Spis treści
Okładka
* * *
Karta tytułowa
Natasza Socha
Niebieskie buty
Agnieszka Krawczyk
Wszystko, co złote…
Małgorzata Kalicińska
Nowy sąsiad
Liliana Fabisińska
Człowiek w brązowym płaszczu
Małgorzata Warda
Spójrz na mnie
Ałbena Grabowska
Powrót do domu
Magdalena Witkiewicz
Sprawdź, czy drzwi są otwarte…
Natasza Socha
Siedem życzeń. A może więcej?
Przepisy z Pięknej Góry
Reklama
Karta redakcyjna
NATASZA SOCHA
Niebieskie buty
Nazwa „Pod Aniołem” jest okrutnie pretensjonalna, ale to chyba
jedyna, jaka pasuje do miejsca, w którym właśnie się znalazłam. Po
pierwsze na drzwiach ktoś wymalował siedem aniołków, z których
każdy został udokumentowany w sposób dosłowny, czyli z siusiakiem.
Po drugie krzesła w tym domu mają… skrzydła. Efekt jest
zachwycający, zwłaszcza kiedy się na nich usiądzie.
– Babciu… Ty zaraz odfruniesz – zauważył mój wnuk Kola.
– Usiądź na drugim, to oboje polatamy.
No i tak posiedzieliśmy sobie na dwóch końcach ogromnego stołu,
każde z drewnianymi skrzydłami, misternie wyrzeźbionymi
i pomalowanymi na biały kolor. Dzisiaj wyglądają podwójnie
uroczyście. Bo dzisiaj jest Wigilia.
Ale ja jednak jeszcze pomyślę nad inną nazwą tego pensjonatu. Po
głowie mi chodzi kura… To znaczy nie naprawdę, ale kiedy tu
przyjechaliśmy po raz pierwszy, zobaczyłam na drodze czarną kurę,
która łypała na mnie swoim kurzym okiem, jakby kontrolowała, czy aby
na pewno nadaję się na nową właścicielkę pensjonatu. Ja sama nie do
końca byłam przekonana, czy to dobry pomysł. Po pierwsze – jestem
z miasta. Całe życie mieszkałam wśród hałasu, wyjących syren karetek
pogotowia i straży pożarnej, ścigających się motorów oraz
weekendowych kozich śpiewów stałych bywalców restauracji, pubów
i knajp. Po śmierci męża przeprowadziłam się na Cichą, która cicha była
tylko z nazwy. Naprzeciwko naszej kamienicy znajdowała się tylko
teoretycznie maleńka kafejka, w której w piątkowe i sobotnie wieczory
mieściło się pół Stadionu Narodowego. Okrzyki wydobywające się
z wnętrz tego lokalu przypominały darcie się marcowych kotów
połączone z gulgotaniem kopulujących alpak. W tym temacie jestem
podszkolona dzięki stacji Planete, więc wiem, o czym mówię. Czasem
dochodziło również do dramatycznych dialogów, w których on
najczęściej okazywał się podłą szują, a ona przeżutą przez niego
niewinną koniczynką.
– Znowu to samo, znowu – łkało dziewczę.
– Nie przesadzaj – broniła się męska szuja.
– Nienawidzę cię! – rozlegał się okrzyk rozdzierający serce.
– Spier…
W tym momencie zazwyczaj zamykałam okno, gdyż nadmiar
romantyzmu mógłby mi zaszkodzić.
W takich oto miejskich okolicznościach przyrody upływało dotąd
moje życie. A teraz siedzę na drewnianym krześle ze skrzydłami
i wsłuchuję się w ciszę, która staje się coraz głośniejsza. To syndrom
nieprzystosowanych ludzi z miasta. Ogłuszenie ciszą.
Wyjrzałam przez okno. Kura! Znowu ona! Czarna kura wydeptuje
jakieś ślady na śniegu. Może daje mi znaki alfabetem Morse’a?
Oczywiście, kiedy wyszłam przed dom, kury już nie było.
– No dobrze, jeszcze się spotkamy i wtedy wyjaśnimy sobie
ewentualne nieporozumienia – mruknęłam pod nosem.
Usiadłam przed kominkiem. A może pensjonat „Pod Kurą”?
I zamaluję te aniołki albo przerobię na kury z anielskimi skrzydłami.
Dziobate anioły. Anielskie kury.
Mam nadzieję, że piec nie wygaśnie do wieczora. Bo strzelanie
ognia w kominku, choć banalne, ma swój niepowtarzalny urok. Coś jak
zachód słońca. Kicz przepotworny, a jednak za każdym razem zachwyca.
Kola próbował napalić w piecu z samego rana, żeby ogrzać
świątecznego ducha i podkręcić atmosferę, ale marnie mu to wyszło. Na
szczęście dorwał jakiegoś Marka, który uporał się z tym błyskawicznie
i teraz możemy cieszyć się trzaskającym ogniem. Za oknem leży masa
śniegu, wczoraj sypało wściekle, ale teraz nie pada, nic a nic. W sumie
szkoda, bo ja lubię jak sypie puchem z nieba i doprawia wigilijną
scenerię srebrzystymi śnieżynkami. Ale jest jeszcze wcześnie. Może coś
się zmieni… W radiu od świtu zapowiadają solidne opady. Czy można
im wierzyć? Złapaliśmy tylko jedną lokalną stację. Najlepsze Radio
Świata czy jakoś tak… Uwierzylibyście w prognozy radia o takiej
nazwie?
Kola wyszedł z domu owinięty pomarańczowym szalikiem, który
mu osobiście wydziergałam chyba na osiemnaste urodziny, dokończyć
odśnieżanie. Samochód bowiem zniknął pod śniegową czapą i choć
pewnie dzisiaj nie będzie nam potrzebny, to jednak mój wnuk uparł się,
żeby go odkopać, póki jeszcze widać dach.
– Wezmę rękawiczki. – Wrócił na moment. – Zimno! Ale cudnie
jest, babciu! – Rumieńce na jego policzkach z delikatnie różowych
zaczynały robić się malinowe. Śliczny jest ten mój wnuk. Założył ciepłe
rękawice z jednym palcem, równie pomarańczowe jak szalik, i zniknął.
Pensjonat „Pod Aniołem” vel „Pod Kurą” jest moim prezentem od
losu. Co prawda, kiedy tu przyjechałam dziesięć dni temu, żeby
zobaczyć, na co się porwałam, dość szybko straciłam cały rezon. Po
pierwsze: dom cuchnął stęchlizną wymieszaną z zapachem zepsutych
ogórków. Po drugie: w kuchni natknęłam się na pająka pokaźnych
rozmiarów, który łypał na mnie nieprzyjacielsko. A ja nienawidzę
pająków. Toleruję wyłącznie te chude na cienkich nóżkach, gdyż wydają
się być bardziej przerażone niż ja. Każdy inny pająk, zwłaszcza czarny
i tłusty, powoduje u mnie atak histerii połączony z tańcem
epileptycznym.
Kiedy Kola zobaczył, jak wymachuję nogami i rękami,
jednocześnie falując brzuchem i trzęsąc pupą niczym tancerka hula,
spytał:
– Pająk?
Po chwili insekt został unieszkodliwiony (poniósł śmierć z buta),
a ja ostrożnie zajrzałam do kuchni. Duża, przestronna, z ogromnym
stołem pośrodku i wymalowanymi aniołkami na drzwiczkach szafek.
Poprzedni właściciel musiał być mocno uduchowiony, możliwe też, że
regularnie spotykał się z aniołami i wspólnie dobijali jakiegoś targu.
Szkoda, że nie zamówił u nich nowej lodówki, bo na tej widniał napis
„Mewa”, a z tego, co kojarzę, pierwsza „Mewa” została wyprodukowana
w 1956 roku i to najwyraźniej był jej prototyp. Cud, że drzwiczki nie
zostały mi w ręku.
– Spokojnie, babciu, lodówkę kupimy nową – Kola najwyraźniej
czytał w moich myślach. – Ta jest zdecydowanie zbyt hipsterska, nawet
jak na mnie – roześmiał się.
W szafce pod zlewem odkryłam centrum smrodu. Stare słoiki
z ogórkami, którym wybiło zakrętki, wskutek czego na podłogę kapała
ogórkowa woda, kolorem przypominająca siniejącego trupa. Na
etykietach widniał napis: „Spożyć do maja 1996”.
Moim zdaniem czas minął.
Najbardziej z całej kuchni spodobały mi się naczynia. Kremowa
porcelana w miniaturowe gruszki i jabłuszka. Serwis chyba na
czterdzieści osób! Salaterki, miseczki, talerze duże, średnie i małe,
kubeczki, filiżanki, a nawet ogromna waza do zupy. Idealna na barszcz
wigilijny.
– I co myślisz? – spytał Kola, obserwując mnie z zaciekawieniem.
– To chyba jest to, czego podświadomie chciałam od dawna, ale
jak na razie z moją podświadomością wygrywa strach. Nie wiem, czy
podołam, nie wiem, czy kiedykolwiek ktoś nas tu odwiedzi. Mam
wrażenie, że oblazły mnie pająki niepokoju i chichoczą podle w mojej
głowie.
Kola roześmiał się.
– Doskonale cię rozumiem. Każdy nowy pomysł ubrany jest nie
tylko w euforię i stan podekscytowania, ale również w strach. Ale
babciu, kto jak nie ty? Oczywiście z moją pomocą!
Najwyraźniej ja też mam swojego anioła. Na szczęście żywego,
a nie wymalowanego na kuchennych szafkach. Odetchnęłam głęboko
i raz jeszcze rozejrzałam się po swoim nowym domu. Zważywszy na to,
ile mam lat, to pewnie będzie moje docelowe miejsce podróży. Trzeba
zrobić wszystko, by było przytulne i pełne uroku, żeby po mojej śmierci
nie napisali, że odnaleziono zgrzybiałą staruszkę w zapleśniałym domu,
w którym główne skrzypce grały czarne pająki.
W końcu ten pensjonat to moje marzenie!
W ubiegłym roku miałam inne i ono się spełniło, choć do dzisiaj
trudno mi w to uwierzyć. Trochę bałam się głośno wypowiedzieć
następne, ale najwyraźniej nie ma limitu marzeń. Zwłaszcza w grudniu.
Istnieje też duże prawdopodobieństwo, że ponieważ wcześniej o nic nie
prosiłam, na starość dostaję hurtem wszystko to, czego chcę. A jeśli
pojawią się też niebieskie buty…?
* * *
Zachłysnęłam się życiem. Kiedy okazało się, że mój rak jest tylko
niewinnym skorupiakiem o paskudnej nazwie tłuszczak
wewnątrzoskrzelowy, poczułam się tak, jakby ktoś podarował mi
sukienkę baletnicy, o której marzyłam jako dziecko i jednocześnie zabrał
kilka dekad z mojego życia.
Poczułam się lekka i szczęśliwa. Poczułam się młoda, choć moja
metryka zdecydowanie biegła w kierunku osiemdziesiątki. Dla mnie
jednak wiek nie miał żadnego znaczenia, wiedziałam bowiem, że jestem
zdrowa i nadal mogę robić wszystko, na co mam ochotę. Mogę na
przykład wydepilować nogi woskiem, bo zawsze mnie to ciekawiło, ale
jakoś nigdy nie miałam odwagi, żeby skusić się na ten tajemniczy
zabieg.
– Ale jest pani pewna? Chodzi o usuwanie włosów? Woskiem? –
spytała dziewczyna, na oko dwudziestoletnia, choć równie dobrze mogła
mieć czterdzieści. Kiedy jest się w moim wieku, każdy w przedziale
20–50 lat wygląda tak samo.
– Tak – uśmiechnęłam się. – Chciałabym zamówić woskowanie
nóg. I proszę się nie stresować, depilacji strefy bikini pani zaoszczędzę –
zachichotałam.
Na twarzy dziewczyny pojawił się grymas w stylu „wykonam
każdą usługę, choć przyznam, że mnie zatkało”, ale koniec końców
zapisała mnie w swoim czerwonym kalendarzu. Wtorek, godzina
piętnasta.
Jeszcze kilka miesięcy temu miałam raka. Siedziałam naprzeciwko
pomarszczonego lekarza w musztardowym golfie i czułam podskórne
zdenerwowanie. Nie polubiliśmy się. Z lekarzem oczywiście, golf nie
miał tu nic do rzeczy. Obok komputera leżał napoczęty pączek, po
którym spacerowała mucha i zacierała swoje odnóża, zapewne z radości,
że wczoraj gówno, a dzisiaj ciastko.
Takie myśli kołatały się wtedy w mojej głowie, jakby chciały
zagłuszyć to, co za chwilę miało wyskoczyć z ust tego nieprzyjemnego
doktora.
– Taaa… – mruknął pod nosem, przeglądając moje wyniki. –
Powiem szybko, bo nie ma co owijać w bawełnę. Bardzo nieciekawy guz
lewego płuca.
– Rak? – wyszeptałam.
– No… rak – potwierdził.
Nie muszę chyba mówić, jak się poczułam. Gdyby nie mój wnuk,
który wymyślił całą tę historię z Instagramem, na którym zamieszczałam
swoje zdjęcia z wywalonym niebieskim językiem albo fryzurą irokeza,
pewnie umarłabym z przygnębienia i tym samym popsuła rakowi jego
robotę. Ale Kola postanowił zatłuc guza dobrym humorem. Pokazać mu,
że to nie on rządzi moim życiem, a ja mam jeszcze ciągle coś do
powiedzenia. Broniłam się, chciałam gdzieś uciec i chlipać w samotności
z rozpaczy, ale zamiast tego przebierałam się w kolorowe ciuchy,
eksperymentowałam z włosami i wrzucałam swoje fotki na Instagram.
Chyba nigdy w życiu nie miałam tylu znajomych, tylu ludzi, którzy mnie
wspierali i trzymali kciuki.
A potem w Wigilię zadzwonił mój nowy lekarz. Marek. Miał
długie włosy i plan, by zatłuc raka dwoma sprytnymi lekami – niejakim
bewacyzumabem oraz erlotynibem. Pamiętam, że zachwyciły mnie te
nazwy. Tyle że leki okazały się niepotrzebne. Do dzisiaj widzę siebie
stojącą w kuchni i wsłuchującą się w radosny głos doktora Marka:
– To nie jest guz złośliwy, babciu Agnieszko! To tłuszczak
wewnątrzoskrzelowy, który nam się trochę zamaskował lub raczej
przebrał za mordercę. Wredny typ, przyznaję… Ale, po wzięciu pod
lupę, bezbronny niczym pisklę wróbla. Załatwimy go sterydami, ale to
już po świętach. Wracaj do pierogów, a ja wracam do żony, która
zagroziła, że jeśli dzisiaj będę pracował, odejdzie z pierwszym lepszym
hydraulikiem na koniec świata. Szczęśliwej Wigilii, babciu z niebieskim
językiem! Proszę pozdrowić syna!
Zaklęłam wtedy ku chwale narodzin Jezusa; wiem, że to nieładnie,
ale radość dosłownie rozsadziła mi gardło.
Z wiadomością chciałam odczekać do sernika, ale już przy
barszczu, kiedy zobaczyłam smętne miny Koli oraz mojego syna
i synowej, uznałam, że nie będę psuć im Wigilii.
– Nie mam raka – oznajmiłam między jednym uszkiem z grzybami
a drugim. Uszka nota bene wyszły mi doskonale. Myślę, że to sprawa
podgrzybków delikatnie podsmażonych na maśle.
Trzy głowy synchronicznie uniosły się znad talerzy, przy czym
Kola, mój ukochany wnuk (wcale nie dlatego, że jedyny), doskoczył do
mnie tak gwałtownie, że łyżka z barszczem wywinęła potrójne salto,
a sama zupa pozostawiła efektowny wzór na obrusie. O, dziwo – moja
synowa nie syknęła, tylko wpatrywała się we mnie z takim napięciem, że
poczułam podskórne mrowienie.
Pocałowałam Kolę w czoło i roześmiałam się.
– Dzwonił doktor Marek. To nie rak. To jakiś tłuszczak, który się
pod raka podszywał. Zdaje się, że nie umrę tak szybko.
– Babciu! – Kola niemal mnie zadusił. A do tego zakwilił
niemowlęco, choć ma już dwadzieścia kilka lat. Mój syn z kolei
zachrząkał uroczyście i nawet uronił łzy. Sztuk trzy. W jego przypadku
można uznać, że to prawie powódź. Mój syn bowiem należy do osób
niezbyt wylewnych, za to bardzo racjonalnych, które każdą życiową
decyzję muszą skomentować przydługawą oracją. Tym razem jednak nic
nie powiedział, zatkał się tylko śledziem w śmietanie i wpatrywał we
mnie czule. Synowa zaś nałożyła mi taką porcję ciasta, po której
teoretycznie powinnam zostać odwieziona na płukanie żołądka. To była
naprawdę rodzinna wigilia.
Kolejną spędzę jednak zupełnie inaczej niż sobie wyobrażałam.
Piękna Góra. Podobno znajduje się tutaj Szlak Łabędzi, ale ponieważ
mamy zimę, prędzej zobaczę pingwina, mimo że jesteśmy na Mazurach.
Albo kurę. Najbardziej cieszy mnie fakt, że będę mogła do woli nakleić
pierogów. Bo ja uwielbiam klejenie pierogów i wcale mnie to zajęcie nie
męczy. Mam tajny przepis, zdaje się jeszcze po mojej prababci, a jego
prostota zawsze mnie zachywca. Mąka i gorąca woda. To jedyne
składniki ciasta. Żadne jajka, żółtka, śmietany. Nic. A potem farsz:
cebulę podsmażam na maśle, pieczarki podsmażam na maśle, suszonych
grzybów nie podsmażam na maśle, tylko gotuję i kroję w drobną
kosteczkę. Wszystko wrzucam do podduszonej kiszonej kapusty i całość
duszę jeszcze jakieś pół godziny. Jak przestygnie, to siadam przy stole
i wykrawam szklanką kółka, nakładam farsz i sama robię pierogom
urokliwą falbankę z ciasta. Od synowej dostałam kiedyś jakiś dziwny
kawałek plastiku, który miał mnie rzekomo wyręczyć w robieniu
falbanki. Wrzuciłam to paskudztwo rybkom do akwarium i chyba im się
spodobało, bo regularnie to obwąchują. Fajnie by było, gdybym tymi
pierogami mogła się z kimś podzielić… To znaczy, ja bardzo dokładnie
wiem z kim… Ale po kolei.
* * *
Nigdy nie wiadomo, kiedy tak zwyczajne wydarzenie, jak regulacja
brwi może okazać się przełomowe w naszym życiu.
Jest wtorek, godzina piętnasta, piękny, choć chłodny majowy
dzień, a ja siedzę właśnie w gabinecie kosmetycznym na woskowaniu
nóg.
– Robiła to już pani kiedyś? – spytała dziewczyna (Kalina M.,
kosmetolog, tak ma napisane na plakietce).
– Robiłam różne rzeczy, ale tego akurat nie – przyznałam uczciwie.
– Ale zawsze korciło mnie, żeby w swoim kalendarzu wpisać:
„depilowanie woskiem”.
Kalina M. chyba chciała się zaśmiać, ale nie wiedziała, czy jej
wolno.
– Może się pani roześmiać – poradziłam jej.
Zmieszała się.
– Pierwszy raz mam taką klientkę.
– Taką starą?
– Taką fajną.
Nie muszę chyba mówić, że polubiłam ją natychmiast i bez
konieczności zjedzenia beczki soli.
Depilowanie mnie zachwyciło. Wosk był niebieski (a to mój
ulubiony kolor), niemal natychmiast zastygał na nodze, a potem jednym
wprawnym ruchem moja nowa przyjaciółka Kalina M. zrywała go
szybko i prawie bezboleśnie. Inna sprawa, że nie miałam zbyt wielu
włosów na nogach. Ale nigdy wcześniej nie miałam też tak gładkich
i zadbanych łydek, które na zakończenie zostały wysmarowane olejkiem
z delikatnie błyszczącymi opiłkami czegośtam.
– Ach – oznajmiłam szczerze uradowana.
Kalina M. zerknęła na zegarek i spytała:
– A może chciałaby pani wydepilować brwi?
– A ja mam jeszcze brwi? – zdziwiłam się.
Dziewczyna, najwyraźniej rozluźniona po woskowaniu i naszej
małej pogawędce, roześmiała się szczerze.
– No, ma pani. Ale jakieś takie bezkształtne. Potargane.
Zdumiałam się. Mam potargane brwi?
– To co robimy? – spytałam zaciekawiona.
– Po pierwsze, wyznaczamy długość. W tym celu przykładamy
jeden ołówek pionowo przy wewnętrznym kąciku oka, drugi zaś
prowadzimy od skrzydełka nosa do zewnętrznego kącika oka. W ten
sposób określamy idealną długość brwi. – Dziewczę pomachało mi przed
nosem ołówkami, by ustalić odpowiednie wymiary.
– Niesamowite! Ma pani idealną długość! Całkiem naturalnie!
Poczułam się piękna.
– Rozumiem, że to rzadkość?
– Żeby pani wiedziała! Większość kobiet ma zdecydowanie za
krótkie łuki brwiowe. Dorabiamy wtedy odpowiednią długość henną,
a czasem nawet tatuażem. Dobrze. To teraz depilujemy zbędne włoski.
Wyrywamy tylko te, które rosną w dolnej linii brwi. Wykonujemy ruchy
w kierunku zgodnym ze wzrostem włosków.
– Auuu… Aaa! – wrzasnęłam.
– Wiem, ale spokojnie. To bardzo krótkotrwały ból.
Pytanie, czy konieczny.
Dziesięć minut później czułam się jak oskubana kura. Nad oczami
trochę szczypało, ale po minie mojej kosmetyczki widziałam, że jest
dobrze.
– To teraz kolorujemy. Metodę wybieramy według upodobań:
henna, cienie, kredka?
– Chyba nie mam konkretnych upodobań dotyczących kolorowania
brwi – oznajmiłam jej. – W tej kwestii zdaję się całkowicie na panią.
– To henna – rozjaśniła się. – Na dłużej starcza i daje bardzo ładny
efekt. Zmieszam brąz z antracytem.
Mieszaj, słoneczko.
– Czerń bowiem jest idealna dla brunetek o ciemnej karnacji.
Blondynki mogą spróbować szarości i beżów. A kolor brązowy jest
najbezpieczniejszy.
Jestem w rękach anioła.
– No i na koniec czesanie. Może je pani potem w domu sama
uczesać albo grzebykiem, albo szczoteczką lub spiralką. I proszę
pamiętać, że zawsze wykonujemy ruchy do góry i na zewnątrz.
Od dzisiaj do porannej toalety dorzucam regularne rozczesywanie
brwi spiralką.
Po wyjściu z gabinetu poczułam chęć przespacerowania się po
mieście, zjedzenia czegoś kwaśnego i zakończenia dnia w parku, na
ławce pod rozłożystym kasztanowcem. Czułam się piękna, zadbana,
pełna energii i młoda. Tak. Młoda również. To, co mówi mój dowód
osobisty, w żaden sposób nie przekłada się na stan, w jakim obecnie się
znajduję. A jest to stan gdzieś między pięćdziesiątką a sześćdziesiątką.
Kupiłam kiszone ogórki i dwa niezwykle chude kabanosy. Okazały się
nie tylko chude, ale też okrutnie twarde, co moje zęby skonstatowały
z prawdziwym oburzeniem. Zgodziłam się z nimi, wskutek czego
kabanosy wylądowały dyskretnie na ziemi, a dwa spacerujące gołębie
spojrzały na mnie z wdzięcznością.
– Dokarmia pani gołębie kabanosami? – usłyszałam nagle męski
głos. Dobiegał z góry, bo właśnie nachylałam się, by zobaczyć, jak dwa
ptaki poradzą sobie z kawałkiem suszonej kiełbasy.
Niebieskie buty. Przed moim nosem stały dwa niebieskie buty,
dość masywne, sznurowane i zakończone żółtą skarpetką. Uznałam, że
warto spojrzeć w górę, by poznać właściciela tego nietypowego zestawu
odzieżowego.
Oj.
Wiek zbliżony do mojego, tego z dowodu. Ale buty oraz radosne
spojrzenie zielonych (agrestowych) oczu wskazywały dobitnie, że mam
do czynienia z męskim porte-parole. Metryka urodzenia nie ma bowiem
żadnego znaczenia, jeśli nasz mózg nadal pamięta czasy liceum i śmieje
się na samo wspomnienie palonych potajemnie fajek. Podskórnie
czułam, że ktoś, kto nosi takie buty i figlarnie na mnie łypie, musi być
moją pokrewną duszą.
– Z badań upodobań gołębi można zestawić następującą listę
przysmaków: białe orzeszki ziemne, żółty groch, wyka, biały ryż,
pszenica, małe ziarna kukurydzy, białe sorgo, ziarna owsa i rzepaku,
zielony groszek, proso, brązowy groch oraz mały bób – sposób, w jaki to
wypowiedział, tylko potwierdził moje wcześniejsze przypuszczenia.
Chyba się polubimy.
Spojrzałam na gołębie. Po kabanosach zostało tylko wspomnienie.
– Chyba będzie musiał pan do swojej listy dorzucić mięso –
zachichotałam.
– Może były wegańskie? – spytał.
– Kabanosy? – zdziwiłam się.
Wzruszył ramionami. Ale fajna marynarka. Zielona, chyba z koca.
– Dzisiaj nawet tatar może być wegański.
Roześmiałam się.
– A czemu je pani wyrzuciła?
Hmm… Co prawda okres flirtu mam już za sobą, ale mimo
wszystko jakoś niezręcznie przyznać przed obcym mężczyzną, że moje
zęby zbuntowały się przeciwko twardości kabanosa. W końcu jestem
kobietą, a ten tu w niebieskich butach i zielonym kocu to facet i nawet
jeśli nie mamy już osiemnastu lat, nie będę przed nim obnażać wad
sztucznej szczęki.
Połowicznie sztucznej, bo ciągle jeszcze mam sporo własnych
zębów.
– Dziwnie smakował – oznajmiłam zatem.
– Widzi pani! Wegański!
Spojrzałam na niego z rozbawieniem i ucieszyłam się, że mam
świeżo wyskubane i uhennowane brwi. Pokazałabym mu również moje
wydepilowane nogi, ale schowane były pod spodniami, a jakoś tak
głupio ściągać spodnie w parku przed obcym facetem. Minutę po
zapoznaniu się.
– Agnieszka – wyciągnęłam rękę.
– Konstanty Władysław. Ale dla przyjaciół Jurek.
Przyznam, że troszkę mnie zatkało.
– Nie bardzo wiem, jak z Konstantego Władysława doszedłeś do
imienia Jurek – zastanowiłam się głośno.
– To proste. Konstanty Władysław to imiona, które otrzymałem po
moich przodkach. Sprawdziłem ich. Byli nierobami i pijakami. Jeden
nawet zhańbił bliźniaczki ze wsi obok, choć podobno stało się to za ich
zgodą. W tej sytuacji wybrałem imię przypadkowe.
– Jurek – stwierdziłam.
– Niech będzie, że po królu Jerzym Szóstym. Co prawda się jąkał,
ale przynajmniej nie był nierobem. Rządził Anglią, a w czasie wojny
podobno kąpał się w zimnej wodzie i wcale z tego powodu nie narzekał.
Wyznaczał też linię – dwanaście centymetrów od dna wanny, powyżej
której nie należało wlewać wody. W ramach oszczędności.
Zdumiałam się. Nie każdy ma taką wiedzę, a już na pewno nie
każdy z taką wiedzą nosi tak fantastyczne buty.
A potem zadzwoniła jego komórka.
– Cholera – powiedział tylko, chwycił mnie za rękę, pocałował
w nią i pobiegł szybko, choć miałam w planach co najmniej trzysta
pytań.
– Cholera – powtórzyłam. – A nawet bardziej niż cholera. Kurwa
mać. Nie mam jego telefonu!
Zgnębiona doczłapałam się na przystanek i wsiadłam do autobusu.
Jak zwykle chętnych, by ustąpić mi miejsca, nie było zbyt wielu.
– Może byś tak wstał? – nie wytrzymałam w końcu i trąciłam
torebką jakiegoś chłoptasia. Nie wiem, czy w ogóle był pełnoletni.
Wzruszył ramionami i niechętnie, ale jednak dźwignął swoją
zmęczoną młodzieżową pupę.
– Brawo! – pogratulowałam mu.
Próbował zmiażdżyć mnie wzrokiem, ale jestem odporna, wobec
czego mruknął tylko:
– Stare babsko.
Miałam ochotę zdzielić go torebką albo kopnąć w przyrodzenie, ale
nagle jakoś mi się odechciało. Spojrzałam na niego zimno
i powiedziałam:
– Coś ci powiem chłoptasiu. Kiedyś byłam taka jak ty. Młoda. A ty
kiedyś będziesz taki jak ja. Stary. Pamiętaj o tym.
Nie wiem, czy dotarło. Wiem tylko, że nagle zrobiło mi się jakoś
smutno.
* * *
Siedemdziesiąt dwa uderzenia na minutę. Tak przeciętnie bije
nasze serce. W tym czasie pewien Amerykanin rozpiął pięćdziesiąt sześć
staników i trafił do Księgi Rekordów Guinnessa, mieszkanka Słowacji
wydoiła 3300 ml mleka, a bułgarski bramkarz obronił dwa karne. Minuta
wystarczy też, byśmy mogli się w kimś zakochać. Tak twierdzą
naukowcy, a ponieważ przeszli długą drogę, by uzyskać tytuł naukowca,
od czasu do czasu należy im wierzyć. Skłaniam się zatem ku teorii, że
minuta to sporo czasu, by odczuć coś dziwnego w okolicach serca. Coś
w rodzaju szarpnięcia? Ukłucia? I nie, nie mówię tu o stanie
przedzawałowym.
Według Stendhala istnieją cztery rodzaje miłości: miłość namiętna,
miłość-upodobanie, miłość fizyczna oraz miłość wywodząca się
z próżności. To mnie nie dotyczy, w tej sytuacji zatem dorzucam piąty
rodzaj: miłość w okolicach osiemdziesiątki. Niebieskie buty nie chcą mi
wyjść z głowy. Niby nic się nie wydarzyło, zwykła rozmowa
o kabanosach, o przodkach nierobach i jąkającym się królu. Plus ta
marynarka z zielonego koca. Kiedy jednak odtwarzam ten obraz
w swojej głowie, odnoszę dziwne wrażenie, że Konstanty Władysław,
dla przyjaciół Jurek, mógłby stać się składowym elementem mojej
rzeczywistości. Nie będę tu poruszała tematu chemii, by zbytnio się nie
ośmieszać, nie powiem też, że jestem ogarnięta miłosnym szałem, ale
dlaczego ciągle o nim myślę? Bo zniknął tak szybko, a ja wiem, że
prawdopodobieństwo drugiego spotkania jest bardzo małe? Bo
w naszym wieku trochę śmiesznie jest powiedzieć: „Może kiedyś znowu
się zobaczymy”. Możemy bowiem spotkać się na cmentarzu, ubrani
w dębowe trumienki.
– Co jest, babciu? – spytał mnie Kola, mój osobisty barometr,
psychoterapeuta i przyjaciel w jednym.
Nie powiem mu. Bo nie wiem jak. „Wiesz, drogi wnuku, w parku
poznałam starszego mężczyznę, który miał oczy jak agrest, marynarkę
z koca i rozbawił mnie historią o wegańskich kabanosach”.
Ale głupie.
– W parku poznałam starszego mężczyznę, który miał oczy jak
agrest, marynarkę z koca i rozbawił mnie historią o wegańskich
kabanosach – wyrecytowałam trzy sekundy później.
Kola był zachwycony.
– Dałaś mu swój numer?
Pokręciłam smętnie głową.
– No właśnie nie. Ktoś do niego zadzwonił, on powiedział
„cholera” i pognał w stronę wyjścia.
– Niedobrze.
– Wiem. Małe szanse, że go znajdę na Facebooku – zaśmiałam się,
spuszczając głowę.
W tym przypadku nawet Kola mi nie pomoże, choćby uruchomił
wszystkie portale społecznościowe, wytwittował pół świata i napuścił
drony na okoliczne parki w naszym mieście. Niebieskie buty
prawdopodobnie przepadły bez śladu…
* * *
Bardzo nie lubię, kiedy ktoś mówi mi, że czegoś nie powinnam
robić, bo jestem na to za stara. A w szczególności nie lubię, kiedy mówi
to mój syn, chodzący sztywniak i erudyta. Wystarczyły mu dwa
tygodnie, by zapomnieć o tym, że miałam raka i że jednak go to
zmartwiło. Szybko wrócił do dawnej formy i znowu nieustannie mnie
poucza.
– Mamo. Każdy wiek ma swoje prawa i obowiązki. Trzeba się
z tym pogodzić.
Pokręciłam głową.
– Przynudzasz jak zwykle. I zupełnie nie wiem po co, skoro wiesz,
że i tak postawię na swoim. Nie mam raka. Nie muszę na siebie uważać.
Nie muszę chuchać i dmuchać na swoje zdrowie i ostrożnie chodzić,
żeby broń Boże nie złamać stawu biodrowego.
– A powinnaś! Sama ostatnio narzekałaś na stawy. Mam nadzieję,
że wiesz, iż zwyrodnienie stawu biodrowego, czyli inaczej koksartroza,
dotyka całkiem sporej liczby osób powyżej sześćdziesiątego roku życia.
A ty masz znacznie więcej lat.
Przerwałam mu.
– Ale ja nie mam żadnego zwyrodnienia! Poza tym chcę tylko
skoczyć ze spadochronem. Z instruktorem!
Karolina, moja synowa, zastygła z żelazkiem w ręku. Wyglądała
jak żona Lota, nawet usta miała otwarte, a w oczach dwa wielkie znaki
zapytania.
– Co mama chce zrobić? – wystękała w końcu, a ja przewróciłam
białkami. Za chwilę usłyszę kolejny wykład o tym, że jestem za stara,
moje kości kruszeją, a czasza spadochronu z pewnością się nie otworzy,
zadziwiona faktem, że przytroczyli do niej stare próchno.
– Chcę. Sko-czyć. Ze. Spadochronem – wyrecytowałam wolno
i wyraźnie.
Karolina znowu rozchyliła usta:
– A mogę… z mamą?
Nie muszę chyba mówić, że atmosfera w domu mojego syna
zrobiła się gęsta jak węgierskie leczo. Nie dość, że ma głupią matkę, to
jeszcze okazało się, że jego własna żona zachowuje się jak skrzyżowanie
niemowlaka ze szczeniakiem labradora. Piszczy i ślini się z radości.
– Podobno można nakręcić film w trakcie lotu! Sprawdzałam na
ich stronie internetowej i jest taka opcja – Karolina aż podskakiwała.
Jej mąż, a mój syn stanął przed nami w rozkroku i oznajmił:
– W ubiegłym roku zostało zgłoszonych w sumie pięćdziesiąt sześć
śmiertelnych wypadków z całego świata. Najwięcej, bo aż dwadzieścia
dwa wypadki wydarzyły się podczas lądowania. Im ktoś mniej
doświadczony, tym większe zagrożenie. Jeden ze skoczków z USA
zginął po splątaniu z innym skoczkiem, zaraz po otwarciu
spadochronów.
Spojrzałyśmy na siebie z Karoliną.
– Mój drogi synu, obiecuję, że nie zawyżymy tych statystyk. Nie
splączemy się i nie roztrzaskamy o ziemię – powiedziałam spokojnie –
ale przestań w końcu truć, bo ciężko z tobą wytrzymać.
Karolina nic nie powiedziała, ale widziałam, że myśli podobnie.
Swoją drogą, to zaskakujące. Do tej pory wydawała mi się równie
sztywna jak mój syn, a już z pewnością nie podejrzewałabym jej
o pragnienie szybowania w powietrzu na czymś, co teoretycznie może
się nie otworzyć lub splątać. Ja miałam prawie osiemdziesiąt lat
i mogłam zaryzykować, ale ona?
Najwyraźniej nie znałam swojej synowej tak dobrze, jak myślałam.
W dniu skoku byłam zadziwiająco spokojna. Nawet bardziej niż
mój instruktor, który dwadzieścia siedem razy upewniał się, czy aby
wiem, co robię.
– W każdej chwili może pani zrezygnować.
– Nie mogę, chłopcze. Bo jeśli teraz zrezygnuję, to już nigdy nie
skoczę. I będę tego żałować nawet po śmierci.
– Rozumiem – oznajmił, choć jego wzrok całkowicie temu
przeczył.
Ale skoczyliśmy. Karolina darła się tak głośno, że usłyszeli ją
jakieś tysiąc kilometrów dalej. Ja zamknęłam na moment oczy
i pomyślałam o… Platonie.
Może dlatego, że stworzył teorię człowieka-kuli. Jego zdaniem
człowiek na samym początku był istotą kulistą, posiadającą cztery nogi,
cztery ramiona i dwie twarze, kobiety i mężczyzny jednocześnie.
Stworzenie to okazało się jednak zbyt dumne i pełne pychy, dlatego Zeus
za karę postanowił je przepołowić. W ten właśnie sposób doszło do
rozdziału płci. Według Platona od tamtej pory dążymy nieustannie do
osiągnięcia stanu pierwotnej jedności. Jedna połówka szuka drugiej.
Podczas spadania z prędkością dwustu kilometrów na godzinę poczułam
ze stuprocentową pewnością, że ciągle mam ochotę na drugą połówkę.
I kto wie, czy moja nie ma na imię Konstanty Władysław, dla przyjaciół
Jurek…
* * *
Po jakimś czasie wrzuciłam fotki ze skoku ze spadochronem na
Instagram. Tak z ciekawości, co na ten pomysł powiedzą moi wirtualni
znajomi. Karolina niemal każdego dnia chwaliła się na Facebooku
swoim wyczynem i nawet zastanawiała, czy tego nie powtórzyć. Nie
muszę chyba mówić, że mój syn poczuł się „zniepewniony”. Nie
zaglądałam na swój Instagram zbyt często, chociaż Kola twierdzi, że
powinnam. Że moja popularność nie minęła wraz z końcem choroby,
a ludzi nadal interesuje, co u mnie słychać i jak sobie radzę.
Możliwe.
Choć wydaje mi się, że większość automatycznie zareagowała
współczuciem na słowo „rak”. A kiedy rak zniknął, zniknęło też
zainteresowanie. To naturalne. Liczba obserwujących mnie zmalała od
grudnia ubiegłego roku, choć muszę przyznać, że mam pewną stałą
grupę fanów.
„Babciu, w tych okularach i kasku wyglądasz zjawiskowo!”
„Mam dwadzieścia sześć lat i nigdy nie odważyłabym się skoczyć
ze spadochronem”.
„Przywracasz mi wiarę w radosną starość”.
Zamknęłam oczy. Z dołu i z góry dobiegały mnie różne odgłosy
z mieszkań. Mikser, telewizor, chyba nawet czyjeś sikanie.
Klik.
„Babciu, widziałaś to ogłoszenie?”
Zerknęłam na załącznik doczepiony do wiadomości.
Casting na modelki.
To jakiś żart?
„Jeśli masz poniżej sześćdziesięciu lat, to ogłoszenie nie jest dla
Ciebie. My szukamy bowiem zajebistych siedemdziesiątek,
osiemdziesiątek, a nawet zadziornych dziewięćdziesiątek! Skoro Richard
Avedon może mieć swoją Chinę Maachado, dlaczego Ty nie miałabyś
zostać naszą muzą?”
No właśnie, dlaczego?
Podobno przyczyną zatracenia się w ponownym smakowaniu życia
jest strach związany z poczuciem, że to już ostatni moment na zabawę,
że „jeśli nie teraz, to nigdy”. Nie wiadomo, czy kieruje nami wewnętrzna
potrzeba, czy raczej rodzaj nakazu, pewien przymus, że musimy to
zrobić.
Nie wiem. Nieważne. Na razie zabrałam się za wywiad z Chiną
Maachado.
„Nie możesz martwić się swoim wiekiem, bo to najgorsze, co
możesz zrobić. Jak tylko zaczniesz, od razu znajdziesz rzeczy, których
w sobie nie lubisz, a wtedy jesteś skończona. I jeszcze jedno. Bądź sobą.
Ja nigdy nie byłam na diecie, nie ćwiczyłam, jem jak świnia i dużo piję –
głównie wódkę. W dodatku wciąż palę”.
Lubię ją. Zostanę polską Chiną Maachado.
Zanim poszłam na casting, odwiedziłam mojego męża na
cmentarzu, bo nie ma nic gorszego niż samotność pod ziemią.
– Cześć. Przepraszam, że nie byłam pierwszego listopada, ale
wiesz, że ja nie lubię tłumów. Wszyscy się pchają, mamroczą coś pod
nosem i taranują ludzi tymi wieńcami ze sztucznym anturium. No, ale
dzisiaj jestem. Przynajmniej mamy spokój. Pewnie byś się na to nigdy
nie zgodził, ale właśnie zamierzam zostać modelką.
Chwila ciszy, całkowicie jednak uzasadniona. Mój mąż nigdy nie
należał do wylewnych osób, a po śmierci tylko się to nasiliło.
– Nie wiem, czy słyszałeś o Chinie Maachado. Jest ode mnie kilka
lat starsza, a ciągle pracuje w modelingu. Widziałam ją tylko na
zdjęciach, wygląda fantastycznie. I tak sobie pomyślałam, że ja też
chcę…
Odsunęłam na bok suche liście, które zasłoniły nazwisko mojego
męża i zapaliłam zwykłą świeczkę. Nie znoszę tych sztucznych,
plastikowych zniczy, kiczowatych aż do bólu śledziony. No dobrze,
płomień mojej świeczki od razu zdmuchnął wiatr, ale tu przecież chodzi
o symbol. Paliła się jakieś dwadzieścia sekund. Ale mój mąż
z pewnością to zauważył.
– Jest jeszcze coś – odchrząknęłam cicho. – To coś ma na imię
Konstanty Władysław, dla przyjaciół Jurek i nosi niebieskie buty.
Widziałam go tylko raz. W maju. Ale jakoś nie chce mi wyjść z głowy,
zupełnie nie wiem, dlaczego. Może to przez te buty? Wiem tylko, że
gdybym go spotkała raz jeszcze, to byłabym bardzo szczęśliwa. Nie
gniewaj się. Ty przecież umarłeś i teoretycznie nie powinieneś być
zazdrosny, ale mimo wszystko poczułam, że muszę ci o tym powiedzieć.
Aha! Jeszcze jedno. Skoczyłam ze spadochronem! Ale nie pytaj, jak
było. Kiedyś ci opowiem.
Poklepałam zimną płytę i raz jeszcze zapaliłam świeczkę. O dziwo,
kiedy odwróciłam się przy bramie wejściowej, żeby pomachać mojemu
mężowi na do widzenia, płomyk nadal świecił jasnym blaskiem.
Uśmiechnęłam się i pełna optymistycznego nastroju poszłam na casting.
Czułam się tam jak ptak dziwak.
Jedną powiekę miałam różową, a na drugiej wymalowany został
żółty prostokąt, sięgający połowy policzka. Na czubku głowy skręcono
mi włosy i owinięto je srebrną folią. Podobną przyklejono mi na
piersiach. Spodnie zostawili moje, bo stwierdzili, że będą mnie
fotografować od pasa w górę. Wiadomo, próbne zdjęcia.
Kiedy tylko zobaczyłam zbliżający się obiektyw i łypiące na mnie
czarne oko kamery, natychmiast wystawiłam język.
– Niezła jest – dobiegło mnie z tyłu.
Zmarszczyłam nos i przewróciłam oczami. Nauczyłam się tego
w dzieciństwie i zawsze wtedy obrywałam od mamy ścierką po głowie.
– Bo ci tak zostanie!
Nie zostało, za to teraz się przydało. Widziałam po minach tych
ludzi z agencji, że im się spodobałam i że inne babcie raczej nie mają
Jeden pensjonat, jeden wieczór, kilka opowieści…
Spis treści Okładka * * * Karta tytułowa Natasza Socha Niebieskie buty Agnieszka Krawczyk
Wszystko, co złote… Małgorzata Kalicińska Nowy sąsiad Liliana Fabisińska Człowiek w brązowym płaszczu Małgorzata Warda Spójrz na mnie Ałbena Grabowska Powrót do domu Magdalena Witkiewicz
Sprawdź, czy drzwi są otwarte… Natasza Socha Siedem życzeń. A może więcej? Przepisy z Pięknej Góry Reklama Karta redakcyjna
NATASZA SOCHA Niebieskie buty Nazwa „Pod Aniołem” jest okrutnie pretensjonalna, ale to chyba jedyna, jaka pasuje do miejsca, w którym właśnie się znalazłam. Po pierwsze na drzwiach ktoś wymalował siedem aniołków, z których każdy został udokumentowany w sposób dosłowny, czyli z siusiakiem. Po drugie krzesła w tym domu mają… skrzydła. Efekt jest zachwycający, zwłaszcza kiedy się na nich usiądzie. – Babciu… Ty zaraz odfruniesz – zauważył mój wnuk Kola. – Usiądź na drugim, to oboje polatamy. No i tak posiedzieliśmy sobie na dwóch końcach ogromnego stołu, każde z drewnianymi skrzydłami, misternie wyrzeźbionymi i pomalowanymi na biały kolor. Dzisiaj wyglądają podwójnie uroczyście. Bo dzisiaj jest Wigilia. Ale ja jednak jeszcze pomyślę nad inną nazwą tego pensjonatu. Po głowie mi chodzi kura… To znaczy nie naprawdę, ale kiedy tu przyjechaliśmy po raz pierwszy, zobaczyłam na drodze czarną kurę, która łypała na mnie swoim kurzym okiem, jakby kontrolowała, czy aby na pewno nadaję się na nową właścicielkę pensjonatu. Ja sama nie do końca byłam przekonana, czy to dobry pomysł. Po pierwsze – jestem z miasta. Całe życie mieszkałam wśród hałasu, wyjących syren karetek pogotowia i straży pożarnej, ścigających się motorów oraz
weekendowych kozich śpiewów stałych bywalców restauracji, pubów i knajp. Po śmierci męża przeprowadziłam się na Cichą, która cicha była tylko z nazwy. Naprzeciwko naszej kamienicy znajdowała się tylko teoretycznie maleńka kafejka, w której w piątkowe i sobotnie wieczory mieściło się pół Stadionu Narodowego. Okrzyki wydobywające się z wnętrz tego lokalu przypominały darcie się marcowych kotów połączone z gulgotaniem kopulujących alpak. W tym temacie jestem podszkolona dzięki stacji Planete, więc wiem, o czym mówię. Czasem dochodziło również do dramatycznych dialogów, w których on najczęściej okazywał się podłą szują, a ona przeżutą przez niego niewinną koniczynką. – Znowu to samo, znowu – łkało dziewczę. – Nie przesadzaj – broniła się męska szuja. – Nienawidzę cię! – rozlegał się okrzyk rozdzierający serce. – Spier… W tym momencie zazwyczaj zamykałam okno, gdyż nadmiar romantyzmu mógłby mi zaszkodzić. W takich oto miejskich okolicznościach przyrody upływało dotąd moje życie. A teraz siedzę na drewnianym krześle ze skrzydłami i wsłuchuję się w ciszę, która staje się coraz głośniejsza. To syndrom nieprzystosowanych ludzi z miasta. Ogłuszenie ciszą. Wyjrzałam przez okno. Kura! Znowu ona! Czarna kura wydeptuje jakieś ślady na śniegu. Może daje mi znaki alfabetem Morse’a? Oczywiście, kiedy wyszłam przed dom, kury już nie było. – No dobrze, jeszcze się spotkamy i wtedy wyjaśnimy sobie ewentualne nieporozumienia – mruknęłam pod nosem. Usiadłam przed kominkiem. A może pensjonat „Pod Kurą”? I zamaluję te aniołki albo przerobię na kury z anielskimi skrzydłami. Dziobate anioły. Anielskie kury. Mam nadzieję, że piec nie wygaśnie do wieczora. Bo strzelanie ognia w kominku, choć banalne, ma swój niepowtarzalny urok. Coś jak zachód słońca. Kicz przepotworny, a jednak za każdym razem zachwyca. Kola próbował napalić w piecu z samego rana, żeby ogrzać świątecznego ducha i podkręcić atmosferę, ale marnie mu to wyszło. Na szczęście dorwał jakiegoś Marka, który uporał się z tym błyskawicznie
i teraz możemy cieszyć się trzaskającym ogniem. Za oknem leży masa śniegu, wczoraj sypało wściekle, ale teraz nie pada, nic a nic. W sumie szkoda, bo ja lubię jak sypie puchem z nieba i doprawia wigilijną scenerię srebrzystymi śnieżynkami. Ale jest jeszcze wcześnie. Może coś się zmieni… W radiu od świtu zapowiadają solidne opady. Czy można im wierzyć? Złapaliśmy tylko jedną lokalną stację. Najlepsze Radio Świata czy jakoś tak… Uwierzylibyście w prognozy radia o takiej nazwie? Kola wyszedł z domu owinięty pomarańczowym szalikiem, który mu osobiście wydziergałam chyba na osiemnaste urodziny, dokończyć odśnieżanie. Samochód bowiem zniknął pod śniegową czapą i choć pewnie dzisiaj nie będzie nam potrzebny, to jednak mój wnuk uparł się, żeby go odkopać, póki jeszcze widać dach. – Wezmę rękawiczki. – Wrócił na moment. – Zimno! Ale cudnie jest, babciu! – Rumieńce na jego policzkach z delikatnie różowych zaczynały robić się malinowe. Śliczny jest ten mój wnuk. Założył ciepłe rękawice z jednym palcem, równie pomarańczowe jak szalik, i zniknął. Pensjonat „Pod Aniołem” vel „Pod Kurą” jest moim prezentem od losu. Co prawda, kiedy tu przyjechałam dziesięć dni temu, żeby zobaczyć, na co się porwałam, dość szybko straciłam cały rezon. Po pierwsze: dom cuchnął stęchlizną wymieszaną z zapachem zepsutych ogórków. Po drugie: w kuchni natknęłam się na pająka pokaźnych rozmiarów, który łypał na mnie nieprzyjacielsko. A ja nienawidzę pająków. Toleruję wyłącznie te chude na cienkich nóżkach, gdyż wydają się być bardziej przerażone niż ja. Każdy inny pająk, zwłaszcza czarny i tłusty, powoduje u mnie atak histerii połączony z tańcem epileptycznym. Kiedy Kola zobaczył, jak wymachuję nogami i rękami, jednocześnie falując brzuchem i trzęsąc pupą niczym tancerka hula, spytał: – Pająk? Po chwili insekt został unieszkodliwiony (poniósł śmierć z buta), a ja ostrożnie zajrzałam do kuchni. Duża, przestronna, z ogromnym stołem pośrodku i wymalowanymi aniołkami na drzwiczkach szafek. Poprzedni właściciel musiał być mocno uduchowiony, możliwe też, że
regularnie spotykał się z aniołami i wspólnie dobijali jakiegoś targu. Szkoda, że nie zamówił u nich nowej lodówki, bo na tej widniał napis „Mewa”, a z tego, co kojarzę, pierwsza „Mewa” została wyprodukowana w 1956 roku i to najwyraźniej był jej prototyp. Cud, że drzwiczki nie zostały mi w ręku. – Spokojnie, babciu, lodówkę kupimy nową – Kola najwyraźniej czytał w moich myślach. – Ta jest zdecydowanie zbyt hipsterska, nawet jak na mnie – roześmiał się. W szafce pod zlewem odkryłam centrum smrodu. Stare słoiki z ogórkami, którym wybiło zakrętki, wskutek czego na podłogę kapała ogórkowa woda, kolorem przypominająca siniejącego trupa. Na etykietach widniał napis: „Spożyć do maja 1996”. Moim zdaniem czas minął. Najbardziej z całej kuchni spodobały mi się naczynia. Kremowa porcelana w miniaturowe gruszki i jabłuszka. Serwis chyba na czterdzieści osób! Salaterki, miseczki, talerze duże, średnie i małe, kubeczki, filiżanki, a nawet ogromna waza do zupy. Idealna na barszcz wigilijny. – I co myślisz? – spytał Kola, obserwując mnie z zaciekawieniem. – To chyba jest to, czego podświadomie chciałam od dawna, ale jak na razie z moją podświadomością wygrywa strach. Nie wiem, czy podołam, nie wiem, czy kiedykolwiek ktoś nas tu odwiedzi. Mam wrażenie, że oblazły mnie pająki niepokoju i chichoczą podle w mojej głowie. Kola roześmiał się. – Doskonale cię rozumiem. Każdy nowy pomysł ubrany jest nie tylko w euforię i stan podekscytowania, ale również w strach. Ale babciu, kto jak nie ty? Oczywiście z moją pomocą! Najwyraźniej ja też mam swojego anioła. Na szczęście żywego, a nie wymalowanego na kuchennych szafkach. Odetchnęłam głęboko i raz jeszcze rozejrzałam się po swoim nowym domu. Zważywszy na to, ile mam lat, to pewnie będzie moje docelowe miejsce podróży. Trzeba zrobić wszystko, by było przytulne i pełne uroku, żeby po mojej śmierci nie napisali, że odnaleziono zgrzybiałą staruszkę w zapleśniałym domu, w którym główne skrzypce grały czarne pająki.
W końcu ten pensjonat to moje marzenie! W ubiegłym roku miałam inne i ono się spełniło, choć do dzisiaj trudno mi w to uwierzyć. Trochę bałam się głośno wypowiedzieć następne, ale najwyraźniej nie ma limitu marzeń. Zwłaszcza w grudniu. Istnieje też duże prawdopodobieństwo, że ponieważ wcześniej o nic nie prosiłam, na starość dostaję hurtem wszystko to, czego chcę. A jeśli pojawią się też niebieskie buty…? * * * Zachłysnęłam się życiem. Kiedy okazało się, że mój rak jest tylko niewinnym skorupiakiem o paskudnej nazwie tłuszczak wewnątrzoskrzelowy, poczułam się tak, jakby ktoś podarował mi sukienkę baletnicy, o której marzyłam jako dziecko i jednocześnie zabrał kilka dekad z mojego życia. Poczułam się lekka i szczęśliwa. Poczułam się młoda, choć moja metryka zdecydowanie biegła w kierunku osiemdziesiątki. Dla mnie jednak wiek nie miał żadnego znaczenia, wiedziałam bowiem, że jestem zdrowa i nadal mogę robić wszystko, na co mam ochotę. Mogę na przykład wydepilować nogi woskiem, bo zawsze mnie to ciekawiło, ale jakoś nigdy nie miałam odwagi, żeby skusić się na ten tajemniczy zabieg. – Ale jest pani pewna? Chodzi o usuwanie włosów? Woskiem? – spytała dziewczyna, na oko dwudziestoletnia, choć równie dobrze mogła mieć czterdzieści. Kiedy jest się w moim wieku, każdy w przedziale 20–50 lat wygląda tak samo. – Tak – uśmiechnęłam się. – Chciałabym zamówić woskowanie nóg. I proszę się nie stresować, depilacji strefy bikini pani zaoszczędzę – zachichotałam. Na twarzy dziewczyny pojawił się grymas w stylu „wykonam każdą usługę, choć przyznam, że mnie zatkało”, ale koniec końców zapisała mnie w swoim czerwonym kalendarzu. Wtorek, godzina piętnasta.
Jeszcze kilka miesięcy temu miałam raka. Siedziałam naprzeciwko pomarszczonego lekarza w musztardowym golfie i czułam podskórne zdenerwowanie. Nie polubiliśmy się. Z lekarzem oczywiście, golf nie miał tu nic do rzeczy. Obok komputera leżał napoczęty pączek, po którym spacerowała mucha i zacierała swoje odnóża, zapewne z radości, że wczoraj gówno, a dzisiaj ciastko. Takie myśli kołatały się wtedy w mojej głowie, jakby chciały zagłuszyć to, co za chwilę miało wyskoczyć z ust tego nieprzyjemnego doktora. – Taaa… – mruknął pod nosem, przeglądając moje wyniki. – Powiem szybko, bo nie ma co owijać w bawełnę. Bardzo nieciekawy guz lewego płuca. – Rak? – wyszeptałam. – No… rak – potwierdził. Nie muszę chyba mówić, jak się poczułam. Gdyby nie mój wnuk, który wymyślił całą tę historię z Instagramem, na którym zamieszczałam swoje zdjęcia z wywalonym niebieskim językiem albo fryzurą irokeza, pewnie umarłabym z przygnębienia i tym samym popsuła rakowi jego robotę. Ale Kola postanowił zatłuc guza dobrym humorem. Pokazać mu, że to nie on rządzi moim życiem, a ja mam jeszcze ciągle coś do powiedzenia. Broniłam się, chciałam gdzieś uciec i chlipać w samotności z rozpaczy, ale zamiast tego przebierałam się w kolorowe ciuchy, eksperymentowałam z włosami i wrzucałam swoje fotki na Instagram. Chyba nigdy w życiu nie miałam tylu znajomych, tylu ludzi, którzy mnie wspierali i trzymali kciuki. A potem w Wigilię zadzwonił mój nowy lekarz. Marek. Miał długie włosy i plan, by zatłuc raka dwoma sprytnymi lekami – niejakim bewacyzumabem oraz erlotynibem. Pamiętam, że zachwyciły mnie te nazwy. Tyle że leki okazały się niepotrzebne. Do dzisiaj widzę siebie stojącą w kuchni i wsłuchującą się w radosny głos doktora Marka: – To nie jest guz złośliwy, babciu Agnieszko! To tłuszczak wewnątrzoskrzelowy, który nam się trochę zamaskował lub raczej przebrał za mordercę. Wredny typ, przyznaję… Ale, po wzięciu pod lupę, bezbronny niczym pisklę wróbla. Załatwimy go sterydami, ale to
już po świętach. Wracaj do pierogów, a ja wracam do żony, która zagroziła, że jeśli dzisiaj będę pracował, odejdzie z pierwszym lepszym hydraulikiem na koniec świata. Szczęśliwej Wigilii, babciu z niebieskim językiem! Proszę pozdrowić syna! Zaklęłam wtedy ku chwale narodzin Jezusa; wiem, że to nieładnie, ale radość dosłownie rozsadziła mi gardło. Z wiadomością chciałam odczekać do sernika, ale już przy barszczu, kiedy zobaczyłam smętne miny Koli oraz mojego syna i synowej, uznałam, że nie będę psuć im Wigilii. – Nie mam raka – oznajmiłam między jednym uszkiem z grzybami a drugim. Uszka nota bene wyszły mi doskonale. Myślę, że to sprawa podgrzybków delikatnie podsmażonych na maśle. Trzy głowy synchronicznie uniosły się znad talerzy, przy czym Kola, mój ukochany wnuk (wcale nie dlatego, że jedyny), doskoczył do mnie tak gwałtownie, że łyżka z barszczem wywinęła potrójne salto, a sama zupa pozostawiła efektowny wzór na obrusie. O, dziwo – moja synowa nie syknęła, tylko wpatrywała się we mnie z takim napięciem, że poczułam podskórne mrowienie. Pocałowałam Kolę w czoło i roześmiałam się. – Dzwonił doktor Marek. To nie rak. To jakiś tłuszczak, który się pod raka podszywał. Zdaje się, że nie umrę tak szybko. – Babciu! – Kola niemal mnie zadusił. A do tego zakwilił niemowlęco, choć ma już dwadzieścia kilka lat. Mój syn z kolei zachrząkał uroczyście i nawet uronił łzy. Sztuk trzy. W jego przypadku można uznać, że to prawie powódź. Mój syn bowiem należy do osób niezbyt wylewnych, za to bardzo racjonalnych, które każdą życiową decyzję muszą skomentować przydługawą oracją. Tym razem jednak nic nie powiedział, zatkał się tylko śledziem w śmietanie i wpatrywał we mnie czule. Synowa zaś nałożyła mi taką porcję ciasta, po której teoretycznie powinnam zostać odwieziona na płukanie żołądka. To była naprawdę rodzinna wigilia. Kolejną spędzę jednak zupełnie inaczej niż sobie wyobrażałam. Piękna Góra. Podobno znajduje się tutaj Szlak Łabędzi, ale ponieważ mamy zimę, prędzej zobaczę pingwina, mimo że jesteśmy na Mazurach.
Albo kurę. Najbardziej cieszy mnie fakt, że będę mogła do woli nakleić pierogów. Bo ja uwielbiam klejenie pierogów i wcale mnie to zajęcie nie męczy. Mam tajny przepis, zdaje się jeszcze po mojej prababci, a jego prostota zawsze mnie zachywca. Mąka i gorąca woda. To jedyne składniki ciasta. Żadne jajka, żółtka, śmietany. Nic. A potem farsz: cebulę podsmażam na maśle, pieczarki podsmażam na maśle, suszonych grzybów nie podsmażam na maśle, tylko gotuję i kroję w drobną kosteczkę. Wszystko wrzucam do podduszonej kiszonej kapusty i całość duszę jeszcze jakieś pół godziny. Jak przestygnie, to siadam przy stole i wykrawam szklanką kółka, nakładam farsz i sama robię pierogom urokliwą falbankę z ciasta. Od synowej dostałam kiedyś jakiś dziwny kawałek plastiku, który miał mnie rzekomo wyręczyć w robieniu falbanki. Wrzuciłam to paskudztwo rybkom do akwarium i chyba im się spodobało, bo regularnie to obwąchują. Fajnie by było, gdybym tymi pierogami mogła się z kimś podzielić… To znaczy, ja bardzo dokładnie wiem z kim… Ale po kolei. * * * Nigdy nie wiadomo, kiedy tak zwyczajne wydarzenie, jak regulacja brwi może okazać się przełomowe w naszym życiu. Jest wtorek, godzina piętnasta, piękny, choć chłodny majowy dzień, a ja siedzę właśnie w gabinecie kosmetycznym na woskowaniu nóg. – Robiła to już pani kiedyś? – spytała dziewczyna (Kalina M., kosmetolog, tak ma napisane na plakietce). – Robiłam różne rzeczy, ale tego akurat nie – przyznałam uczciwie. – Ale zawsze korciło mnie, żeby w swoim kalendarzu wpisać: „depilowanie woskiem”. Kalina M. chyba chciała się zaśmiać, ale nie wiedziała, czy jej wolno. – Może się pani roześmiać – poradziłam jej. Zmieszała się.
– Pierwszy raz mam taką klientkę. – Taką starą? – Taką fajną. Nie muszę chyba mówić, że polubiłam ją natychmiast i bez konieczności zjedzenia beczki soli. Depilowanie mnie zachwyciło. Wosk był niebieski (a to mój ulubiony kolor), niemal natychmiast zastygał na nodze, a potem jednym wprawnym ruchem moja nowa przyjaciółka Kalina M. zrywała go szybko i prawie bezboleśnie. Inna sprawa, że nie miałam zbyt wielu włosów na nogach. Ale nigdy wcześniej nie miałam też tak gładkich i zadbanych łydek, które na zakończenie zostały wysmarowane olejkiem z delikatnie błyszczącymi opiłkami czegośtam. – Ach – oznajmiłam szczerze uradowana. Kalina M. zerknęła na zegarek i spytała: – A może chciałaby pani wydepilować brwi? – A ja mam jeszcze brwi? – zdziwiłam się. Dziewczyna, najwyraźniej rozluźniona po woskowaniu i naszej małej pogawędce, roześmiała się szczerze. – No, ma pani. Ale jakieś takie bezkształtne. Potargane. Zdumiałam się. Mam potargane brwi? – To co robimy? – spytałam zaciekawiona. – Po pierwsze, wyznaczamy długość. W tym celu przykładamy jeden ołówek pionowo przy wewnętrznym kąciku oka, drugi zaś prowadzimy od skrzydełka nosa do zewnętrznego kącika oka. W ten sposób określamy idealną długość brwi. – Dziewczę pomachało mi przed nosem ołówkami, by ustalić odpowiednie wymiary. – Niesamowite! Ma pani idealną długość! Całkiem naturalnie! Poczułam się piękna. – Rozumiem, że to rzadkość? – Żeby pani wiedziała! Większość kobiet ma zdecydowanie za krótkie łuki brwiowe. Dorabiamy wtedy odpowiednią długość henną, a czasem nawet tatuażem. Dobrze. To teraz depilujemy zbędne włoski. Wyrywamy tylko te, które rosną w dolnej linii brwi. Wykonujemy ruchy w kierunku zgodnym ze wzrostem włosków. – Auuu… Aaa! – wrzasnęłam.
– Wiem, ale spokojnie. To bardzo krótkotrwały ból. Pytanie, czy konieczny. Dziesięć minut później czułam się jak oskubana kura. Nad oczami trochę szczypało, ale po minie mojej kosmetyczki widziałam, że jest dobrze. – To teraz kolorujemy. Metodę wybieramy według upodobań: henna, cienie, kredka? – Chyba nie mam konkretnych upodobań dotyczących kolorowania brwi – oznajmiłam jej. – W tej kwestii zdaję się całkowicie na panią. – To henna – rozjaśniła się. – Na dłużej starcza i daje bardzo ładny efekt. Zmieszam brąz z antracytem. Mieszaj, słoneczko. – Czerń bowiem jest idealna dla brunetek o ciemnej karnacji. Blondynki mogą spróbować szarości i beżów. A kolor brązowy jest najbezpieczniejszy. Jestem w rękach anioła. – No i na koniec czesanie. Może je pani potem w domu sama uczesać albo grzebykiem, albo szczoteczką lub spiralką. I proszę pamiętać, że zawsze wykonujemy ruchy do góry i na zewnątrz. Od dzisiaj do porannej toalety dorzucam regularne rozczesywanie brwi spiralką. Po wyjściu z gabinetu poczułam chęć przespacerowania się po mieście, zjedzenia czegoś kwaśnego i zakończenia dnia w parku, na ławce pod rozłożystym kasztanowcem. Czułam się piękna, zadbana, pełna energii i młoda. Tak. Młoda również. To, co mówi mój dowód osobisty, w żaden sposób nie przekłada się na stan, w jakim obecnie się znajduję. A jest to stan gdzieś między pięćdziesiątką a sześćdziesiątką. Kupiłam kiszone ogórki i dwa niezwykle chude kabanosy. Okazały się nie tylko chude, ale też okrutnie twarde, co moje zęby skonstatowały z prawdziwym oburzeniem. Zgodziłam się z nimi, wskutek czego kabanosy wylądowały dyskretnie na ziemi, a dwa spacerujące gołębie spojrzały na mnie z wdzięcznością. – Dokarmia pani gołębie kabanosami? – usłyszałam nagle męski głos. Dobiegał z góry, bo właśnie nachylałam się, by zobaczyć, jak dwa
ptaki poradzą sobie z kawałkiem suszonej kiełbasy. Niebieskie buty. Przed moim nosem stały dwa niebieskie buty, dość masywne, sznurowane i zakończone żółtą skarpetką. Uznałam, że warto spojrzeć w górę, by poznać właściciela tego nietypowego zestawu odzieżowego. Oj. Wiek zbliżony do mojego, tego z dowodu. Ale buty oraz radosne spojrzenie zielonych (agrestowych) oczu wskazywały dobitnie, że mam do czynienia z męskim porte-parole. Metryka urodzenia nie ma bowiem żadnego znaczenia, jeśli nasz mózg nadal pamięta czasy liceum i śmieje się na samo wspomnienie palonych potajemnie fajek. Podskórnie czułam, że ktoś, kto nosi takie buty i figlarnie na mnie łypie, musi być moją pokrewną duszą. – Z badań upodobań gołębi można zestawić następującą listę przysmaków: białe orzeszki ziemne, żółty groch, wyka, biały ryż, pszenica, małe ziarna kukurydzy, białe sorgo, ziarna owsa i rzepaku, zielony groszek, proso, brązowy groch oraz mały bób – sposób, w jaki to wypowiedział, tylko potwierdził moje wcześniejsze przypuszczenia. Chyba się polubimy. Spojrzałam na gołębie. Po kabanosach zostało tylko wspomnienie. – Chyba będzie musiał pan do swojej listy dorzucić mięso – zachichotałam. – Może były wegańskie? – spytał. – Kabanosy? – zdziwiłam się. Wzruszył ramionami. Ale fajna marynarka. Zielona, chyba z koca. – Dzisiaj nawet tatar może być wegański. Roześmiałam się. – A czemu je pani wyrzuciła? Hmm… Co prawda okres flirtu mam już za sobą, ale mimo wszystko jakoś niezręcznie przyznać przed obcym mężczyzną, że moje zęby zbuntowały się przeciwko twardości kabanosa. W końcu jestem kobietą, a ten tu w niebieskich butach i zielonym kocu to facet i nawet jeśli nie mamy już osiemnastu lat, nie będę przed nim obnażać wad sztucznej szczęki. Połowicznie sztucznej, bo ciągle jeszcze mam sporo własnych
zębów. – Dziwnie smakował – oznajmiłam zatem. – Widzi pani! Wegański! Spojrzałam na niego z rozbawieniem i ucieszyłam się, że mam świeżo wyskubane i uhennowane brwi. Pokazałabym mu również moje wydepilowane nogi, ale schowane były pod spodniami, a jakoś tak głupio ściągać spodnie w parku przed obcym facetem. Minutę po zapoznaniu się. – Agnieszka – wyciągnęłam rękę. – Konstanty Władysław. Ale dla przyjaciół Jurek. Przyznam, że troszkę mnie zatkało. – Nie bardzo wiem, jak z Konstantego Władysława doszedłeś do imienia Jurek – zastanowiłam się głośno. – To proste. Konstanty Władysław to imiona, które otrzymałem po moich przodkach. Sprawdziłem ich. Byli nierobami i pijakami. Jeden nawet zhańbił bliźniaczki ze wsi obok, choć podobno stało się to za ich zgodą. W tej sytuacji wybrałem imię przypadkowe. – Jurek – stwierdziłam. – Niech będzie, że po królu Jerzym Szóstym. Co prawda się jąkał, ale przynajmniej nie był nierobem. Rządził Anglią, a w czasie wojny podobno kąpał się w zimnej wodzie i wcale z tego powodu nie narzekał. Wyznaczał też linię – dwanaście centymetrów od dna wanny, powyżej której nie należało wlewać wody. W ramach oszczędności. Zdumiałam się. Nie każdy ma taką wiedzę, a już na pewno nie każdy z taką wiedzą nosi tak fantastyczne buty. A potem zadzwoniła jego komórka. – Cholera – powiedział tylko, chwycił mnie za rękę, pocałował w nią i pobiegł szybko, choć miałam w planach co najmniej trzysta pytań. – Cholera – powtórzyłam. – A nawet bardziej niż cholera. Kurwa mać. Nie mam jego telefonu! Zgnębiona doczłapałam się na przystanek i wsiadłam do autobusu. Jak zwykle chętnych, by ustąpić mi miejsca, nie było zbyt wielu. – Może byś tak wstał? – nie wytrzymałam w końcu i trąciłam torebką jakiegoś chłoptasia. Nie wiem, czy w ogóle był pełnoletni.
Wzruszył ramionami i niechętnie, ale jednak dźwignął swoją zmęczoną młodzieżową pupę. – Brawo! – pogratulowałam mu. Próbował zmiażdżyć mnie wzrokiem, ale jestem odporna, wobec czego mruknął tylko: – Stare babsko. Miałam ochotę zdzielić go torebką albo kopnąć w przyrodzenie, ale nagle jakoś mi się odechciało. Spojrzałam na niego zimno i powiedziałam: – Coś ci powiem chłoptasiu. Kiedyś byłam taka jak ty. Młoda. A ty kiedyś będziesz taki jak ja. Stary. Pamiętaj o tym. Nie wiem, czy dotarło. Wiem tylko, że nagle zrobiło mi się jakoś smutno. * * * Siedemdziesiąt dwa uderzenia na minutę. Tak przeciętnie bije nasze serce. W tym czasie pewien Amerykanin rozpiął pięćdziesiąt sześć staników i trafił do Księgi Rekordów Guinnessa, mieszkanka Słowacji wydoiła 3300 ml mleka, a bułgarski bramkarz obronił dwa karne. Minuta wystarczy też, byśmy mogli się w kimś zakochać. Tak twierdzą naukowcy, a ponieważ przeszli długą drogę, by uzyskać tytuł naukowca, od czasu do czasu należy im wierzyć. Skłaniam się zatem ku teorii, że minuta to sporo czasu, by odczuć coś dziwnego w okolicach serca. Coś w rodzaju szarpnięcia? Ukłucia? I nie, nie mówię tu o stanie przedzawałowym. Według Stendhala istnieją cztery rodzaje miłości: miłość namiętna, miłość-upodobanie, miłość fizyczna oraz miłość wywodząca się z próżności. To mnie nie dotyczy, w tej sytuacji zatem dorzucam piąty rodzaj: miłość w okolicach osiemdziesiątki. Niebieskie buty nie chcą mi wyjść z głowy. Niby nic się nie wydarzyło, zwykła rozmowa o kabanosach, o przodkach nierobach i jąkającym się królu. Plus ta marynarka z zielonego koca. Kiedy jednak odtwarzam ten obraz
w swojej głowie, odnoszę dziwne wrażenie, że Konstanty Władysław, dla przyjaciół Jurek, mógłby stać się składowym elementem mojej rzeczywistości. Nie będę tu poruszała tematu chemii, by zbytnio się nie ośmieszać, nie powiem też, że jestem ogarnięta miłosnym szałem, ale dlaczego ciągle o nim myślę? Bo zniknął tak szybko, a ja wiem, że prawdopodobieństwo drugiego spotkania jest bardzo małe? Bo w naszym wieku trochę śmiesznie jest powiedzieć: „Może kiedyś znowu się zobaczymy”. Możemy bowiem spotkać się na cmentarzu, ubrani w dębowe trumienki. – Co jest, babciu? – spytał mnie Kola, mój osobisty barometr, psychoterapeuta i przyjaciel w jednym. Nie powiem mu. Bo nie wiem jak. „Wiesz, drogi wnuku, w parku poznałam starszego mężczyznę, który miał oczy jak agrest, marynarkę z koca i rozbawił mnie historią o wegańskich kabanosach”. Ale głupie. – W parku poznałam starszego mężczyznę, który miał oczy jak agrest, marynarkę z koca i rozbawił mnie historią o wegańskich kabanosach – wyrecytowałam trzy sekundy później. Kola był zachwycony. – Dałaś mu swój numer? Pokręciłam smętnie głową. – No właśnie nie. Ktoś do niego zadzwonił, on powiedział „cholera” i pognał w stronę wyjścia. – Niedobrze. – Wiem. Małe szanse, że go znajdę na Facebooku – zaśmiałam się, spuszczając głowę. W tym przypadku nawet Kola mi nie pomoże, choćby uruchomił wszystkie portale społecznościowe, wytwittował pół świata i napuścił drony na okoliczne parki w naszym mieście. Niebieskie buty prawdopodobnie przepadły bez śladu… * * *
Bardzo nie lubię, kiedy ktoś mówi mi, że czegoś nie powinnam robić, bo jestem na to za stara. A w szczególności nie lubię, kiedy mówi to mój syn, chodzący sztywniak i erudyta. Wystarczyły mu dwa tygodnie, by zapomnieć o tym, że miałam raka i że jednak go to zmartwiło. Szybko wrócił do dawnej formy i znowu nieustannie mnie poucza. – Mamo. Każdy wiek ma swoje prawa i obowiązki. Trzeba się z tym pogodzić. Pokręciłam głową. – Przynudzasz jak zwykle. I zupełnie nie wiem po co, skoro wiesz, że i tak postawię na swoim. Nie mam raka. Nie muszę na siebie uważać. Nie muszę chuchać i dmuchać na swoje zdrowie i ostrożnie chodzić, żeby broń Boże nie złamać stawu biodrowego. – A powinnaś! Sama ostatnio narzekałaś na stawy. Mam nadzieję, że wiesz, iż zwyrodnienie stawu biodrowego, czyli inaczej koksartroza, dotyka całkiem sporej liczby osób powyżej sześćdziesiątego roku życia. A ty masz znacznie więcej lat. Przerwałam mu. – Ale ja nie mam żadnego zwyrodnienia! Poza tym chcę tylko skoczyć ze spadochronem. Z instruktorem! Karolina, moja synowa, zastygła z żelazkiem w ręku. Wyglądała jak żona Lota, nawet usta miała otwarte, a w oczach dwa wielkie znaki zapytania. – Co mama chce zrobić? – wystękała w końcu, a ja przewróciłam białkami. Za chwilę usłyszę kolejny wykład o tym, że jestem za stara, moje kości kruszeją, a czasza spadochronu z pewnością się nie otworzy, zadziwiona faktem, że przytroczyli do niej stare próchno. – Chcę. Sko-czyć. Ze. Spadochronem – wyrecytowałam wolno i wyraźnie. Karolina znowu rozchyliła usta: – A mogę… z mamą? Nie muszę chyba mówić, że atmosfera w domu mojego syna zrobiła się gęsta jak węgierskie leczo. Nie dość, że ma głupią matkę, to jeszcze okazało się, że jego własna żona zachowuje się jak skrzyżowanie
niemowlaka ze szczeniakiem labradora. Piszczy i ślini się z radości. – Podobno można nakręcić film w trakcie lotu! Sprawdzałam na ich stronie internetowej i jest taka opcja – Karolina aż podskakiwała. Jej mąż, a mój syn stanął przed nami w rozkroku i oznajmił: – W ubiegłym roku zostało zgłoszonych w sumie pięćdziesiąt sześć śmiertelnych wypadków z całego świata. Najwięcej, bo aż dwadzieścia dwa wypadki wydarzyły się podczas lądowania. Im ktoś mniej doświadczony, tym większe zagrożenie. Jeden ze skoczków z USA zginął po splątaniu z innym skoczkiem, zaraz po otwarciu spadochronów. Spojrzałyśmy na siebie z Karoliną. – Mój drogi synu, obiecuję, że nie zawyżymy tych statystyk. Nie splączemy się i nie roztrzaskamy o ziemię – powiedziałam spokojnie – ale przestań w końcu truć, bo ciężko z tobą wytrzymać. Karolina nic nie powiedziała, ale widziałam, że myśli podobnie. Swoją drogą, to zaskakujące. Do tej pory wydawała mi się równie sztywna jak mój syn, a już z pewnością nie podejrzewałabym jej o pragnienie szybowania w powietrzu na czymś, co teoretycznie może się nie otworzyć lub splątać. Ja miałam prawie osiemdziesiąt lat i mogłam zaryzykować, ale ona? Najwyraźniej nie znałam swojej synowej tak dobrze, jak myślałam. W dniu skoku byłam zadziwiająco spokojna. Nawet bardziej niż mój instruktor, który dwadzieścia siedem razy upewniał się, czy aby wiem, co robię. – W każdej chwili może pani zrezygnować. – Nie mogę, chłopcze. Bo jeśli teraz zrezygnuję, to już nigdy nie skoczę. I będę tego żałować nawet po śmierci. – Rozumiem – oznajmił, choć jego wzrok całkowicie temu przeczył. Ale skoczyliśmy. Karolina darła się tak głośno, że usłyszeli ją jakieś tysiąc kilometrów dalej. Ja zamknęłam na moment oczy i pomyślałam o… Platonie. Może dlatego, że stworzył teorię człowieka-kuli. Jego zdaniem człowiek na samym początku był istotą kulistą, posiadającą cztery nogi, cztery ramiona i dwie twarze, kobiety i mężczyzny jednocześnie.
Stworzenie to okazało się jednak zbyt dumne i pełne pychy, dlatego Zeus za karę postanowił je przepołowić. W ten właśnie sposób doszło do rozdziału płci. Według Platona od tamtej pory dążymy nieustannie do osiągnięcia stanu pierwotnej jedności. Jedna połówka szuka drugiej. Podczas spadania z prędkością dwustu kilometrów na godzinę poczułam ze stuprocentową pewnością, że ciągle mam ochotę na drugą połówkę. I kto wie, czy moja nie ma na imię Konstanty Władysław, dla przyjaciół Jurek… * * * Po jakimś czasie wrzuciłam fotki ze skoku ze spadochronem na Instagram. Tak z ciekawości, co na ten pomysł powiedzą moi wirtualni znajomi. Karolina niemal każdego dnia chwaliła się na Facebooku swoim wyczynem i nawet zastanawiała, czy tego nie powtórzyć. Nie muszę chyba mówić, że mój syn poczuł się „zniepewniony”. Nie zaglądałam na swój Instagram zbyt często, chociaż Kola twierdzi, że powinnam. Że moja popularność nie minęła wraz z końcem choroby, a ludzi nadal interesuje, co u mnie słychać i jak sobie radzę. Możliwe. Choć wydaje mi się, że większość automatycznie zareagowała współczuciem na słowo „rak”. A kiedy rak zniknął, zniknęło też zainteresowanie. To naturalne. Liczba obserwujących mnie zmalała od grudnia ubiegłego roku, choć muszę przyznać, że mam pewną stałą grupę fanów. „Babciu, w tych okularach i kasku wyglądasz zjawiskowo!” „Mam dwadzieścia sześć lat i nigdy nie odważyłabym się skoczyć ze spadochronem”. „Przywracasz mi wiarę w radosną starość”. Zamknęłam oczy. Z dołu i z góry dobiegały mnie różne odgłosy z mieszkań. Mikser, telewizor, chyba nawet czyjeś sikanie. Klik. „Babciu, widziałaś to ogłoszenie?”
Zerknęłam na załącznik doczepiony do wiadomości. Casting na modelki. To jakiś żart? „Jeśli masz poniżej sześćdziesięciu lat, to ogłoszenie nie jest dla Ciebie. My szukamy bowiem zajebistych siedemdziesiątek, osiemdziesiątek, a nawet zadziornych dziewięćdziesiątek! Skoro Richard Avedon może mieć swoją Chinę Maachado, dlaczego Ty nie miałabyś zostać naszą muzą?” No właśnie, dlaczego? Podobno przyczyną zatracenia się w ponownym smakowaniu życia jest strach związany z poczuciem, że to już ostatni moment na zabawę, że „jeśli nie teraz, to nigdy”. Nie wiadomo, czy kieruje nami wewnętrzna potrzeba, czy raczej rodzaj nakazu, pewien przymus, że musimy to zrobić. Nie wiem. Nieważne. Na razie zabrałam się za wywiad z Chiną Maachado. „Nie możesz martwić się swoim wiekiem, bo to najgorsze, co możesz zrobić. Jak tylko zaczniesz, od razu znajdziesz rzeczy, których w sobie nie lubisz, a wtedy jesteś skończona. I jeszcze jedno. Bądź sobą. Ja nigdy nie byłam na diecie, nie ćwiczyłam, jem jak świnia i dużo piję – głównie wódkę. W dodatku wciąż palę”. Lubię ją. Zostanę polską Chiną Maachado. Zanim poszłam na casting, odwiedziłam mojego męża na cmentarzu, bo nie ma nic gorszego niż samotność pod ziemią. – Cześć. Przepraszam, że nie byłam pierwszego listopada, ale wiesz, że ja nie lubię tłumów. Wszyscy się pchają, mamroczą coś pod nosem i taranują ludzi tymi wieńcami ze sztucznym anturium. No, ale dzisiaj jestem. Przynajmniej mamy spokój. Pewnie byś się na to nigdy nie zgodził, ale właśnie zamierzam zostać modelką. Chwila ciszy, całkowicie jednak uzasadniona. Mój mąż nigdy nie należał do wylewnych osób, a po śmierci tylko się to nasiliło. – Nie wiem, czy słyszałeś o Chinie Maachado. Jest ode mnie kilka lat starsza, a ciągle pracuje w modelingu. Widziałam ją tylko na zdjęciach, wygląda fantastycznie. I tak sobie pomyślałam, że ja też
chcę… Odsunęłam na bok suche liście, które zasłoniły nazwisko mojego męża i zapaliłam zwykłą świeczkę. Nie znoszę tych sztucznych, plastikowych zniczy, kiczowatych aż do bólu śledziony. No dobrze, płomień mojej świeczki od razu zdmuchnął wiatr, ale tu przecież chodzi o symbol. Paliła się jakieś dwadzieścia sekund. Ale mój mąż z pewnością to zauważył. – Jest jeszcze coś – odchrząknęłam cicho. – To coś ma na imię Konstanty Władysław, dla przyjaciół Jurek i nosi niebieskie buty. Widziałam go tylko raz. W maju. Ale jakoś nie chce mi wyjść z głowy, zupełnie nie wiem, dlaczego. Może to przez te buty? Wiem tylko, że gdybym go spotkała raz jeszcze, to byłabym bardzo szczęśliwa. Nie gniewaj się. Ty przecież umarłeś i teoretycznie nie powinieneś być zazdrosny, ale mimo wszystko poczułam, że muszę ci o tym powiedzieć. Aha! Jeszcze jedno. Skoczyłam ze spadochronem! Ale nie pytaj, jak było. Kiedyś ci opowiem. Poklepałam zimną płytę i raz jeszcze zapaliłam świeczkę. O dziwo, kiedy odwróciłam się przy bramie wejściowej, żeby pomachać mojemu mężowi na do widzenia, płomyk nadal świecił jasnym blaskiem. Uśmiechnęłam się i pełna optymistycznego nastroju poszłam na casting. Czułam się tam jak ptak dziwak. Jedną powiekę miałam różową, a na drugiej wymalowany został żółty prostokąt, sięgający połowy policzka. Na czubku głowy skręcono mi włosy i owinięto je srebrną folią. Podobną przyklejono mi na piersiach. Spodnie zostawili moje, bo stwierdzili, że będą mnie fotografować od pasa w górę. Wiadomo, próbne zdjęcia. Kiedy tylko zobaczyłam zbliżający się obiektyw i łypiące na mnie czarne oko kamery, natychmiast wystawiłam język. – Niezła jest – dobiegło mnie z tyłu. Zmarszczyłam nos i przewróciłam oczami. Nauczyłam się tego w dzieciństwie i zawsze wtedy obrywałam od mamy ścierką po głowie. – Bo ci tak zostanie! Nie zostało, za to teraz się przydało. Widziałam po minach tych ludzi z agencji, że im się spodobałam i że inne babcie raczej nie mają