Bobislaw

  • Dokumenty587
  • Odsłony276 922
  • Obserwuję190
  • Rozmiar dokumentów6.8 GB
  • Ilość pobrań124 011

WEISS ROBERT - Ostatni zamach na Hitlera

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Bobislaw
EBooki

WEISS ROBERT - Ostatni zamach na Hitlera.pdf

Bobislaw EBooki WEISS ROBERT - Ostatni zamach na Hitlera
Użytkownik Bobislaw wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 181 osób, 98 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 81 stron)

ROBERT WEISS OOSSTTAATTNNII ZZAAMMAACCHH NNAA HHIITTLLEERRAA NR 1957/10, 1958/17, 1959/12

BBEENNDDLLEERRSSTTRRAASSSSEE OOCCZZEEKKUUJJEE Na dźwięk dzwonka generał szybko uniósł słuchawkę. Jego goście zamilkli natychmiast, chociaż jeszcze przed sekundą cały gabinet pełen był słów. Generał zamienił się w słuch, lecz już po krótkiej chwili, mruknąwszy tylko coś w odpowiedzi niewidzialnemu rozmówcy, nie bez złości przerwał połączenie. — Głupstwa, zwyczajne głupstwa — powiedział. Jego twarz zdradzała wyraźnie rozczarowanie, choć generał starał się je ukryć. System nerwowy był już jednak zbyt długo utrzymywany w stanie napięcia, aby w pełni okazywać posłuszeństwo. Zresztą nastrój, w jakim znajdował się generał, nie był tylko jego udziałem. Zniecierpliwienie wyzierało z oczu wszystkich tu obecnych. Gra toczyła się o wielką stawkę, a wieść o szczęśliwym locie miał przynieść właśnie ów lśniący przedmiot, zwany aparatem telefonicznym. Jak do tej pory przedmiot ów wykazywał zadziwiającą złośliwość donosząc o sprawach, które stojący generał określał mianem niewdzięcznym. Minęła już druga po południu, czas więc był najwyższy, aby w słuchawce zabrzmiał długo oczekiwany głos. Można było być pewnym, że każdy ze znajdujących się w tym gabinecie zadał sobie w duchu kilka już razy pytanie, co stanie się z nim samym, jeśli głos ten z pewnych przyczyn do nich nie dotrze... W tym samym czasie ku Berlinowi, stolicy Wielkich Niemiec, których granice z woli führera narodu niemieckiego rozciągały się od ziem Ukrainy po fale Atlantyku, leciał ponad postrzępionymi chmurami samotny w pustce powietrznego oceanu samolot. Silnik pluł płomieniami, pilot wyciskał z niego resztki mocy. Pilota przynaglano. Starał się więc jak mógł, choć czuł podejrzaną wielce wibrację maszyny. Prędzej, prędzej! Lotnik mełł w ustach przekleństwa, ilekroć leutnant stukał go znacząco w plecy. Przystojny oficer wypełniał polecenia swego przełożonego, któremu zależało teraz na każdej minucie. Wiedział to, czego nie mógł wiedzieć pilot. Znał cel nadzwyczajnego pośpiechu. Spoglądając w twarz pułkownika dziwił

się, jak bardzo wytrzymały jest ten człowiek, który przed dwiema godzinami oglądaj oblicze samej śmierci. „Brutus niemieckiego imperium” — pomyślał leutnant von Haeften i odczul dumę, że właśnie jego przeznaczył los na towarzysza tego dzielnego człowieka, który uratował Niemcy. Jednooki pułkownik wpatrzył się w mapę, w kontury lądu, o który toczył się parę już lat najcięższy dotąd w dziejach bój. Bez względu na jego ostateczny wynik można było być spokojnym o sławę niemieckiej armii. Prowadziła działania bez precedensu w historii wojen. Walczyła sama. Mało sama! Walczyła wespół ze swymi sojusznikami, z których każdy był większym balastem od drugiego. Oto armia! — myślał z dumą. — Oto siła, która łamie wroga do cna, niszczy go i depce. Oto potęga, która teraz, gdy uzurpator przestał oddychać powietrzem, potrafi obronić Niemcy, stanie się ich opoką przed tymi, co w swej głupocie i zadufaniu prowadzą je do upadku, przed tymi także, którzy chcieliby je niszczyć. Jeden rozkaz zjednoczy ją i pchnie tam, gdzie być powinna. Mapa załamała się na brzegu, pułkownik wygładził ją dłonią. Angielska wyspa, śmieszny królik z podkurczonymi łapami, przykucnęła wprost nad północną Francją. Teraz trwała inwazja, toczyły się walki, których początek dopiero się zarysował. Końca nie było jeszcze widać, ale można było go przewidzieć. Amerykanie i Anglicy, spokojnie jak na manewrach, nie spiesząc się, pchali na zajęte tereny niesłychane wprost ilości ludzi i sprzętu. Trzy armie, wyposażone w najnowocześniejszą broń, były już właściwie gotowe do uderzenia. Przeszło czterdzieści kompletnych dywizji, z czego trzecia część pancernych. Amerykański dowódca, Eisenhower, czekał jeszcze pewnie na piękną pogodę, aby lotnictwo mogło ulżyć sobie i piechocie. Kiedy uderzy, front pęknie. Lecz front zachodni wydawał się bardzo jeszcze odległy, może dlatego właśnie, że nie zapłonął ogniem generalnego natarcia. Gorzej było tam, za plecami lecącego do stolicy pułkownika. Pamiętał on jedną z majowych narad, na której führer zobowiązał dowódców wschodniego frontu do utrzymania za wszelką cenę osiągniętej linii stanowisk. Wszyscy byli wówczas dobrej myśli. „Rosjanie nie uderzą wcześniej, zanim nie rozruszają się Anglosasi — prorokował długogłowy Jodl. — Z tymi zaś potrwa jeszcze trochę czasu”.

Udający skromnisia feldmarszałek Model, który dowodził wtedy w Galicji, ruszając kwadratową szczęką winszował swym północnym sąsiadom spokojnego lata. Keitel zawyrokował wreszcie, że uderzenie rosyjskie może nastąpić najprawdopodobniej w kierunku Karpat; z polecenia Hitlera zwrócił uwagę na konieczność pewniejszego zabezpieczenia naftowego rejonu Ploeszti. Najbardziej czujny był feldmarszałek Ernest Busch. Wybrzuszenie frontu na dowodzonym przezeń obszarze, sięgające za Orszę i Połock, wydawało mu się niebezpieczne. Grupa wojsk, którą dowodził, była mimo posiłków zbyt słaba, by móc się przeciwstawić silnemu uderzeniu. W dodatku Rosjanie potrafili już nie tylko uderzać silnie, lecz i umiejętnie. Busch ostrzegł Hitlera i zaproponował skrócenie frontu. — Śmieszne! — zawołał porywczo führer. — Czyżby i pan należał do tych generałów, którzy to tak chętnie spoglądają do tyłu? Niech pan się nie lęka, w razie czego osobiście pana zastąpię. Po paru tygodniach, gdy Rosjanie uderzyli z nieprawdopodobnym impetem, front począł się skracać błyskawicznie, czemu nie mógł już zaradzić nikt. Model zmienił w końcu czerwca Buscha, nie mógł zmienić jednak sytuacji. Nie pozostawało mu nic innego, jak skomleć o posiłki, które też ściągano, skąd się tylko dało. Niewiele one pomogły i po miesiącu 25 dywizji niemieckich na obszarze od Pskowa do Kowla zamieniło się dosłownie w proch. Reszta parła w niepowstrzymanej ucieczce na zachód. „Pomyśleć tylko: uciekający żołnierze w Prusach Wschodnich!” — wołał pewien szanowny niemiecki dyplomata. Była to straszliwa prawda. Żołnierz niemiecki uciekał już nie przed ścigającym go wrogiem, lecz przed samym echem głosu jego dział. Pułkownik wzdrygnął się. Kto zadecyduje o tej wojnie? Czy właśnie nie Rosjanie? Czy nie słuszne były jego własne przewidywania, o których zresztą starał się mówić mało? 12 lipca, a więc zaledwie przed tygodniem, gdy doktor Gisevius referował stary i wcale nie własny plan jednostronnej kapitulacji przed mocarstwami zachodnimi, on właśnie zadał mu wieloznaczące pytanie: — Czy przypadkiem nie jest już na to za późno? Claus Schenk, hrabia von Stauffenberg, szef sztabu dowódcy wojsk rezerwy, pułkownik sztabu generalnego, uważał siebie za człowieka rozsądnego. Za takiego uważali go i inni. Fizyczne cierpienia, których doznał

w czasie wojny w wyniku ciężkich ran, rozsądek ten pogłębiły. Dziś, gdy ogólna sytuacja wymagała szczególnej trzeźwości i maksymalnego obiektywizmu, właśnie on, który uważany był mimo młodego wieku za jeden z czołowych sztabowych mózgów, mógł uczynić wiele. Czy postąpił dziś słusznie? Czy historia osądzi czyn, jakiego dokonał, tak jak osądzał go on sam? Był przekonamy, że cios, który zadał, był wyjściem jedynym. Może uda się jeszcze uratować to, co uratować można? Samolot położył się w skręt, mapa spadla z kolan pułkownika. Poprzez wstążki Bugu. Wisły, Odry, Łaby i Renu biegły czarne, ciężkie litery: GROSSDEUTSCHLAND. Pułkownik pomyślał, że trzeba będzie uczynić wszystko, aby nie zostały one starte z żadnej z map. Adiutant pozwolił sobie zwrócić uwagę pułkownika na bliskie lądowanie. Pułkownik skinął głową, a gdy samolot dotknął podwoziem trawy lotniska Rangsdorf, zwrócił się do porucznika: — Drogi Haeften! Nim załatwi pan samochód, niech pan spróbuje zadzwonić na Bendlerstrasse. Powie pan generałowi Olbrichtowi, że jesteśmy już w Berlinie. Może pan dodać resztę, bo świadectwo nasze jest ważne, choć przypuszczam, że generał Fellgiebel zdążył wykonać swe zadanie. Leutnant szybko uzyskał połączenie. W odległości paru kilometrów na dźwięk brzęczyka aparatu telefonicznego generał, znużony już, uniósł tylko głowę. Telefon zadzwonił raz jeszcze, jak gdyby ostrzej, co pobudziło generała do właściwego ruchu ręką. — Co?... Kto mówi? — zawołał drżącym ze wzruszenia głosem. Poprzez metalowy przewód płynęły doń długo oczekiwane słowa. Generał odłożył słuchawkę i zwróciwszy się do obecnych powiedział po prostu: — Er ist tot. On nie żyje. Wszyscy pojęli te słowa. Po dłuższej dopiero chwili rozległ się w ciszy głos generała–pułkownika, nowej głowy państwa niemieckiego: — Proszę zażądać wydania rozkazu „Walkirie”.

OODD RREEWWOOLLWWEERROOWWEEJJ KKUULLII DDOO SSZZAARRŻŻYY PPRRUUSSKKIICCHH UUŁŁAANNÓÓWW Zamachów na Hitlera było w sumie niewiele, mniej, niż można się tego było spodziewać, ale więcej, niż o tym na ogól się wie. Hitler z zamachów na jego życie wychodził cało. Po małej wycieczce w przeszłość przestaniemy temu się dziwić. Na początku wojny Adolf Hitler odbył triumfalny wjazd do Gdańska. Jego wizyta miała charakter szczególnie uroczysty, była przecież ukoronowaniem świetnego zwycięstwa nad znienawidzonym wrogiem. Podczas powrotu do Berlina, gdy pociąg wiozący führera zwolnił w pewnej chwili, wagon salonowy, w którym on przebywał, został niespodziewanie ostrzelany z... rewolweru. Jeden z pocisków miał przy tym podobno przedziurawić czapkę Hitlera. Ponieważ zamachowiec przepadł bez wieści, jedyną ofiarą gestapo z racji owej rewolwerowej kanonady został dróżnik kolejowy zawiadujący odcinkiem linii. Spędził on resztę swych dni w więzieniu, a następnie w obozie Flossenbürg. Tak oto „opatrzność”, mówiąc słowami samego Hitlera, nie po raz ostatni rozwinęła nad nim opiekuńcze skrzydła. Jak się okazało, nie bez wiedzy gestapo, którego właśnie dziełem był ów „zamach”. Ponieważ cała historia była zbyt naiwna, aby mogła iść w świat w postaci propagandowego chwytu, skończyło się „jedynie” na stosowaniu nadzwyczajnych środków ostrożności, ilekroć führer wybierał się w podróż. Miał on okazję przekonać się, jak bardzo są niezbędne nie tylko dla całości Rzeszy, lecz i dla niego osobiście karne i czujne kohorty himmlerowskiego aparatu bezpieczeństwa. Inny zadziwiający przypadek. 9 listopada 1939 roku, w rocznicę pierwszej hitlerowskiej ruchawki, która miała miejsce w Monachium w roku 1923, odbywała się w monachijskiej piwiarni „Bürgerbräukeller”, skąd Hitler wyruszył na podbój Niemiec i Europy, wielka uroczystość. Zebrali się w starej knajpie najbardziej zasłużeni członkowie partii hitlerowskiej, aby wysłuchać mowy wodza, który zapoczątkował dzieło tysiącletniej Rzeszy krwawym rozbojem w Polsce.

Hitler stanął na trybunie witany rykiem radości i uwielbienia, wygłosił świetne przemówienie, a następnie szybko i niespodziewanie opuścił piwiarnię. W kilkanaście minut później, opodal miejsca, gdzie przemawiał, wybuchła silna bomba, umieszczona w słupie podtrzymującym strop. Można było przypuszczać, że gdyby führer w chwili wybuchu znajdował się na swym miejscu, duch jego opuściłby ziemski padół i przeniósł się do Walhalli. Jednakże tym razem do germańskiego raju udało się tylko sześciu jego partyjnych towarzyszy. Trzydziestu zostało rannych. Jak oświadczył sam Hitler, ocalenie swe zawdzięczał on właśnie opatrzności, która nieustannie czuwając nad jego posłannictwem nakazała mu wcześniejsze zakończenie przemówienia i opuszczenie zgromadzenia. Gdy dowiedział się o tym dyktator Włoch. Mussolini, bliski zresztą w teorii i praktyce dyktatorowi Niemiec, nie mógł powstrzymać ironicznej uwagi na temat autoreklamiarskich zdolności sojusznika. Mussolini miał najprawdopodobniej rację. Wszystko wskazywało na to, że listopadowy zamach był zwyczajną mistyfikacją zorganizowaną przez Hitlera z jednej strony dla zdobycia popularności, z drugiej zaś dla rozpętania propagandowej nagonki przeciw Anglii. W oficjalnym komunikacie oświadczono, iż zamach przygotowany został przez angielski wywiad, Inteligence Service, konkretnie zaś przez dwóch jego wysłanników, których 8 listopada ujęto w pobliżu granicy holenderskiej. Oni to, synowie zdradzieckiego Albionu, postarać się mieli o umieszczenie bomby w sali monachijskiej piwiarni, by zniszczyć życie führera i w ten prosty sposób przechylić szalę wojny na korzyść Anglii. W rzeczywistości obaj oficerowie angielscy przybyli do Niemiec w innym celu i nie mieli z zamachem nic wspólnego. Wywiad angielski nie był zresztą na tyle nierozsądny, aby wierzyć w to, iż odejście Hitlera na tak zwany drugi świat może zmienić panujący w Niemczech reżim. Gestapo postarało się także o wykrycie bezpośredniego wykonawcy zamachu. Okazał się nim niejaki Georg Elser, monachijski stolarz, który w śledztwie, przekonany szybko argumentami sędziów, oświadczył, iż on właśnie umieścił niepostrzeżenie bombę w kolumnie, przybywszy do piwiarni na kufel doskonałego bawarskiego piwa. Uczynił to na dziesięć dni przed zamachem.

Elser zatrzymany został w czasie nielegalnego przekraczania granicy szwajcarskiej. Znaleziono przy nim niezbity dowód winy: plan piwiarni z dokładnie oznaczonym punktem umieszczenia bomby typu zegarowego. Rzecz na pierwszy rzut oka nieprawdopodobna: Elser ucieka! do Szwajcarii po raz wtóry. Pierwszy raz przekroczył granicę tuż po podłożeniu bomby, lecz po kilku dniach powrócił do Monachium. — Po cóż wracał pan na miejsce zamierzonej zbrodni? — surowo zapytał prowadzący śledztwo. Protokolant skrzętnie zanotował odpowiedź zamachowca: — Powróciłem do Monachium dlatego, aby przekonać się, czy wybuch bomby rzeczywiście nastąpi. Musiałem to zrobić, był to przymus wewnętrzny. Gdy przekonałem się, że mechanizm nie zawiódł, udałem się ponownie do Szwajcarii. Cała ta historia jest więc jak gdyby żywcem wyjęta z kart trzeciorzędnych powieści kryminalnych. Nawet przestępca powraca na miejsce zbrodni, a każe mu to uczynić nic innego tylko „przymus wewnętrzny”. Autorzy tej ponurej tragifarsy, jak widać, nie wysilali się zbytnio. Georg Elser, człowiek który chciał Niemcom odebrać führera i pchnąć je przez to na manowce klęski, został zadziwiająco łagodnie ukarany, znalazł się mianowicie w obozie koncentracyjnym w Dachau, gdzie otrzymał do swej dyspozycji... trzypokojowe pomieszczenie. Powodziło mu się dobrze, chwale samotności zabijał grą na gitarze. Przetrwałby on lata wojny, gdyby tuż przed jej zakończeniem nie przypomniał sobie o nim sam Heinrich Himmler, naczelny kat hitlerowskiej Rzeszy. Na specjalny rozkaz najwyższego dowódcy SS i gestapo Elser został zastrzelony i zabrał tajemnicę swego „zamachu” do wspólnej mogiły. Jak widzimy, nowy zamach na Hitlera nie udał się z tej prostej przyczyny, że zorganizował go... Hitler. Fakt, iż przy tej okazji zginęło paru ludzi, nie był znów tak bardzo istotny. Hitler kroczył do sukcesów po trupach i to dosłownie. Ugruntowanie swej władzy zawdzięczał wymordowaniu przywódców swej dawnej gwardii SA z Ernestem Röhmem na czele, tym właśnie człowiekiem, który pomagał mu ze wszystkich swych sił i umożliwił uchwycenie władzy, Jeśli z kolei polec musiało sześciu starych bojowników führera dla pomnożenia jego sławy i mocy, śmierć ich według hitlerowskich

reguł była na pewno słuszna i pożądana, Nadejść miały lata, gdy dla sławy i mocy wodza Rzeszy umierać w mękach musiały miliony. Nieustające triumfy wojenne przysporzyły Hitlerowi wielu nowych entuzjastów, bez przesady powiedzieć można, że zawróciły one w głowach milionom Niemców, Zmieniły się także nastroje tych wyższych oficerów niemieckich, którzy kiedyś odnosili się do „freitra” Hitlera z pogardą lub rezerwą. Teraz stał się on żywym symbolem niemieckiego „soldatentum”, tego, czemu z pokolenia na pokolenie służyli oficerowie niemieccy. Lecz i po najbardziej słonecznym dniu zapada zmierzch, Nastał on i dla hitlerowskiej Rzeszy. Niewzruszoną na pozór niemiecką machiną wojenną zatrzęsły wielkie klęski w Związku Radzieckim. Doszły do nich także niepowodzenia w Afryce. Było widać coraz wyraźniej jak bardzo wzrosły i jak wzrastają z dnia na dzień siły Anglii i Stanów Zjednoczonych, a przede wszystkim Związku Radzieckiego, który dźwigając na sobie główny ciężar wojny z Niemcami zdołał przezwyciężyć najcięższe trudności i przejść do wypierania najeźdźcy ze swych ziem. Wystarczyło zastanowić się poważniej nad rozwojem sytuacji, aby łatwo dostrzec nieuchronny finał. W niemieckich sztabach znaleźli się też nieliczni zresztą ludzie, którzy pełni obaw poczęli zastanawiać się nad znalezieniem dróg prowadzących do zachowania częściowych choćby zdobyczy Wehrmachtu. Lecz ludzie ci mieli bardzo ograniczone, jak się okazuje, spojrzenie, skoro jako pierwszą z tych dróg wybrali — usunięcie Hitlera. Znów na ustach pojawiło się określenie „freiter”. On to, nieokiełznany w swych ambicjach dyletant, chcąc zdobyć laury największego stratega wojskowego w dziejach, krzyżować miał słuszne plany doświadczonej generalicji, tępić niemiecką myśl wojskową. On stal się według nich przyczyną klęsk, jego też odejście mogło przynieść zmianę. Pierwszą jaskółką niezadowolenia z Hitlera, jakie zrodziło się wśród junkierskich sfer Niemiec po klęskach na Wschodzie, była próba dokonania nań zamachu, montowana aż przez... dwóch arystokratów, von Halema i von Schwarzensteina. Sam zamach miał przeprowadzić Beppo Rehm, jeden z przywódców reakcyjnej organizacji wojskowej „Freikorps” wsławionej mordowaniem niemieckich robotników. Już choćby tylko to rzuca charakterystyczne światło na cele przyświecające organizatorom „antyhitlerowskiej” akcji. Akcja ta zresztą przygotowywana była w wąskim

kółku i nie wyszła poza sferę rozmów. Zdawało się też, że w sferze tej pozostanie, gdy niespodziewanie gestapo wpadło na trop „wrogów führera”. Oddali oni swe głowy pod topór, który to rodzaj kary śmierci bardzo sobie Hitler upodobał. Rzecznikiem sprawy tych spośród wyższych oficerów, którym po klęskach w Związku Radzieckim Hitler począł zawadzać, stal się pułkownik, później generał–major Henning von Tresckow. Podobnie jak wielu oficerów wywodzących się z pruskiego junkierstwa, w okresie sukcesów militarnych stal wiernie za führerem, lecz gdy Stalingrad strącił Hitlera z Olimpu sławy, Tresckow począł przemyśliwać nad możliwościami zlikwidowania jego nieograniczonej władzy nad armią. Rzecz jasna, że nie potrzebował wiele czasu, aby dojść do wniosku, iż „Oberbefehlshaber der Wehrmacht” dobrowolnie nie zrezygnuje ze swego stanowiska. Nie pozostawało nic innego, jak Hitlera po prostu zgładzić. Wydawało się to generałowi wyjściem najszczęśliwszym. Lecz co dalej? Tresckow zdecydował się, nie tylko zresztą z własnej inicjatywy, na wcale niełatwe przedsięwzięcie. Usiłował on dla swych planów pozyskać pewne wysoko postawione osobistości wojskowe, których stosunek do Hitlera, jak sądził, nie był już entuzjastyczny. Okazało się jednak, że generał, jak na swoje czterdzieści lat, był dosyć naiwny. Jedno z pierwszych niepowodzeń spotkało go w rozmowie z szefem sztabu generalnego wojsk lądowych, Franzem Halderem. Nie było tajemnicą, iż Halder dość sceptycznie odnosił się do koncepcji wojny na dwa fronty. Onże Halder dowiedziawszy się o przygotowaniu ataku na Związek Radziecki miał powiedzieć: „Uważam za zupełnie możliwe, że ten dureń gotów jest wciągnąć nas w wojnę z Rosjanami”. Epitet skierowany był pod adresem Hitlera, ale od słów do czynu często bywa bardzo daleko, dlatego też generał Halder bardzo gorliwie przykładał się do wypełniania wszelkich poleceń swego wodza przed i po rozpoczęciu wojny niemiecko–radzieckiej, mimo że w ścisłym gronie nadal pozwalał sobie ujemnie oceniać führera i jego posunięcia, co go w końcu zaprowadziło do obozu koncentracyjnego. Halder szybko rozwiał nadzieje Tresckowa.

— Sądzi pan, że dowództwo armii mogłoby sprzeciwić się führerowi? — spoglądał uważnie w oczy Tresckowa, jak gdyby chciał wyczytać jego myśli. — Obawiam się, że to nie nastąpi. Halder znał dobrze dowództwo armii, znał też dobrze von Tresckowa jako aktywnego dotąd wielbiciela geniuszu führera. Pytyjskie sformułowania, którymi uraczył młodszego kolegę, nie były wypowiedziane bez przyczyny. Innym z wybitnych dowódców, z którymi rozmawiał generał Tresckow, był feldmarszałek Walter von Brauchitsch. Od klęski pod Moskwą nie cieszył się on już łaską Hitlera i został odsunięty od dowodzenia. Podobnie jak Halder, choć w mniejszym stopniu, miał Brauchitsch pewne kontakty z ludźmi z Hitlera niezadowolonymi, ale Tresckowowi odpowiedział ostro: — Wszelkie kroki przeciw führerowi uważam za błędne. Mój współudział nie byłby możliwy ani teraz, ani w przyszłości. Tresckow nie dziwił się ostatecznie zachowaniu Brauchitscha, ponieważ wiedział, że feldmarszałek jest moralnym dłużnikiem Hitlera. Kiedy Brauchitsch zakochał się, nie kto inny jak sam führer pomógł mu załatwić rozwód. Generał kontynuował rozmowy, oględne zresztą, z innymi wojskowymi, lecz dały one również mizerne rezultaty. Pozwolił sobie wreszcie pewnego dnia na dyskusję z dowódcą Heeresgruppe „Mitte”1 , feldmarszałkiem Teodorem von Bockiem. Tresckow bardzo ostrożnie formułował swe poglądy na wojskowe niedołęstwo Hitlera, który postępował wbrew uznanym zasadom wojennego rzemiosła i lekceważył rady wytrawnych dowódców. Przeszło sześćdziesięcioletniemu Bockowi lekarz kategorycznie zabronił się unosić, lecz feldmarszałek nie mógł powstrzymać wściekłego gniewu. — Nie zniosę w żadnym wypadku krytykowania führera! Gdyby ktokolwiek odważył się führera zaczepić, zasłonię go moim własnym ciałem i będę bronił do końca! — wołał. Generał von Tresckow odczuł znużenie, jego wiara w powodzenie sprawy, której poświęcił się z zapałem neofity, poczęła wyraźnie słabnąć. „Przerażające czasy — myślał. — Nawet rdzeń armii nie umie znaleźć swego właściwego miejsca, a któż jak nie on zdoła wyprowadzić Niemcy z labiryntu, w który zapędziła je szaleńcza wola dyktatora?...” 1 — Zgrupowanie armii „Środek”.

Energiczny Tresckow mimo wszystko nie tracił nadziei. Im sytuacja militarna na Wschodzie stawała się trudniejsza, tym bardziej wzrastało w nim przekonanie, iż właśnie jedynym i pilnym wyjściem z niej jest usunięcie Hitlera. General von Tresckow nie był samotnym rycerzem. Tak samo jak on myślało szereg innych ludzi. Niedawno, gdy nawiedziła go pierwsza silna fala rozczarowania do führera, zdołał nawiązać kontakt z opozycyjną grupą, której przewodzili generał w stanie spoczynku Ludwik Beck i Karol Goerdeler, były nadburmistrz Lipska, działacz polityczny i gospodarczy o dużym zresztą autorytecie wśród hitlerowskich dostojników. Zamierzenia wojskowej części owej grupy, nazwanej przez historyków „odgórną opozycją”, zbiegły się z zamierzeniami generała Tresckowa w kwestii szybkiego wysłania Hitlera na inny świat. Von Tresckow podjął się osobiście dokonać zamachu i począł się zastanawiać nad właściwym sposobem zadania śmierci ukochanemu przezeń uprzednio führerowi. Otrucie nie wchodziło w grę — spożywane przez Hitlera potrawy przygotowywano pod ścisłą kontrolą, poza tyra próbował je przyboczny lekarz. Może po prostu zastrzelić führera z pistoletu? Było to ryzykowne, gdyż Hitler nosił jakoby na sobie pancerną kamizelkę. Ponieważ Tresckow zamierzał dokonać zamachu podczas inspekcji Hitlera na froncie, przyszedł mu do głowy fantastyczny pomysł użycia do akcji... całego pułku kawalerii, który na dany znak miał ruszyć do szarży na Hitlera. Pułkiem owym dowodził wtajemniczony przez Tresckowa w jego plany major Boeselager, wywodzący się z tych samych co generał obszarniczych, junkierskich sfer. Ale i ten pomysł został w końcu odrzucony. Tresckow postanowił więc użyć bomby.

SSPPIISSKKOOWWCCYY??...... Pozostawmy na razie w spokoju generała von Tresckowa. Niechże przygotowuje swą bombę, która ma spełnić wielką rolę: usunąć upartego i zarozumiałego Hitlera lekceważącego niemiecką generalicję. Powrócimy doń za chwilę, przyjrzyjmy się natomiast teraz bliżej tej osławionej dziś w zachodnich Niemczech grupie, z którą Tresckow nawiązał kontakt i w której imieniu spiskował. Owej „odgórnej opozycji”. Podczas wojny nikt nic o niej nie słyszał, jej istnienie obwieścił dopiero dzień 20 lipca 1944 roku. Samo określenie „odgórna opozycja” nasuwa na myśl istnienie w hitlerowskich Niemczech „opozycji oddolnej”. Tak, istniała ona. Były to przede wszystkim tajne, głęboko zakonspirowane grupy komunistyczne, które choć straszliwie wykrwawione nie przerwały walki. Obok nich istniały w podziemiu grupy socjaldemokratyczne, a także inne organizacje antyhitlerowskie. Liczebnie biorąc „oddolna opozycja” była słaba, nie mogła przecież być szeroko rozgałęziona w kraju straszliwego terroru, gdzie tylko za podejrzenie o udział w konspiracyjnej działalności szło się w najlepszym przypadku do obozu koncentracyjnego. (W roku 1939 w więzieniach i obozach przebywało około 300 tysięcy niemieckich działaczy antyfaszystowskich.) „Oddolna opozycja” była słaba, ale „opozycja odgórna” była słabsza tysiąckroć. W rzeczywistości był to niewielki krąg ludzi, wywodzących się z górnych sfer III Rzeszy. Początków tej opozycji szukać należy w latach 1938 —1939. Hitler, jak wiadomo, głaskany przez Francję i Anglię urósł w siłę, zmienił się z baranka w wilka i pokazał kły obu zachodnim mocarstwom. Niektórzy politycy, związani z Anglią, nie żywili z tego powodu radości. Postarali się też oni o nawiązanie kontaktu z generałami, niezadowolonymi z różnych przyczyn z Hitlera. Oczywiście nie było mowy o żadnej antyhitlerowskiej organizacji, po prostu tacy panowie, jak głośny niemiecki finansista Hialmar Schacht, wspomniany tu już kombinator polityczny Carl Goerdeler, dyplomata Ulrich von Hassel, mniej dyplomata, a więcej agent wywiadu Hans Gisevius, generał–pułkownik Ludwik Beck, generał–pułkownik Erwin Witzleben, generał–pułkownik Kurt von Hammerstein–Equord i paru innych wyższych

oficerów — spotykali się od czasu do czasu w swoich apartamentach i zajmowali się krytyką osoby Hitlera. Każdy miał powody, by odczuwać doń pretensje osobiste, każdemu z nich Hitler w taki czy inny sposób dał się we znaki. Prócz tego „cywile” odczuwali doń żal, że nie utrzymuje należycie kursu „wschodniego” i pozwala sobie na zaczepianie Anglii, wojskowi zaś uważali, że przygotowywane przez Hitlera plany wojenne opracowywane są pospiesznie i w razie wybuchu wojny mogą skompromitować niemiecki sztab generalny. Do tego wszakże dopuścić nie było wolno, jako że od wielu dziesiątków lat niemiecki sztab generalny pracował zawsze solidnie, zarówno nad przygotowaniem wojny, jak i nad jej prowadzeniem. Zamiar uderzenia na Czechosłowację w roku 1938 przeraził jednych i drugich, ponieważ jedni i drudzy liczyli naiwnie, że Francja i Anglia wystąpią zbrojnie w obronie Czechów i Niemcy zostaną szybko pokonane. Salonowe rozmowy przybrały teraz bardziej ożywiony charakter. Postanowiono, że jeśli Hitler ośmieliłby się wydać rozkaz zaatakowania Czechosłowacji, unieszkodliwi się go. Doszło nawet do tego, o czym mało kto wie, że jeden z generałów, Paul von Kleist, wyjechał w sierpniu 1938 roku do Londynu, gdzie oświadczył Churchillowi, że armia obali Hitlera, gdy rozpocznie on wojnę. Przy tym Kleist otwarcie prosił Churchilla o pomoc w sprawie zwrócenia Niemcom tzw. polskiego korytarza. Prośba bardzo znamienna. Hitler o „korytarzu” mówił wtedy zaledwie półgębkiem. Prócz Kleista bawił w tymże roku w Londynie Carl Goerdeler, który oświadczył tam butnie: „Polegajcie na nas, my obalimy Hitlera”. Hitler okazał się bardziej przewidujący niż jego salonowi przeciwnicy. Zagarnął Czechosłowację jak najspokojniej, bez przeszkód ze strony Anglii oraz Kleista i Goerdelera. Kleist zaś i inni generałowie z „opozycji” gorliwie wykonywali wszelkie rozkazy führera stojąc na czele oddziałów Wehrmachtu, które zaszły wówczas aż po Ruś Zakarpacką. Gdy przyszła kolej na Polskę, cała generalicja bez wyjątku powitała napaść na nią z uznaniem. Zagarnięcie Polski i „odzyskanie starych niemieckich ziem” leżało najzupełniej w jej zamierzeniach. Generał Halder, który w roku 1938 zajął po generale Becku stanowisko szefa sztabu generalnego wojsk lądowych i który zaliczał się do opozycji, oświadczył wręcz: „Wschodnia granica Niemiec jest nonsensem”. Podobnie jak wszyscy

generałowie starał się jak najlepiej wywiązać z zadań postawionych przez Hitlera, niszcząc armię polską, a przy okazji i ludność cywilną. „Odgórna opozycja” odżyła, gdy führer zdecydował się uderzyć na Francję jeszcze w roku 1939. Część generałów, skłonna raczej do dalszego marszu na wschód, starała się odradzać Hitlerowi złe, ich zdaniem, posunięcie. Generałowie ci sądzili, że posiadane siły nie wystarczą do osiągnięcia zwycięstwa, a wybór jesieni na atak jest zupełnie niewłaściwy. Gdy zbliżał się wyznaczony dzień natarcia. 12 listopada 1939 roku, dowódca wojsk lądowych, generał–pułkownik von Brauchitsch zdecydował się przedstawić swe zdanie Hitlerowi. Spotkanie odbyło się 5 listopada. Urażony Hitler wpadł we wściekłość, obrzucił Brauchitscha i całą generalicję wyzwiskami i pogróżkami. Generałów, a wśród nich również „opozycjonistów” ogarnął przestrach. Jeśli wówczas rzeczywiście nie doszło do rozpoczęcia operacji przeciw Francji, to zawdzięczać można było to fatalnej pogodzie uniemożliwiającej użycie lotnictwa. 23 listopada Hitler zwołał wszystkich wyższych dowódców wojsk lądowych i lotniczych oraz marynarki i wygłosił do nich dłuższe przemówienie, przyjęte przez wszystkich z aplauzem. O poziomie mówcy i jego wdzięcznych słuchaczy mogą wiele powiedzieć choćby takie zdania: „Jako czynnik ostateczny z całą skromnością wymienić muszę moją osobę: jest niezastąpiona. Jestem przekonany o sile mego umysłu i mej stanowczości... Ja poprowadziłem naród niemiecki na wyżyny... Mam wybrać zwycięstwo lub zniszczenie. Wybieram zwycięstwo. Maja decyzja jest ostateczna”. Generałowie niemieccy, mózg potęgi militarnej Niemiec, przedstawiciele zamkniętej kasty strzegącej zawsze swych przywilejów, z uwielbieniem słuchali takich oto słów zwykłego „freitra” i radośnie je oklaskiwali. Oczywiście głosy niezadowolenia pojawiały się od czasu do czasu, wtedy zwłaszcza, gdy Hitler pozwalał sobie na bardzo śmiałe plany, które zdaniem niektórych generałów mogły wziąć w łeb i pozbawić Niemcy ostatecznego zwycięstwa. Niektórzy generałowie opierali się na przykład u planowanemu przez Hitlera atakowi na Norwegię, obawiali się mianowicie angielskiej floty. Paru generałów napomknęło wtedy o jego usunięciu. Tymczasem Norwegia została

zajęta, przy czym skuteczność działania angielskiej floty nie okazała się wielka. — Całe szczęście — powiedział wtedy generał Dietl — że mamy na czele armii naszego genialnego führera... Przed atakiem na Francję znany nam już generał Halder obawiając się planowanego przez Hitlera zdeptania neutralności Belgii i Holandii począł rzekomo przygotowywać pucz przeciwko niemu. W rozmowie z dowódcą wojsk zapasowych generałem Frommem powiedział, że armia swą siłą może przyczynić się do usunięcia awanturnika. — Niech pan w to nie wierzy — stwierdził z pewnością w głosie generał Fromm. — Niech pan będzie przekonany, że armia nigdy nie pójdzie przeciw führerowi. Generał von Leeb usiłował także zaprotestować przeciwko próbie naruszenia neutralności Belgii. Zwrócił się w tej sprawie do swych kolegów, generałów Bocka i Rundstedta, z którymi w trójkę dowodził wojskami na zachodzie. — W tej sytuacji nie można nie pomyśleć o usunięciu tego człowieka — rzekł Leeb. — Co? — uniósł się generał Rundstedt. — Czy mówi pan poważnie? To byłby przecież zwykły bunt przeciwko naczelnemu wodzowi! Dodajmy tutaj słów parę o przyczynach, które kazały Halderowi i Leebowi wykazać tak wielką troskę o neutralne kraje. Otóż uważali oni, że Francja zostanie pokonana łatwo, bez potrzeby atakowania Belgii i Holandii, wobec czego psucie opinii Niemcom napaścią na małe neutralne państwa nie byłoby celowe. Takie to były zamierzenia opozycyjnych generałów. Dodajmy, że raptem było ich kilku na kilkuset i że próby przeciwstawienia się Hitlerowi znalazły swą najbardziej gwałtowną formę... w rozmowach. Cywilna część „odgórnej opozycji” usiłowała w tym czasie prowadzić poufne rozmowy z Anglikami, między innymi za pośrednictwem Watykanu. Anglicy okazali się realistami i gotowi byli poprzeć opozycjonistów dopiero po dokonaniu przez nich przewrotu. Potem Niemcy odniosły świetne zwycięstwo: padła Francja. „Odgórna opozycja” niemal skapitulowała. Jej działacze ostrzegali przecież przed nierozważnymi posunięciami Hitlera, które miały Niemcom

zgotować klęski, a tymczasem właściwie on był górą. Autorytet Hitlera wzrósł tak bardzo, że zwycięskiego führera podziwiali nawet teraz ci, którzy go kiedyś lekceważyli lub nie znosili. Poza tym Hitler nie omieszkał obsypać generalicję zaszczytami. Przemawiając 19 lipca w Reichstagu wynosił jej zdolności pod niebiosy. Szereg generałów otrzymało upragnione buławy feldmarszałków, między innymi negatywnie do Hitlera ustosunkowani generałowie Witzleben i Kleist. Inni również mieli powody do radości. Generał Walter Warlimont, szef oddziału planowania naczelnego dowództwa Wehnnachtu, jeden z czołowych niemieckich mózgów sztabowych, tak po wojnie wspominał ową zmianę nastrojów w opozycyjnych kołach generalskich: „Rozmyślając nad tym okresem nie mogę nawet obecnie negować, że powodzenie i szczęście towarzyszące kampanii francuskiej, łącznie z zaszczytami doznanymi przez najstarszych generałów, złożyły się na stłumienie opozycji w sztabie generalnym; z faktu tego Hitler doskonale mógł zdawać sobie sprawę, gdy zdecydował się na zaatakowanie Rosji. Naczelny dowódca wojsk lądowych i jego sztab generalny pozwolili po raz pierwszy sprowadzić się do roli wykonawców, czynnika asystującego; od tego czasu korpus oficerski został utrzymany w tej roli”. Hitler okazał się bardzo hojny dla wyższych oficerów, cały też niemiecki korpus oficerski ze świeżo upieczonymi marszałkami na czele stanął za nim murem. Przecież to führer przyniósł nagrody, awanse, kariery, zwycięstwa... Zwycięstwa, zwycięstwa... Jugosławia, Grecja, Kreta, Afryka. Ukraina, Białoruś, Krym, na horyzoncie — Moskwa! Moskwa — tu łańcuch triumfów urwał się. „Odgórna opozycja” poczęła teraz śledzić z przerażeniem bieg szybko następujących wypadków. Front wschodni zatrzeszczał, potem począł pękać. Potem nastąpiła najstraszliwsza dotąd klęska niemieckiego oręża — pod Stalingradem. „Odgórna opozycja” poczęła się znów naradzać. Oczywiście nie mogła wyjść poza sferę swoich klasowych interesów, a więc: usunięcie Hitlera. W jaki jednak sposób? Cywilna część opozycji z Goerdelerem na czele była za uwięzieniem Hitlera. Miano mu następnie wytoczyć proces. Wojskowi byli bardziej bezwzględni: uważali, że dyktatora należy po prostu zabić. Dyskusje na te tematy ciągnęły się zresztą bardzo długo, tak długo, że jeden z

opozycjonistów, Ulrich von Hassel, zapisał z ironią w swych pamiętnikach: „Wydaje się, że generałowie oczekują, aby hitlerowski rząd dał im rozkaz obalenia siebie”. Pod koniec grudnia 1941 roku, gdy armia niemiecka poznała już dobrze gorzki smak klęski, a rozwścieczony Hitler począł bezceremonialnie przepędzać zasłużonych generałów za niezgadzanie się z jego posunięciami strategicznymi, w mieszkaniu dymisjonowanego generała Kurta von Hammersteina, jednego z twórców Wehrmachtu, odbyło się spotkanie w bardzo ścisłym kole. Znaleźli się tam generał Beck, Goerdeler, von Alvensleben, Pechel oraz gospodarz. Panowie ci doszli do wniosku, że Rzesza Niemiecka może się załamać, o ile nie usunie się Hitlera i jego przybocznej kliki. Wniosek wysunąć było łatwo, gorzej znacznie przedstawiała się jego realizacja. W jaki sposób dokonać zamachu stanu? Po długich debatach znaleziono prawdziwie awanturnicze wyjście, postanowiono mianowicie zwrócić się do feldmarszałka Witzlebena, naczelnego dowódcy we Francji, aby ze swymi wojskami ruszył na Niemcy. Przypuszczano, że do Witzlebena przyłączą się różni opozycyjni generałowie i że w końcu Wehrmacht zdoła opanować sytuację. Rozmowy kontynuowano, lecz gestapo bez trudu wpadło na trop naiwnego przedsięwzięcia. W kwietniu 1942 roku Pechel został aresztowany, podejrzanego Witzlebena pozbawiono dowództwa, choć ani myślał on o „marszu na Berlin”. Taką oto nieudolną akcję zdolna była zaplanować „odgórna opozycja” w ciągu paru lat swej działalności. Wreszcie znalazł się von Tresckow ze swymi rozlicznymi planami zadania Hitlerowi niespodziewanej śmierci. Jednocześnie szef ogólnego urzędu wojskowego, generał Olbricht, wraz z generałem Os terem z Abwehry2 czynili kroki zmierzające do uchwycenia władzy w wypadku powodzenia zamachu. Oddziały wojskowe miały na wydany im rozkaz obsadzić główne miasta Niemiec i zlikwidować ewentualny opór zwolenników Hitlera. W końcu lutego generał Olbricht zawiadomił generała Tresckowa o zakończeniu wszystkich przygotowań. Generał von Tresckow przystąpił do akcji. 2 — Abwehra — wojskowy wywiad niemiecki.

SSMMIIEERRĆĆ ZZAAKKLLĘĘTTAA WW BBUUTTEELLCCEE — Gdyby potrafił on sam zrozumieć, jakie błędy czyni!... — westchnął oficer o wytwornych manierach. — Wschodni front jak nigdy dotychczas potrzebuje prawdziwego żołnierza. Widzimy oto, że największy nawet geniusz nie potrafi sprostać wymogom nowoczesnej wojny, jeśli nie dysponuje określonym przygotowaniem. Wojna przestała być grą w szachy. — Gdyby potrafił zrozumieć! — gniewnie odpowiedział generał. — Rzecz w tym, że nie potrafi. Jest opętany samouwielbieniem. Wierzy, że jest nieomylny. Wiem, że to, co chcę uczynić, wykracza i poza prawo, a w pojęciu wielu byłoby nawet zdradą i stanu, lecz doprawdy nie znajduję innych możliwości. Niemcy stracą wielkiego swego syna, lecz ta ofiara zbawi Niemcy. Rubikon został przekroczony, mój drogi Fabi, nie mamy przed sobą nic do wygrania prócz jednej tej szansy — generał wskazał jakiś opakowany przedmiot spoczywający na stoliku. — To pomoże Zeitzlerowi znaleźć swego właściwego dowódcę, to uczyni Mansteina, Kleista i Rundstedta rzeczywistymi kierownikami ich armii. Czyż może znaleźć się inna droga? Zadawałem sobie to pytanie po stokroć i nie znalazłem odpowiedzi, która mogłaby führerowi uratować życie. Paczka leżąca na stoliku zawierała bombę. Ludzie, którzy pracowali nad jej skonstruowaniem i produkcją, nie przypuszczali zapewne, że ich dzieło przeznaczone będzie dla samego kierownika państwa pozostającego z ich ojczyzną w stanie wojny, bomby tego typu, zwane plastykowymi, znaleźć można było na całym niemal obszarze Europy, który zajmowali Niemcy: we Francji i Włoszech, w Polsce i Jugosławii, na Węgrzech, w Rumunii. Wszędzie tam, gdzie działali agenci angielskiego wywiadu lub istniały podziemne organizacje utrzymujące kontakty z aliantami, zlatywały nocami z nieba na ciężarowych spadochronach, aby stać się groźną bronią dywersji. Broń ta nie zawsze trafiała do właściwych rąk, częstokroć jej znalazcami stawali się wrogowie, wskutek czego generał von Tresckow, który ufał bardziej wyrobom angielskiego przemysłu zbrojeniowego niźli przemysłu rodzimego, zdołał wejść w jej posiadanie. Teraz spoglądał w zadumie na owe nosicielki śmierci. Los zrządził, że on, niemiecki generał, sprzeniewierzy się wpajanym w niego zasadom niezłomnej

wierności najwyższemu dowódcy, że on, jego wychowanek i uczeń, zada mu ostateczny cios. „Legnie martwy Cezar. Oby tylko jego następca stał się prawdziwym Oktawianem Niemiec!” — pomyślał generał von Tresckow. Fabian von Schlabrendorff, adiutant generała, pozwolił sobie zapytać przełożonego o przewidywaną siłę wybuchu. Von Tresckow bez uśmiechu oświadczył, że siła ta zdolna była uśmiercić całą kompanię najtęższych grenadierów. Oficer wyobraził sobie potężną, znaną mu limuzynę rozlatującą się z szybkością błyskawicy we wszystkich możliwych kierunkach. Kto wie, czy znajdą się w ogóle jakiekolwiek strzępy ciał? Samochód Hitlera oczekujący na jego przylot widoczny był z daleka. Prezentował się świetnie, tego typu maszyna mogła znieść niewygody najcięższych dróg. Generał Tresckow typ ten znał na tyle, aby wiedzieć, że na paczkę, która tkwi w jego rękach; znajdzie się tam nie rzucające się w oczy miejsce. Na pozór przedsięwzięcie wydawało się łatwe, lecz gdy generał przystąpił do jego realizacji, przeszkodą nie do przezwyciężenia okazały się postacie rosłych oficerów SS. Obdarzyli oni generała tak wielomówiącymi spojrzeniami, iż uznał on szybkie oddalenie się od przedmiotu swego zainteresowania za najbardziej właściwe wyjście. Ponura jak listopadowy wieczór twarz kierowcy, szczególnie utkwiła w pamięci Tresckowa. Taki człowiek walczyłby zębami i pazurami, gdyby innej broni mu już nie stało. Generał von Tresckow nie należał jednakowoż do ludzi łatwo rezygnujących z dotarcia do celu. Poczuł się teraz w roli myśliwego, któremu co prawda uszedł raz upatrzony rogacz, lecz który zna zbyt dobrze jelenie ścieżki, aby dać się wykpić po raz wtóry. — Mój drogi Fabi! — powiedział do adiutanta.— Wydaje mi się, że powinniśmy oszczędzić führerowi cierpień. — Schlabrendorff okazał zdziwienie. — Przygotujemy teraz taką porcję, która zagwarantuje to całkowicie — wyjaśnił Tresckow z zastanawiającym uśmieszkiem na twarzy. „Porcja” została spreparowana z dwóch bomb a wygląd jej żywo przypominał starannie i umiejętnie opakowane dwie nieduże butelki. Miały to być butelki przedniego francuskiego koniaku, taką rolę kazał im odgrywać do chwili eksplozji generał Tresckow.

— Wyobraźmy sobie — rzekł do Schlabrendorffa — że jest to, na przykład, Martell. — Trudno mi to sobie wyobrazić — szczerze odpowiedział adiutant. — Jako prawnik muszę operować bardzo realnymi pojęciami. Rozpoczęło się drugie polowanie. Był 13 marca 1943 roku. Dwa samoloty Hitlera i jego świty, eskortowane przez myśliwce, wylądowały gładko na smoleńskim lotnisku. Tresckow, szef sztabu zgrupowania armii „Środek”, znalazł się bez trudu w bliskim otoczeniu naczelnego dowódcy, gdy ten udawał się do dowództwa zgrupowania. Wydawało się, że obecnie nic już nie przeszkodzi zamachowi. Rzeczywiście, można go było wykonać, ale pod tym tylko warunkiem, że wraz legną trupem wybojowi dowódcy, którzy niemal bez przerwy krążyli wokół niego. Nerwy Tresckowa napięły się do ostateczności. Gdy zatrzymywały się na nim wyłupiaste oczy führera, mrowie przebiegało mu przez grzbiet. Podobnych uczuć doznawał Schlabrendorff, któremu przypadła niezbyt przyjemna rola obnoszenia paczki ze śmiercią. Raz już ułożył ją na znak generała, lecz ten nagle zagryzł wargi aż do krwi. Obok Hitlera usadowił się feldmarszałek von Kluge, jeden z tych, na których liczono najwięcej w razie powodzenia, choć wahał się on jeszcze w poczuciu żołnierskiego obowiązku wobec führera. — Tracicie teren! — mówił podniesionym głosem Hitler wodząc palcem po mapie. — Dla mnie jest to ciosem. Pamiętajcie, że ziemia ta stała się niemiecka od chwili, gdy padła na nią pierwsza kropla krwi niemieckiego żołnierza. Generał Tresckow uważnie obserwował zachowanie feldmarszałka. Z całą dostojnością, na jaką mógł pozwolić sobie tylko rzeczywisty kontynuator tradycji niemieckich dowódców, tłumaczył on Hitlerowi pozytywne strony skrócenia frontu. — Nie każdy odwrót jest klęską, bywają odwroty zwycięskie — zakończył. — Wszystkie dywizje czwartej armii cofając się systemem sztafetowym narzucają wszędzie nieprzyjacielowi tempo poruszeń. Hitler oparł się swoim zwyczajem obiema rękami o stół i wpatrzył w mapy.