DagMarta

  • Dokumenty336
  • Odsłony188 748
  • Obserwuję128
  • Rozmiar dokumentów626.0 MB
  • Ilość pobrań108 828

Błękitna godzina - Douglas Kennedy

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Błękitna godzina - Douglas Kennedy.pdf

DagMarta EBooki
Użytkownik DagMarta wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 276 stron)

Spis treści Karta tytułowa Karta redakcyjna Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13 Rozdział 14 Rozdział 15 Rozdział 16 Rozdział 17 Rozdział 18 Rozdział 19 Rozdział 20 Rozdział 21 Rozdział 22 Rozdział 23 Rozdział 24 Rozdział 25 Rozdział 26 Rozdział 27 Rozdział 28

Tytuł oryginału THE HEAT OF BETRAYAL Wydawca Grażyna Woźniak Redaktor prowadzący Katarzyna Krawczyk Redakcja Elżbieta Kobusińska Korekta Krystyna Śliwa Jadwiga Piller Copyright © Douglas Kennedy 2015 All rights reserved Copyright © for the Polish translation by Jan Kraśko 2016 Świat Książki Warszawa 2016 Świat Książki Sp. z o.o. 02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2 Księgarnia internetowa: swiatksiazki.pl Łamanie Piotr Trzebiecki Dystrybucja Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o., sp. j. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 e-mail: hurt@olesiejuk.pl tel. 22 733 50 10 www.olesiejuk.pl

ISBN 978-83-8031-365-1 Skład wersji elektronicznej pan@drewnianyrower.com

Dla Christine raz jeszcze

Żagle w górę, strapieni przyjaciele; Niech horyzont kołysze się znękany – Najgorsze już wiecie: wolę macie wietrzną I wartości rozmyte; serca wasze okryte zhańbieniem, A przeszłość jak kościół zbrukany – Lecz niechaj cierpienie będzie waszym ukojeniem. Louis MacNeice, Thalassa

1 Pierwszy brzask. I nie wiedziałam już, gdzie jestem. Niebo: czy to kopuła wyłaniającego się błękitu? Świat był wciąż rozmyty na krawędziach. Próbowałam się w tym wszystkim połapać, ustalić dokładnie swoje położenie geograficzne. Powoli wracała pamięć. A może tylko świadomość kilku podstawowych faktów. Takich jak. Byłam w samolocie. Maszyna pokonała nocą Atlantyk i zmierzała do zakątka Afryki Północnej, kraju, który – jeśli popatrzeć nań z góry – wyglądał jak mycka wieńcząca głowę kontynentu. Według śledzącego trasę monitora wbudowanego w oparcie fotela przede mną od celu podróży dzieliły nas jeszcze siedemdziesiąt trzy minuty lotu i osiemset czterdzieści dwa kilometry (wkraczałam w świat metryczny). Ale nie, to nie był mój pomysł. Uległam po prostu czarowi postawnego mężczyzny (metr dziewięćdziesiąt wzrostu), który z trudem mieścił się w malutkim fotelu tuż obok mnie. Środkowym fotelu w wypełnionym po brzegi samolocie rodem z horroru. Brak miejsca na nogi, uniemożliwiająca jakikolwiek ruch ciasnota, co najmniej sześć wrzeszczących bachorów, mąż i żona wściekle syczący na siebie po arabsku, ledwo zipiąca klimatyzacja, godzinna kolejka do toalety po plastikowym posiłku, jaki nam zaserwowano, zbiorowy odór potu i napawająca grozą kabina pasażerska. Dzięki Bogu, że kazałam Paulowi zabrać zopiclone. Te tabletki zapewniają sen nawet w najtrudniejszych warunkach, naprawdę. Odpędziwszy wszystkie swoje farmaceutyczne strachy, poprosiłam go o jedną i na trzy godziny uciekłam z tego cuchnącego podniebnego więzienia. Paul. Mój mąż. Jesteśmy małżeństwem od niedawna, ledwie od trzech lat. I szczerze mówiąc, bardzo się kochamy. Bardzo i namiętnie. Mieliśmy wielkie szczęście, że się odnaleźliśmy, często to sobie powtarzamy. Paul jest mężczyzną w sam raz dla mnie. Naprawdę tak myślę. Chociaż jeszcze na dzień przed ślubem, tuż zanim zalegalizowaliśmy nasz związek i skazaliśmy się na siebie na resztę życia, wmawiałam sobie, że uda mi się wyplenić jego niepokojące skłonności. Że z czasem wszystko się ułoży, ustabilizuje. Zwłaszcza że postanowiliśmy

zostać rodzicami. Paul zaczął nagle mamrotać przez sen, niewyraźnie i coraz głośniej. Kiedy to senne wzburzenie obudziło sąsiada – starszego mężczyznę w szarych okularach – dotknęłam jego ramienia, żeby wyrwać go ze szponów koszmaru. Ale on wciąż krzyczał i ocknął się gwałtownie dopiero po kilku chwilach. Szeroko otworzył oczy i spojrzał na mnie, jakby nie miał pojęcia, kim jestem. – Co… Gdzie… Gdzie ja…? I nagle wyraz konsternacji na jego twarzy ustąpił miejsca minie małego, zdezorientowanego chłopca. – Zgubiłem się? – spytał. – Wątpię. – Wzięłam go za rękę. – To był tylko zły sen. – Gdzie my jesteśmy? – W powietrzu. – Lecimy? Dokąd? – Do Casablanki. To go trochę zaskoczyło. – Ale po co? Pocałowałam go w usta. I odpowiedziałam pytaniem. – Może… po przygodę?

2 Los jest zaplątany w muzykę przypadku. Przypadkowe spotkanie, podjęta pod wpływem chwili decyzja i nagle – sam z siebie – nabiera rozpędu. To właśnie los rzucił nas do Casablanki. Zapalił się napis „Zapiąć pasy”. Złożono wszystkie stoliki. Wyprostowano oparcia. Zmiana ciśnienia wywoływała chwilowe ogłuszenie w uszach dzieci. Dwie matki, obie w burkach, bezskutecznie próbowały uspokoić swoje pociechy. Jedno z dzieci z narastającym strachem w szeroko otwartych oczach patrzyło na pochyloną nad nim zasłoniętą twarz. Nie móc zobaczyć twarzy matki w miejscu publicznym – trudno to sobie wyobrazić. Widzi ją w domu, lecz w świecie zewnętrznym ma prawo oglądać tylko zarys ust i wąski pasek przesłoniętych gęstą siatką oczu: dla niemowlaka, którego obudziła nagle zmiana ciśnienia, to kolejny powód do płaczu. – Słodkie bobaski – szepnął Paul, przewracając oczami. Wzięłam go pod rękę. – Za kilka minut lądujemy. I pomyślałam: jak bardzo bym chciała, żeby taki „bobasek” siedział teraz obok nas. Paul objął mnie nagle i spytał: – Czy wciąż jestem miłością twojego życia? Ścisnęłam jego dłoń, dobrze wiedząc, jak bardzo pragnie potwierdzenia. – Oczywiście, że tak. Gdy przed trzema laty wszedł do mojego biura, od razu wiedziałam, że to miłość. Jak mawiają Francuzi? Coup de foudre. Natychmiastowe, nieodparte poczucie, że spotkało się tego jedynego, tego, który zmieni całą trajektorię twojego życia, ponieważ… Ponieważ co? Czy to naprawdę z miłości kręciło mi się w głowie? Tak, tak wtedy myślałam.

Pozwolę sobie sformułować to inaczej. Szczerze. Zakochałam się w Paulu Leuenie od pierwszego wejrzenia. Ku mojemu zaskoczeniu powiedział mi później, że gdy wszedł do biura, on też wyczuł „głęboką zmianę w moim raison d’être”. Cały Paul. Uwielbia wszelkiego rodzaju ozdobniki, co wciąż mnie ujmuje, pod warunkiem że korzysta z nich z umiarem. Są intrygującą przeciwwagą dla oszczędnych, niemal ascetycznych rysunków, z których zasłynął kiedyś jako artysta. I chociaż ostatnio zwątpił w siebie, jego zdumiewający talent wciąż mnie zadziwia. Tak więc on też zakochał się od pierwszego wejrzenia w kobiecie, która miała uporządkować jego zaniedbane sprawy finansowe. Tak, zgadza się: jestem księgową. Biuralistką formalistką. Barierą między klientem i naszymi drogimi przyjaciółmi z urzędu skarbowego. Księgowych zalicza się zwykle do tej samej grupy co dentystów jako przedstawicieli zawodu, którego sami w duchu nienawidzą. Ale tak się przypadkiem składa, że znam wielu dyplomowanych księgowych i większość ich – od zwykłych szaraczków po korporacyjnych wirtuozów z ambicjami – raczej lubi swoją pracę. Ja na pewno lubię i mówię to jako ktoś, kto zaczął grać w tę podatkową grę w wieku trzydziestu lat. Nikt nie dorasta, powtarzając: „Chcę być księgowym”. Przypomina to trochę jazdę prostą, szeroką drogą: jedziesz i nagle skręcasz w cichą, spokojną uliczkę. Jednak po pewnym czasie zaskoczony stwierdzasz, że ona też ma swoje uroki, że jest osobliwą opowieścią o tym czy innym człowieku. Uskokiem, nad którego brzegiem tańczymy, są pieniądze. Powiedzcie mi, ile ktoś jest wart – w konkretnych liczbach – a ja namaluję portret złożony z jego marzeń i aspiracji, strachów i demonów. – Czy patrząc na moje papiery, może pani powiedzieć coś o mnie? – Takie zadał mi wtedy pytanie. Cóż za bezpośredniość. Kokieteryjna i zalotna, chociaż był tylko potencjalnym klientem z bałaganem w księgach. Bałaganem gigantycznym, lecz do ogarnięcia. Uniwersytecką pensję opodatkowywano mu w miejscu pracy. Problem stanowiły natomiast jego prace, które często sprzedawał za gotówkę, zapominając o podatku. Chociaż przynosiły dość skromne dochody – coś około piętnastu tysięcy dolarów rocznie – przez dziesięć lat zebrała się bynajmniej nieskromna suma zaległości i teraz jakiś bystrooki inspektor z urzędu skarbowego chciał je ściągnąć. Wszczęto kontrolę i księgowy szaraczek, który prowadził jego sprawy od dziesięciu lat, dał nogę, kiedy tylko ci z urzędu zaczęli pukać do jego drzwi. Poradził

jedynie Paulowi poszukać kogoś biegłego w negocjacjach ze skarbówką. I skierował go do mnie. Jednak problemy finansowe mojego męża nie sprowadzały się tylko do nieujawnionych dochodów. Specyficzne nawyki konsumenckie wpędziły go w poważne trudności z utrzymaniem płynności finansowej. Jego głównymi słabostkami były wino i książki. W duchu go podziwiałam, bo jak tu nie podziwiać kogoś, kto ma tak beztroskie podejście do życia, że ścigany przez elektrownię – od trzech miesięcy nie płacił za prąd – bez wahania wydaje sto osiemdziesiąt pięć dolarów na butelkę pomerola rocznik 1989? Rysował tylko najlepszymi francuskimi węglami i ołówkami, na które potrafił wydać sześć tysięcy rocznie. Wakacje spędzał na południu Francji i chociaż gościł u znajomego, w domku na przedmieściach średniowiecznego Eze, za co nie płacił ani centa, lekką ręką wydawał dziesięć tysięcy na gastronomiczne rozpusty. Dlatego przejrzawszy dokumenty, odniosłam wrażenie, że Paul Leuen jest kimś, kto w przeciwieństwie do innych zdołał jakimś cudem uniknąć wszystkich pułapek zwykłego, szarego życia. Poza tym zawsze chciałam zakochać się w artyście. Bo często pociąga nas coś, co jest sprzeczne z naszą naturą. Czarna skórzana kurtka, czarna bluza z kapturem, czarne dżinsy, koszykarskie buty marki Converse – czy patrząc na tego wysokiego, chudego jak szczapa artystę o długich siwych włosach, dostrzegłam okazję do zmiany, ucieczki od codziennej monotonii? Podczas naszego pierwszego oficjalnego spotkania zażartował, mówiąc, że jego sprawy finansowe przypominają obraz Jacksona Pollocka i są w stanie określanym po francusku jako bordélique. Po rozmowie zajrzałam do słownika i okazało się, że chodziło mu o „bajzel”, „burdel”, „bałagan”. No i to jego zachowanie: jakby przepraszał mnie za swoje „finansowe absurdy” i potrzebował kogoś, kto wziąłby go w karby i zrobił z niego „poprawnie funkcjonującego dorosłego”. – Księgi powiedzą wszystko – odparłam. I powiedziały, że Paul Leuen ma coraz większe długi. Nie owijałam niczego w bawełnę. – Lubi pan się zabawić. Fakty nie kłamią: po odjęciu podatku stanowego i federalnego pańskie dochody uniwersyteckie wynoszą około pięćdziesięciu tysięcy dolarów rocznie. Dwa razy obciążył pan hipotekę domu. Jeśli urząd skarbowy postawi na swoim, będzie pan musiał zapłacić sześćdziesiąt tysięcy dolarów plus grzywnę. A ponieważ nie ma pan dosłownie żadnych oszczędności…

– A więc twierdzi pani, że jestem jak rejon dotknięty kataklizmem. Powiedział to cały w uśmiechach, z wesołością niegrzecznego chłopca, który przyznając się do nieroztropności, chce dalej broić. Dobrze znałam ten uśmiech: mój ojciec też był dowcipnym czarusiem niepotrafiącym zapłacić rachunków, tak zwanym przedsiębiorcą, korporacyjnym geniuszem, który nie mogąc utrzymać się w żadnej pracy i zawsze mając na podorędziu plan szybkiego zbicia fortuny, w poszukiwaniu kolejnego dyrektorskiego stanowiska, kolejnego projektu mającego „wyprowadzić nas na prostą” (bardzo lubił to wyrażenie) kazał mnie i mamie przeprowadzać się aż pięć razy, i to kiedy dorastałam. Jednak ta długo wyczekiwana odmiana losu – ta manna z nieba – nigdy się nie pojawiała. Mama była pielęgniarką geriatryczną, a ponieważ starość i zniedołężnienie są nieodłącznymi elementami życia, pracę znajdowała wszędzie. Ilekroć ojca spotykało niepowodzenie, ilekroć ponosił straty finansowe, które pchały nas do kolejnego miasta, kolejnego domu i kolejnej szkoły, groziła, że go zostawi. Cała ta nieustanna trwoga o przyszłość bladła jednak w obliczu tego, że mnie kochał, a ja go po prostu uwielbiałam. Kiedy miał w kieszeni pieniądze, bezustannie nas rozpuszczał. Szczerze mówiąc, o wiele bardziej wolałam jego absurdalnie pogodny stosunek do życia niż ponure nastawienie matki, chociaż wiedziałam, że jej podejście jest zawsze pragmatyczne. Gdy ojciec zmarł na atak serca podczas mojego pierwszego tygodnia studiów na Uniwersytecie Stanu Minnesota, byłam zdruzgotana. Dzwoniąc do mnie, matka maskowała ból chłodnym opanowaniem. – Zostawił testament – powiedziała. – Dostaniesz roleksa, jedyną rzecz, której ani razu nie zastawił, tak jak obrączki ślubnej. Ale nie płacz. Nikt: ani ty, ani ja, nikt nie mógł uratować go przed samym sobą. Mimo to płakałam długo w noc i wiele nocy potem. Po jego śmierci zaczęłyśmy się od siebie oddalać, mama i ja. Chociaż zawsze była tą, która opłacała rachunki i zapewniała nam dach nad głową (a raczej całą serię dachów), nigdy nie okazywała mi miłości. Wciąż jeździłam do niej na święta i sumiennie dzwoniłam raz w tygodniu. Wciąż pozostawałam odpowiedzialną córką. I na swój sposób odziedziczyłam po niej rygorystyczną ostrożność finansową oraz zwyczaj oszczędzania na czarną godzinę. Jednak gdy przed kilku laty związałam się z Paulem i go jej przedstawiłam, bezceremonialnie stwierdziła: – A więc w końcu wyszłaś za swojego ojca. – To nie fair! – zaprotestowałam, czując się tak, jakby mnie spoliczkowała.

– Prawda nigdy nie jest fair. Jeśli myślisz, że jestem jak zwykle bezlitosna, proszę bardzo, niech tak będzie. Nie zrozum mnie źle, nie twierdzę, że Paul jest gburem. Przeciwnie, jest uosobieniem męskiego czaru. I jak na mężczyznę osiemnaście lat od ciebie starszego, jest w całkiem dobrej formie, chociaż ubiera się tak, jakby wczoraj wrócił z Woodstocku. Mimo to, tak, ma swój wdzięk. Zresztą wiem, jak bardzo przeżyłaś odejście Donalda… Donald był moim pierwszym mężem i to ja zerwałam nasze trzyletnie małżeństwo, o czym doskonale wiedziała. – Przecież to ja odeszłam od niego – wykrztusiłam. – Bo nie dał ci wyboru. I to cię zniszczyło. A teraz wiążesz się z mężczyzną o wiele starszym i równie nieodpowiedzialnym jak twój ojciec… – Paul nie jest nieodpowiedzialny. – Czas pokaże. Mama. Zmarła przed rokiem na udar, nagle, w wieku siedemdziesięciu jeden lat. Turbulencje. Wyjrzałam przez okno. Samolot przebijał się przez chmury i dygotał, zniżając lot. W pewnej chwili runął w dół i mężczyzna siedzący w fotelu od strony przejścia zamknął oczy. – Myślisz, że pilot wie, co robi? – spytał mnie szeptem Paul. – Na pewno ma żonę i dzieci, które chce jeszcze zobaczyć. – Albo i nie. Przez następnych pięć minut samolot obrywał od burzy cios za ciosem jak bokser podczas pechowego meczu. Płacz dzieci osiągnął nowy poziom kakofonii. Kobiety w burkach zaczęły głośno lamentować. Nasz sąsiad wciąż nie otwierał oczu, poruszając ustami w cichej modlitwie. – Wyobraź sobie, że wszystko się zaraz skończy – powiedział Paul. – O czym byś myślała? – Martwi nie myślą. – Ale na chwilę przed śmiercią. Jaka by była twoja ostatnia myśl? – Czy to przesłuchanie ma odciągnąć moją uwagę od tego, że możemy się rozbić? Roześmiał się, lecz natychmiast umilkł, bo na złamanie karku znowu polecieliśmy w dół. Chwyciłam się podłokietników tak mocno, że mało brakowało, a kłykcie przebiłyby mi skórę. Zamknęłam oczy i nie otwierałam ich do chwili, gdy nagle ni stąd, ni zowąd na świecie znowu zapanował ład. Natrafiliśmy na warstwę spokojnego powietrza. Chwilę później znaleźliśmy się tuż nad pasem startowym.

Otworzyłam oczy. Paul wciąż zaciskał palce na podłokietnikach i miał białą jak kreda twarz. Wyciągnęliśmy do siebie ręce. Wtedy się odezwał. – Zastanawiam się, czy to nie błąd.

3 Sala przylotów na lotnisku w Casablance. Kontrolowany chaos. Setki pasażerów wtłoczonych w dwie kolejki: dla Marokańczyków i reszty ludzkości. Zdawało się, że są tam przedstawiciele wszystkich epok historycznych: od średniowiecza po naszą internetowo-cybernetyczną współczesność. Wszędzie kręcili się biznesmeni i biznesmenki – we włoskich garniturach i kostiumach – z których co najmniej połowa pochodziła z północnej Afryki. Byli tam również dwudziestokilkuletni globtroterzy z plecakami, zapuszczeni i chyba trochę przymuleni, którzy z narkotycznym rozbawieniem przyglądali się tym elegancko ubranym. Tuż przede mną stał chudy mężczyzna w szarobrązowym garniturze. Miał czarne od papierosów zęby i trzymał w ręku mauretański paszport. – Stolica Mauretanii? – spytałam. – Nawakszut – odparł bez wahania Paul. – Skąd ty to wszystko wiesz? – Ta kolejka to czysty obłęd. Gdy przyleciałem tu trzydzieści lat temu, nikt nikogo nie sprawdzał. Nie było żadnych komputerów, świat nie popadł jeszcze w paranoję. – Zen, zen, zen. – Pogłaskałam go po policzku. – Cholera jasna, to jest lotnisko w Casablance, a nie buddyjska samotnia! Roześmiałam się. Ale on stał przy mnie, nerwowo przestępując z nogi na nogę w niepokoju i zniecierpliwieniu. – Wracajmy – rzucił nagle. – Żartujesz. – Nie. Cisza. Czułam, że tężeje mi twarz. – Ale jak? – Następnym samolotem. – Mówisz poważnie? – Chyba tak. To jeden wielki błąd. – Bo stoimy w długiej kolejce?

– Bo tak mi mówi instynkt. Wracajcie do domu. – Mimo że ten sam „instynkt” kazał nam tu przyjechać? – Aha, jesteś na mnie zła. – Jeśli chcesz wracać, to wrócimy. – Gdybyśmy wrócili, pomyślałabyś, że jestem ofermą. – Ty ofermą? Nigdy, kochanie. – To kulą u nogi. W dodatku zadłużoną. Długi. Słowo to bez końca chodziło mi po głowie, gdy przed kilkoma tygodniami – mimo złożonej wcześniej obietnicy, że poskromi swoje nawyki – odkryłam ich prawdziwą wielkość. Około szóstej pewnego piątkowego wieczoru ktoś zapukał do naszych drzwi. Na ganku stał windykator z agencji zajmującej się ściąganiem długów – chciał rozmawiać z Paulem Leuenem. Powiedziałam, że mąż jest na siłowni. – Aha, więc mam przyjemność z panią Leuen, tak? Na pewno pani wie, że mąż jest winien sześć tysięcy czterysta dolarów Stowarzyszeniu Winiarzy Vintners. Odebrało mi mowę. Kiedy kupił te wina i dlaczego nie widziałam ich w domu? Windykator dodał, że winiarze wysłali do niego dziesięć listów, żądając „rozmowy” na temat niespłaconego długu, który zaciągnął w ciągu ostatnich dwóch lat. W końcu stracili cierpliwość. Jeśli rachunek nie zostanie bezzwłocznie uregulowany, stowarzyszenie podejmie niezbędne kroki prawne, które mogą polegać nawet na zajęciu domu. Zamiast wejść do środka i wrócić z książeczką czekową (tak jak kilka razy przedtem), odparłam po prostu: – Mąż jest na siłowni przy Manor Street, pięć minut jazdy stąd. Proszę spytać o niego w recepcji, wszyscy go tam znają. I niech pan… – Przecież mogłaby pani załatwić to tu i teraz, od ręki. – Owszem, ale nie załatwię. Musi pan porozmawiać z moim mężem. Powtórzyłam adres siłowni, przeprosiłam go i zamknęłam drzwi. Kiedy tylko odjechał, poszłam do sypialni, spakowałam podręczną torbę, po czym zadzwoniłam do Ruth Richardson, mojej koleżanki ze studiów, z którą dzieliłam pokój w akademiku, i spytałam, czy użyczyłaby mi na parę dni swojej rozkładanej sofy. Zostawiłam Paulowi list – Wracam we wtorek wieczorem. Do tego czasu dług za wino ma być spłacony – wsiadłam do samochodu i pojechałam na południowy wschód, do Nowego Jorku, miasta, które – jak sobie obiecałam – któregoś dnia będzie moje. Przez całą siedmiogodzinną podróż nie włączałam komórki i kilka następnych dni spędziłam, próbując nie zanudzać Ruth koktajlem gniewu,

wyrzutów sumienia i smutku, który krążył w moich żyłach. Ruth – profesorka literatury angielskiej w Brooklyn College Uniwersytetu Nowojorskiego, dowcipnie złośliwa znawczyni mechanizmów hiperkultury (często powtarzała, że „sztuką wysoką Bóg przeprasza nas za człowieka”) – była jak zwykle wspaniała. Kiedy chciałam zadzwonić do Paula i sprawdzić, jak sobie radzi, utrzymała mnie w przekonaniu, że nie warto. – Co zrobiłaś, kiedy wpadł w długi poprzednim razem? – spytała. – Wyjęłam z funduszu emerytalnego dziesięć tysięcy dolarów i je spłaciłam. – Co ci za to obiecał? – Przecież wiesz. Przyznał, że czuje smutny, patologiczny przymus, który każe mu wydawać, wydawać i wydawać. Przyrzekł go zwalczyć. – Przymus, który pożera wasze małżeństwo. To takie przykre. Zwłaszcza że lubię Paula. – A ja do szaleństwa go kocham, mimo wszystko. Zawsze potrafi mnie rozbawić. Taki błyskotliwy, zainteresowany, intelektualnie ciekawy. I uważa, że jestem dobra w łóżku, a przynajmniej tak mówi. – Wciąż staracie się o dziecko? – Tak, oczywiście. Kiedy go poznałam, miałam trzydzieści siedem lat. Po sześciu miesiącach miłosnych wyznań i rozmów o cudownych możliwościach, jakie dałaby nam wspólna przyszłość, delikatnie wspomniałam, że nie chciałabym przejść przez życie bez dzieci i właśnie wkroczyłam w fazę „teraz albo nigdy”. Zdawałam sobie sprawę, że ten wyścig z czasem wywiera presję na nasz związek, ale podkreśliłam, że jeśli to dla niego za dużo i za szybko, doskonale go zrozumiem. Jego odpowiedź wprawiła mnie w osłupienie. – Kiedy spotyka się miłość swojego życia, to oczywiste, że chce się mieć z nią dziecko. Tak, był bardzo romantyczny. Tak romantyczny, że wkrótce potem poprosił mnie o rękę, chociaż uprzedziłam go, że już to kiedyś przerabiałam i nie palę się do powtórki. Jednak byłam tak zachwycona tym, że znalazłam miłość w moim wieku – przecież to prawdziwy cud! – że zakochałam się w tak utalentowanym i oryginalnym mężczyźnie, w dodatku w Buffalo, że powiedziałam „tak”. Paul zdawał sobie sprawę, że zegar tyka, uważał jednak, że zanim zostaniemy rodzicami, powinniśmy dać sobie trochę czasu. Przystałam na tę prośbę i do jesieni poprzedniego roku brałam pigułkę. A potem zaczęliśmy starać się (dziwny czasownik)

o dziecko. Podeszliśmy do tego bardzo poważnie i zdecydowanie, chociaż seks był jednym z aspektów małżeństwa, na które nigdy nie narzekałam. Kochaliśmy się codziennie i nie potrzebowaliśmy do tego żadnej motywacji. – Jeśli nie zajdę w ciążę w sposób naturalny, są jeszcze inne sposoby – powiedziałam po sześciu miesiącach daremnych prób. – Zajdziesz – odparł. – Jesteś bardzo pewny siebie. – Owszem, jestem. Do rozmowy tej doszło dziesięć dni przed wizytą windykatora. Dlatego gdy jechałam z wyłączoną komórką do Nowego Jorku, przepełniał mnie smutek, bo wiedziałam, że Paul jest moją ostatnią szansą. I myśl ta… Ruth dolała mi wina. Pociągnęłam długi łyk. – Nieprawda, nie jest – powiedziała. – Ale ja chcę mieć z nim dziecko. – Cóż za stanowczość. Przyjaźń jest bardzo skomplikowanym równaniem, zwłaszcza taka, która, niczego nie osładzając i nie owijając w bawełnę, każe nam mówić całą prawdę. – Nie chcę być samotną matką. Gdyby tylko zrozumiał, że ciążą na nim pewne zobowiązania… – Pamiętaj, że miał te problemy już przedtem. Ty próbujesz uporządkować jego finanse, a on odmawia współpracy. Trudno się spodziewać, żeby w wieku pięćdziesięciu ośmiu lat doznał objawienia i się zmienił. Jest taki, jaki jest. Co pociąga za sobą pytanie: czy zniesiesz tę wieczną lekkomyślność? Pytanie to nie dawało mi spokoju przez całą drogę powrotną. Powiadają, że życie jest wspaniałym nauczycielem. Tak, ale tylko pod warunkiem, że odrzucimy iluzje i przestaniemy się oszukiwać. Natomiast miłość zawsze przesłania jasność widzenia. A życie bez miłości przypomina zestawienie bilansowe, jedno z tych, które codziennie oglądam w pracy: jest zbyt konkretne, zbyt wyrachowane. Tak więc moja miłość do Paula była uwikłana zarówno w jego lekkomyślność, jak i talent, inteligencję i żarliwe uczucie, jakie do mnie żywił. Mieszkaliśmy w dziewiętnastowiecznym domu w stylu gotyckim, który kupiliśmy na spółkę. Wróciłam o szóstej. Jego samochód stał na podjeździe. Gdy weszłam do środka, uderzyło mnie, że chaos ustąpił miejsca porządkowi. Ostatnimi czasy Paul traktował nasz dom jak beztroskie wysypisko śmieci. Jednak gdy byłam u Ruth i zerwałam z nim

kontakt, nie tylko zlikwidował wszechobecny bałagan, ale też umył okna, wszystko poodkurzał i wypolerował. W wazonach stały świeże kwiaty, a w powietrzu unosił się smakowity zapach gulaszu. Wyszedł z kuchni, gdy tylko zamknęłam drzwi. Potulny i zmieszany, nie potrafił spojrzeć mi w oczy. A gdy w końcu podniósł głowę i zerknął w moją stronę, na jego twarzy zobaczyłam smutek i strach. – Pysznie pachnie – powiedziałam. – Ugotowałem specjalnie dla ciebie. – Znowu uciekł wzrokiem w bok. – Dla nas. Witaj w domu. – Tak, wróciłam. Ale… Podniósł rękę. – Sprzedałem wszystkie butelki. – Rozumiem. – Znalazłem chętnego. Tu, w mieście. Znanego kolekcjonera. Zaproponował sześć tysięcy za całą piwnicę. – Masz piwnicę? Kiwnął głową jak mały chłopiec przyłapany na wielkim kłamstwie. – Gdzie? – spytałam. – Pamiętasz to coś za garażem? „To coś” miało wbudowane w ziemię podwójne stalowe drzwi i wyglądało jak schron przeciwlotniczy. Negocjując cenę domu, kazaliśmy otworzyć te drzwi i okazało się, że jest to częściowo wymurowana wilgotna piwnica. A ponieważ jedną już mieliśmy, w dodatku świeżo odnowioną, dobiwszy targu, zamknęliśmy drzwi na kłódkę i przestaliśmy tam zaglądać. Przynajmniej ja. – Długo te wina zbierałeś? – Próbowałam mówić rozsądnie. – Od jakiegoś czasu. Podszedł bliżej i wziął mnie w ramiona. – Przepraszam – szepnął. – Nie musisz. Nie chcę tylko, żeby to się powtórzyło. – A ja nie chcę cię stracić. – Więc się postaraj. Bo ja nie chcę stracić ciebie. Nas. Trzeba przyznać, że po incydencie z winem poważnie zabrał się do pracy, każdą chwilę wolną od zajęć na uczelni poświęcając nowej serii rycin. Znowu tworzył, pierwszy raz, odkąd się pobraliśmy. I chociaż właściciel nowojorskiej galerii tryskał optymizmem, jednak na skutek ogólnej bessy oraz tego, że od dłuższego czasu prac Paula nigdzie nie widywano, ich cena znacznie spadła. Mimo to udało się znaleźć kupca.

Wprawdzie wynegocjowane honorarium bardzo go rozczarowało, ale wyraźnie się ucieszył, że „wciąż ma dryg do sztuki”, jak to ujął. Spłaciwszy większość zadłużenia na koncie osobistym, zaprosił mnie na kolację do najbardziej eleganckiej w Buffalo francuskiej restauracji w mieście, gdzie zamówił butelkę zdecydowanie zbyt kosztownego wina, zawiadamiając mnie jednocześnie, że właściciel galerii znalazł klienta zainteresowanego kolejnym cyklem rycin. – Połowę jest gotów zapłacić z góry, więc za parę tygodni dostanę dziesięć tysięcy. W porównaniu z tym, cóż znaczy jedna butelka paulliaca? Nie przepadam za winem. Ale cóż, dlaczego nie mielibyśmy tego oblać? Zwłaszcza że tak dobrze szło mu spłacanie długów. Gdy po kolacji wróciliśmy do domu, zapalił świece w sypialni, puścił Someday My Prince Will Come Milesa Davisa i kochał się ze mną tak namiętnie i zmysłowo jak nikt nigdy przedtem. Donald, mój pierwszy mąż, zawsze miał z tym problemy. Bardzo inteligentny, choć wiecznie zalękniony, przedstawiciel starej szkoły dziennikarskiej pracował w redakcji „Buffalo Sun”, gdzie zajmował się polityką miejscowych władz, uchodząc za najlepszego specjalistę od demaskowania korupcji w stanie Nowy Jork. Byłam wtedy tuż po studiach i miałam za sobą krótki staż dziennikarski w Madison w Wisconsin – potem zrobiłam jeszcze licencjat w Minnesocie – dlatego ucieszyłam się, kiedy zaproponowano mi pracę w dziale wiadomości lokalnych w „Buffalo”. Donald, oddany miastu sercem i duszą, był jak wicher. Miał ledwie metr sześćdziesiąt pięć wzrostu, lecz biła z niego tak wielka energia, że ulegając jego czarowi, ja też zakochałam się w tym mieście. Ale w sprawach łóżkowych… Cóż, jeśli w ogóle dochodziło do zbliżenia, seks był w najlepszym wypadku symboliczny, a w najgorszym – żaden. – Nie jestem w tym dobry, nigdy nie byłem… – wyszeptał, gdy spaliśmy ze sobą pierwszy raz i gdy miał to, co taktownie rzecz opisując, określa się mianem „problemów ze sprawnością seksualną”. Zapewniłam go, że od czasu do czasu zdarza się to wszystkim mężczyznom, że to nic takiego, że wszystko wróci do normy. Jednak tak naprawdę nawet wtedy, gdy był w stanie dokończyć to, co zaczął, nigdy nie zaznałam z nim przyjemności. Nie umiał poskromić lęku, poczucia niższości, strachu, że znowu wyjdzie na ofermę – ta niepewność, ten całkowity brak wiary w siebie paraliżowały go do tego stopnia, że nie potrafiłam ich w żaden sposób wykorzenić. Ponieważ łóżko stało się dla niego krzyżem, do którego własnoręcznie się przybijał, koniec końców postanowiłam przymknąć na to oko. Po roku małżeństwa liczba zbliżeń (jeśli można to

tak nazwać) spadła do ledwie dwóch w miesiącu. Zasugerowałam, żeby poszedł na terapię. Najpierw się zgodził, potem odmówił. I chociaż wciąż był błyskotliwym i przesympatycznym kompanem, ten kluczowy aspekt małżeństwa praktycznie zanikł. Mimo to wmawiałam sobie, że jeśli będę go jeszcze bardziej kochała i wspierała, kłopoty miną, nasze małżeństwo wyjdzie na prostą i… Tak, wmawiamy sobie, że wszystko będzie dobrze, podświadomie wiedząc, że związek jest skazany na niepowodzenie. Zdumiewające, prawda? Nasz skończył się pewnego wieczoru, gdy wróciwszy do domu po kolegium redakcyjnym i ośmiu szklankach whisky, Donald poinformował mnie: – Prawda jest taka, że nawet gdybym poszedł na terapię i zaczął brać te małe niebieskie tabletki, żadna ich ilość nie zabiłaby wstrętu, jaki czuję, ilekroć się do mnie zbliżasz. Zamknęłam oczy, zastanawiając się, czy dobrze zrozumiałam to, co usłyszałam. Lecz gdy je otworzyłam, na jego twarzy dostrzegłam dziwny uśmieszek. To, że cieszyły go mój ból i konsternacja, zmusiło mnie do pogodzenia się z niewygodną prawdą: powiedział to świadomy, że kiedy już się odważy, nie będzie powrotu. – Teraz możesz spokojnie mnie nienawidzić – wyszeptał. – Nie, po prostu mi cię żal – odparłam. Nazajutrz rano poprosiłam o spotkanie z redaktorem naczelnym. Powiedziałam mu, że jeśli gazeta wciąż proponuje pakiet świadczeń osłonowych dla pracowników dobrowolnie odchodzących z pracy – o czym wspominał kilka miesięcy wcześniej podczas cięć etatowych – chętnie go przyjmę. Dziesięć dni później – z roczną pensją w banku – wsiadłam do samochodu i pojechałam do Montrealu. Postanowiłam nauczyć się francuskiego i pomieszkać trochę w mieście zawieszonym między wrażliwością europejską i tą typową dla Nowego Świata. W dodatku tanim. Znalazłam małe mieszkanko w zdecydowanie frankofońskiej Le Plateau-Mont-Royal, zapisałam się na dzienny kurs francuskiego na Université de Montreal i ciężko pracowałam, aby poznać ten trudny, zawiły język. Mój francuski znacznie się poprawił, gdy nawiązałam romans z Thierrym, który prowadził sklep ze starymi płytami przy rue Saint Denis, w wolnych chwilach pisząc wielką powieść québécois. Jego urok osobisty i seksualny zapał dodałam do mojego pełnego skruchy rozleniwienia.

Po roku udało mi się odnowić wizę studencką. Ponieważ moja sprawność językowa wciąż rosła, zaczęłam snuć plany przeprowadzki do Paryża, wystarania się o carte de séjour, może nawet zmiany zawodu na… Właśnie, miałam dylemat. Co właściwie chciałam robić? Umówiłam się na spotkanie w konsulacie francuskim w Montrealu, gdzie petite fonctionnaire zabroniła mi nawet myśleć o znalezieniu pracy w Paryżu bez europejskiego paszportu czy francuskiego męża. Ale z wizą studencką mogłam podjąć pracę w Kanadzie. I ją podjęłam: w firmie dwujęzycznych księgowych, na stanowisku asystentki biurowej. I tak zafascynował mnie świat liczb. Zdawałam sobie sprawę, że jeśli przekwalifikuję się na biegłą księgową, znowu zacznę zajmować się sprawami innych ludzi, czego postanowiłam unikać, rzucając zawód dziennikarki. Mimo to po półtora roku w Quebecu postanowiłam przekroczyć amerykańską granicę, wrócić do kraju i wstąpić na dwuletni kurs w Buffalo. Wiedziałam, dlaczego uciekłam akurat tam. W Buffalo czułam się bezpiecznie. W Buffalo zapuściłam korzenie. A ponieważ zrezygnowałam z dziennikarstwa, prawdopodobieństwo tego, że przypadkowo wpadnę na Donalda, było minimalne. Wciąż czułam głęboki smutek, że tak się to skończyło, że może jednak za słabo próbowałam go zmienić. Potrzeba zrobienia czegoś praktycznego lub poważnego w życiu wynikała również z tego, że wciąż myślałam o ojcu. W Buffalo miałam kilku dobrych przyjaciół i wiele kontaktów, wiedziała więc też, że mogę spokojnie otworzyć małą firmę księgową i pozyskać klientów. Aby udowodnić, że jestem odpowiedzialną młodą kobietą, zaczęłam pracować jeszcze w trakcie kursu, oczywiście w księgowości. Dzięki temu resztę pieniędzy z odprawy mogłam przeznaczyć na pięćdziesięcioprocentowy wkład na własne mieszkanie w starym wiktoriańskim domu (bardzo ładne; Buffalo jest takie tanie), na remont kuchni i łazienki, a nawet na wystrzałowe używane meble. Gdy nadszedł mój czas i oficjalnie zostałam pełnoprawną księgową, już pierwszego dnia zgłosiło się do mnie siedmiu klientów. A potem, dwa lata później, przyszedł Paul. „Zastanawiam się, czy to nie błąd”. Jego pierwsze słowa w Maroku. I jego pomysł, niespodzianka, którą zgotował mi ledwie dwa tygodnie po tym, jak spłacił większość długów i przysiągł, że przestanie nałogowo wydawać pieniądze. Po powrocie z codwutygodniowych zajęć jogi zastałam go w kuchni, skąd na cały dom roznosiły się aromatyczne zapachy Maghrebu. Stał przy kuchence. Podeszłam bliżej, pocałowałam go i spytałam:

– Niech zgadnę: tadżin? – Masz niesamowity zmysł obserwacji. – Nie tak niesamowity jak twoje zdolności kulinarne. – Twój brak wiary w siebie jest wzruszający, lecz mija się z prawdą. Marokański gulasz z jagnięciny był jak zwykle przepyszny. Dodał do niego kiszone cytryny i suszone śliwki według przepisu, który wypróbował podczas dwuletniego pobytu w Maroku. Na początku lat osiemdziesiątych jako dwudziestokilkuletni chłopak, świeży absolwent Wyższej Szkoły Wzornictwa imienia Parsonsa, uznał, że po pierwszych próbach artystycznych we wtedy niezbyt jeszcze modnej Alphabet City w East Village nadeszła pora na radykalną zmianę scenerii. W uczelnianym biurze doradztwa zawodowego dowiedział się, że szkoła artystyczna w Casablance szuka nauczyciela rysunku: dwuletni kontrakt na trzy tysiące dolarów rocznie i małe mieszkanie w pobliżu miejsca pracy. – Powiedzieli mi, że to najlepsza szkoła w Maroku, „chociaż pewnie nic mi to nie mówi”. Ale mogłem przynajmniej podróżować, zamieszkać w egzotycznym kraju, uciec od świata monotonnej pracy i rysować pod rozpalonym do białości afrykańskim słońcem. Tak więc przyjął ofertę, wypełnionym po brzegi nocnym samolotem przyleciał do Casablanki i… natychmiast ją znienawidził. W niczym nie przypominała słynnego, mitycznego miasta z filmu, była rozległa, betonowa i brzydka. Szkoła okazała się podrzędna, nauczyciele zdemoralizowani, a większość studentów nie wykazywała za grosz talentu. – Na początku miałem niewielu znajomych, nie licząc francusko- marokańskiego artysty Romaina Ben Hassana, alkoholika i dość utalentowanego abstrakcjonisty ekspresjonisty. Ale to właśnie on załatwił mi nauczyciela francuskiego i zmuszał do rozmowy w języku, który wszyscy tam znali. I to on kazał mi przestać się nad sobą użalać i wprowadził mnie w krąg artystów, miejscowych i zagranicznych, żyjących na obczyźnie. Przypominał mi również o pracy nad sobą. Paul odnalazł tam nowe życie. Zyskał nowych znajomych, z którymi się trzymał. Miał kilku obiecujących uczniów. Jednak przede wszystkim konsekwentnie pracował nad zadziwiającym portfolio rycin i szkiców przedstawiających dzielnicę, w której mieszkał. Chociaż kierownictwo szkoły chciało go zatrzymać, wysłał swoje prace do jednej z nowojorskich galerii – pod zbiorowym tytułem Białe miasto – i na trzytygodniową przerwę semestralną wyjechał na południe, do nadmorskiej As-Suwajry. – To było jak powrót do średniowiecza, jak wizyta w artystycznej kolonii doskonałej. – Uwielbiał o tym mówić.

Znalazł pokój w niesamowicie tanim i „nastrojowo zapuszczonym” hoteliku ze wspaniałym balkonem z widokiem na Atlantyk i średniowieczne mury dziwnego, urokliwego miasta, gdzie „Orson Welles kręcił filmową wersję Otella” i „gdzie Jimmy Hendrix pochłonął tonę prochów, wyluzowując się w marokańskich klimatach”. I przez cały ten czas pracował nad drugim cyklem świetnych rysunków – W labiryncie – przedstawiających wąziutkie uliczki As-Suwajry. Jasper Pirnie, właściciel manhattańskiej galerii i jego marszand, sprzedał trzydzieści rycin. – Za te pieniądze mógłbym mieszkać w As-Suwajrze dwa lata, taka była wtedy tania. No i co zrobiłem? Nowojorski Uniwersytet Stanowy w Buffalo miał wakat na Wydziale Sztuk Wizualnych. A ponieważ znałem dziekana, który oceniał moje prace… Krótko mówiąc, zostałem docentem z możliwością stałego etatu za sześć lat pod warunkiem, że będę wciąż wystawiał. Ale już pakując się, wysyłając telegram do dziekana z wiadomością, że przyjmuję posadę, i zawiadamiając kierownika szkoły w Casablance, że do nich nie wrócę, wiedziałem, że kiedyś tego pożałuję. Wyraźnie pamiętam, że mówiąc te słowa, położył dłoń na mojej – był to pierwszy intymny gest, jaki sobie przekazaliśmy. Wyciągnęłam rękę, by pocieszyć kogoś, kto wyznał mi, że dobrowolnie się ograniczył. Dziwne, prawda? Może dlatego, że ja postąpiłam podobnie i liczyłam na to, że on, twórca i członek cyganerii artystycznej, sprawi, iż zapomnę wreszcie o wrodzonej ostrożności, o sporządzanych we śnie listach rzeczy do zrobienia i konieczności pilnowania bilansów. Nachylił się i pocałował mnie, a gdy przykryłam ręką jego dłoń, splótł palce z moimi palcami i powiedział: – Jesteś cudowna. Tej nocy kochaliśmy się pierwszy raz. Po smutnych doświadczeniach z Donaldem seks z mężczyzną tak pewnym siebie w sprawach łóżkowych, tak wprawnym i dającym mi tyle przyjemności był wprost odurzającym objawieniem. Po drugiej nocy ugotował dla mnie marokański tadżin. Ugotował go także przed sześcioma tygodniami, aby uczcić spłatę długów. Tej nocy sprawił mi również małą niespodziankę. – Co byś powiedziała na miesiąc w As-Suwajrze? – spytał. Pierwsze, co przyszło mi do głowy, to pięćset dolarów, które zapłaciliśmy za wynajęcie letniego domku w Popham Beach w Maine. Ale on jakby czytał w moich myślach. – Zdążymy pojechać i do Popham. Wrócimy z Maroka kilka dni wcześniej. Zarezerwowałem już bilety.

– Zarezerwowałeś bilety do Maroka? – Chciałem zrobić ci niespodziankę. – No i zrobiłeś. Mógłbyś przynajmniej spytać, czy jestem wolna. – Gdybym spytał, znalazłabyś jakąś wymówkę. Niestety, miał rację. – Czy wziąłeś pod uwagę to, że pracuję i mam klientów? Poza tym jesteś pewien, że stać nas na podróż do Maroka? – W zeszłym tygodniu Jasper sprzedał jeszcze cztery ryciny. – Nic mi nie mówiłeś. – W niespodziance chodzi o to, żeby kogoś zaskoczyć. Byłam zaintrygowana. Nie licząc Montrealu i wypadu do Vancouver (trudno to nazwać zamorską podróżą), nigdy nie wyjeżdżałam za granicę. A tu proszę, mój mąż chciał mnie zabrać do Afryki. Wiedziałam, że u podstaw mojej rzekomej ostrożności finansowej leży strach. Strach przed obcością. Przed tym, że znajdę się nagle w muzułmańskim kraju, który – wbrew temu, co twierdził Paul – wciąż żył północnoafrykańską przeszłością, przynajmniej według tego, co czytałam. – Za dwa tysiące dolarów możemy mieszkać w As-Suwajrze cały miesiąc – powiedział. – To za długo, nie mogę na tyle wyjechać. – Powiedz swoim żołnierzom, że jeśli utrzymają fort przez półtora miesiąca, dostaną hojną premię. – Co powiedzą na to moi klienci? – Od połowy lipca do początku września? Kto w tym czasie potrzebuje księgowego? Miał rację, znowu. To był praktycznie martwy sezon. Ale półtora miesiąca? Zdawało mi się, że to strasznie długo… chociaż wiedziałam, że w ogólnym rozrachunku sześć tygodni to tyle, co nic, poza tym tak, Morton (mój buchalter) i Kathy (moja sekretarka) na pewno daliby sobie radę. Jedną z najtrudniejszych prawd, jaką musi przyswoić sobie każdy maniak opętany potrzebą kontrolowania wszystkich i wszystkiego, jest to, że świat znakomicie poradzi sobie bez niego. – Muszę to przemyśleć. – Nie. – Paul pokręcił głową. – Zgodzisz się już teraz. Zgodzisz się, bo wiesz, że to będzie niesamowite przeżycie, wyrwie cię ono z bezpiecznego domu i pokaże ci świat, który dotąd tylko sobie wyobrażałaś. A ja będę mógł popracować nad nowym cyklem rysunków; Jasper obiecał sprzedać je za co najmniej piętnaście tysięcy dolarów. Jak widzisz, jest w tym również kusząca zachęta finansowa. Chociaż wyjazd