DagMarta

  • Dokumenty336
  • Odsłony185 988
  • Obserwuję126
  • Rozmiar dokumentów626.0 MB
  • Ilość pobrań107 675

Eden Dorothy - Mów mi o miłości

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Eden Dorothy - Mów mi o miłości.pdf

DagMarta EBooki
Użytkownik DagMarta wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 54 osób, 28 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 392 stron)

Dorothy Eden Mów mi o miłości

Moim najmniejszym przyjaciołom - Paulowi, Rachel i Simonowi

Rozdział 1 Tak oto, jesienią 1881 roku, Beatrice Florence Bonnington, lat dwadzieścia jeden, ubierała się do ślubu. Wokół niej kręciły się trzy kobiety: mama, panna Brown z działu mody damskiej w sklepie papy i Hawkins, jej osobista służąca. Każda chciała sprawić, by wyglądała na zachwycającą pannę młodą. Jednakże efekty były z góry do przewidzenia. Sama Beatrice też nie miała złudzeń co do swego wyglądu. Była raczej niskiego wzrostu i krągłych kształtów. By wydać się wyższą, trzymała głowę wysoko, co przydawało jej zarozumiałości, choć w istocie była nieśmiała. Miała szare oczy i zdrową cerę wiejskiej dziewczyny, mimo że mieszkała wyłącznie w mieście. Jasne gęste włosy z trudem poddawały się grzebieniowi; uśmiech był pełen ciepła, lecz wrodzona powaga sprawiała, że śmiała się rzadko. Teraz, wtłoczona w kosztowną o wymyślnym kroju suknię, którą wybrała dla niej panna Brown, wyglądała sztywno i godnie, starannie skrywając wzburzone myśli - mieszaninę uniesienia i obawy, szczęścia, niepokoju i niedowierzania. Bo oto pozbawiona urody mała Beatrice Bonnington, która zawsze pragnęła, jak jej ojciec, prowadzić sklep, i której bez wątpienia pisane było zostać starą panną, wychodziła za mąż za najbardziej cenioną partię sezonu. Nikt oczywiście - z panną młodą włącznie - nie łudził się myślami o wielkiej miłości. Beatrice pracowała na ten dzień tak zdecydowanie i konsekwentnie, jak jej papa przy przeprowadzaniu ważnej finansowej transakcji. Zawsze dobrze się orientowała w interesach i sposobach ich prowadzenia. Od najmłodszych lat ojciec zalecał jej bywać w swym nowym eleganckim sklepie przy Baywater Road, o krok od Marble Arch i hałaśliwej Oxford Street, w domu towarowym Bonningtona. Pamiętała, jak w obramowanym

futrem kapeluszu i w mufce, sięgając głową do krawędzi mahoniowych lśniących kontuarów, podążała za matką wąskimi przejściami, świadoma pełnych szacunku ukłonów i dygów ze strony ubranych na czarno sprzedawców. Dystyngowany kierownik piętra prowadził je do zagrodzonego złoconą kratą zakątka, w którym stała kasa i zasiadał papa, oglądający stąd całe swoje królestwo. Te wyprawy dawały jej poczucie ważności, którego brak odczuwała w innych sferach życia. W domu oczekiwano od niej posłusznego podążania za szeleszczącą suknią matki lub wykonywania poleceń guwernantki. Uważano ją za dziecko o pospolitym wyglądzie i raczej tępawe. Nikt też nie zadawał sobie trudu, by dowiedzieć się jakich doznawała uczuć, co przeżywała. Ale w papy sklepie, który tak imponująco się rozwinął z galanteryjnego sklepiku odzieżowego po ojcu, była panienką Beatrice, osobistością, następczynią, skoro - ku niezmiennemu rozgoryczeniu papy - nie było dziedzica tronu. Oprócz osobistej satysfakcji, którą dawała jej ta uniżoność, Beatrice fascynował sklep sam w sobie. To było jak jaskinia Alladyna. Kaskady koronek i francuskich wstążek, olbrzymie wachlarze ze strusich piór, zdobione kwiatami kapelusze przypominające grządki ogrodów, perfumy w kryształowych flakonach, rzędy eleganckich lśniących bucików, falbaniaste halki i spódnice, delikatne batysty w indyjskim saloniku, by nie wspomnieć o barwnych jedwabiach, brokatach i aksamitach. To był raj dla dziecka o żywej wyobraźni i tęskniącego do piękna. W czasie tych odwiedzin rozmowa z papą z konieczności była krótka, gdyż zbyt był zajęty, by rozmawiać z osobami, które widywał codziennie rano i wieczorem. Dzień w sklepie należał wyłącznie do świętej osoby klienta.

Ojciec, jeśli nie liczył złotych suwerenów lub nie oglądał uważnym spojrzeniem swego imperium, przebywał w kantorze otoczony księgami rachunkowymi bądź też dokonywał przeglądu każdego działu, pojawiając się nieoczekiwanie za plecami sprzedawców, przysłuchując się krytycznie ich rozmowom z klientami, zaznając jednocześnie sporej przyjemności na widok tego, jak niemal wyskakują ze skóry, gdy spostrzegą jego obecność. Dlatego właśnie tak dobrze mu się wiodło - mawiała mama. Trzymał wszystkich w nieustannym napięciu. Mała Beatrice nie znała tego napięcia, wiedziała tylko, że ona papy się nie boi. A był postacią imponującą o bystrych czarnych oczach i czarnych wąsach. Nigdy też nie ukrywał swego rozczarowania wobec faktu, że nie była chłopcem; jednakże w rzadkich chwilach, gdy przestawał myśleć o interesach, umiał być bardzo wesoły. Kochała go, bo nie miała nikogo innego, kogo mogłaby kochać. Mama, która zmieniała suknie przynajmniej sześć razy na dzień i spędzała mnóstwo czasu przed lustrem, była w istocie tylko ciałem ubranym w kosztowne stroje. W wieku lat dziesięciu Beatrice doskonale zdawała sobie sprawę z roli pieniędzy. Być może dlatego, że mamie przepływały przez ręce jak woda. Kiedy powiększony magazyn Bonningtona okazał się bardzo dochodowym przedsięwzięciem, papa wreszcie uległ namowom i zbudował dom w modnej części Hampstead, w pobliżu Heath. Nowy dom bardzo się różnił od małego i staroświeckiego, w którym mieszkali poprzednio - w Kentish Town. Mama z uzasadnioną dumą patrzyła, jak kładziono ciemnobrązowe dywany i zawieszano takież zasłony. To był taki modny kolor, a do tego praktyczny, biorąc pod uwagę dym wydobywający się z palenisk kominków i brudnożółte zimowe mgły. Ciężkie dębowe meble, do których kupna mama namówiła papę,

wyglądały szalenie dostojnie, podobnie ozdobne wiktoriańskie srebra, świeczniki, półmiski, tace i zastawy do herbaty. Do czyszczenia tego wszystkiego trzeba było przyjąć dodatkowo służącą. Mama zaczęła pozować na światową panią domu. - To ważne, by ludzie zaczęli u nas bywać, skoro Beatrice dorosła i musi zdobywać przyjaciół. - Pierwszym krokiem w tym kierunku było naturalnie znalezienie odpowiedniej szkoły, gdzie mogłaby poznać właściwe przyjaciółki. W końcu byli teraz dobrze prosperującą rodziną. Jeśli ambicje papy zostaną zrealizowane, to będą bogaci. Tak więc, gdy Beatrice skończyła dwanaście lat, wydostała się ze szponów guwernantek i znalazła się - wcale nie bardziej szczęśliwa - w snobistycznej żeńskiej szkole, którą w końcu mama znalazła i zaakceptowała. Beatrice zawsze była dzieckiem samotnym, zamkniętym w sobie i nieśmiałym. Otwierała się tylko przed ludźmi, których lubiła. Nigdy nie miała przyjaciół - rówieśników. Jej ulubioną rozrywką dalej pozostawały wyprawy do sklepu papy, znajdującego się w samym sercu Londynu, gdzie kupujący tłoczyli się na trotuarach i wpatrywali się w okna wystawowe, a jezdnie - zabłocone w zimie i pokryte kurzem latem - były plątaniną konnych tramwajów, powozów, dorożek, wózków drobnych handlarzy i wozów dostawczych. W sklepie oczywiście odgrywała rolę jak w teatrze, ale ta rola była znacznie przyjemniejsza od tej, do której zmuszano w żeńskiej szkole, gdzie miała nawiązać odpowiednie znajomości i zdobyć zaproszenie do liczących się domów w Heath. Nie żeby te domy były bogatsze od jej własnego; one były starsze, przyblakłe, stanowiły część historii kraju i zamieszkiwali je dobrze wychowani, kulturalni ludzie. Mama, niegdyś panna służąca (choć teraz nigdy tego nie wspominano), pracując u ludzi z wyższych sfer, nabrała

apetytu na takie życie i z jedynym dzieckiem wiązała wygórowane ambicje. Jednakże i w szkole panien Faulkner pozostawała Beatrice samotnicą, choć uczyła się gry na pianinie, francuskiego i niemieckiego, śpiewała udręczonym głuchym głosem, tańczyła walca i polkę, rozróżniała dziko rosnące kwiaty, które należało malować akwerelami i próbowała prowadzić przy stole uprzejme rozmowy. Wszystko to, jej prywatnym zdaniem, było wyłącznie stratą czasu, gdyż ważniejsze byłoby praktyczne wykształcenie przydatne w chwili, gdy pewnego dnia weźmie w swe ręce firmę Bonningtona. Tego pragnęła najbardziej, no może - zaraz po małżeństwie z miłości. Skoro jednak to drugie nie wydawało się prawdopodobne - nie miała co do tego złudzeń i wiedziała, że żaden młody mężczyzna nie zapała namiętną miłością do dziewczyny o pospolitym wyglądzie z głową do interesów - więc nie pozwalała sobie na rozmyślania na ten temat. Matka naturalnie bez przerwy twierdziła, że jedynym celem w życiu młodej dziewczyny jest małżeństwo. Papa potakiwał, ale z zadumą przypatrywał się swej cichej i nie rzucającej się w oczy córce. Ostatnimi czasy robiła całkiem rozsądne uwagi na temat sklepu - jej pomysłem było otwarcie działu przygotowującego wyprawy dla panien wyjeżdżających do Indii. Doszedł do wniosku, że mała Bea ma niezwykle praktyczny umysł, niemal męski, i że pewnie zmarnuje go przy mężu i domowych wyłącznie obowiązkach. Z drugiej strony, jej matka ma rację - dziewczyna musi wyjść za mąż. Kobieta bez męża - to jakby pół człowieka. Wystarczy spojrzeć na wychudłą postać panny Brown w dziale mody damskiej. Istniała też możliwość, że Bea po wyjściu za mąż będzie mogła przyjść do sklepu. Tę myśl jednak Joshua Bonnington

trzymał w sekrecie. Jaka szkoda, że Beatrice o tym nie wiedziała. To by bardzo poprawiło jej nastrój. Wyglądało na to, że mama jednak położyła właściwy fundament pod przyszłość Bei, gdyż w wieku piętnastu lat została zaproszona do jednego z najlepszych domów w okolicy, do Overton House, niedużej, lecz pięknej posiadłości z epoki królowej Anny zbudowanej przez kapitana Rufusa Overtona (który zbił majątek na handlu z Chinami). Jego potomkowie zaś robili znaczące kariery w armii i flocie. Beatrice, wracając do domu ze szkoły, często zatrzymywała się przed bramą Overton House i spoglądała na schody prowadzące do białych drzwi, na ściany z czerwonej cegły. Widywała Caroline Overton - śliczną, delikatną, niemiłosiernie wyniosłą, odwożoną ze szkoły powozem lub odchodzącą w towarzystwie służącej. Czuła się wtedy jak biedacy z Bayswater Road, przyciskający nosy do szyb sklepu papy i próżno łaknący tego, co było za nimi. Caroline, choć chodziły do jednej klasy, ledwie ją zauważała, gdyż była snobką najczystszej wody, a Beatrice należała do grupy społecznej, o której w towarzystwie się nie mówiło - była córką kupca. Beatrice wcale nie zależało na samej Caroline. Fascynował ją tylko dom Overtonów. Mienił się bielą i czerwienią pośród lip, emanował jakieś łagodne ciepło. Beatrice miała wrodzone poczucie piękna i harmonii, którego nie rozumieli ani matka, ani ojciec. Ich własny dom, taki solidny i zamożny, napawał ją przygnębieniem. Od najwcześniejszego dzieciństwa otaczały ją ciemne ściany, zasłony zasunięte przed światłem słonecznym, klaustrofobiczne, zatłoczone wnętrza. To samo uczucie zadowolenia i ulgi dawały jej niektóre działy w sklepie ojca, ale tam towary były stale sprzedawane. Zaś skarby domu Overtonów trwały. Często myślała, że gdyby

tylko mogła tam wejść, to zanurzyłaby się w światłości i poczułaby się obdarowana przez los. Gdy taka okazja się nadarzyła, z trudem mogła w to uwierzyć. Nadszedł dzień piętnastych urodzin Caroline Overton i ta zażądała, żeby na przyjęcie zaproszono całą jej klasę. Wiadomo też było, że żądaniom panienki Caroline nigdy nie odmawiano, ponieważ była taka wątła. W ten sposób dwadzieścia dziewcząt (między nimi i Beatrice Bonnington, której sen się spełnił) zabawiało się w dziecinne gry, takie jak „rób to, co ja", „komórki do wynajęcia", w pełnym słońca, otoczonym murem ogrodzie, a później jadło podwieczorek w salonie muzycznym - pokoju usytuowanym na całej długości domu, używanym również jako sala balowa. Salon był jasny i słoneczny, z balkonowymi drzwiami wychodzącymi na kamienny taras. Beatrice była nim zachwycona. Słyszała, że w Overton House były także liczne inne, równie piękne pokoje, a wśród nich słynna sala lustrzana. Beatrice siedziała przy herbacie w milczeniu, ale nic nie umykało jej bacznemu spojrzeniu. Usługiwały dwie służące w wykrochmalonych czepkach i fartuchach, podczas gdy siedząca u szczytu stołu Caroline wydawała polecenia, przybierając irytująco wyniosłe pozy. Później matka Caroline, drobna, niewysoka kobieta o ładnej delikatnej twarzy, weszła przywitać się z gośćmi córki i przeprosić za nieobecność męża. Ojcem Caroline był emerytowany generał dużo starszy od żony i nie cieszący się dobrym zdrowiem. Charakter zaś miał wybuchowy, dlatego pani Overton prosiła, by goście zbytnio nie hałasowali, inaczej bowiem pan domu zacznie stukać laską w podłogę. Zdrowie Caroline zostało nadszarpnięte gorącym klimatem Indii, gdzie przebywała z rodzicami jako dziecko.

Również jej młodszy brat, spadkobierca tej pięknej posiadłości, nie był tak silny, jakby tego pragnęli rodzice. W ogóle wydawało się, że mocniejszy zimowy wiatr mógłby zmieść rodzinę Overtonów jak garść zeschłych liści. Beatrice widziała na przykościelnym cmentarzu, po drugiej stronie drogi, obszerny rodzinny grobowiec, w którym spoczywały zwłoki różnych Overtonów. A w końcu, rozmyślała nieraz z chorobliwym zainteresowaniem, cała rodzina zostanie tam starannie poukładana, tak jak bele tkanin na półkach w piwnicy sklepu papy. Stary kościół, którego część pamiętała czasy najazdu Normanów, pełen był pamiątek po Overtonach. Gładkie białe tablice lśniły na szarych ścianach. „Pułkownik Rufus Overton zginął w walce podczas szturmu Wzgórz Abrahama... Kadet Charles Edwin Overton zmarł od ran odniesionych w bitwie pod Trafalgar... William Rufus Overton zmarł na febrę w Kalkucie, pozostając na służbie w Kampanii Wschodnioindyjskiej... Podpułkownik Charles Henry Overton okrutnie zamordowany w Delhi przez zbuntowanych sipajów... Major William Overton porwany i zabity przez bandytów podczas podróży przez Afganistan..." Były także kobiety, żony tych dzielnych i lojalnych mężczyzn: „Caroline Sarah, nieutulona w żalu wdowa po Charlesie Henrym Overtonie... Mary Susan, wdowa po Rufusie Edwinie Overtonie i ukochana matka dziesięciorga dzieci... Elizabeth, ukochana małżonka Williama Edwina Overtona zmarła wydając na świat jedynego syna, Williama Rufusa Charlesa, który wzniósł ten pomnik ku pamięci rodziców..." Owym jedynym synem był - o czym wiedziała Beatrice - ojciec Caroline, generał Overton okryty honorami i orderami za swą wierną służbę dla królowej i ojczyzny podczas wojny krymskiej, walk w Afganistanie, w Pendżabie, w Sudanie,

teraz zaś niechętnie przysłuchujący się chichotom i piskom dwudziestu dziewcząt ubranych w najlepsze wyjściowe stroje. Podobnie jak rodzinny grobowiec, dom z łukowato sklepionymi drzwiami, pięknie ukształtowanymi wewnętrznymi schodami, zapachem pszczelego wosku i kwiatowego potpourri był znacznie bardziej solidny i trwały niż jego mieszkańcy. Beatrice wyczuwała to i reagowała bardzo emocjonalnie. Nie tak dawno ojciec powiedział jej, że się wzbogacił, że jest na tyle bogaty, by kupić jej to, czego zapragnie. Mówił to jednak mając na myśli stroje i biżuterię, nowy powóz z parą gniadoszy, wakacje za granicą w miejscu, które takim popularnym uczynił książę Walii - na francuskiej Rivierze. Gdyby odpowiedziała mu, że jedno, czego naprawdę pragnie, to dom taki jak Overton House, wybuchnąłby głośnym śmiechem. Bo takich domów nie da się kupić, nawet nowobogackim milionerom. Do takich domów wchodzi się przez małżeństwo. A wariant - że Beatrice mogłaby zostać żoną Overtona, rodzić dzieci Overtonów i wreszcie być pochowaną w ich rodzinnym grobowcu, nie mieścił się nawet w najambitniejszych marzeniach jej matki. Jednakże Beatrice była osóbką o upartym usposobieniu. Podczas całego podwieczorku, gdy siedziała spięta jak mała złota rybka rzucona w arktyczne wody, nie rozstawała się z myślą o zamieszkaniu w tym pełnym uroku domu. Takie pragnienie mogło pozostać wyłącznie w sferze marzeń, ale przynajmniej teraz, gdy już tu była, zdecydowała się zobaczyć i inne jego zakątki. Po herbacie, gdy Caroline poprosiła swych gości do ogrodu, Beatrice umyślnie zwlekała z wyjściem i niebawem, nie zauważona przemknęła chyłkiem po schodach skręcających u góry w mroczny korytarz. Gdyby spotkała tu kogoś, wyjaśniłaby, że szuka toalety.

Schody pokrywał zielony chodnik ciągnący się aż po górny korytarz. Portrety zmarłych Overtonów, przyodzianych w pyszne marynarskie i wojskowe mundury, wisiały na ścianie wzdłuż schodów. Słońce, świecące przez okno na końcu korytarza, rozjaśniało tapety rozrysowane we wzory gałęzi i liści, utrzymane w tym samym odcieniu co chodnik. Wszystkie drzwi były zamknięte. Co mogło się kryć w tych pokojach? Jedne mogły prowadzić do słynnej sali lustrzanej lub do pokoju z kolekcją chińskiej porcelany. Z sercem gwałtownie bijącym i przerażona własnym tupetem, Beatrice otworzyła drzwi po prawej stronie. Natychmiast też z panującego w nim posępnego półmroku rozległ się donośny okrzyk: - Czego, u diabła, tu szukasz? Przestraszona Beatrice spróbowała się wycofać, ale przykazano jej równie głośno pozostać. - Czy jesteś nową pokojówką? Czy przysłała cię moja żona? Dziewczynka stała w progu nieruchomo, próbując oswoić wzrok z panującym tu półmrokiem. Po chwili zobaczyła dżentelmena o czerwonym obliczu, z białymi wąsami, siedzącego w olbrzymim łożu. W lewe oko wsunął monokl, by lepiej przyjrzeć się nieoczekiwanemu gościowi. Wyglądał na choleryka, bystre niebieskie oczy lśniły jak kryształki lodu między zwiotczałymi powiekami. Zdumiona Beatrice nagle zdała sobie sprawę, że weszła do sypialni generała siedzącego w łóżku w nocnej koszuli. Nawet gdyby był nagi, nie byłaby bardziej zakłopotana. Jak mogła dopuścić się tak oburzającego postępku? - No, dziewczyno, odpowiadaj! Kimże jesteś? - Przepraszam pana, sir. Ja... ja szukałam łazienki. - I w tej chwili, otrząsnąwszy się nieco z doznanego szoku,

uświadomiła sobie, że groźny dżentelmen ciągle uważa ją za służącą. Oburzenie nakazało jej dumnie unieść podbródek. - Jestem jedną z przyjaciółek pańskiej córki - wyjaśniła. - Nie rozumiem, jak pan mógł mnie pomylić ze służącą. Zapanowało milczenie, ale Beatrice nie opuściła głowy. Oboje wpatrywali się w siebie - wybuchowy inwalida i potulna dziewczyna ubrana w kosztowną, ale niegustowną sukienkę z aksamitu w śliwkowym kolorze. Milczenie skończyło się, gdy generał nagle wybuchnął śmiechem, na dźwięk którego Beatrice aż podskoczyła. - Podejdź bliżej, żebym cię mógł zobaczyć. Jak się nazywasz? - Beatrice Bonnington, proszę pana. - Bonnington? Nigdy nie słyszałem tego nazwiska. Kim jest twój ojciec? - To pan Bonnington z Domu Towarowego Bonningtona. - Domu Towarowego Bonningtona? - No tak, to sklep - wyjaśniła Beatrice, ponieważ starszy pan był wyraźnie zdziwiony. - To dlaczego nie nazywa tego sklepem, tylko wymyślił tę diabelnie głupią nazwę? W głębi duszy zgadzała się z taką opinią. Zawsze uważała „dom towarowy" za nazwę pretensjonalną. - Wiem, o co panu chodzi, sir - odparła. - Kiedy sklep będzie mój, mam zamiar nazwać go po prostu „Bonnington". Ale papa uważa, że klientom nazwa „dom towarowy" podoba się, brzmi to bardziej dostojnie. Papa twierdzi, że obroty prawie się podwoiły, odkąd nad głównym wejściem powiesił szyld z napisem „Dom Towarowy Bonningtona". - A więc gdy przejmiesz sklep i zmienisz nazwę, to stracisz te dochody? - O, nie, nie sądzę, by tak się stało, ale ja lubię nazywać rzeczy swoimi imionami.

- Na to wygląda - mruknął generał. Beatrice poczuła się sprowokowana do pytania: - A skąd pan wie? - Z twojej powierzchowności, młoda damo. Skromna sukienka. Włosy przyczesane, ale bez żadnych tam upiększeń. Dobre szczere oczy. O urodzie nie ma co mówić, ale pewnego dnia wszystko to może się połączyć w ciekawą całość. Albo i nie. Ale tak czy inaczej, wyjdzie to na dobre. Wiem, co mówię. Znałem dostatecznie dużo kobiet. Jesteś więc gościem mojej córki. Założę się, że ona jest i ufryzowana, i wystrojona, i wygląda jak rozkoszny bukiecik do butonierki. Miał rację. Beatrice przez większość popołudnia zazdrościła Caroline i równocześnie pogardzała nią. - A pan lubi wonne bukieciki do butonierki, sir? - Uwielbiam. Ale one są piekielnie kosztowne, a także piekielnie irytujące. Czy mówił teraz o swej córce, czy o ślicznej jak porcelanowa lalka żonie? - Na świecie jest mnóstwo miejsca i dla tych pospolitych. One często noszą się lepiej. I nie wykrzywiaj się na to, co mówię, moja mała. Któregoś dnia przypomnisz sobie, co powiedziałem i zgodzisz się ze mną. - Czyżby? - zastanowiła się Beatrice z powątpiewaniem. Teraz jednak musiała bronić swego wyglądu, tak jak tylko mogła. - Wyglądam tak, ponieważ ubiera mnie panna Brown z działu mody damskiej w sklepie papy. Mama mówi, że panna Brown byłaby zraniona do głębi serca, gdyby nie dano jej tego robić. Przypuszczam, że ona będzie mnie ubierać i do ślubu. - Pewnie, że tak. Nie można tak sobie ranić ludzi do głębi serca. Jeśli poślubisz rozsądnego mężczyznę, to on to zrozumie.

- I nie będzie miał nic przeciwko temu, że będę wyglądać nieszykownie? Cóż za dziwna i nieoczekiwana rozmowa! - Z pewnością nie. Gdyby tak pomyślał, to radzę ci, nie tracąc czasu, posłać po swego adwokata i załatwić unieważnienie. - Wydaje mi się, że pan sobie ze mnie żartuje, sir. Generał pochylił się ku przodowi. Wyglądał jak stary, zmęczony orzeł. W rozchyleniu nocnej koszuli widać było żylastą chudą szyję. W jednej chwili przestał być groźny. - Uwierz mi, moja droga, że nic takiego nie miałem na myśli. Po prostu dawałem ci radę, bo uważam się za człowieka znającego życie. Znałem mnóstwo urodziwych kobiet, ale gdy płatki zaczęły opadać, nie zostawała nawet owocnia z nasionami. To puste łodygi. Widząc to, człowiek czuje się diabelnie zmęczony i rozczarowany. Opadł ciężko na poduszki z wyrazem silnego zmęczenia na twarzy. Monokl wypadł mu z oka, zabierając ze sobą ostry przenikliwy blask. Beatrice niezbyt jasno zdała sobie sprawę z faktu, że była świadkiem jednego z ostatnich przejawów ożywienia namiętnego i silnego ducha.

Rozdział 2 W trzy tygodnie po nader niekonwencjonalnym spotkaniu Beatrice z generałem Overtonem przyszedł list z zaproszeniem na lunch w najbliższą niedzielę. Tym razem to było coś zupełnie innego od zaproszenia, które otrzymała jako jedna z dwudziestu koleżanek na urodzinowe przyjęcie Caroline. To oznaczało, że została wyróżniona jako osoba. Fakt ten ogromnie ucieszył jej matkę, ale bardzo zdziwił zawsze praktycznego ojca. - Coś się za tym kryje - stwierdził podejrzliwie. - Czyżby chcieli zwiększyć kredyt lub prosić o obniżkę cen? - Och! - zawołała mama. - Ty myślisz tylko o handlu i klientach. - A o czym innym powinienem myśleć, jak ci się zdaje? Nie zajmuję się interesami po to, żeby utrzymywać szlacheckich elegancików. - Wiem, dlaczego zaproszono mnie na lunch - powiedziała Beatrice. - Dlatego, że generał Overton uważa mnie za przyjaciela. Widziałam go w nocnej koszuli - dodała trochę bez związku. - Beatrice! - wykrzyknęła mama. - O czym ty mówisz? - Szukałam łazienki i otworzyłam niewłaściwe drzwi. - Nie mogłaś kogoś zapytać, dokąd trzeba pójść? - Nie, gdyż chciałam obejrzeć piętro w Overton House. Weszłam do sypialni generała przez pomyłkę i on tam siedział w łóżku, i trochę sobie porozmawialiśmy. - O czym to, na Boga? - O różnych sprawach - odparła wymijająco, wiedząc że nigdy nie mogłaby powtórzyć mamie tej niezwykłej konwersacji. Zresztą mama i tak nie słuchała. Widać było po jej oczach, że już zaczęła snuć jakieś dalekosiężne plany. - A co z ich synem? Widziałaś go?

- Oczywiście, że nie. Przecież to było przyjęcie dla dziewcząt. Zresztą on wydaje się być maminsynkiem. Jest za wątły i delikatny, żeby wyjechać do szkoły, więc ma nauczyciela, a jego hobby to łapanie motyli. - A niech to! - powiedział papa. - Domowy nauczyciel i motyle! - Wydaje się okropny - zgodziła się Beatrice. - Ale będę tam mogła pójść w niedzielę, prawda? Bardzo chcę znowu zobaczyć Overton House. To jest taki dom, w jakim chciałabym kiedyś zamieszkać. - A co ci się nie podoba w naszym? - zapytał urażony papa. - On nie jest ładny, tatusiu. Nie ma w nim światła i powietrza. Nie ma schodów, które się wiją ku górze. - Jak jakiś motylek, czy tak? - zapytał sarkastycznie papa. - Cóż, ja tam wolę solidne wygody, rozsądne kolory i nowoczesną kanalizację. Przypuszczam, że oni ciągle mają te stare urządzenia. - Może i mają, ale łazienka, którą widziałam, była równie nowoczesna jak nasza, a w toalecie stały kwiaty. - Dobry Boże! - wykrzyknął papa. Mama, o czym Beatrice wiedziała, bardzo się cieszyła tym zainteresowaniem, jakim ona darzyła Overton House, a jeszcze bardziej zainteresowaniem nią Overtonów. Lecz papa, jak zawsze, był nią rozczarowany. A przecież nic nie mogła poradzić na to, że nie była chłopcem, i że będąc tylko dziewczyną, nie była ładna, nie była kimś, kogo mógłby pokazywać, tak jak towar w oknach swego sklepu. Ojciec wydął wargi i zamyślił się, ale po chwili stwierdził, że może znowu pójść do Overton House. Tylko żeby nie nabijała sobie głowy głupimi myślami o tych elegancikach, a już na pewno nie zaczęła biegać po łące w Heath z siatką na motyle.

- Ależ, tatusiu, czy sądzisz, że mogłabym to zrobić? - powiedziała. Jednakże tak zrobiła. Ku swemu rozczarowaniu dowiedziała się, że generał źle się czuje i nie zejdzie na lunch, nie zobaczy więc znowu jego zaczerwienionej twarzy, pełnej na przemian wrogości i przyjaźni. Zamiast generała spotkała jednak syna i spadkobiercę, panicza Williama - niezwykle urodziwego czternastolatka. Beatrice oczekiwała, że zobaczy dziecko, braciszka Caroline, przebywającego jeszcze w dziecinnym pokoju, wątłego i rozpieszczonego. Zamiast tego obrzuciła ją uważnym spojrzeniem para żywych piwnych oczu, osłoniętych jak parasolem czupryną kędzierzawych brązowych włosów. Rumiane policzki, w których przy uśmiechu pojawiały się dołki, doskonałe zęby i smukła postać przynajmniej o trzy cale wyższa od niej, swobodne i przyjazne zachowanie wobec całego świata i niej w szczególności - oto jaki okazał się brat Caroline. - Czy jesteś serdeczną przyjaciółką Caroline? - zapytał, wprawiając ją w zakłopotanie, ponieważ Beatrice doskonale wiedziała, iż Caroline nie zwraca na nią uwagi. Okazało się jednak, że w trudnej sytuacji nie straciła głowy. - Czy jestem? Caroline? - zapytała pogodnie, ale ta nie miała tyle doświadczenia, by właściwie odeprzeć ten odważny atak. - Nie bądź głupi, Williamie - powiedziała niechętnie. - Wiesz dobrze, że to papa zaprosił Beatrice na dzisiejszy lunch. Nie wiem zresztą, po co. Pewnie dlatego, że wszyscy chorzy ludzie robią różne dziwne rzeczy i nie należy im w tym przeszkadzać. - Caroline! - powiedziała surowo pani Overton. Ale surowość ta była wymuszona. Beatrice doskonale wiedziała, że zgadzała się z każdym słowem córki. Wiedziała też, że

William śmieje się złośliwie z nich obu, bawiąc się przy tym znakomicie. - Żałuję bardzo, że mój mąż nie może dzisiaj zejść na dół - zwróciła się pani Overton do Beatrice z wymuszoną, acz nienaganną uprzejmością. - Miał złą noc i trzeba było wzywać lekarza. Wszystko to są skutki tego wstrętnego indyjskiego klimatu. Wszyscy cierpimy z tego powodu, a ojczyzna tego wcale nie docenia. - Morał z tego - wtrącił William - że nie należy zgłaszać się do armii w Indiach, jeśli nie chce się skończyć jako płyta nagrobna w wiejskim kościele. Tam właśnie, panno Bonnington, znajduje się cała nasza rodzina. Umierała od ran, od cholery, była masakrowana w czasie buntów, tonęła na morzu. - W takim razie, co ty masz zamiar robić, Williamie? - zapytała Caroline. - Ja będę dżentelmenem - odparł William. - Będę pił, palił i uprawiał hazard, i będę cudownie bezczynny. Czy nie tak, mamo? - Wszystko to poza łapaniem motyli - wtrąciła jadowicie Caroline. - Caroline, nie powinnaś szydzić z hobby Williama. Wiesz, że on już ma znakomitą i znaną kolekcję. Oddał nawet niektóre egzemplarze do Muzeum Brytyjskiego. Czy słyszałaś o tym, Beatrice? - Pójdzie pani ze mną po południu na łąkę, panno Bonnington? - zapytał William. - Jest taki piękny dzień. Wczoraj o mało nie złapałem wspaniałego okazu pawika. Może szczęście dopisze nam dzisiaj. Beatrice powiedziała sobie, że pomimo manier dorosłego jest on tylko małym chłopcem zainteresowanym tak dziecinnymi sprawami, jak łapanie motyli.

Stwierdziła jednak - ku swemu zdumieniu - że chce iść z nim na tę wyprawę. Trudno bowiem było się oprzeć życzliwości promieniującej z żywych brązowych oczu, w których nie dopatrzyła się śladu protekcjonalności. Ostatecznie pawika nie udało im się złapać, ale Beatrice - po licznych skokach przez górki i dołki - chwyciła do siatki jakieś trzepoczące stworzenie, a William wykrzyknął z podnieceniem, że jest to rzadki okaz pazia królowej i znacznie cenniejszy niż pawik. - Dobra robota - powiedział z uznaniem. - Muszę przyznać, że jak na dziewczynę, jesteś bardzo zręczna. Co zdawało się być bardzo wysoką oceną. W miarę jednak jak doroślała, takie opinie nie sprawiały jej przyjemności. Kto pragnął słyszeć epitet zręczna, gdy inne dziewczęta ubrane w jedwabie i szyfony fruwały na przyjęciach jak motyle? Beatrice Bonnington, mimo uczęszczania do ekskluzywnej szkoły, na takie przyjęcia zapraszana nie była, a jeśli nawet, to nie miała daru ani do noszenia ładnych strojów, ani do prowadzenia rozmów - flirtów. Jej szkolne koleżanki dla dokończenia edukacji wyjeżdżały do Paryża lub Szwajcarii. Caroline Overton też wybierała się do Szwajcarii, ale nie do szkoły. Letnie ciepło nie wyleczyło jej z długotrwałego kaszlu, musiała więc wyjechać w góry, w czystsze powietrze. Doktorzy stwierdzili, że kilkumiesięczny pobyt w sanatorium w Davos doskonale jej zrobi. Tak więc pani Overton, na której porcelanowej twarzy widać było teraz siateczkę zmarszczek, zaczęła robić przygotowania do wyjazdu ze swą ukochaną córką. William, wyrośnięty i smukły, miał pozostać w domu pod opieką chorego ojca.

Overton House był smutnym domem, otulonym cieniem chorób. Jeśli Caroline umrze, to i stary generał przestanie zmagać się z chorobą. A wtedy młody William, niewiele silniejszy fizycznie od siostry, stanie się panem domu. A jeśli nie zacznie w jakiś sposób zarabiać, to skąd weźmie pieniądze na utrzymanie? Już teraz krążyły słuchy, że jeden z rodzinnych portretów pędzla Gainsborough a został sprzedany na pokrycie kosztów pobytu Caroline w Alpach szwajcarskich. To, czego potrzeba było tej rodzinie, to zastrzyku dobrej zdrowej krwi. I pieniędzy. Pomimo pobytu w sanatorium i roztaczanej nad nią opieki, Caroline Overton zmarła. Przywieziono ją do domu, by pochować w rodzinnym grobowcu. Dom, w którym przebywał umierający generał i pogrążona w żałobie matka, stał się jeszcze bardziej tragiczny. William, któremu także lepiej służył ciepły klimat, studiował na uniwersytecie w Perugii. Przyjechał do domu na pogrzeb siostry, po czym wyjechał z powrotem. Beatrice, teraz dwudziestoletnia, lecz nadal zbyt pulchna, choć podrosła do pięciu stóp i dwóch cali, często przechodziła obok ceglanego muru otaczającego Overton House, zatrzymując się przy bramie z kutego żelaza. Dom ciągle był dla niej źródłem niezwykłego, uwodzicielskiego uroku. Gdy szła powoli, mogła słyszeć gruchanie gołębi na ścieżce między lipami i szum wiatru w liściach starego drzewa morwowego, posadzonego w czasach królowej Anny. Beatrice zdawała sobie sprawę, że przeżywa jakby romans z domem. Wiedziała także, że zgrabny chłopiec, uganiający się niegdyś po łące za motylami, był jego częścią. Od chwili poznania Williama nie potrafiła zainteresować się żadnym chłopcem. On i Overton House pozostawali nierozdzielni. Nie mogłaby też posiadać jednego bez drugiego. Tyle że samo

przypuszczenie, iż mogłaby mieć jedno lub drugie, było zgoła fantastyczne. Innym jej pragnieniem był sklep. Bonnington. To także wydawało się nieosiągalne do chwili, gdy skończyła dwadzieścia jeden lat i ojciec zaskoczył ją, wkładając jej do ręki duży klucz. - Jest twój, Beo. Serce w niej załomotało. - Mogę przyjść do sklepu? Zdecydowałeś się? Och, tatusiu, nie umiem wyrazić, jak bardzo się ostatnio nudziłam, prowadząc takie bezczynne życie! - Nie, kochanie, źle mnie zrozumiałaś. Nie sądzę, że powinnaś przyjść do sklepu, chyba że jako jego ozdoba. Nie, ten klucz jest, jak to się mówi, symboliczny. Oznacza, że Bonnington będzie twój, kiedy ja odejdę. Tymczasem może zainteresują cię moje plany co do rozbudowy. - Oczywiście, tatusiu! Zadowolony z jej zainteresowania wyjaśnił, że ma zamiar otworzyć restaurację we wnętrzu sklepu. - Będzie to lokal wysokiej klasy, na tyłach pierwszego piętra, tak że klienci będą musieli przejść do niego przez cały sklep. Możemy też na popołudnia wynająć orkiestrę. Zwabi bezczynne kobiety na herbatę. - Takie jak ja? - Beatrice nie mogła się powstrzymać. - Ty nie będziesz bezczynna mając męża i rodzinę. - Ojciec popatrzył na nią w zadumie. - Pamiętaj, jeśli nie osiągniesz tego, powiedzmy, w ciągu dziesięciu lat... - Dobry Boże! Umarłabym z nudów znacznie wcześniej! Papa wybuchnął głośnym śmiechem. - Powiedz to swojej matce. Gdyby ona tak się nie sprzeciwiała twej pracy w sklepie, ja gotów byłbym się zgodzić. Wierzę, że masz głowę do interesów. Ale przypuszczam, że matka ma rację. Musisz sobie znaleźć męża. A potem dać mi wnuki - dla Domu Towarowego Bonningtona.

Beatrice ważyła klucz w dłoni. - A tymczasem mam go włożyć pod szklany klosz? - Jesteś jedyną osobą, której mogłem go dać - powiedział ojciec cierpko. Ciągle nie mógł jej wybaczyć, że nie jest chłopcem. - Czy naprawdę będę mogła zrobić ze sklepem co zechcę, kiedy będzie mój? - Przecież mnie już nie będzie, żeby cię powstrzymać, prawda? Ale jednak nie spiesz się z moim pogrzebem, kochasiu. Beatrice zarzuciła mu ręce na szyję. - Och, nie tatku. Przepraszam za moją niedelikatność. Wiem, że uważa się mnie za jedną z najszczęśliwszych dziewcząt w Hampstead. - A któregoś dnia będziesz najbogatszą. Więc weź się do dzieła, moja mała. Znajdź sobie męża. Możesz nie mieć wielkiej urody, ale masz dużo gotówki. Kiedy w rok później generał Overton zajął należne mu miejsce w rodzinnym grobowcu, Beatrice nie zapomniała ani jego pełnej pasji twarzy, ani rozmowy z nim. Miała uczucie, że straciła przyjaciela. Nic nie mówiąc rodzicom, wzięła udział w nabożeństwie żałobnym i siedziała w tylnej ławce, a potem obserwowała panią Overton wspartą na ramieniu syna kroczącą środkiem kościoła za owiniętą w sztandar trumną. Williama Overtona nie widziała od czterech lat. Teraz oglądała z przyjemnością jego wysmukłą, prostą sylwetkę, gęste ciemnobrązowe włosy wijące się na karku. Papa uważałby taką fryzurę za cudaczną, ale Beatrice ją aprobowała. Nabożeństwo bardzo ją wzruszyło. Gdy rozległa się pieśń „O, dzielne serca", jej oczy napełniły się łzami. Przypomniała sobie generała siedzącego w łóżku. Całym sercem żałowała, że odszedł z tego świata.

- Ja też będę tu kiedyś pochowana - pomyślała nieoczekiwanie i ogarnęło ją zdziwienie. Podczas gdy nieliczny kondukt żałobny sunął powoli główną nawą kościoła, wpatrywała się zgłodniałym wzrokiem w twarz Williama - smutną i poważną, jak przystało w takiej sytuacji. Jego skórę powlekała zdrowa opalenizna nabyta pod włoskim słońcem. Był smukły, pełen elegancji i w ciemnym stroju wyglądał bardzo dorośle. Jednakże Beatrice była przekonana, że gdyby spojrzał na nią i rozpoznał, to znowu stałby się tamtym chłopcem z łąki, podnieconym schwytaniem motyla. Przypadkowo rzucił spojrzenie w jej stronę. Serce w niej zatrzepotało jak motyl w sieci, choć wiedziała, że nie można jej rozpoznać pod ciężką czarną woalką. Odkryła jednak, że była nim tak samo zafascynowana jak dawniej. Nie zdziwiła się, wiedziała bowiem, że należy do tych nudnych kobiet, które kochają raz i na zawsze. I co miała robić w tej sytuacji teraz, gdy jej sojusznik generał odszedł i gdy nic nie zapowiadało, by mogła odnowić znajomość z rodziną Overtonów? Tu jednak się pomyliła, gdyż w jakiś czas po pogrzebie generała nadeszło eleganckie zaproszenie o złoconych brzegach. Pan William Overton i pani Overton prosili pannę Beatrice Bonnington, by zechciała zaszczycić swą obecnością poświęcony elżbietańskiej muzyce i tańcom wieczorek, który odbędzie się w sobotę, trzeciego maja o siódmej trzydzieści. Beatrice nie była miłośniczką przyjęć, raczej się ich bała. Zdaniem matki, było w tym coś nienaturalnego i jeśli nic w tym kierunku sama nie zrobi, nie spróbuje być miłym gościem, to stanie się towarzyskim wyrzutkiem. To zaproszenie jednak, ku zdziwieniu matki, przyjęła i to z widoczną przyjemnością, choć jej twarz przybrała ten nieobecny wyraz świadczący, że snuje jakieś własne plany.

W tym konkretnym przypadku plany sprowadzały się do decyzji o zatańczeniu z Williamem i wyprowadzeniu go po skończonym tańcu do ogrodu. Zawsze pragnęła pospacerować w świetle księżyca po tych miękkich trawnikach. William na pewno jest zbyt dobrze wychowany, by mógł odmówić jej prośbie. Jednakże wydarzenia nie potoczyły się zgodnie z planem. Przede wszystkim Beatrice pozwoliła pannie Brown ubrać się w sukienkę z ciemnozielonej tafty z mnóstwem falbanek i zakładek. Suknia szykownie szeleściła i Beatrice sprawiało to przyjemność. Wyznała ojcu, którego udało się namówić, żeby odprowadził ją do drzwi Overton House, że czuje się jak księżniczka. Ojciec nie pochwalał udziału w przyjęciu, podobnie jak i wszelkich jej kontaktów z Overtonami. Obawiał się, że szlachetnie urodzeni goście będą patrzeć z góry na jego córkę i to sprawi jej przykrość. Poza tym sprawdzając rachunki zauważył, że pani Overton i jej ukochany a bezczynny syn są mocno zadłużeni w sklepie Bonningtona, którego klientami byli od paru lat. Powinien wysłać im list ostrzegawczy, ale byłoby to niezręczne w chwili, gdy Beatrice przyjęła ich zaproszenie. Mimo wszystko jednak zgodził się, acz niechętnie, odprowadzić ją. Zapowiedział też, że zjawi się po nią punktualnie o północy. - Jak po Kopciuszka - zauważyła Beatrice. - Kop - co? - Tatusiu, powinieneś przeczytać bajki. Czasem nawet one stają się rzeczywistością. Ale oczywiście nie w jej przypadku. Tego otrzeźwiającego odkrycia dokonała zaraz po tym, jak wręczyła pokojówce narzutkę i ukazała taftową suknię w całej jej sztywnej wspaniałości. Zobaczyła natychmiast, że