób przyczynił się do postępu
medycyny.
Dalej mówił o tym, że Pasteur mógł to wszystko osiągnąć, ponieważ
dzięki doświadczeniom prowadzonym na żywych zwierzętach zdobył dla
dobra cierpiącej ludzkości nowe informacje, a przez opanowanie wścieklizny
i wąglika przysłużył się też światu zwierzęcemu. Pasteur jest wspaniałym
przykładem głębokiego i poważnego sensu tej właśnie pracy, która spotkała
się w Anglii z ostrym sprzeciwem fanatycznych przyjaciół zwierząt,
grożącym zdławieniem wszelkiego postępu. Zadaniem kongresu było
jednomyślne przeciwstawienie się zapowiedzianemu wyzwaniu.
Zaledwie Paget skończył, rozległ się frenetyczny aplauz ze strony
angielskich lekarzy, poparty niebawem przez całe audytorium. Z uczuciem
rosnącego niepokoju zacząłem rozumieć, że wystąpienie
antywiwisekcjonistów, których ucieleśnieniem był portier z St. James, nie
było żadnym drugoplanowym wydarzeniem tego kongresu, lecz centralnym
zagadnieniem wplecionym w rozprawę między Goltzem a Ferrierem.
Gdy zebrani wstali, udałem się na poszukiwanie Hughlingsa Jacksona lub
Ferriera. W ogólnym ścisku nie mogłem jednak odnaleźć ani Jacksona, ani
Ferriera, ani też Goitza. Zamiast na nich, natknąłem się na Listera, starego
przyjaciela z czasów ciężkich i wciąż jeszcze trwających bojów o uznanie i
wprowadzenie antyseptyki. Zapytałem go, czy widział Jacksona lub Ferriera,
ale zaprzeczył. Gdy mu opowiedziałem o psie Goitza i moim porannym
spotkaniu w hallu, zamyślił się. Pierwszy jego odruch nie dotyczył jednakże
psa i sprawy lokalizacji ośrodków mózgu, tylko zachowania się portiera. Był
zdania, że należy uprzedzić Ferriera, by w czasie zaplanowanego pokazu
Goitza był ostrożny w ujawnianiu własnych eksperymentów na żyjących
zwierzętach, przeprowadzanych w celu potwierdzenia jego własnej teorii
lokalizacji.
– Ferrier – mówił – nie jest cudzoziemcem, jak Goltz. Dla naszych
przeciwników wszystko w tej chwili jest zbrodnią. Gdy przed siedmiu czy
ośmiu laty Królewskie Towarzystwo rozpoczęło swą agitację i Jej Królewska
Mość zasięgnęła mojej opinii, przepowiedziałem dzisiejszy rozwój
wypadków. Postępy w dziedzinie badań fizjologicznych spowodowały
wypaczenia wśród naukowców, ale jeżeli ludzie przyjmują bestialskie
polowania na lisy lub bażanty za coś samo przez się zrozumiałego, a
jednocześnie walczą w obronie żab skazanych na samowolę badaczy, to
wówczas droga dla wszelkiego fanatyzmu stoi otworem. Moich ostrzeżeń
nikt wtedy nie słuchał, a wyniki tego mamy dzisiaj. W każdym razie, o ile
spotkam Ferriera. to go ostrzegę.
Słowa jego wzmogły moje uczucie niepokoju. Wyraźnie zaczął mnie
opanowywać lęk o to, że znaczenie przeciwników wiwisekcji może wpłynąć
na czekającą nas dyskusję w sprawie czynności mózgu. Ferrier, który był
uzależniony od miejscowych władz, w przeciwieństwie do Niemca Goltza,
który miał pełną swobodę w całym swym postępowaniu, mógł mieć trudności
przy obronie swoich tez.
Była trzecia, a pół godziny później, w czasie zebrania omawiającego
wykład Virchowa, zbliżył się do mnie Lister w towarzystwie młodego, mniej
więcej trzydziestosześcioletniego mężczyzny o opalonej, czerstwej twarzy.
Przedstawił mi go jako Geralda Yeo, profesora fizjologii i chirurgii przy
Kings College, najbliższego współpracownika Ferriera w jego badaniach nad
ośrodkami czynnościowymi w mózgu.
Yeo zakomunikował mi. że Ferrier po zebraniu inauguracyjnym wrócił
do swego laboratorium, a następnie dodał:
– Słyszałem pana historię. Zgadza się: pies znajduje się obecnie w
zwierzęciarni przy Kings College. Naturalnie nie wiem dokładnie, jakie
stanowisko zajmie profesor Goltz w stosunku do Ferriera, sądzę jednak, że
mój przyjaciel Ferrier jest przygotowany „.
– Na pewno? – zapytałem z uczuciem ulgi. Spojrzał na mnie z nieco
tajemniczym wyrazem twarzy.
– Nie chciałbym uprzedzać profesora Ferriera – powiedział – ale dojdzie
niewątpliwie do pewnych niespodzianek, które będą może należały do
najbardziej znaczących w czasie tego kongresu. – Przerwał na chwilę. – Co
się tyczy przeciwników wiwisekcji – ciągnął dalej – to przeprowadzenie w
tym kraju jakiegokolwiek doświadczenia z dziedziny fizjologii bez ryzyka
jest niemożliwe. Wciąż żyjemy na granicy bezprawia...
Nasza rozmowa została przerwana, gdyż Virchow swym drobnym
kroczkiem zbliżał się do mównicy.
Z lekkim dreszczem wszedłem następnego ranka na salę sekcji
fizjologów Royal Institution, gdzie miało nastąpić rozstrzygnięcie.
Krótko przed dziesiątą wszedł na salę profesor Goltz. Jego silną, szeroką
żuchwę jeszcze bardziej uwydatniały opadające na obydwie strony wąsy.
Robił wrażenie człowieka zdecydowanego i absolutnie pewnego swojej
sprawy. Zaraz po nim pojawiła się smukła postać o dziesięć lat młodszego
Ferriera – jak zwykle nieśmiałego, cichego i skromnego.
Yeo zajął jedno z miejsc przeznaczonych dla sekretarzy Towarzystwa –
tuż obok przewodniczącego, brodatego profesora Michaela Fostera.
Foster stanął przy pulpicie i z widocznym przejęciem oznajmił, że
nadeszła chwila o nadzwyczajnym znaczeniu dla całej medycyny. Profesor
Goltz ze Strasburga zamierza ostatecznie rozstrzygnąć sporny od lat problem
lokalizacji mózgowej. Profesor Ferrier będzie miał sposobność
odpowiedziećPo południu w Kings College obaj panowie będą mogli
przedstawić swe zwierzęta, a następnie uśmiercić je, by na podstawie sekcji
udowodnić słuszność swych poglądów. Foster podniesionym głosem
kontynuował, że ma nadzieję, iż wszyscy obecni zdają sobie sprawę z powagi
i niebezpieczeństwa chwili.
– Gorliwość – zawołał – nie mająca nic wspólnego z nauką,
spowodowała opracowanie przepisów prawnych, które właściwie
doprowadziły do ograniczenia badań fizjologicznych w naszym kraju. My
jednak nadal jesteśmy przekonani, że doświadczenie jest najlepszym
sposobem, by ujawnić tajemnice życia.
W ciszy pełnej napięcia Goltz zajął miejsce Fostera. Spojrzał dookoła
swymi jasnymi oczami, w których można było wyczytać upór i chęć walki,
tak charakterystyczną dla ich właściciela. Mimo że Goltz mówił po
niemiecku i dla wielu osób niemożliwością było zrozumieć go bez tłumacza,
panowała grobowa cisza. Mówił z chłodną ścisłością, właściwą najlepszej
naukowej tradycji, ożywiony odczuwanym widocznie także przez niego
samego podnieceniem chwili. Rozpoczął od krótkiego scharakteryzowania
metod i wyników prac Flourensa, Fritscha i Hitziga. Następnie z wielką
zaciekłością przystąpił do ataku.
– Owoc – wyjaśnił – może mieć nęcący wygląd, a jednak być w środku
robaczywy; nie jest też rzeczą trudną wykazać robaczywe miejsca we
wszystkich zaprezentowanych dotychczas hipotezach lokalizacyjnych...
To była zapowiedź walki, której ostrze zwrócone było w kierunku
Hitziga, Fritscha, Ferriera i tych wszystkich, którzy wierzyli, że w mózgu
istnieją odrębne ośrodki motoryczne i dla zmysłów. Ostry głos Goltza
przenikał salę. Głośno wołał, że nie uznaje metody drażnienia elektrycznego,
za pomocą której Hitzig i Ferrier znaleźli rzekomo w mózgu swoje ośrodki
czynnościowe. Jest tylko jeden sposób, by w pełni udowodnić istnienie
ośrodków dla ruchu i zmysłów – usunięcie części mózgu, o których sądzi się,
że stanowią ośrodki czynnościowe. Jeżeli jakiemuś żywemu zwierzęciu
usunie się część mózgu, o której profesor Ferrier sądzi, że zawiaduje ona
ruchami jakiejś kończyny, to w następstwie tego kończyna ta powinna być
porażona. Jeżeli natomiast kończyna nie została porażona, to każdy myślący
człowiek musi przyjąć jako udowodnione, że tak zwany ośrodek dla ruchów
kończyną po prostu nie istnieje. Jeżeli zostanie usunięta część kory
mózgowej, która według twierdzenia profesora Ferriera zawiaduje zmysłem
słuchu, powinna nastąpić głuchota. Jeśli głuchota nie nastąpi, znaczy to, iż
takiego przypuszczalnego ośrodka mózgowego nie ma.
Poza tym, występujące początkowo po usunięciu części kory mózgowej
zaburzenia w ruchach i w czynnościach narządów zmysłów o niczym nie
świadczą. Jeśli zwierzęta doświadczalne długo utrzymuje się przy życiu,
okazuje się, że porażenia i zaburzenia zupełnie albo w przeważającej części
ustępują. Tym samym stare wyobrażenie, według którego mózg funkcjonuje
jako całość i że jedna część mózgu może w każdej chwili zastąpić inną,
okazuje się bliższe prawdy niż teoria ośrodków czynnościowych. On. to
znaczy Goltz, rozwinął po pierwsze technikę wycinania i usuwania części
mózgu w sposób pewno dotąd nie znany, a po drugie utrzymywał liczne
zwierzęta dostatecznie długo przy życiu, aby dojść do niepodważalnych
wniosków. Teraz przedstawi wyniki swej pracy.
Pełna napięcia cisza pogłębiła się jeszcze w trakcie pierwszej części
referatu.
– W licznych doświadczeniach – grzmiał pewny zwycięstwa głos Goltza
– postawiłem sobie za cel możliwie rozległe zniszczenie kory mózgowia, a
przy tym jak najdłuższe utrzymanie zwierząt przy życiu, by móc je
dostatecznie długo obserwować. Dla zapobiegnięcia krwotokom
wypłukiwałem tkankę mózgową strumieniem wody.
Już przy pomocy tej prostej techniki wypłukiwania Goltz stwierdził, że co
prawda usunięcie dużych części mózgu powodowało u psów chwilowy
paraliż. Miały one zaburzenia wzroku, słuchu i powonienia, ale właśnie tylko
na okres przejściowy, gdyż niebawem odzyskiwały pełną zdolność
poruszania się. Tym samym obalona została teoria lokalizacji, zaś dawna
teoria Flourensa okazała się słuszna. W najlepszym razie Flourens przecenił
tempo, w jakim ta restytucja miałaby się odbyć. Tylko w jednym względzie
Flourens się pomylił. Przyjął on, że niewielka część mózgu wystarczy do
przejęcia funkcji całego mózgu, i to zarówno funkcji somatycznych, jak i
psychicznych. W przypadku czynności somatycznych wszystko się zgadza,
nie zgadza się natomiast, gdy chodzi o sferę psychiczną. Pomyłka Flourensa
nie jest jednak atutem dla Ferriera i zwolenników teorii lokalizacji.
Ograniczyli się oni do badań nad czynnościami mięśni i zmysłów, a nigdzie
nie podali, że każdy większy zabieg na obu półkulach mózgu prowadzi do
mniejszych lub większych zaburzeń inteligencji i sprawności psychicznej.
Ferrier jako jedyny wspomniał o tego rodzaju zaburzeniach. Określił również
dokładnie miejsce w mózgu, które miało być siedliskiem inteligencji, a
mianowicie płat czołowy, i uważał, że jedynie uszkodzenie tego płata może
spowodować zaburzenia inteligencji. W rzeczywistości zaburzenia
psychiczne wywołuje z całą pewnością każde poważniejsze uszkodzenie
mózgu. Aby naukowo podbudować te wstępne wyniki, Goltz zaniechał
operowania strumieniem wody i zastosował nową metodę. Dała mu ona
możliwość wycinania ograniczonych części mózgu.
– Użyłem wiertarki White’a, przy pomocy której wprowadzałem w
szybką rotację drobne instrumenty... Przeważnie używałem czegoś w rodzaju
małej piły ślimakowej. Takim narzędziem, poruszanym przez maszynę, łatwo
udawało się usuwać części mózgu dowolnej wielkości... Na niektórych psach
wykonałem dwie, trzy, cztery i więcej operacji, aby jak najdokładniej
obserwować wyniki...
– Pies – mówił Goltz patrząc wyniośle na zebranych – który stracił oba
przednie płaty mózgowe, który według Ferriera powinien być zatem
pozbawiony ośrodków psychomotorycznych, porusza wszystkimi
kończynami, nadto żuchwą, językiem, ogonem, oczami i uszami. Krótko
mówiąc, nie wykazuje żadnej niedyspozycji mięśni czy zmysłów.
– Aby panów naocznie przekonać o słuszności moich twierdzeń – Goltz
mówił teraz podniesionym głosem – przywiozłem ze sobą ze Strasburga psa,
na którym w okresie od 15 listopada 1880 do 25 maja 1881 roku
przeprowadziłem pięć różnych operacji, usuwając korę obu płatów
ciemieniowych i potylicznych. Pod niejednym względem pies ten jest
najciekawszym przypadkiem, jaki odnotowałem w trakcie moich licznych
obserwacji, a dla mnie jest on specjalnie cenny, gdyż mogę przedstawić go
panom jako zdrowego.
Dzięki temu psu, on, Goltz, będzie mógł nam wszystkim naocznie
udowodnić, że pomimo zniszczenia części kory mózgowia jest rzeczą
niemożliwą spowodować porażenie jakiegoś mięśnia względnie wymazać na
stałe czynności jakiegoś zmysłu. Pies ten swoim wyglądem potwierdzi
słuszność tezy Goltza.
– Teoria Ferriera o lokalizacji jest po prostu błędna...
Z wyrazem absolutnej pewności zwycięstwa Goltz spojrzał jeszcze raz na
zebranych i opuścił mównicę.
Jeszcze dziś przypominam sobie, jak głębokie i przygnębiające było moje
poczucie klęski. Obejrzałem się nerwowo. Szukałem wzrokiem Ferriera. Był
bardzo blady. Podniósł się powoli i jakby z pewnym wahaniem podszedł do
pulpitu. Albo czuł się pokonany, albo z pełną świadomością starał się podjąć
walkę, którą Goltz prowadził pod koniec w tak agresywny i gwałtowny
sposób, i sprowadzić ją na płaszczyznę uprzejmej, spokojnej, naukowej
dyskusji.
Rozpoczął cichym głosem. Wszystko, co przedstawił Goltz, nie jest dla
niego właściwie żadnym zaskoczeniem. On sam w międzyczasie – co
niektórych może zdziwić – zainteresował się techniką ekstyrpacji, jednakże w
sposób – jak sądzi – absolutnie różny od Goltza. Przy usuwaniu części mózgu
nigdy nie stosował strumieniawodnego jako sposobu bardzo niedokładnego,
nie pozwalającego na ścisłe ograniczenie rozległości zabiegu. Zupełnie też
nie posługiwał się metodą nawiercania, gdyż i ona, w przeciwieństwie do
opinii Goltza, w tym najdelikatniejszym z wszystkich narządów nie jest
dostatecznie precyzyjna i powoduje stosunkowo duże uszkodzenia. A
ponieważ metoda ta nie pozwala ponadto na zastosowanie antyseptyki,
przeżycie operacji przez zwierzęta jest sprawą szczęśliwego przypadku. Po
każdym zabiegu mogło nastąpić zapalenie mózgu. Poza tym każdy stan
zapalny, nawet nie o ciężkim – pominąwszy wypadki śmiertelne – przebiegu,
wpływał na wyniki eksperymentu. Dlatego też jego przyjaciel Yeo w
doświadczeniach na zwierzętach zastosował najnowsze zdobycze chirurgii, a
więc antyseptykę oraz nóż elektryczny zapobiegający krwawieniom. Dopiero
te zdobycze doprowadziły do precyzji w pracy, która rzeczywiście pozwala
wyciągnąć decydujące wnioski. Potrafi on usunąć części mózgu dokładnie w
obrębie ustalonych przez siebie ośrodków czynnościowych. I tak po latach
spokojnej pracy może poinformować zebranych, że jego zwierzęta
doświadczalne przeżyły bez obawy o wystąpienie zapalenia, które zagraża
ich życiu, a prócz tego zmniejsza dokładność eksperymentu. Jak mu
wiadomo, żyły one dłużej niż którekolwiek ze zwierząt doświadczalnych
przedmówcy. Tym samym zostałaby obalona poważna część argumentów
Goltza.
Bacznie wsłuchiwałem się w każde słowo. I nie tylko ja, było to
widoczne u wszystkich słuchaczy. Ferrier z każdym zdaniem stawał się
bardziej spokojny i nabierał pewności siebie.
Z biegiem czasu doszedł do przekonania, że wniosków z doświadczeń na
zwierzętach niższego rzędu nie można przenosić na zwierzęta wyższe, a tym
bardziej na człowieka i jego mózgowie. Im niżej stojące zwierzę, tym
mniejszy będzie wpływ ekstyrpacji nawet całej masy mózgowia na jego
sprawność ruchową i zmysłową.
Przy badaniach nad mózgiem może w końcowym rezultacie chodzić tylko
o to, aby właściwie i ostatecznie wyjaśnić funkcje mózgu człowieka jako
istoty stojącej najwyżej. Ponieważ Goltz w swoich eksperymentach opierał
się tylko na psie jako zwierzęciu doświadczalnym, co nie pozwalało na
wyciągnięcie właściwych wniosków odnośnie mózgu człowieka, Ferrier dość
dawno już postanowił obiektem swych badań uczynić mózg zwierzęcia
stojącego najbliżej człowieka. Wybrał małpę człekokształtną, a Yeo, dzięki
swej biegłości chirurgicznej, dał mu możność poczynienia daleko sięgających
obserwacji.
Przez chwilę Ferrier wodził wzrokiem po zebranych, a następnie ogłosił,
że po południu w laboratorium profesora Yeo w Kings College będzie miał
zaszczyt przedstawić dwie małpy człekokształtne, którym profesor Yeo
chirurgicznie usunął pewne ośrodki mózgowia. Nie uważa, by konieczne
było już teraz i w tym miejscu udzielenie bliższych wyjaśnień. Nastąpi to w
czasie pokazu. Jest przekonany, że za kilka godzin zastrzeżenia profesora
Goltza nie tylko będą odparte, ale – i to przede wszystkim – fakt lokalizacji
czynności w mózgu zwierząt wyższych i człowieka znajdzie ostateczne
potwierdzenie.
Gdy zjawiłem się w Kings College, zastałem już Goltza w otoczeniu
słuchaczy, wśród których na pierwszy rzut oka dostrzegłem podobną do sowy
głowę Virchowa w okularach. A więc Virchowa też zaalarmowały relacje z
przedpołudniowego posiedzenia, na którym nie był obecny. Jego ostre
spojrzenie skierowane było na psa z przekrzywionym łbem. którego wycie
pierwszej nocy w hotelu St. James zwróciło moją uwagę na zamierzenia
Goltza.
Twarz Goltza była mocno zaczerwieniona.
– Przedstawiam tu panom psa – objaśnił – który przebył wraz ze mną
drogę ze Strasburga do Londynu. Pies ten. jak podałem w czasie mego
przedpołudniowego wykładu, jest pozbawiony przeważającej części kory
mózgowej – obu płatów ciemieniowych i potylicznych. Te ogromne ubytki w
mózgowiu są wynikiem pięciu operacji, z których ostatnia odbyła się 25 maja
bieżącego roku. Zniekształcenie czaszki zwierzęcia rzuca się w oczy.
Następnie Goltz zapowiedział, że na przykładzie tego psa udowodni
swoje twierdzenia z przedpołudnia. Kazał psu biegać, wyskakiwać ze skrzyni
i poruszać łbem. Chwycił bat i strzelił z niego. Zawołał po niemiecku: –
Marsz, zabieraj się, uciekaj stąd... – i wskazał na drgniecie psa jako dowód na
to, że pies słyszy. Przy pomocy osobliwego doświadczenia udowodnił, że
pies widzi.
– Przekonywającym dowodem na to, że postępowanie psa jest wynikiem
doznanych wrażeń wzrokowych – ciągnął Goltz – będzie okoliczność, że całe
jego zachowanie ulegnie zmianie, gdy tylko mu się przykryje oczy. Zabrałem
ze sobą kaptur, który naciągnę mu na łeb. Żadne światło nie przeniknie do
jego oczu. Państwo widzą, jak pies, który przed chwilą omijał każdą
przeszkodę, uderza teraz o nią łbem. Można zauważyć, jak pies stara się
zsunąć kaptur przednimi łapami...
Zachowanie zmysłu powonienia udowodnił Goltz w następujący sposób:
poprosił obecnego na pokazie profesora Dondersa z Holandii, by dymem ze
swego cygara dmuchnął psu w nos. Pies odchylił łeb na bok. Goltz jednakże
przyznał, że węch ma on gorszy niż zdrowe psy.
Zadowolony z udanej jak dotąd demonstracji Goltz wyprostował się
pewny siebie. Przeszedł teraz do udowodnienia, że jedynie inteligencja psa
doznała uszczerbku. Wsadził psa do przywiezionego ze Strasburga
kwadratowego ogrodzenia, tak niskiego, że pies mógłby je przeskoczyć.
Mimo że psa wabiono od zewnętrznej strony ogrodzenia, biegał on
wewnątrz, nie znajdując wyjścia. Machał wesoło ogonem, gdy Goltz groził
mu pięścią. Przyniesiono kota z miejscowej zwierzęciarni i pokazano psu, ale
ten nie wykazał żadnych objawów wrogości ani strachu przed prychającym
kotem. Starał się nawet lizać jego łapy.
Goltz wyprostował swą masywną postać.
– Moi panowie – zawołał. – Mam nadzieję, że moja demonstracja
przekonała was o tym, iż żadna z funkcji zmysłowych tego zwierzęcia nie
zanikła. Zwierzę widzi, słyszy, ma węch i czucie!
Tym samym uważa on za udowodnione, na przekór wszystkim innym
poglądom, że teoria lokalizacji jest błędna. Pies, jak zapowiedziano, zostanie
uśpiony chloroformem, a jego mózg poddany badaniu anatomicznemu, by
potwierdzić całkowite niemal usunięcie mózgowia.
Na kilka sekund zapadła głęboka cisza. Słychać było tylko sapanie Goltza
wciskającego psa z powrotem do skrzyni. Wtedy jednak – zupełnie
nieoczekiwanie – zapanował nastrój jak w czasie wielkiego występu
teatralnego. Serce zaczęło mi mocniej bić.
Woźny wprowadził do pomieszczenia dużą małpę człekokształtną w
postawie wyprostowanej. Szła powłócząc jedną nogą i z bezwładnie
zwisającą ręką. Zupełnie przypominała chorego z porażeniem połowiczym po
krwotoku mózgowym. Gdy zwierzę doszło do miejsca, gdzie poprzednio
Goltz przedstawiał swego psa, zjawił się Ferrier. Stanął przy małpie i
Jurgen Thorwald TRIUMF CHIRURGÓW Według zapisków mojego dziadka chirurga H.St.Hartmanna
Narkoza, antyseptyka i aseptyka stworzyły mocne podwaliny dla rozwoju chirurgii. Z chwilą ich wprowadzenia, a były to lata osiemdziesiąte XIX wieku, gdy ustąpił odwieczny lęk przed zakażeniem, otworzyła się dla chirurgów droga operacyjnego leczenia poszczególnych narządów i układów. Rozpoczęła się walka o usunięcie „białychplam” z mapy organizmu człowieka. Nie tknięte do tej pory narządy, a więc wątroba serce płuca tarczyca czy pełne tajemnic obszary mózgowia, rdzenia kręgowego i nerwów obwodowych, kole/no otwierały przed skalpelem zamknięte dotąd wrota Dla chirurgów ze wszystkich części świata było to wezwanie do rozpoczęciaponadnarodowy eh zmagań na arenie ich działalności. Politycy i historycy uczą nas o mocarstwach światowych, utworzonych przez potęgi militarne i gospodarcze, a reprezentowanych przez dyplomatów, żołnierzy i magnatów finansowych Stwierdzam, że istnieje także inny typ mocarstwa. Mocarstwo to powstało w walce o ludzkie życie, a reprezentowane ;est przez lekarzy Stanowi ono część bardziej jeszcze rozległego państwa, Państwa Nauki, które jako pierwsze wyszło poza wytyczone granice polityczne i objęło wszystkie kontynenty. Nazywam je „Imperium Chirurgów”. Sir d’Arcy Power
OD AUTORA Pierwszy tom tego opracowania ukazał się przed dwoma laty. Nosił on tytuł Stulecie Chirurgów i przedstawiał decydujące etapy pionierskiego okresu chirurgii widziane oczami człowieka współczesnego. Mottem były słowa francuskiego chirurga Bertranda Gosset: „Historia chirurgii jest historią ostatnich stu lat. Rozpoczyna się ona w roku 1846 odkryciem narkozy, która stworzyła możliwość bezbolesnych operacji. Wszystko, co było przedtem, jest tylko nocą niewiedzy, cierpienia i bezowocnego macania w ciemności. «Historia stu lat» przedstawia najbardziej przerażającą panoramę, jaką zna ludzkość”. Zdania te znalazłem w bogatej spuściżnie mego dziada po kądzieli pochodzenia niemiecko-amerykańskiego, Henry Stevena Hartmanna, podróżnika i namiętnego historyka medycyny. Były one kilkakrotnie podkreślone, tak jakby mój dziad chciał zaznaczyć, jakie im przypisuje znaczenie. Przypuszczam, że gdyby mógł przeczytać motto poprzedzające niniejszy drugi tom pt. Triumf Chirurgów, wrażenie jego byłoby równie silne. Zdania te znalazłem przed czterema laty w pewnym angielskim czasopiśmie w Baltimore, i tym razem ja podkreśliłem je kilkakrotnie. Wydawało mi się, że zawierają one wszystko to, co potrzebne jest do podkreślenia ram, treści i tytułu niniejszej książki. Mówią one o tym, że historia chirurgii kontynuowana tu będzie od momentu wprowadzenia narkozy i aseptyki, od chwili, gdy rozpoczęła się trwająca dziesiątki lat prawdziwie ponadnarodowa walka o chirurgiczne leczenie poszczególnych narządów i układów. Walka, która doprowadziła w końcu do imponującego rozwoju nowoczesnej chirurgii. Szesnastego października 1846 roku student medycyny – Henry Steven Hartmann – był świadkiem, jak w Massachusetts General Hospital w Bostonie dokonano odkrycia rewelacyjnego środka uwalniającego chorego
od bólu. Zastosowano bowiem narkozę, którą Gosset określa jako punkt zwrotny w historii chirurgii. Hartmann był naocznym świadkiem rewolucjonizującego wydarzenia, dzięki któremu chirurgia opuściła tysiące lat trwające skostniałe pole działania, ograniczone wszechmocną potęgą bólu zadawanego przy operacji do zaledwie kilku koniecznych zabiegów. Dwa dziesięciolecia później byl on świadkiem drugiego fundamentalnego odkrycia: narodzin antyseptyki, a następnie aseptyki, które w dużym stopniu wyeliminowały niebezpieczne zakażenia przyranne, grożące dotąd każdej większej ranie operacyjnej. Zakażenia te wydawały się chirurgom przeszkodą nie do przezwyciężenia. Teraz droga dla chirurgii była otwarta. Przekroczona została granica nieznanego, wielkiego kraju, czekającego na swoich pionierów-chirurgów. Podobnie jak wielcy podróżnicy przyczynili się do poznania białych plam na mapie naszej ziemi, tak też chirurgom zawdzięcza się wyjaśnienie powstawania wielu zmian chorobowych w ustroju człowieka. Treść pierwszego tomu niniejszego opracowania opiera się na pozostawionych w rękopisie wspomnieniach i zbiorach mojego dziadka, dla którego obecność przy pierwszej narkozie w Bostonie była tak wielkim przeżyciem, że postanowił on osobiście śledzić dalszy rozwój chirurgii. Dużym ułatwieniem w realizacji tegoż postanowienia będzie znajomość trzech języków: angielskiego, niemieckiego i francuskiego, zdobyta tuż we wczesnym dzieciństwie. Również w dzieciństwie jego wcześnie zmarła matka potrafiła rozbudzić w nim zainteresowanie historią. Matce też zawdzięcza dar gawędziarstwa oraz zamiłowanie do kolekcjonowania wszelkiego rodzaju pamiątek, co przyczyniło się do zgromadzenia olbrzymiego zbioru bibliotecznego i niezliczonej ilości notatek ze spotkań z wybitnymi chirurgami-pionierami, „odkrywcami białych plam”. Po ojcu – Williamie Hartmannie – który będąc specjalistą od leczenia przetok i przepuklin, praktykował w pierwszej połowie dziewiętnastego wieku, wędrując z ruchomą apteką przez prawie wszystkie stany Ameryki, odziedziczył niezaspokojoną pasję podróżniczą. Staje się to realne, ponieważ jego ojciec i wcześnie zmarły stryj, który wzbogacił się przy budowie kolei, pozostawili mu majątek, pozwalający na rezygnację z praktyki lekarskiej i urządzenie sobie życia historyka podróżującego śladami pionierów chirurgii. Bez trosk finansowych mógł więc podejmować liczne podróże po Ameryce, Europie, Rosji, Afryce, a nawet po Dalekim Wschodzie. Odwiedził prawie wszystkich chirurgów i
naukowców, których nazwiska, dzięki postępowym zdobyczom, znane są w historii chirurgii i medycyny. Poszukiwał i czynił spostrzeżenia w prawie wszystkich dużych ośrodkach naukowych, bibliotekach i muzeach medycznych świata. Każda wiadomość o nowym odkryciu, o nowej, po raz pierwszy wykonanej, odważnej operacji ciągnęła go aż do późnej starości wszędzie tam, gdzie działo się coś nowego, ido ludzi, którzy te nowości tworzyli. Gdy w roku 1922, mając za sobą długie i ciekawe życie, przeszedłszy pięć operacji, umierał w Szwajcarii na atak serca, był światowej sławy historykiem medycyny, człowiekiem, który żył w pionierskim okresie rozwoju nowoczesnej chirurgii i utrwalił ten okres w swych interesujących zbiorach. Henry Steven Hartmann w kwiecie wieku był typowym dzieckiem ówczesnej Ameryki, lubiącym żyć realiami i korzystać z życia. Rozwój chirurgii powitał z młodzieńczym entuzjazmem sądząc, że samo odkrycie narkozy otworzy dla chirurgii nowy wiek. Późniejsze przekonanie, że na tym się nie kończy, że istnieją inne przeszkody na drodze chirurgii, przede wszystkim straszliwe zakażenia przyranne w brudnych szpitalach, wstrząsnęło nim i pozbawiło go złudzeń, ale nie zburzyło jego wiary w postęp. Odzyskał ją znowu, gdy wreszcie poznano, jak można zwalczyć zakażenie ran. Porwała go fala entuzjazmu, że dla chirurgów wszystko jest możliwe, że nie będzie chorób, których nie potrafiliby opanować, ani chorego narządu, którego nie potrafiliby usunąć. Ów entuzjazm gnał go po świecie i sprawiał, że na wszystko, co widział, spoglądał oczami pełnymi wiary w postęp. Los nie szczędził mu ciężkich doświadczeń. Osobiste nieszczęścia w późniejszym okresie pozwoliły mu poznać granice możliwości chirurgów. Doszedł też do właściwej oceny możliwości i niemożliwości, marzeń i rzeczywistości. Henry Steven Hartmann zapisał swoje archiwum i szkice temu z potomstwa, kto wykaże kiedyś jak on głębokie zainteresowanie medycyną i jej historią. Żadne jednak z jego dzieci nie objawiało takich zainteresowań. Dopiero ja, jeden z jego wnuków, dwanaście lat po jego śmierci zacząłem studiować medycynę, a następnie zająłem się jej historią. W ten sposób stałem się przypadkowym spadkobiercą, lecz skarb, który wpadł mi w ręce, byl pod względem historycznym niekompletny, nie mówiąc już o jego stronie literackiej. Dopiero przeżycia drugiej wojny światowej skłoniły mnie do opracowania kilku dramatycznych obrazów jego epoki. Jego niezwykłe szkice pobudziły mnie do przedstawienia obszernego życiorysu Henry Stevena
Hartmanna i równoczesnego zobrazowania pionierskiego okresu nowoczesnej chirurgii. Praca ta wprowadziła mnie w historię chirurgii opartą nie tylko na faktach lekarskich. Uzupełniając odziedziczone dokumenty, musiałem wniknąć w klimat tego wieku, charakter, styl życia, zwyczaje, prywatne sprawy, a także we wszystkie zapisane kiedyś wypowiedzi i rozmowy występujących osób. Musiałem to wszystko poznać przynajmniej tak, jak znal te sprawy Henry Steven Hartmann. Całymi latami szukałem dowodów potwierdzających niezwykle notatki mego dziadka, co do których miałem podejrzenie, że gawędziarz Henry Steren Hartmann wziął górę nad kronikarzem. Źródła podane na końcu pierwszego tomu ^Stulecie Chirurgów;, jak również w niniejszym drugim tomie wskazują, że mówił on prawdę. Osobnym zagadnieniem było włączenie lub pominięcie tych rozdziałów, w których Hartmann poświęcił zbyt wiele uwagi sprawom mniej ważnym. I lak na przykład w rozdziale poświęconym chirurgii krtani świadomie przyjąłem koncepcję Hartmanna, narażając się na opinię dworów książęcych, że jest to uleganie popularnym pogłoskom. Materiał Hartmanna, przede wszystkim przez wprowadzenie Semona, wydal mi się pod wieloma względami wystarczająco nowy i ważny. W ten sposób w ciągu wielu lat pracy powstała historia życia mego dziada, częściowo z jego własnych zapisków, częściowo przeze mnie uzupełnionych i poszerzonych na podstawie badań źródłowych. Mam nadzieję, że ten drugi tom, który niniejszym przedstawiam, uzupełni obraz nieprzemijającego okresu pionierskiego i w pewnym stopniu podkreśli znaczenie chirurgii, którą Sir D’Arcy Power we wzruszających słowach nazywa ,,Imperium Chirurgów”.
BIAŁE PLAMY MAŁPY DOKTORA DAYIDA FERRIERA We wtorek 2 sierpnia 1881 roku znalazłem się po raz trzydziesty czy czterdziesty w moim życiu w Londynie. Było to wieczorem, w przeddzień otwarcia w St. James Hall trzeciego Międzynarodowego Kongresu Lekarzy. Trzy tysiące lekarzy z wszystkich krajów świata, z licznymi sławami na czele, zjechało się już do Londynu, gdy późnym wieczorem wjechałem od Picadilly na Berkeley Street i zatrzymałem się przed hotelem St. James. Już na dworcu zauważyłem Virchowa, Langenbecka i Roberta Kocha z Berlina, Pasteura z Paryża, Rauchfussa i Kolomnina z Petersburga. Henry Bigelowa z Bostonu oraz Williama Keena z Filadelfii. Stanowili oni jedynie małą grupę pośród wielkiej liczby tych, którzy jako śmietanka ówczesnego świata lekarskiego przybyli do stolicy Anglii na kongres. Dla mnie stal się on początkiem drugiej wielkiej epoki w historii chirurgii. Trudno dziś dokładnie ustalić, kiedy rozpoczęła się ta nowa epoka wypełniona walką i odkryciami, klęskami i triumfami. Bezbolesne operowanie (dzięki narkozie wprowadzonej w latach pięćdziesiątych XIX wieku) i zwalczanie zakażenia ran (przez antyseptykę i aseptykę wprowadzoną w latach osiemdziesiątych) wyzwoliło chirurgię z kleszczy, ograniczających ją jeszcze w pierwszej połowie ubiegłego wieku i skazujących na okrutną i morderczą działalność, która sprowadzała się do kilku zewnętrznych zabiegów. Osiągnięcia te stworzyły przesłanki dla nowej epoki, w której chirurgia przy zastosowaniu osiągniętych zdobyczy technicznych zmierzała do ogarnięcia całego ustroju człowieka. Żaden określony rok nie oddzielał starej epoki od nowej. Jeden niepostrzeżenie przechodził w drugi. Pojedynczy odważni, a raczej zrozpaczeni chirurdzy starali się, jeszcze przed rozpowszechnieniem narkozy i antyseptyki, wtargnąć do jamy brzusznej, klatki piersiowej i do wnętrza czaszki w celu usunięcia zmian chorobowych na narządach, uchodzących przez całe
tysiąclecia za nietykalne. Czasem sprzyjało im szczęście, czasem nie. Sukcesy były wyjątkiem i pozostawały przywilejem niewielu szczęśliwych operatorów. Ustalenie ogólnie przyjętej daty punktu zwrotnego między starą i nową epoką jest trudne, wybieram więc chwilę, która dla mnie samego stała się tym punktem. Często stawiam sobie dziś pytanie, dlaczego ten kongres wyrył się tak w mojej pamięci. Pytanie to wydaje się tym bardziej usprawiedliwione, że nie było żadnego chirurgicznego wydarzenia, które wyróżniłoby ten kongres. Punktem kulminacyjnym był triumf pewnej nauki pomocniczej, otwierającej chirurgii drogę do mózgu – najciekawszego narządu ludzkiego ciała. Prawdopodobnie wiązało się to z fascynacją, która jeszcze dziś promienieje z mózgu człowieka. Wówczas była ona tak niezwykła, że sama myśl o zabiegu na mózgu przyspieszała akcję serca i zapierała oddech. Chodziło o najbardziej, tak wtedy jak i pod wieloma względami dziś jeszcze, tajemniczą część naszej cielesnej powłoki – to niezgłębione i nietykalne centrum czucia, myślenia, działania, a może i duszy. Właśnie dlatego uznałem to wydarzenie, ukazujące przodującym chirurgom drogę do zgłębienia tajemnic mózgu, za początek nowej epoki, która jest przedmiotem tej książki. Hotel St. James, w którym zatrzymałem się na czas kongresu, nie należał z pewnością do najwytworniejszych, jakie Londyn mógł wówczas zaoferować, jednakże fakt, że Charles Dickens często z niego korzystał, dodawał temu domowi swoistego, trudnego do określenia uroku. W każdym razie trudno go było porównywać z Carltonem lub Grand Hotelem. Na kongres jednak zgłosiłem się bardzo późno. Wciąż zwlekałem i wahałem się. Z jednej strony nęciła mnie bowiem jak zwykle chęć wzięcia udziału w tym wspaniałym zjeździe, a z drugiej strony po śmierci mojej żony Zuzanny* wiosną 1881 roku opanowało mnie rozgoryczenie i rezygnacja. Wybrałem więc taki hotel, jaki w pośpiechu znalazłem. * Zuzanna, pierwsza żona Henry Stevena Hartmanna umarła wiosną 1881 roku z powodu raka części odźwiernikowej żołądka. Krótko przedtem Theodorowi Billrothowi udało się chirurgiczne usunięcie zajętego rakiem odżwiernika żołądka. Hartmann udał się do Wiednia, by nakłonić Billrotha do operowania swojej żony. Gdy powrócił, żona już nie żyła. Popełniła samobójstwo, ponieważ nie wierzyła w ratunek, a poza tym chciała, by mąż zachował w pamięci jej naturalny obraz, a nie osobę będącą w stanie skrajnego wyniszczenia. Historia Zuzanny jest opisana w tomie Stulecie Chirurgów, (przyp. tłum.)
Gdy stanąłem w nieco ponurym hallu hotelowym przed ascetycznym z wyglądu, siwowłosym portierem, zażądałem jak zwykle w miastach, gdzie odbywały się kongresy, listy gości hotelowych, szukając znanych nazwisk lekarzy i chirurgów. Często przez przypadek spotykałem w ten sposób bardzo ciekawych luań. A tego wieczoru w mieście, które w ciągu tygodnia miało być miejscem spotkania wielu wybitnych ludzi, przypadek mógł odegrać jeszcze znaczniejszą rolę. Przebiegłem oczyma cztery czy pięć nazwisk francuskich i angielskich, które nic mi nie mówiły, aż wzrok mój zatrzymał się na nazwisku: Friedrich Goltz, Strasburg. Znając Londyn i odwiedzających go Niemców wiedziałem, że nigdy nie zatrzymywali się w St. Jamesie. Preferowali „Keysers Royal” lub „Victoria Embankment”, trochę dziwną budowlę z różnymi podziemnymi przejściami i pokojami ze sztucznym oświetleniem, gdyż można tam było dostać znakomite piwo. Zdziwiłem się więc nieco, znajdując w spisie gości hotelu St. James nazwisko wybitnego profesora niemieckiego uniwersytetu. Możliwe, że tak jak i ja znalazł się tu przypadkiem. Przeglądając listę gości, przesuwałem palcami prawej ręki wzdłuż poszczególnych nazwisk. Uważnie obserwujący mnie portier zauważył, że palce zatrzymały się na nazwisku Goltza. – To Niemiec – objaśnił nie pytany. – Dziwny człowiek, przepraszam... – przerwał – ale to naprawdę bardzo dziwny człowiek. Podróżuje z chorym psem i bardzo troskliwie się nim zajmuje... – Z chorym psem...?– podchwyciłem. – Tak – odpowiedział portier. – Transportuje go w swego rodzaju przenośnej budzie. Jest to biedny mieszaniec ze zniekształconym łbem i najsmutniejszymi psimi oczami, jakie kiedykolwiek w życiu widziałem. Prawdopodobnie przejechał go wóz. Niestety profesor Goltz nic bliższego mi o nim nie powiedział... Przepraszam – przerwał – że tak o tym psie opowiadam, ale tak kocham zwierzęta... – Czy ten pies jest w hotelu? – zapytałem. Portier przytaknął. – A czy profesor Goltz też jest w hotelu? Portier spojrzał na mnie nieco zdziwiony. – Pan zdaje się zna tego pana? – powiedział, a gdy trochę ociągając się skinąłem głową, dodał: – Profesor wyszedł przed półgodziną, a psa pozostawił pod opieką służącego. – Więc pies ma zniekształcony łeb?
– Tak. – Portier był jeszcze bardziej zdziwiony. – Wygląda tak, jakby nie miał pewnej części łba. – Zawahał się. po czym spojrzał na mnie jakby podejrzliwie i badawczo. – Proszę posłuchać – ciągnął dalej – czy profesor Goltz jest może jednym z tych eksperymentatorów zajmujących się wiwisekcją? – Zawahał się ponownie. – Wcześniej powinienem o tym pomyśleć. Proszę mnie źle nie zrozumieć. My tu w Londynie jesteśmy bardzo czuli na punkcie dręczenia zwierząt. W 1876 roku przeforsowaliśmy w parlamencie ustawę, która zabrania nawet naukowcom dręczyć zwierzęta dla swej przyjemności. Ja istotnie sądziłem, że pies tego Niemca jest chory, a on nie chce się z nim rozstawać. – Nieufność w jego oczach wzrosła wyraźnie. – Gdyby chodziło o jakieś biedne stworzenie, które dręczy się pod pozorem względów naukowych, nasze towarzystwo dla obrony zwierząt przed wiwisekcją... – O tym nie może być mowy – wtrąciłem szybko. – Zresztą sam jestem lekarzem... Twarz portiera przybrała nieco fanatyczny wyraz. Wydawało mi się, że coś się w nim otworzyło. – Przepraszam pana, sir – rzekł – nie chciałbym oczywiście dotknąć pana jako lekarza. Niektórzy lekarze są jednak sadystami w stosunku do żywych zwierząt. Cały nasz kraj oburza się na myśl, że nasze zwierzęta domowe mogą się znaleźć w rękach takich naukowców. Nie udało nam się dotychczas nakłonić ani królowej, ani parlamentu do całkowitego zakazu wszelkich eksperymentów na żywych zwierzętach. Wciąż jeszcze uważa się, że jest to pewnego rodzaju konieczność. W naszym prawodawstwie są luki, ale my je usuniemy. Przed czterema tygodniami mieliśmy zebranie w siedzibie ministra sprawiedliwości przy Sussex Sąuare. Byli obecni kardynał Manning, lady Bunbury i lady Mound Tempie. Zażądaliśmy ostatecznego zakazu wszelkich wiwisekcji. Jestem bowiem członkiem tego bardzo cenionego stowarzyszenia... – Wątpię – przerwał mu w tej chwili niski głos – czy tego pana interesuje pańska przynależność do stowarzyszenia opieki nad zwierzętami. – Głos należał do któregoś z kierowników hotelu, który wyszedł z pomieszczenia obok. – Przepraszam – mruknął speszony portier. – Przekona się pan, że jest to sprawa obchodząca cały kraj. Proszę o wybaczenie. Nie chciałem pana w żadnym wypadku... – Nie szkodzi – powiedziałem, wciąż myśląc o nazwisku Goltza. – Jestem bardzo zmęczony. Mogę zobaczyć swój pokój?
– Bardzo proszę – odrzekł portier. – Pański pokój znajduje się zresztą... Przerwał, przypuszczam jednak, iż chciał mi powiedzieć, że pokój Goltza znajduje się blisko mego. Pokój był równie ponury jak hall. Światło elektryczne było wówczas tylko w większych hotelach. Stojąca na stole lampa naftowa dawała żółtawe, niezbyt dobre światło. Niezdecydowany, jak spędzić wieczór, zajęty myślami o Goltzu i o tym, co mi powiedział portier, położyłem się w ubraniu na łóżku. Podróż przez Atlantyk istotnie była wyczerpująca. W chwili kiedy wyciągnąłem swe zmęczone kości, wydało mi się, że słyszę z pewnego oddalenia ciche wycie psa. Było ledwie słyszalne i zaraz ucichło. Niechcący zacząłem się wsłuchiwać w odgłosy obcego hotelu. Na razie było cicho. Byłem jednak przekonany, że to skowytał ten tajemniczy dla portiera pies. Odgłosy te w połączeniu z usłyszanymi wiadomościami wzmogły moją czujność, a zmęczenie do pewnego stopnia ustąpiło. Wszystko co nastąpiło w najbliższych godzinach i dniach, pozostałoby niezrozumiałe dla współczesnych mi ludzi, gdybym nie opowiedział początku historii, która w moim wyobrażeniu uczyniła z Goltza postać kluczową dla dalszego rozwoju chirurgii. Goltz należał wówczas do światowej czołówki fizjologów zajmujących się badaniem tajemnic mózgowia, które w owym czasie uchodziło za zamknięty narząd, funkcjonujący pod wpływem jakichś wyższych bodźców. Francuz Flourens w oparciu o doświadczenia na żabach doszedł do wniosku, że funkcje mózgu rozłożone są równomiernie na cały narząd tak, że bez szkody można usunąć większą jego cześć. Pozostała reszta wystarczy do objęcia wszystkich funkcji zarówno duchowych, jak i cielesnych. Mimo że już w starożytności lekarze greccy zauważyli, iż uszkodzenie czaszki i procesy chorobowe po jednej stronie mózgu prowadzą do porażenia lub drgawek po przeciwnej stronie ciała, to teoria Flourensa o jednakowej ważności wszystkich części mózgu uchodziła prawie powszechnie za dogmat. W roku 1861 jeden z moich najlepszych przyjaciół, paryski chirurg i antropolog Paul Broca, gorąco przeciwstawił się temu pewnikowi. W swoim czasie Broca otworzył czaszkę zmarłej pacjentki, która kilka lat przed śmiercią straciła mowę. W czasie sekcji znalazł w lewym przednim płacie mózgu, pomiędzy drugim a trzecim zwojem czołowym, ostro odgraniczone ognisko rozmiękania. Doszedł do wniosku, że w rozmiękającym drugim i trzecim zwoju czołowym mózgu znajduje się u człowieka ośrodek
zawiadujący mową, a przede wszystkim tworzeniem słów. Przyjął więc, że utrata mowy u jego pacjentki nastąpiła w wyniku schorzenia tego ośrodka. W związku z tym postawił tezę, że mózg prawdopodobnie składa się z wielu takich ośrodków, z których każdy reguluje określone czynności ciała, mięśni i zmysłów. Teza doktora Broki spotkała się z prawie jednomyślnym, a po części nawet zaciekłym sprzeciwem. Jednakże kilka lat później młody lekarz Hughlings Jackson, zatrudniony w bardzo skromnym jeszcze wówczas Państwowym Szpitalu dla Porażonych i Epileptyków w Londynie, doszedł do wniosków będących kontynuacją drogi podjętej przez doktora Brocę. Jackson, z którym się w następnych latach zaprzyjaźniłem, nie był ani chirurgiem, ani anatomem, tylko klinicystą. Dzięki nadzwyczajnej bystrości umysłu udało mu się powiązać zewnętrznie widoczne objawy występujące u chorych przebywających w National Hospital z nieznanymi procesami chorobowymi w mózgu. Kilka lat później Jackson poczynił nowe spostrzeżenia. Zaobserwował, że u chorych z połowicznymi napadami drgawek występuje pewna prawidłowość w ich przebiegu. Rozpoczynały się one w obrębie stopy i ręki i przechodziły na nogę i ramię, jak gdyby w mózgu istniały odpowiednie motoryczne ośrodki dla poszczególnych członków. Jackson postawił zatem tezę, że w mózgu istnieją motoryczne ośrodki zawiadujące ruchami poszczególnych mięśni. Rok później, w roku 1871, zupełnie niespodziewanie nadeszła z Berlina wiadomość o stwierdzeniu obecności takich ośrodków ruchowych w mózgach psów. Autorami tej wiadomości byli dwaj młodzi lekarze berlińscy Theodor Fritsch i Eduard Hitzig, późniejszy sławny neurolog. W czasie wojny prusko-duńskiej Fritsch zauważył u żołnierza z poważną raną czaszki, że dotykanie pewnych miejsc odsłoniętego mózgu wywołuje ściśle określone drgawki w odpowiednich częściach ciała leżących po przeciwnej stronie. Dla sprawdzenia swych spostrzeżeń na zwierzętach porozumiał się z Hitzigiem pracującym w Instytucie Fizjologii w Berlinie. Ponieważ z uwagi na sąsiedztwo zamku króla pruskiego przeprowadzenie tego rodzaju eksperymentów w instytucie Hitziga było niemożliwe, przenieśli się do jego mieszkania. Młoda żona Hitziga przeznaczyła swój stolik toaletowy znajdujący się w sypialni na stół operacyjny, a w pokoju obok karmiła operowane psy i opiekowała się nimi. Fritsch i Hitzig usuwali psom tak wielkie części pokrywy czaszkowej, iż widoczny był duży obszar opony
mózgowej. Elektrodami o słabym napięciu dotykali kory mózgowej i stwierdzili, że dotykanie określonych punktów wywołuje pewne określone ruchy zawsze w przeciwnej, to znaczy w prawej lub lewej połowie ciała. Nazwali te miejsca „ośrodkami motorycznymi”. Stwierdzili tak samo jak Jackson, że owe ośrodki kierują ruchami wszystkich mięśni i że mózg w żadnym wypadku nie jest narządem jednolitym, lecz stanowi sumę uporządkowanych zespołów wielu ośrodków czynnościowych. Wyniki tych doświadczeń wpłynęły na wielu, zwłaszcza młodych fizjologów, a przede wszystkim na młodego lekarza Davida Ferriera z Londynu, który w międzyczasie, podobnie jak Jackson, stał się przodującym neurologiem przy National Hospital. Ferrier planowo rozbudował metodę pobudzania elektrycznego w doświadczeniach na zwierzętach i ustalił istnienie odrębnych ośrodków dla narządów ruchu i zmysłów. Po uzupełnieniu metody „drażnienia elektrycznego” Ferrier, Fritsch i Hitzig przeszli w końcu do usuwania zwierzętom pewnych części mózgu w celu obserwowania występujących wskutek tego objawów porażenia odpowiednich narządów ruchu i zmysłów. Hitzig i Ferrier spotkali się ze zdecydowanym sprzeciwem starszych fizjologów. Zwolennicy teorii Flourensa nie poddali się łatwo i wkrótce potem przystąpili do doświadczeń. Wyniki tych doświadczeń były skrajnym przeciwieństwem wyników Ferriera, to znaczy wykluczały istnienie ośrodków czynnościowych. Niekwestionowanym przywódcą przeciwników Ferriera i jego teorii ośrodków czynnościowych stał się właśnie Friedrich Goltz – ten sam, z którym mieszkałem teraz pod jednym dachem. Był to zapalony fizjolog, a z tego, co o nim wiedziałem, wynikało, że jeszcze jako głodujący student w swoim pokoju w Królewcu zaczął dociekać tajemnicy mózgu i układu nerwowego. Całymi latami pozbawiał uśpione żaby mózgu po to, by stwierdzić, jaki to będzie miało wpływ na ich zdolność do życia. Z wyników obserwacji wyciągał wnioski dotyczące czynności mózgu i rdzenia kręgowego. W połowie lat siedemdziesiątych na odbywającym się w Hanowerze kongresie fizjologów Goltz przedstawił doświadczenie, z którego wynikało, że przejawy życia u żaby są kwestią odruchów. Wszystkie pozbawione mózgu żaby siedziały apatyczne, niezdolne do jakiejkolwiek czy ności, niezdolne nawet do odżywiania się, dopóki ich Goltz nie ruszał. Gdy tylko dotykał ich w określonych miejscach – skakały, posuwały się, pływały lub
wydawały pewne dźwięki. Wiadomo oyło, że Goltz jest pionierem w tej zupełnie nowej dziedzinie badań wegetatywnego układu nerwowego i autonomicznej, kierowanej odruchami czynności serca. Goltz sprzeciwi! się więc tezie Hitziga i Ferriera o ośrodkach funkcyjnych nie z bezmyślnego uporu i wygodnictwa, jak to czynili pozostali fizjologowie, ale z wewnętrznego przekonania i na podstawie własnych doświadczeń. Gdy wkrótce po wystąpieniu Hitziga został profesorem w Strasburgu, zaczął się zajmować doświadczeniami na mózgach psów. Wykonywał badania polegające na usuwaniu swoim psom prawie całej kory mózgowej obu półkul. Mimo to mógł pokazać różnym obserwatorom, że te „odmóżdżone psy jedzą, skaczą, widzą i słyszą”. Dlatego on i jego zwolennicy mogli skierować do Ferriera pytanie: Jak mogą istnieć ośrodki czynnościowe dla wszystkich narządów, jeżeli te narządy i zmysły w widoczny sposób funkcjonują bez tej części kory mózgowej, w której Ferrier rzekomo znalazł ośrodki czynnościowe? Swoimi doświadczeniami Goltz podważył tezę, na której Broca i ja chcieliśmy oprzeć ważne i decydujące dla nas przesłanki uzasadniające celowość chirurgii mózgu. Davida Ferriera zaś, głównego eksperta od umiejscawiania ośrodków czynnościowych, zmusił do obrony swej tezy. Tak przedstawiała się sytuacja tego wieczoru, gdy przypadek czy los sprawił, że zdecydowany przeciwnik niespodziewanie znalazł się bezpośrednio w moim sąsiedztwie. Sytuacja ta jeszcze dziś pozwala zrozumieć podniecenie, jakie odczułem spojrzawszy na nazwisko Goltza, a które jeszcze się wzmogło, gdy usłyszałem wycie jego psa. Odsunąłem kołdrę i marznąc podszedłem do jednej z moich toreb podróżnych. Wyjąłem z niej program kongresu, który przestudiowałem jak dotąd tylko pod kątem pokazów i referatów chirurgicznych. Nie musiałem długo szukać. Po kilku stronach wzrok mój zatrzymał się na programie tak zwanej sekcji fizjologicznej, dla której miejscem obrad była sala Royal Institution przy Albemarle Street. W programie tej sekcji już w pierwszym dniu obrad, to jest w czwartek 4 sierpnia o 10 rano – figurowało nazwisko: Friedrich Goltz. Tytuł jego wykładu brzmiał: „Dyskusja nad lokalizacją czynności życiowych w korze mózgowej”. Narzuciłem na siebie bonżurkę, podszedłem do okna i otworzyłem je. W powietrzu wisiała żółtawa, ciężka i wilgotna, jakby już jesienna mgła. Kiedy śledziłem wzrokiem jej powoli opadający mętny tuman, zdałem sobie
sprawę, do jakiego stopnia w moim pragnieniu, aby chirurgia zajęła się leczeniem chorób mózgu, identyfikowałem się z teorią Ferriera. Możliwość zaś, że nauka ta po wielu za i przeciw w ostatnich latach otrzyma teraz śmiertelny cios, podziałała na mnie jak jakiś nieznośnie przykry wstrząs. Co mógłby Ferrier przeciwstawić takiemu Goltzowi, mającemu atut w postaci pozbawionego mózgu psa, który mimo to żył, chodził, wył, skakał, widział i słyszał? W tym momencie znowu dało się słyszeć ciche skamlenie psa, tym razem tak bliskie, iż wydało się, że dochodzi z sąsiedniego pokoju. Zaraz potem rozjaśniło się okno znajdujące się kilka metrów ode mnie, w ścianie stojącej pod kątem prostym do ściany mojego okna. Zasłony nie były zaciągnięte. Ujrzałem mężczyznę, który z lampą w ręku wszedł do pokoju i postawił ją na stole. Następnie pochylił się i wtedy zobaczyłem, jak unosi wieko jakiejś skrzyni. Ze skrzyni wynurzył się pysk psa. który wydawał na pół skamlące, na pół radosne dźwięki, a pogłaskany przez mężczyznę zamilkł. Człowiekiem tym nie był Goltz. Był to na pewno jego służący. Po chwili ukazał się cały łeb i przód psa. Mimo odległości dokładnie widziałem to, co przedstawił mi portier – krzywy łeb i głębokie wklęsłości, niewątpliwie ślady po ciężkich zabiegach. Pies stracił dużą część sklepienia czaszki i mózgu, a mimo to wydawał się wesoły. Opiekun wyjął psa ze skrzyni, a ten machając ogonem poszedł za nim w kierunku fotela. Nie można było zaprzeczyć, że pies szedł, a nawet skakał, w czym nie przeszkadzała mu widoczna utrata substancji mózgowej. Następnego ranka obudziłem się późno, gdyż nie mogąc zasnąć, wiele godzin przewracałem się na łóżku z boku na bok. Jeszcze w nocy postanowiłem odszukać Goltza i spojrzeć prawdzie w oczy. Jednakże goniec wysłany z wizytówką do Goltza wrócił z wiadomością, iż ten opuścił już hotel i nie wiadomo, czy w ogóle wróci, czy też zamieszka u znajomych. O ile miałem wziąć udział w uroczystym otwarciu kongresu, to był już na mnie najwyższy czas. Szybko zszedłem po schodach. Doszedłszy do hallu, spostrzegłem ku mojemu zdziwieniu tego samego portiera, który przyjmował mnie wieczorem. Rozmawiał z eleganckim panem w średnim wieku, który właśnie miał zamiar wychodzić. Usłyszałem jeszcze ostatnie słowa, jakie zamienili. – Chodzi niestety o cudzoziemca – powiedział nieznajomy. – Naturalnie jesteśmy panu wdzięczni za informację i postaramy się dokładnie śledzić wszystko, co będzie się działo w czasie kongresu. W Niemczech jak dotąd
nie ma jeszcze zakazu wiwisekcji. Wobec cudzoziemca, mającego przy sobie zmaltretowanego psa, jesteśmy na razie bezsilni, chyba że w tym maltretowaniu bierze udział obywatel brytyjski. Możliwe jednak, że do tego dojdzie. Dokąd zabrano stąd tego psa? – Do Kings College – odpowiedział portier trochę ciszej i podał nieznajomemu jakąś kartkę. – Do laboratorium jakiegoś profesora Yeo. To pewna informacja. W tym momencie zauważył mnie. Przerwał i szybko dodał, ale tak, jakby żegnał obcego gościa hotelowego. – Do widzenia, sir. Gdy nieznajomy odszedł, portier zbliżył się do mnie. Zapytałem, czy chodziło właśnie o tego psa. – Jakiego psa, panie Hartmann? – zapytał. – Ach, ma pan na myśli psa profesora Goitza. Nie ma go już w hotelu. Kiedy po kilku powitaniach ze znajomymi i zaprzyjaźnionymi chirurgami doszedłem do St. James Hall, sala przedstawiała nadzwyczajny widok. Tysiące lekarzy wypełniało urządzoną z przepychem salę, a w drzwiach stali lokaje w barwnych galowych liberiach. Dzięki uprzejmości kilku wybitnych angielskich lekarzy miałem miejsce w jednym z pierwszych rzędów. Otwarcia dokonał książę Walii, a następnie zabrał głos James Paget, przewodniczący kongresu. Przemówienie jego pełne było uznania dla pionierskich zdobyczy medycyny i jej postępów. Wspomniał też o zadaniach, które nas jeszcze czekają. Zupełnie nieoczekiwanie i z niezwykłą jak na Pageta ostrością i bezwzględnością zaatakował przeciwników wiwisekcji, z którymi ja spotkałem się po raz pierwszy w związku z psem przebywającym w hotelu St. James. Paget wyciągnął swą długą, wąską rękę w kierunku siedzącego na lewo, poniżej mównicy, Pasteura, dotkniętego porażeniem połowiczym, i zawołał: – Oto człowiek, który w decydujący sposób przyczynił się do postępu medycyny. Dalej mówił o tym, że Pasteur mógł to wszystko osiągnąć, ponieważ dzięki doświadczeniom prowadzonym na żywych zwierzętach zdobył dla dobra cierpiącej ludzkości nowe informacje, a przez opanowanie wścieklizny i wąglika przysłużył się też światu zwierzęcemu. Pasteur jest wspaniałym przykładem głębokiego i poważnego sensu tej właśnie pracy, która spotkała się w Anglii z ostrym sprzeciwem fanatycznych przyjaciół zwierząt,
grożącym zdławieniem wszelkiego postępu. Zadaniem kongresu było jednomyślne przeciwstawienie się zapowiedzianemu wyzwaniu. Zaledwie Paget skończył, rozległ się frenetyczny aplauz ze strony angielskich lekarzy, poparty niebawem przez całe audytorium. Z uczuciem rosnącego niepokoju zacząłem rozumieć, że wystąpienie antywiwisekcjonistów, których ucieleśnieniem był portier z St. James, nie było żadnym drugoplanowym wydarzeniem tego kongresu, lecz centralnym zagadnieniem wplecionym w rozprawę między Goltzem a Ferrierem. Gdy zebrani wstali, udałem się na poszukiwanie Hughlingsa Jacksona lub Ferriera. W ogólnym ścisku nie mogłem jednak odnaleźć ani Jacksona, ani Ferriera, ani też Goitza. Zamiast na nich, natknąłem się na Listera, starego przyjaciela z czasów ciężkich i wciąż jeszcze trwających bojów o uznanie i wprowadzenie antyseptyki. Zapytałem go, czy widział Jacksona lub Ferriera, ale zaprzeczył. Gdy mu opowiedziałem o psie Goitza i moim porannym spotkaniu w hallu, zamyślił się. Pierwszy jego odruch nie dotyczył jednakże psa i sprawy lokalizacji ośrodków mózgu, tylko zachowania się portiera. Był zdania, że należy uprzedzić Ferriera, by w czasie zaplanowanego pokazu Goitza był ostrożny w ujawnianiu własnych eksperymentów na żyjących zwierzętach, przeprowadzanych w celu potwierdzenia jego własnej teorii lokalizacji. – Ferrier – mówił – nie jest cudzoziemcem, jak Goltz. Dla naszych przeciwników wszystko w tej chwili jest zbrodnią. Gdy przed siedmiu czy ośmiu laty Królewskie Towarzystwo rozpoczęło swą agitację i Jej Królewska Mość zasięgnęła mojej opinii, przepowiedziałem dzisiejszy rozwój wypadków. Postępy w dziedzinie badań fizjologicznych spowodowały wypaczenia wśród naukowców, ale jeżeli ludzie przyjmują bestialskie polowania na lisy lub bażanty za coś samo przez się zrozumiałego, a jednocześnie walczą w obronie żab skazanych na samowolę badaczy, to wówczas droga dla wszelkiego fanatyzmu stoi otworem. Moich ostrzeżeń nikt wtedy nie słuchał, a wyniki tego mamy dzisiaj. W każdym razie, o ile spotkam Ferriera. to go ostrzegę. Słowa jego wzmogły moje uczucie niepokoju. Wyraźnie zaczął mnie opanowywać lęk o to, że znaczenie przeciwników wiwisekcji może wpłynąć na czekającą nas dyskusję w sprawie czynności mózgu. Ferrier, który był uzależniony od miejscowych władz, w przeciwieństwie do Niemca Goltza, który miał pełną swobodę w całym swym postępowaniu, mógł mieć trudności przy obronie swoich tez.
Była trzecia, a pół godziny później, w czasie zebrania omawiającego wykład Virchowa, zbliżył się do mnie Lister w towarzystwie młodego, mniej więcej trzydziestosześcioletniego mężczyzny o opalonej, czerstwej twarzy. Przedstawił mi go jako Geralda Yeo, profesora fizjologii i chirurgii przy Kings College, najbliższego współpracownika Ferriera w jego badaniach nad ośrodkami czynnościowymi w mózgu. Yeo zakomunikował mi. że Ferrier po zebraniu inauguracyjnym wrócił do swego laboratorium, a następnie dodał: – Słyszałem pana historię. Zgadza się: pies znajduje się obecnie w zwierzęciarni przy Kings College. Naturalnie nie wiem dokładnie, jakie stanowisko zajmie profesor Goltz w stosunku do Ferriera, sądzę jednak, że mój przyjaciel Ferrier jest przygotowany „. – Na pewno? – zapytałem z uczuciem ulgi. Spojrzał na mnie z nieco tajemniczym wyrazem twarzy. – Nie chciałbym uprzedzać profesora Ferriera – powiedział – ale dojdzie niewątpliwie do pewnych niespodzianek, które będą może należały do najbardziej znaczących w czasie tego kongresu. – Przerwał na chwilę. – Co się tyczy przeciwników wiwisekcji – ciągnął dalej – to przeprowadzenie w tym kraju jakiegokolwiek doświadczenia z dziedziny fizjologii bez ryzyka jest niemożliwe. Wciąż żyjemy na granicy bezprawia... Nasza rozmowa została przerwana, gdyż Virchow swym drobnym kroczkiem zbliżał się do mównicy. Z lekkim dreszczem wszedłem następnego ranka na salę sekcji fizjologów Royal Institution, gdzie miało nastąpić rozstrzygnięcie. Krótko przed dziesiątą wszedł na salę profesor Goltz. Jego silną, szeroką żuchwę jeszcze bardziej uwydatniały opadające na obydwie strony wąsy. Robił wrażenie człowieka zdecydowanego i absolutnie pewnego swojej sprawy. Zaraz po nim pojawiła się smukła postać o dziesięć lat młodszego Ferriera – jak zwykle nieśmiałego, cichego i skromnego. Yeo zajął jedno z miejsc przeznaczonych dla sekretarzy Towarzystwa – tuż obok przewodniczącego, brodatego profesora Michaela Fostera. Foster stanął przy pulpicie i z widocznym przejęciem oznajmił, że nadeszła chwila o nadzwyczajnym znaczeniu dla całej medycyny. Profesor Goltz ze Strasburga zamierza ostatecznie rozstrzygnąć sporny od lat problem lokalizacji mózgowej. Profesor Ferrier będzie miał sposobność odpowiedziećPo południu w Kings College obaj panowie będą mogli przedstawić swe zwierzęta, a następnie uśmiercić je, by na podstawie sekcji
udowodnić słuszność swych poglądów. Foster podniesionym głosem kontynuował, że ma nadzieję, iż wszyscy obecni zdają sobie sprawę z powagi i niebezpieczeństwa chwili. – Gorliwość – zawołał – nie mająca nic wspólnego z nauką, spowodowała opracowanie przepisów prawnych, które właściwie doprowadziły do ograniczenia badań fizjologicznych w naszym kraju. My jednak nadal jesteśmy przekonani, że doświadczenie jest najlepszym sposobem, by ujawnić tajemnice życia. W ciszy pełnej napięcia Goltz zajął miejsce Fostera. Spojrzał dookoła swymi jasnymi oczami, w których można było wyczytać upór i chęć walki, tak charakterystyczną dla ich właściciela. Mimo że Goltz mówił po niemiecku i dla wielu osób niemożliwością było zrozumieć go bez tłumacza, panowała grobowa cisza. Mówił z chłodną ścisłością, właściwą najlepszej naukowej tradycji, ożywiony odczuwanym widocznie także przez niego samego podnieceniem chwili. Rozpoczął od krótkiego scharakteryzowania metod i wyników prac Flourensa, Fritscha i Hitziga. Następnie z wielką zaciekłością przystąpił do ataku. – Owoc – wyjaśnił – może mieć nęcący wygląd, a jednak być w środku robaczywy; nie jest też rzeczą trudną wykazać robaczywe miejsca we wszystkich zaprezentowanych dotychczas hipotezach lokalizacyjnych... To była zapowiedź walki, której ostrze zwrócone było w kierunku Hitziga, Fritscha, Ferriera i tych wszystkich, którzy wierzyli, że w mózgu istnieją odrębne ośrodki motoryczne i dla zmysłów. Ostry głos Goltza przenikał salę. Głośno wołał, że nie uznaje metody drażnienia elektrycznego, za pomocą której Hitzig i Ferrier znaleźli rzekomo w mózgu swoje ośrodki czynnościowe. Jest tylko jeden sposób, by w pełni udowodnić istnienie ośrodków dla ruchu i zmysłów – usunięcie części mózgu, o których sądzi się, że stanowią ośrodki czynnościowe. Jeżeli jakiemuś żywemu zwierzęciu usunie się część mózgu, o której profesor Ferrier sądzi, że zawiaduje ona ruchami jakiejś kończyny, to w następstwie tego kończyna ta powinna być porażona. Jeżeli natomiast kończyna nie została porażona, to każdy myślący człowiek musi przyjąć jako udowodnione, że tak zwany ośrodek dla ruchów kończyną po prostu nie istnieje. Jeżeli zostanie usunięta część kory mózgowej, która według twierdzenia profesora Ferriera zawiaduje zmysłem słuchu, powinna nastąpić głuchota. Jeśli głuchota nie nastąpi, znaczy to, iż takiego przypuszczalnego ośrodka mózgowego nie ma.
Poza tym, występujące początkowo po usunięciu części kory mózgowej zaburzenia w ruchach i w czynnościach narządów zmysłów o niczym nie świadczą. Jeśli zwierzęta doświadczalne długo utrzymuje się przy życiu, okazuje się, że porażenia i zaburzenia zupełnie albo w przeważającej części ustępują. Tym samym stare wyobrażenie, według którego mózg funkcjonuje jako całość i że jedna część mózgu może w każdej chwili zastąpić inną, okazuje się bliższe prawdy niż teoria ośrodków czynnościowych. On. to znaczy Goltz, rozwinął po pierwsze technikę wycinania i usuwania części mózgu w sposób pewno dotąd nie znany, a po drugie utrzymywał liczne zwierzęta dostatecznie długo przy życiu, aby dojść do niepodważalnych wniosków. Teraz przedstawi wyniki swej pracy. Pełna napięcia cisza pogłębiła się jeszcze w trakcie pierwszej części referatu. – W licznych doświadczeniach – grzmiał pewny zwycięstwa głos Goltza – postawiłem sobie za cel możliwie rozległe zniszczenie kory mózgowia, a przy tym jak najdłuższe utrzymanie zwierząt przy życiu, by móc je dostatecznie długo obserwować. Dla zapobiegnięcia krwotokom wypłukiwałem tkankę mózgową strumieniem wody. Już przy pomocy tej prostej techniki wypłukiwania Goltz stwierdził, że co prawda usunięcie dużych części mózgu powodowało u psów chwilowy paraliż. Miały one zaburzenia wzroku, słuchu i powonienia, ale właśnie tylko na okres przejściowy, gdyż niebawem odzyskiwały pełną zdolność poruszania się. Tym samym obalona została teoria lokalizacji, zaś dawna teoria Flourensa okazała się słuszna. W najlepszym razie Flourens przecenił tempo, w jakim ta restytucja miałaby się odbyć. Tylko w jednym względzie Flourens się pomylił. Przyjął on, że niewielka część mózgu wystarczy do przejęcia funkcji całego mózgu, i to zarówno funkcji somatycznych, jak i psychicznych. W przypadku czynności somatycznych wszystko się zgadza, nie zgadza się natomiast, gdy chodzi o sferę psychiczną. Pomyłka Flourensa nie jest jednak atutem dla Ferriera i zwolenników teorii lokalizacji. Ograniczyli się oni do badań nad czynnościami mięśni i zmysłów, a nigdzie nie podali, że każdy większy zabieg na obu półkulach mózgu prowadzi do mniejszych lub większych zaburzeń inteligencji i sprawności psychicznej. Ferrier jako jedyny wspomniał o tego rodzaju zaburzeniach. Określił również dokładnie miejsce w mózgu, które miało być siedliskiem inteligencji, a mianowicie płat czołowy, i uważał, że jedynie uszkodzenie tego płata może spowodować zaburzenia inteligencji. W rzeczywistości zaburzenia
psychiczne wywołuje z całą pewnością każde poważniejsze uszkodzenie mózgu. Aby naukowo podbudować te wstępne wyniki, Goltz zaniechał operowania strumieniem wody i zastosował nową metodę. Dała mu ona możliwość wycinania ograniczonych części mózgu. – Użyłem wiertarki White’a, przy pomocy której wprowadzałem w szybką rotację drobne instrumenty... Przeważnie używałem czegoś w rodzaju małej piły ślimakowej. Takim narzędziem, poruszanym przez maszynę, łatwo udawało się usuwać części mózgu dowolnej wielkości... Na niektórych psach wykonałem dwie, trzy, cztery i więcej operacji, aby jak najdokładniej obserwować wyniki... – Pies – mówił Goltz patrząc wyniośle na zebranych – który stracił oba przednie płaty mózgowe, który według Ferriera powinien być zatem pozbawiony ośrodków psychomotorycznych, porusza wszystkimi kończynami, nadto żuchwą, językiem, ogonem, oczami i uszami. Krótko mówiąc, nie wykazuje żadnej niedyspozycji mięśni czy zmysłów. – Aby panów naocznie przekonać o słuszności moich twierdzeń – Goltz mówił teraz podniesionym głosem – przywiozłem ze sobą ze Strasburga psa, na którym w okresie od 15 listopada 1880 do 25 maja 1881 roku przeprowadziłem pięć różnych operacji, usuwając korę obu płatów ciemieniowych i potylicznych. Pod niejednym względem pies ten jest najciekawszym przypadkiem, jaki odnotowałem w trakcie moich licznych obserwacji, a dla mnie jest on specjalnie cenny, gdyż mogę przedstawić go panom jako zdrowego. Dzięki temu psu, on, Goltz, będzie mógł nam wszystkim naocznie udowodnić, że pomimo zniszczenia części kory mózgowia jest rzeczą niemożliwą spowodować porażenie jakiegoś mięśnia względnie wymazać na stałe czynności jakiegoś zmysłu. Pies ten swoim wyglądem potwierdzi słuszność tezy Goltza. – Teoria Ferriera o lokalizacji jest po prostu błędna... Z wyrazem absolutnej pewności zwycięstwa Goltz spojrzał jeszcze raz na zebranych i opuścił mównicę. Jeszcze dziś przypominam sobie, jak głębokie i przygnębiające było moje poczucie klęski. Obejrzałem się nerwowo. Szukałem wzrokiem Ferriera. Był bardzo blady. Podniósł się powoli i jakby z pewnym wahaniem podszedł do pulpitu. Albo czuł się pokonany, albo z pełną świadomością starał się podjąć walkę, którą Goltz prowadził pod koniec w tak agresywny i gwałtowny
sposób, i sprowadzić ją na płaszczyznę uprzejmej, spokojnej, naukowej dyskusji. Rozpoczął cichym głosem. Wszystko, co przedstawił Goltz, nie jest dla niego właściwie żadnym zaskoczeniem. On sam w międzyczasie – co niektórych może zdziwić – zainteresował się techniką ekstyrpacji, jednakże w sposób – jak sądzi – absolutnie różny od Goltza. Przy usuwaniu części mózgu nigdy nie stosował strumieniawodnego jako sposobu bardzo niedokładnego, nie pozwalającego na ścisłe ograniczenie rozległości zabiegu. Zupełnie też nie posługiwał się metodą nawiercania, gdyż i ona, w przeciwieństwie do opinii Goltza, w tym najdelikatniejszym z wszystkich narządów nie jest dostatecznie precyzyjna i powoduje stosunkowo duże uszkodzenia. A ponieważ metoda ta nie pozwala ponadto na zastosowanie antyseptyki, przeżycie operacji przez zwierzęta jest sprawą szczęśliwego przypadku. Po każdym zabiegu mogło nastąpić zapalenie mózgu. Poza tym każdy stan zapalny, nawet nie o ciężkim – pominąwszy wypadki śmiertelne – przebiegu, wpływał na wyniki eksperymentu. Dlatego też jego przyjaciel Yeo w doświadczeniach na zwierzętach zastosował najnowsze zdobycze chirurgii, a więc antyseptykę oraz nóż elektryczny zapobiegający krwawieniom. Dopiero te zdobycze doprowadziły do precyzji w pracy, która rzeczywiście pozwala wyciągnąć decydujące wnioski. Potrafi on usunąć części mózgu dokładnie w obrębie ustalonych przez siebie ośrodków czynnościowych. I tak po latach spokojnej pracy może poinformować zebranych, że jego zwierzęta doświadczalne przeżyły bez obawy o wystąpienie zapalenia, które zagraża ich życiu, a prócz tego zmniejsza dokładność eksperymentu. Jak mu wiadomo, żyły one dłużej niż którekolwiek ze zwierząt doświadczalnych przedmówcy. Tym samym zostałaby obalona poważna część argumentów Goltza. Bacznie wsłuchiwałem się w każde słowo. I nie tylko ja, było to widoczne u wszystkich słuchaczy. Ferrier z każdym zdaniem stawał się bardziej spokojny i nabierał pewności siebie. Z biegiem czasu doszedł do przekonania, że wniosków z doświadczeń na zwierzętach niższego rzędu nie można przenosić na zwierzęta wyższe, a tym bardziej na człowieka i jego mózgowie. Im niżej stojące zwierzę, tym mniejszy będzie wpływ ekstyrpacji nawet całej masy mózgowia na jego sprawność ruchową i zmysłową. Przy badaniach nad mózgiem może w końcowym rezultacie chodzić tylko o to, aby właściwie i ostatecznie wyjaśnić funkcje mózgu człowieka jako
istoty stojącej najwyżej. Ponieważ Goltz w swoich eksperymentach opierał się tylko na psie jako zwierzęciu doświadczalnym, co nie pozwalało na wyciągnięcie właściwych wniosków odnośnie mózgu człowieka, Ferrier dość dawno już postanowił obiektem swych badań uczynić mózg zwierzęcia stojącego najbliżej człowieka. Wybrał małpę człekokształtną, a Yeo, dzięki swej biegłości chirurgicznej, dał mu możność poczynienia daleko sięgających obserwacji. Przez chwilę Ferrier wodził wzrokiem po zebranych, a następnie ogłosił, że po południu w laboratorium profesora Yeo w Kings College będzie miał zaszczyt przedstawić dwie małpy człekokształtne, którym profesor Yeo chirurgicznie usunął pewne ośrodki mózgowia. Nie uważa, by konieczne było już teraz i w tym miejscu udzielenie bliższych wyjaśnień. Nastąpi to w czasie pokazu. Jest przekonany, że za kilka godzin zastrzeżenia profesora Goltza nie tylko będą odparte, ale – i to przede wszystkim – fakt lokalizacji czynności w mózgu zwierząt wyższych i człowieka znajdzie ostateczne potwierdzenie. Gdy zjawiłem się w Kings College, zastałem już Goltza w otoczeniu słuchaczy, wśród których na pierwszy rzut oka dostrzegłem podobną do sowy głowę Virchowa w okularach. A więc Virchowa też zaalarmowały relacje z przedpołudniowego posiedzenia, na którym nie był obecny. Jego ostre spojrzenie skierowane było na psa z przekrzywionym łbem. którego wycie pierwszej nocy w hotelu St. James zwróciło moją uwagę na zamierzenia Goltza. Twarz Goltza była mocno zaczerwieniona. – Przedstawiam tu panom psa – objaśnił – który przebył wraz ze mną drogę ze Strasburga do Londynu. Pies ten. jak podałem w czasie mego przedpołudniowego wykładu, jest pozbawiony przeważającej części kory mózgowej – obu płatów ciemieniowych i potylicznych. Te ogromne ubytki w mózgowiu są wynikiem pięciu operacji, z których ostatnia odbyła się 25 maja bieżącego roku. Zniekształcenie czaszki zwierzęcia rzuca się w oczy. Następnie Goltz zapowiedział, że na przykładzie tego psa udowodni swoje twierdzenia z przedpołudnia. Kazał psu biegać, wyskakiwać ze skrzyni i poruszać łbem. Chwycił bat i strzelił z niego. Zawołał po niemiecku: – Marsz, zabieraj się, uciekaj stąd... – i wskazał na drgniecie psa jako dowód na to, że pies słyszy. Przy pomocy osobliwego doświadczenia udowodnił, że pies widzi.
– Przekonywającym dowodem na to, że postępowanie psa jest wynikiem doznanych wrażeń wzrokowych – ciągnął Goltz – będzie okoliczność, że całe jego zachowanie ulegnie zmianie, gdy tylko mu się przykryje oczy. Zabrałem ze sobą kaptur, który naciągnę mu na łeb. Żadne światło nie przeniknie do jego oczu. Państwo widzą, jak pies, który przed chwilą omijał każdą przeszkodę, uderza teraz o nią łbem. Można zauważyć, jak pies stara się zsunąć kaptur przednimi łapami... Zachowanie zmysłu powonienia udowodnił Goltz w następujący sposób: poprosił obecnego na pokazie profesora Dondersa z Holandii, by dymem ze swego cygara dmuchnął psu w nos. Pies odchylił łeb na bok. Goltz jednakże przyznał, że węch ma on gorszy niż zdrowe psy. Zadowolony z udanej jak dotąd demonstracji Goltz wyprostował się pewny siebie. Przeszedł teraz do udowodnienia, że jedynie inteligencja psa doznała uszczerbku. Wsadził psa do przywiezionego ze Strasburga kwadratowego ogrodzenia, tak niskiego, że pies mógłby je przeskoczyć. Mimo że psa wabiono od zewnętrznej strony ogrodzenia, biegał on wewnątrz, nie znajdując wyjścia. Machał wesoło ogonem, gdy Goltz groził mu pięścią. Przyniesiono kota z miejscowej zwierzęciarni i pokazano psu, ale ten nie wykazał żadnych objawów wrogości ani strachu przed prychającym kotem. Starał się nawet lizać jego łapy. Goltz wyprostował swą masywną postać. – Moi panowie – zawołał. – Mam nadzieję, że moja demonstracja przekonała was o tym, iż żadna z funkcji zmysłowych tego zwierzęcia nie zanikła. Zwierzę widzi, słyszy, ma węch i czucie! Tym samym uważa on za udowodnione, na przekór wszystkim innym poglądom, że teoria lokalizacji jest błędna. Pies, jak zapowiedziano, zostanie uśpiony chloroformem, a jego mózg poddany badaniu anatomicznemu, by potwierdzić całkowite niemal usunięcie mózgowia. Na kilka sekund zapadła głęboka cisza. Słychać było tylko sapanie Goltza wciskającego psa z powrotem do skrzyni. Wtedy jednak – zupełnie nieoczekiwanie – zapanował nastrój jak w czasie wielkiego występu teatralnego. Serce zaczęło mi mocniej bić. Woźny wprowadził do pomieszczenia dużą małpę człekokształtną w postawie wyprostowanej. Szła powłócząc jedną nogą i z bezwładnie zwisającą ręką. Zupełnie przypominała chorego z porażeniem połowiczym po krwotoku mózgowym. Gdy zwierzę doszło do miejsca, gdzie poprzednio Goltz przedstawiał swego psa, zjawił się Ferrier. Stanął przy małpie i