Prolog
SaraIda Stróm powoli uniosła powieki i mrużąc oczy, spojrzała w smugę
bladoróżowego światła sączącego się przez szparę w rolecie.
To wyjątkowy dzień.
Leżała zwinięta w kłębek niczym leniwy syty kot i wpatrywała się w światło.
Przypuszczała, że to blask wschodzącego słońca. Ale przecież mogło być już znacznie
później. Nie chciała wiedzieć. Nie miała na to siły. Dlatego nie odwróciła głowy, żeby
spojrzeć na kanciaste cyfry radiowego budzika na taborecie przy łóżku. W pracy miała być
dopiero o pierwszej. Mogła się jednak spóźnić, gwizdać na terminy i obowiązki, i zamiast
tego zostać w łóżku i rozdrapywać swoje wnętrze, swoje myśli jak kilkudniowy strup na
skórze.
Myśli o życiu.
Miała bowiem marzenia, które pomagały jej widzieć świat bardziej kolorowym.
Szarość ją przerażała. Przerażały ją ciągnące się bez końca puste dni i całe to życie bezbarwne
i smutne jak otępiali mieszkańcy domu opieki, zapadnięci w swoich fotelach lub wózkach
inwalidzkich.
Już niedługo uwolni się od tego. Ona pójdzie dalej, a oni tam zostaną.
Za oknem głośno warczał silnik jakiegoś samochodu na wolnym biegu. Głuche
uderzenia i skrzypienie pneumatycznego podnośnika. To pewnie śmieciarka. A więc musi być
już co najmniej dziesiąta.
W pokoju robiło się coraz cieplej. Pogoda w tym roku, jak na październik, była
wyjątkowo piękna. Lufcik zostawiła otwarty, ale rolety, wykonane z białej tkaniny
powleczonej warstwą srebra i nieprzepuszczającej światła, nie pozwalały, by zimne powietrze
dostało się do środka. SaraIda nie miała siły się ruszyć. Skierowała wzrok ku wiszącej lampie,
białej papierowej kuli, od której aż po sufit rozciągała się wspaniała pajęcza sieć. W końcu
doszła do wniosku, że tak czy inaczej da sobie radę. Nie urodziła się po to, żeby być byle kim.
Po prostu jest na to za ładna.
Nagle wszystko zaczęło jej przeszkadzać. Kołdra była za ciepła, prześcieradło
pościągane. Wyrzuciła ręce za głowę i rozciągnęła się, aż zatrzeszczało w kręgosłupie.
Opuściła nogi na podłogę i stanęła wyprostowana przed dużym lustrem w ramie z tekowego
drewna, wiszącym naprzeciw łóżka, obok białej komody, którą dostała z domu.
Nie było jeszcze takiego ranka, żeby najpierw nie obejrzała się w tym lustrze. Czasami
trwało to zaledwie kilka sekund, zwykle jednak dłużej. Nie potrafiła odmówić sobie tego
pozowania. Stała i niesamowicie się sobie podobała. Jej mama uważała, że to taki wiek.
SaraIda miała to w nosie. Była przekonana, że jeszcze długo nie przestanie tak robić, bo
uwielbia obserwować, jak różne miny i pozy, które przybiera, zmieniają jej postać.
Najbardziej podobała się sobie z głową odrzuconą trochę do tyłu, z lekko
przymrużonymi oczami, jak u kotki, i z odrobinę rozchylonymi ustami. Trenowała tę pozę tak
długo, aż potrafiła przyjąć ją bez lustra. Wyglądała trochę zabawnie. On uśmiechnął się
pobłażliwie, jakby miał przed sobą małe dziecko, po czym z naciskiem poprosił, żeby dała
spokój tej dziecinadzie. To było tego dnia, kiedy musiał czekać na nią trzy kwadranse, bo
jeden z pensjonariuszy spadł z łóżka i ona zaoferowała się, że zostanie aż do przyjazdu
ambulansu. Był zły jak nie wiem co, nie pomagały żadne tłumaczenia, którymi próbowała go
udobruchać. Nic to nie dało.
Lustro jest jej najwierniejszym sojusznikiem. Kiedy spytał, czy nie mogłaby go gdzieś
przewiesić, aż się w niej zagotowało. Wprawdzie już na samo wspomnienie jego imienia,
którego nie śmiała wypowiedzieć nawet w myślach, drżała i czuła błogie zadowolenie, ale
mimo wszystko wolałaby chyba umrzeć, niż pozbyć się swego lustra.
Ustalili, że będą trzymać swoją wielką namiętność w tajemnicy. Czuła całą sobą, że
on traktuje ich znajomość poważnie, choć uważał, że tę miłość, najgorętszą na świecie,
powinni jeszcze przez jakiś czas ukryć przed innymi. A ona się z nim zgadzała.
Kiedy ją poprosił o przeniesienie lustra, zachichotał jednocześnie, jakby chodziło o
jakiś żart. Mówił jednak serio, trudno było tego nie zauważyć. Lustro mu przeszkadzało, bo
gdy byli razem, czuł się obserwowany i osaczony przez własny wizerunek. Ją to raczej tylko
podniecało. Przecież nie musi się tam wcale gapić - powiedziała mu. I powinien mieć w nosie
wyrzuty sumienia.
Przyzwyczai się - pomyślała teraz. W każdym razie na pewno tak szybko nie zwinie
żagli. A już na pewno nie z powodu lustra. Czuła to. Poza tym ile to zachodu z wyciąganiem
gwoździa i wbijaniem go w nowe miejsce. I gdzie, do diabła, miałaby je powiesić?
Była naga. Brązowe włosy o rudawym odcieniu sięgały jej do ramion. Te na łonie
miały ten sam kolor. Przyglądała się dokładnie swoim konturom. Lustrowała swoje ciało z
przodu i z boku, jakby należało do kogoś innego. Jakby była jakimś obiektywnym jurorem w
konkursie piękności. Kiedy wciągnęła brzuch, nie zauważyła większej różnicy. Jest płaska
nawet bez takich sztuczek. Wiedziała to, ale musiała sprawdzić, czy nic się nie zmieniło. I ma
też piersi. Pełne jak dwie wyrośnięte pszenne bułeczki, jak on zwykł żartować. Nigdy dotąd
nie spotkała mężczyzny, który by tak żartował. Trochę nieporadnie, ale jednocześnie dojrzale.
Piersi z cynamonowobrązowymi, buńczucznie sterczącymi sutkami przypominały wysepki
wśród szkierów.
Dobry Boże!
Zanim wyszedł tuż przed północą, pocałował je czule, najpierw jedną, potem drugą, w
rozchylonym szlafroku.
Miał pewnie następnego dnia wstać wcześnie rano i musiał jeszcze zabrać z domu
kilka rzeczy. Gdyby nie to, niewątpliwie by u niej został.
Kiedy poszedł, ona dopiła resztkę czerwonego wina i wśliznęła się do łóżka.
Przeciągnęła się zadowolona i zasnęła z uśmiechem na ustach.
A teraz musiała tylko trochę się odświeżyć i postarać, żeby ten dzień szybko minął.
Dziś poświęci pacjentom wyjątkowo dużo uwagi, będzie z nimi żartować i dowcipkować, bo
dzięki temu zawsze szybciej mijają godziny. Tyle zdążyła się już nauczyć: kiedy nie ma
humoru, jest rozdrażniona i podenerwowana, wszystko robi się trudniejsze. Zajmuje więcej
czasu i kosztuje więcej energii, bo wtedy trzeba brać się w garść, żeby stworzyć równowagę
między brakiem cierpliwości i empatią. To były dwa ulubione słowa jej przełożonej. Słyszała
je bez przerwy.
Chciałaby, żeby ten dzień minął jak z bicza trząsł.
Bo wieczorem mieli wspólnie zjeść romantyczną kolację. Tak jej obiecał. Dzisiaj są
jej urodziny. Była ciekawa, czy on należy do mężczyzn, którzy kupują biżuterię. Nie jakieś
tanie świecidełka, tylko coś naprawdę cennego. Oczywiście ze złota. Z białego czy żółtego -
bez znaczenia.
Odkręciła prysznic, wyobrażając sobie, jak on przygląda się jej swoimi łagodnymi
brązowymi oczami, gdy ona powoli otwiera małe aksamitne pudełeczko. Jego zawartość
będzie iskrzyć. I ona oczywiście też będzie promieniała. Spojrzy na niego wzrokiem pełnym
namiętności. On zaś nie będzie miał wyboru i jeszcze bardziej straci dla niej głowę. Gotowy
zrobić dla niej dosłownie wszystko, nosić ją na rękach.
Poczuła ciarki na plecach. W upojeniu zwróciła twarz ku strumieniowi ciepłej wody.
1
*
Stali na Lilia Torget. Trzej mężczyźni pogrążeni w rozmowie. Był późny piątkowy
wieczór na początku października.
- Pójdziesz jutro z nami? - spytał Stefan Lundwall, zwracając się do najwyższego z
nich.
- Jasne - odpowiedział Harald Eriksson.
Był szefem firmy produkującej urządzenia do ochrony środowiska. Nadchodziły dla
niej dobre czasy. Coraz wyższe ceny ropy i rosnąca świadomość ekologiczna czyniły
niezbędnym odzyskiwanie surowców wtórnych. Potrzebę tę podnosiła jeszcze skala zjawiska.
Producenci zrozumieli, że świadomość ekologiczna to ważny czynnik w walce
konkurencyjnej. Jego firma, Drott Engineering, działała właśnie na tym polu - opracowywała
metody i szyte na miarę rozwiązania służące recyklingowi surowców wtórnych.
W ostatnim czasie był niezwykle zajęty. Praca pochłaniała go do tego stopnia, że nie
mógł sobie pozwolić nawet na ukochane wypady na pole golfowe. Co sobota rano o godzinie
ósmej. A przecież czas tam spędzony był dla niego zawsze jak oczyszczająca kąpiel.
- Czyli widzimy się jutro - dodał trzeci mężczyzna, szef okręgowego wydziału
budownictwa i środowiska Tommy Andersson.
Andersson wsiadł na rower i popedałował pod prąd jednokierunkową
Krakerumsbacken, podczas gdy Harald Eriksson ze Stefanem Lundwallem, maklerem
nieruchomości, przeszli Västra Torggatan w kierunku Stora Torget. Rynek był pusty, nie
licząc dwu na wpół przerdzewiałych aut, stojących na wolnym biegu tuż obok siebie jak para
zakochanych. Z otwartych okien dobiegała dudniąca, ogłuszająca muzyka. Kiosk na środku
placu był zamknięty.
Przecięli rynek, kierując się w stronę Södra Länggatan. Tam pożegnali się na
wysokości urzędu gminy, który drzemał na tle ciemnego parku z tyłu.
Dochodziła dwunasta.
Charlotte Eriksson wyszła pierwsza i krótką ścieżką przez ogród zmierzała do ulicy.
Harriet, jako gospodyni, stanęła w drzwiach. Żółty blask lampy przed domem oświetlał tylko
schody.
Charlotte zatrzymała się przy furtce w blasku ulicznej latami i czekała na koleżanki.
Słyszała szum ich głosów, ale nie wsłuchiwała się w słowa. To, co najważniejsze, już sobie
powiedziały przy stole podczas kolacji.
Tego zresztą nigdy nie dało się przewidzieć; czasami potrzeba wyrzucenia z siebie
wszystkiego pojawiała się w najmniej oczekiwanej chwili - gdy się żegnały. To, co gdzieś się
nagromadziło i zalegało, nagle wybuchało w ciasnym przedpokoju, na schodkach przed
wejściem albo nawet przy furtce. Jak wtedy, kiedy EvaKarin zdecydowała się rozwieść.
Charlotte doskonale pamiętała, jak przyjaciółka przez cały wieczór milczała jak grób, choć
przecież musiała zdawać sobie sprawę, że wszystkie zauważyły, iż jest z nią coś nie tak.
Normalnie bowiem nie była ani milcząca, ani przesadnie gadatliwa. W końcu nie wytrzymała
- już za drzwiami, kiedy wychodziły. Na dworze był mróz i padał śnieg. Wtedy też spotkały
się u Harriet, która stała bez płaszcza na schodach i wreszcie przytomnie zaprosiła je z
powrotem do środka i otworzyła jeszcze jedną butelkę wina.
Takie rzeczy umacniają przyjaźń - pomyślała Charlotte. Wspomnienie tej histoyi
wprawiło ją niemal w podniosły nastrój.
W końcu pozostałe koleżanki też wyszły. Charlotte wiedziała, że Harriet będzie stała
na schodkach, dopóki nie wsiądą na rowery albo nie ruszą na piechotę. Nie należała do osób,
które jak najszybciej zatrzaskują drzwi za ostatnim gościem, żeby popędzić do kuchni i rzucić
się do sprzątania.
Szły razem krótki odcinek do Läglandsvägen. Oprócz Charlotte Eriksson była Alena
Dvorska, Asa Feldt i Susanne Lundwall. EvaKarin Laursen poszła do domu już wcześniej, bo
następnego dnia musiała wstać niemal o świcie.
Jesienna ciemność otaczała je ze wszystkich stron. Jak na początek października
wieczór był niezwykle ciepły, jakby lato chciało jeszcze raz na chwilę przypomnieć o sobie.
Najdalej z nich mieszkała Alena Dvorska. Miała przed sobą dobre dziesięć
kilometrów pedałowania - przecież wszystkie piły wino - ulicą Gamla Kalmarvägen poza
miasto w kierunku Sörvik. Charlotte cieszyła się, że ją od domu dzieli tylko niewielka
odległość, którą może pokonać pieszo w kilka minut.
Kiedy pożegnała się już ze wszystkimi i skręciła w Stengatan, przepełniła ją
melancholia. Skoncentrowała się na oddechu, żeby zapobiec atakowi płaczu, w końcu jednak
stwierdziła, że nie da rady, i pozwoliła swobodnie płynąć łzom. Jednocześnie usta
wykrzywiły się w lekkim uśmiechu, bo pojawiło się też poczucie ulgi i jakby przekonanie, że
mimo wszystko należy do wybranych.
Zawsze miała łzy na zawołanie. Od czasu do czasu, kiedy już tak bardzo ją
przypierało, nie broniła sobie takich krótkich koncertów płaczu. Ale nigdy przy świadkach. Z
zaczerwienionymi oczami wymykała się do łazienki - zarówno w domu, jak i w pracy. Po
tych atakach była zawsze uprzejma i wręcz ożywiona i pracowała dalej, jakby nic się nie
stało.
Lekko pochylona do przodu, z rękami głęboko w kieszeniach i z opuszczoną głową,
przyspieszyła kroku. Chciała się wypłakać, zanim dotrze do domu. Nie mogła już znieść
zmęczonego wzroku Haralda. Miała tego dość.
Chciała tyle zrobić.
W jednej kieszeni wyczuła klucze do drzwi wejściowych i metalową oprawkę
szminki, w drugiej zaś telefon komórkowy, który ściskała jak odstresowującą piłeczkę. Mały
plecaczek z miękkiej skóry, który kupiła sobie na kopenhaskim lotnisku, wisiał w
przedpokoju. W przeciwieństwie do wielu kobiet, które bez torby czują się nagie, ona lubiła
nie mieć nic w rękach, bo wtedy wydawała się sobie wolna. Nic nie krępowało swobody jej
ruchów.
Tylko w nielicznych oknach domów paliło się jeszcze światło. Tu i ówdzie
dostrzegała iskrzący blask telewizora. Teren szkolny po drugiej stronie oblewała brudna żółta
poświata lampy znad głównego wejścia oraz pojedynczych latarni na boisku.
Wyobrażała sobie, że będzie miała dużo dzieci. Jak daleko sięgała pamięcią, zawsze
myślała o całej gromadce wokół siebie. Tymczasem dobiegała już czterdziestki i nie miała ani
jednego dziecka. Ta myśl wdąż powracała natrętnie. Nie mogła tego uniknąć. A jej
przyjaciółkom zaczęły się już rodzić wnuki.
Veronika Lundborg otworzyła drzwi Claesowi, który wniósł śpiącą Klarę na górę i
ostrożnie położył ją od razu do łóżeczka.
Potem zszedł znowu na dół, zdjął kurtkę i skręcił do kuchni, ponieważ w niej czuł się
najlepiej. Kuchnia była sercem całego domu. Zapalił kuchenną lampę, ale natychmiast ją
zgasił, bo raczej nie powinien już pić więcej piwa.
Tymczasem Veronika podniosła słuchawkę telefonu stojącego w przedpokoju i rzuciła
okiem na swój zegarek na ręce. Wskazywał dokładnie wpół do dwunastej. Wybrała numer
izby przyjęć. Po pięciu sygnałach odezwała się pielęgniarka. To Pernilla. Veronika spytała,
czy dyżurujący lekarz już się położył, czego jej zdaniem nie powinien robić. Pernilla
zaprzeczyła, na co Veronika oznajmiła, że chce z nim rozmawiać. Po kilkakrotnym
przełączaniu - Daniel Skotte widocznie był zajęty przy pacjencie - wreszcie usłyszała jego
głos w słuchawce.
- Jest spokojnie?’
- Niezupełnie. Ale już się uporałem z najgorszą częścią piątkowej szychty. Bijatyki po
pijanemu i podobne mniejsze i większe atrakcje. Poza tym nic poważnego.
- To dobrze! Jestem już w domu. W razie czego dzwoń na telefon domowy. I
oczywiście na komórkę.
Położyła ją sobie przy łóżku. O dziewiątej rano ma być w klinice na porannym
obchodzie, o ile nie zostanie wezwana wcześniej.
Wieczór u Harriet Rot minął jak z bicza trząsł. Zwykle zbierały się do wyjścia około
wpół do jedenastej. W piątek każdy czuje w kościach trudy minionego tygodnia. Toteż w
miarę jak przybywało lat, wieczory spędzane w domu nabierały coraz większej wartości. Nic
nie było już takie jak kiedyś. No i bardzo dobrze.
Charlotte odsunęła rękaw kurtki i gdy przechodziła pod latarnią, spojrzała na zegarek.
Za dwadzieścia dwunasta.
Czy Harald jest już w domu?
Przestała płakać, bo gdy przekroczy próg domu, nie chciała wyglądać na zaryczaną.
Głowa ciążyła jej po winie, ale na szczęście jutro rano będzie mogła się wyspać. Może Harald
wybiera się na pole golfowe? Dawno już tam nie był. Wciąż przemawiała mu do rozsądku, że
powinien się więcej ruszać. Nie pracować tak ciężko, od czasu do czasu wyłączyć się i
pomyśleć o swoim sercu. Ostatnio jednak dała spokój. W końcu nie jest jego matką, a poza
tym i tak robił, co chciał. Z jej strony to był przejaw troski. Powinien zrozumieć, że naprawdę
się o niego martwi. Ze wciąż ich łączy uczucie. A dzięki tym ich miłosnym sprzeczkom nie
dryfują obok siebie jak dwa zagubione w ciemności statki.
Nie miała też nic przeciwko temu, żeby rano móc sobie samotnie posiedzieć w
szlafroku przy kubku mocnej kawy, z gazetą w ręku, podczas gdy on dbał o swoje kontakty
towarzyskie, chodził na spotkania, które przynajmniej kiedyś były dla niego bardzo ważne.
Albo raczej dla firmy, co w zasadzie znaczyło to samo. On i firma to jedno. To akurat ją
bardzo cieszyło.
Czyli jednak miała rację! Uśmiechnęła się nieznacznie. Jej ojciec początkowo był
niezwykle surowy wobec zięcia i z wielkim sceptycyzmem, niejako z łaski, przyjął go do
rodzinnego biznesu. Harald musiał żmudnie wspinać się po kolejnych stopniach. Toteż można
uznać za ironię losu, że stało się tak, jak się stało. Bo to rzeczywiście dzięki niemu firma
wreszcie rozkwitła. Oczywiście nie bez pomocy sprzyjającej koniunktury, ale mimo
wszystko! Niestety, jej rodzicom już nie było dane przekonać się o tym.
Zbliżała się do rozległego cmentarza zachodniego, który z daleka wydawał się równie
czarny jak niebo.
Harriet podjęła je filetem z kurczaka i ciepłą sałatką ziemniaczaną. Punktem
kulminacyjnym okazał się deser - przepyszna szarlotka z figami. Charlotte zamierzała
zadzwonić później i poprosić o przepis. Figi dobrze pasują do świąt Bożego Narodzenia -
pomyślała. Ten majstersztyk podany był na ciepło z bitą śmietaną i z dodatkiem odrobiny
calvadosu. Przy najbliższej okazji upiecze coś takiego. Ciągle jeszcze czuła słodki i
jednocześnie orzeźwiający smak fig na języku.
Susanne Lundwall była jedyną osobą, która stwierdziła, że jest zmęczona, i na chwilę
zdrzemnęła się na kanapie. Nikomu to nie przeszkadzało, bo panowała między nimi serdeczna
i pełna tolerancji atmosfera. Żadna z nich nie przeżywała teraz jakiegoś większego kryzysu
życiowego, który wymagałby wnikliwej analizy i roztrząsania. Harriet wydawała się
spragniona pracy, ale kto chciałby przyjąć pięćdziesięciopięcioletnią niewykwalifikowaną
pielęgniarkę? EvaKarin zamierzała zmienić kafelki w łazience, mimo że nie tak dawno
położyła nowe. Upływające lata pchają łudzi do ciągłych zmian, do realizacji większych i
mniejszych projektów, tak by jeszcze zdążyć przed obezwładniającym zmęczeniem. Ale są
też tacy, którzy chcą się cieszyć z tego, co mają. Jak.Mena Dvorska, która odnalazła swój
życiowy rytm i nie chciała zmieniać zupełnie nic. Charlotte też pragnęła odnaleźć własne
miejsce, tak by nie porwał jej wiatr zmian. Nawet jeśli u niej chodziło o coś innego niż
kafelki.
Rozmawiały także o wnukach Harriet.
Charlotte doszła już do cmentarza. Spojrzała w niezgłębioną ciemność. Tylko
kapliczka była widoczna w chłodnym blasku zewnętrznych lamp na murze.
Ogromny stary krążownik szos z błyszczącymi kremowymi skrzydłami na bagażniku
przejechał powoli obok niej z tak mocno rozkręconą muzyką, że aż całe auto drżało. Po chwili
na ulicy znowu zapadła cisza. Charlotte zamierzała kilka metrów dalej skręcić ze Stengatan,
pójść dalej krótką ścieżką wzdłuż parkanu cmentarza i w ten sposób dotrzeć do swojej
Tärnvägen. Wprawdzie droga była bardzo ciemna, ale się nie bała. Zresztą szła tędy już z
tysiąc razy.
Nie tylko wino uderzyło jej dzisiaj do głowy. Myśli krążyły gorączkowo jak kot za
własnym ogonem. Myśli, których nie dawało się odegnać.
Veronika Lundborg i Claes Claesson spędzili wieczór u Lundinów. Dla Veroniki było
to wielkie wyzwanie, bo pod wpływem burzy hormonalnej wywołanej ciążą już o siódmej
robiła się nieprzytomnie senna. Ale wiedziała, że to niedługo minie.
Na razie nie wtajemniczyli nikogo ze znajomych, nie powiedzieli nawet Monie i
Jannemu Lundinom. Taka powściągliwość była jak najbardziej wskazana. Veronika ma
przecież czterdzieści sześć lat. Jednakże już tyle razy przesuwali swoją wizytę u Lundinów,
że wreszcie nie miała wyboru i musiała zdobyć się na ten wysiłek, by spędzić piątkowy
wieczór nie na swojej kanapie przed telewizorem, i to nawet mimo dyżuru telefonicznego,
który przypadł jej akurat w ten dzień. Na szczęście dyżurujący w szpitalu Daniel Skotte
zwykle doskonale dawał sobie radę sam i na pewno nie będzie jej zawracał głowy z byle
jakiego powodu.
Poza tym tej jesieni sporo najeździli się do Lund. Zwłaszcza Veronika, która nawet
wzięła wolne z pracy. Czasami nie było jej w domu całymi tygodniami.
Ten ciężki okres jeszcze nie całkiem się skończył. Dni i noce spędzała przy łóżku
Cecilii na oddziale neurochirurgii w szpitalu w Lund, a potem w klinice rehabilitacyjnej w
Orup. Stopniowo następowała poprawa. Może wszystko wreszcie będzie dobrze, jednak
wciąż obecne poczucie bezradności kładło się cieniem na dniu codziennym.
Cecilia, dorosła córka Veroniki. Właściwie teraz wcale nie taka dorosła. O jej
przyszłości, zawodzie, chłopaku czy rodzinie na razie nie mieli odwagi nawet myśleć. Byli
pełni obaw, które nie dawały im spokoju.
Drogę do Skanii przez Växjö Veronika znała niemal na pamięć. Cecilia znajdowała się
w Orup pod dobrą opieką, choć nie był to z pewnością dom wczasowy. Zdobywała świat na
nowo ciężką pracą. Byli niezwykle wdzięczni za to, co już dla niej zrobiono. Ze wszystkich
stron dodawano jej otuchy. Robili to Dan, ojciec Cecilii, Claes i przyjaciele. Ale im więcej
czasu upływało, tym bardziej rosła wściekłość w Veronice, narastało nieproduktywne
pragnienie zemsty. Potrzeba dania komuś w pysk, pociągnięcia do odpowiedzialności. Raczej
nigdy się nie dowiedzą, kto to zrobił. Veronika zdawała sobie z tego sprawę. Wiedziała też, że
ta żądza zemsty będzie stopniowo przygasać. Ale to wymagało czasu.
Zostali zaproszeni do Lundinów głównie po to, żeby razem obejrzeć zdjęcia z ich
ślubu. Na fotografiach Cecilia była radosna i śliczna. Dla uczczenia tego dnia zrezygnowała z
uszczypliwych uwag rzucanych zwykle pod adresem Claesa. Ta wielka tragedia wtedy
jeszcze ich nie spotkała.
Veronika uważnie patrzyła na pogodną twarz Cecilii. Jej śnieżnobiałe zęby błyszczały
w promiennym uśmiechu. Obojętnie trzymała zdjęcie w dłoni i przyzwyczajała się do tego
widoku. Do tej pory unikała oglądania zdjęć ze ślubu.
Wreszcie oczy zaszły jej mgłą. Niczym w geście delikatnej pieszczoty powiodła
palcem wskazującym po błyszczącym papierze i przełknęła łzy. Ale zaraz wzięła się w garść i
oglądała dalej.
Moja duża dziewczvnka - pomyślała. Mam nadzieję, że będziesz równie silna i
wytrwała jak do tej pory!
Ciemne chmury zaczęły zbierać się już wcześniej, kiedy Veronika pierwszy raz
przedstawiła Cecilii Claesa. Córka nie podała mu ręki, Veronika zaś w egocentrycznym
upojeniu miłością poczuła się do głębi dotknięta jej zachowaniem. Mogłaby ucieszyć się
chociaż odrobinę ze względu na mnie - pomyślała wtedy. Ale na ślubie wszystko się
odmieniło. Jakby Cecilia nie miała już siły na okazywanie zazdrości. Pozwoliła nawet, by
Claes w przyjacielskim geście objął jej nagie ramiona, gdy Mona pstrykała kolejne zdjęcie.
Janne i Mona mieli mnóstwo fotografii do pokazania. To Mona je zrobiła. Były
naprawdę dobre. Ona i jej mąż wciąż podkreślali, że czuli się zaszczyceni zaproszeniem na
uroczystość.
- W naszym wieku już nie tak często chodzi się na śluby. Szkoda tylko, że potem do
tego doszło - rzekł Janne, spoglądając na Cecilię na jednym ze zdjęć.
Przezornie wolał nie patrzeć w oczy Veronice.
Zmieniło się - pomyślała Charlotte Eriksson.
Kiedy dawniej się spotykały, zawsze zajmowały się jakimiś robótkami - haftowały,
robiły na drutach albo skracały czy przedłużały na przykład spódnicę. Teraz już ich to aż tak
nie absorbowało. Bardzo często odkładały robótki na bok albo wręcz nie zabierały ich z
domu. Każda rzecz ma swój czas. Jedynie Alena Dvorska wciąż szyła. Ją natomiast te ręczne
robótki przestały już bawić. Tego wieczoru Alena kilkakrotnie rzucała badawcze spojrzenie
na jej haft - angielskie róże w pastelowych kolorach na ciemnym tle. To miała być powłoczka
na poduszkę.
Charlotte nagle zauważyła, że ulica przed nią jest zamknięta. Stengatan zamieniła się
w ogromny rów. Może prowadzono nowe przewody elektryczne albo rury gazowe, wodne lub
ciepłownicze. Także część terenu dookoła ogrodzenia cmentarnego była rozkopana, a mur
rozebrany. Cegły leżały ułożone na stosie.
Znowu usłyszała za sobą samochód. Wyprzedził ją powoli. Popatrzyła za nim, ale nie
rozpoznała, kto siedział za kierownicą przerdzewiałego volva kombi, które ryczało jak
rakieta. Musi mieć dziurę w rurze wydechowej - stwierdziła.
Pragnęła już znaleźć się w swoim łóżku. Czasami przed snem siadała jeszcze na
kanapie w holu na piętrze i trochę czytała. Nie chciała przeszkadzać Haraldowi, który
natychmiast zasypiał. Teraz jednak marzyła o tym, by jak najszybciej wśliznąć się do łóżka, i
miała nadzieję, że od razu zaśnie, nie wpatrując się długo w ciemność.
Zmarszczyła czoło.
Czy kierowca tego volva to ktoś znajomy? Przejechał obok niej wyjątkowo wolno.
Harald Eriksson otworzył drzwi. Z trudem znalazł dziurkę od klucza, ponieważ lampa
przed domem nie była zapalona. Wszystkie okna ziały czernią. A więc Charlotte jeszcze nie
ma.
Zawsze czuł się trochę nieswojo, kiedy wracał do ciemnego domu. Zapalił światło na
zewnątrz. Potem zdjął płaszcz, klasyczny model Burberry, i powiesił go na wieszaku. Na
razie nie przypiął równie klasycznej ocieplającej podpinki w charakterystyczną kratę. Jeszcze
czekał. Miał pod tym względem doskonałe wyczucie. Z podpinką było tak samo jak z
rękawiczkami - kiedy już je na dobre wyciągnął z szuflady, lato nieodwołalnie dobiegało
końca i nieuchronnie nadciągały jesień i zima.
Zresztą nawet nie wiedział, gdzie Charlotte schowała jego rękawiczki ani gdzie leży
podpinka do płaszcza. To nie była, można powiedzieć, jego domena, przypuszczał jednak, że
znajdzie to wszystko gdzieś w dużej szafie w przedpokoju.
Ściągnął z nóg bordowe buty na skórzanych podeszwach, włożył do nich małe
prawidełka i w samych skarpetkach podreptał do toalety, czego zwykle nie lubił robić. Ale
pęcherz niemal pękał. Chodzenie bez obuwia uważał za poniżające. W każdyny razie stopy w
samych skarpetkach wyłaniające się spod spodni od garnituru wyglądały według niego
naprawdę śmiesznie. Natomiast chodzenie z gołymi stopami w gorący letni dzień to
oczywiście zupełnie co innego.
Opłukał ręce i wrócił do przedpokoju, skąd na górę prowadziły dębowe schody. Sufit
był kredowobiały. Charlotte wybrała na ściany gładką tapetę w niebieskozielonym odcieniu,
dzięki której eleganckie antyczne biurko, zamówione kiedyś przez jej babkę i dzisiaj używane
przez nich jako stolik pod telefon, prezentowało się w całej krasie.
Pochylił się nad orientalnym dywanem, który spoczywał na kamiennych płytach,
podniósł buty i odstawił je na półkę. Jednocześnie poszukał wzrokiem domowych pantofli i
odkrył je ustawione równiutko przy drzwiach wejściowych. Były to czarne drewniaki firmy
Bastad o podbitej gumą podeszwie, dzięki czemu nie rysowały parkietu i nie hałasowały
podczas chodzenia. Kupił je przy okazji jakiegoś turnieju golfowego w okolicy Bastad.
Okazały się bardzo wygodne.
Niespokojnie dreptał między kuchnią, salonem i holem i wszędzie zapalał światło.
Wreszcie poczłapał do salonu, stanął w wykuszu, który wychodził na tył ogrodu, i wyjrzał
przez okno. Wszędzie było ciemno, jedynie na piętrze u sąsiadów jeszcze paliły się lampy.
Następnie podszedł do mahoniowego barku w duńskim stylu z lat sześćdziesiątych.
Otworzył drzwiczki z lustrem od wewnątrz. Znalazł to, czego szukał - sięgnął po butelkę
whisky, wyjął kryształową szlifowaną szklankę i napełnił ją bursztynowym płynem na
wysokość pół centymetra. Po długiej i trochę zakrapianej kolacji w klubie Rotary nie chciał
więcej, zwłaszcza że następnego dnia rano musiał być w formie.
Delektując się cennym napojem, opuścił salon i przeszedł do okna w kuchni.
Trastvagen była wymarła jak po nalocie bombowym.
Mieszkali w domu zbudowanym w dwudziestym drugim roku na dosyć wysokim
wzniesieniu. Cokół budynku składał się z dużych granitowych bloków wysokich niemal na
dwa metry od strony ulicy i obniżających się od strony ogrodu. Dzięki temu, stojąc teraz na
wpół ukryty za kuchennymi firankami, miał dobry widok na ulicę w jedną i drugą stronę.
Dom był szalowany pomalowanymi na brązowo deskami, z białymi narożnikami i ramami
okien. Jak sięgał pamięcią, willa zawsze nazywana była domkiem z piernika. Wprawdzie nie
miała malowniczych otworów okiennych w kształcie serduszek, ale za to stare okna z
ośmioma małymi szybkami w każdej połówce, co dawało się bardzo we znaki, gdy
przychodziła pora ich mycia. Ostatnio jednak zlecali tę czynność komuś innemu.
Ziewnął. Następnie wrócił znów do przedpokoju i podniósł słuchawkę.
Veronika rozebrała się, opłukała sobie twarz zimną wodą i zaczęła myć zęby zwykłą
szczoteczką.
- Mona bardzo chciałaby mieć wnuki - powiedziała niewyraźnie z ustami pełnymi
pasty.
Claes, pochyliwszy się nad nią, otarł się torsem o jej plecy. Sięgnął po swoją
szczoteczkę do zębów, która stała w szafce na samej górze. Używał elektrycznej i by Klara
nie mogła przy niej majstrować, musiał ją trzymać tak wysoko.
- To chyba jeszcze będzie musiała trochę poczekać - odparł, również z pastą w ustach.
Ich jedyne dziecko, syn Lasse Lundin, poszedł w ślady ojca i właśnie wstąpił do
wyższej szkoły policyjnej w Växjö.
Cecilia raczej nie wybierze tego samego zawodu co matka, już prędzej odpowiadałoby
jej to, co robi ojciec, który z wykształcenia jest dziennikarzem, ale obecnie pracuje w
wydziale informacyjnym sztokholmskiego ratusza. Ale czym dokładnie się zajmuje, tego
Veronika nie wie.
Teraz ani nie miała odwagi, ani nie chciała myśleć o przyszłości Cecilii. Być może
córka będzie zmuszona pójść inną, nieznaną im wszystkim ścieżką. Wyboistą i niepewną. Kto
to wie.
Veronika bynajmniej nie urodziła się geniuszem. Była pierwszą osobą w rodzinie z tak
zwanym wyższym wykształceniem i dostąpiła, jak to się pięknie mówi, awansu społecznego.
Weszła do łóżka, przekręciła się na bok i zamknęła oczy. Po chwili poczuła lekkie
kołysanie materaca. Wyciągnęła rękę i po omacku znalazła Claesa.
- Dobranoc - wymamrotała, po czym od razu zapadła w głęboki sen.
Z czasem wykształciła się niepisana reguła, zgodnie z którą gospodyni zawsze
znajduje się w centrum uwagi.
Po filecie z kurczaka i sałatce Harriet zaprezentowała gościom swoje wnuczki. Rzecz
jasna nie bezpośrednio; kupka zdjęć, które z czułością trzymała w dłoniach, była całkiem
pokaźna.
Rozpiętość wieku między koleżankami wynosiła około dwudziestu lat. Harriet jest
najstarsza. Teraz wszystkie pochyliły się nad fotografiami, nabożnie ujmując je po kolei za
brzegi, aby nie pozostawić brzydkich śladów palców. Wnuczki były dwie. Ubrane w
ciemnoróżowe śpiochy leżały na białym futerku.
Charlotte poczuła intensywne ukłucie bólu, które po chwili minęło, niezauważone
przez nikogo. Przynajmniej tak się jej wydawało.
Nigdy nie wiadomo - rozmyślała teraz w drodze do domu. Uparcie nie chciała wyrzec
się marzeń. Może czas cudów jeszcze nie nadszedł?
Szum z E-22 tworzył przytłumioną kakofonię dźwięków. Jednocześnie coraz bliżej
słychać było warkot nadjeżdżającego samochodu. Kiedy się odwróciła, zobaczyła nowe jak
spod igły groszkowozielone, lśniące auto, jeden z tych kompaktowych niedużych i wysokich
modeli, które ostatnio cieszą się takim powodzeniem. Nie wyprzedziło jej jednak, tylko
mrugnęło kierunkowskazem i skręciło w Kapellvagen.
Rozgrzała się marszem, więc rozpięła kurtkę. Była już przy samej blokadzie.
Spojrzała na rozpruty asfalt. Jak wszystkie ona też głośno podziwiała bliźniaczki. Szczerze.
Nie czuła zazdrości ani nie życzyła im źle, bo przecież pierwsze wnuczki Harriet nie są
niczemu winne. Kiedy minęła pierwsza fala silnych emocji, nie potrzebowała już żadnego
pancerza. Cierpliwie i przyjaźnie zachwycała się dziewczynkami. Może dlatego, że te dwie
małe istotki niewiele ją obchodziły. Były interesujące jedynie jako wnuczki Harriet.
Wyglądały jak większość niemowląt.
Przyjęła za punkt honoru, żeby nosić swój smutek z podniesioną głową. Już nie
ciskała go każdemu w twarz. Ani Haraldowi, ani lekarzom, którzy nie potrafili im pomóc, ani
też tym, którzy pchali przed sobą wózek czy brali na ręce jakieś słodkie dziecko, aby je
ucałować. Dawno dała temu spokój.
Wiedziała oczywiście, że w ich sytuaq’i żadne z nich nie jest winne. Natury nie da się
do niczego zmusić. A zrobili wszystko, co tylko się dało. Balansując między nadzieją a
zwątpieniem, poddawali się rozlicznym testom, terapiom hormonalnym, badaniu spermy,
zapłodnieniu ustrojowemu i pozaustrojowemu... A potem przychodziło to dręczące czekanie,
które dla niej trwało całą wieczność. Aby wreszcie stwierdzić, że „się nie przyjęło”.
Ale jeszcze nie jest za późno.
Poczuła w bucie ostry kamyk, jednak nie miała ochoty się zatrzymywać. Minęła
ogrodzony teren.
Gdy zamierzała zejść na ścieżkę przy rozebranym ogrodzeniu, usłyszała jakieś dziwne
odgłosy.
Zatrzymała się i zaczęła nasłuchiwać. Czy to jakaś zakochana para w akcji? A może
gwałt?
Po chwili jednak wszystko się uspokoiło. Poruszały się tylko liście bzu za jej plecami.
Szła więc dalej, ostrożnie stawiając stopy, ze wzmożoną czujnością.
Przeszła mniej więcej dwa, trzy metry, gdy znowu usłyszała pojękiwanie. Zatrzymała
się. Wytężyła słuch, serce waliło jej mocno i czuła szum w uszach. Kiedy tak wpatrywała się
w nieprzeniknioną ciemność zalegającą nad cmentarzem, zdjęła but z nogi i w końcu
wytrząsnęła kamyk.
Włożyła but z powrotem i stała, nasłuchując. Było cicho. Nawet odgłos samochodów
z nadmorskiej drogi jakby się oddalił.
To nie moja sprawa - pomyślała. Ogarniał ją coraz większy lęk, ale jednocześnie
chciała wiedzieć, co się dzieje.
Nie mogąc poskromić ciekawości, obrzuciła wzrokiem Stengatan, cmentarz, zarośla
za swoimi plecami, przeniosła spojrzenie na ogródki wokół okolicznych willi i dopiero wtedy
ruszyła przed siebie szybszym i bardziej zdecydowanym krokiem.
Gdy miała skręcić w Tarnvagen, usłyszała to znowu. Przytłumiony, ale przejmujący
odgłos, który jakby odbijał się echem w przestrzeni.
Śmiało odwróciła się na pięcie i poszła z powrotem. Musi, do diabła, sprawdzić, co to
jest!
Zatrzymała się pośrodku drogi. Ten odgłos dochodził z cmentarza. Nie miała
wątpliwości. Jej oczy przyzwyczaiły się już do ciemności. Powiodła wzrokiem po
najbliższych nagrobkach, prześwietlała spojrzeniem wszystko, również zarośla po drugiej
stronie asfaltowej ścieżki. Starała się robić to metodycznie. I kolejny raz spojrzała też na
Stengatan, równie wymarłą jak cmentarz. Nasłuchiwała uważnie i oddychała jak najciszej.
Zacisnęła pięści i czekała na kolejny odgłos.
Przez chwilę miała absurdalne wrażenie, że ktoś bawi się z nią w kotka i myszkę.
Zmusza ją, by stała jak idiotka w samym środku nocy na pustej ulicy. Jednocześnie była
bardzo poruszona i trochę ciekawa. To, co usłyszała, trudno było zignorować. To wyraz
rozpaczy, strachu, a może bólu. Lub odgłos walki.
Czy nie powinna zadzwonić do Haralda? Nie. On zawsze zadaje za dużo pytań.
Niezależnie od tego, o co chodzi. A może zawiadomić policję? Ale oni na pewno mają co
innego do roboty. Jest piątkowy wieczór i tylko by się rozczarowała, gdyby nie przyjechali,
bo inne zgłoszenia okazały się ważniejsze.
Stała więc w miejscu i rozmyślała. Iść do domu czy zostać?
Z drugiej strony policja ma duże reflektory i mogłaby oświetlić cały teren. A może to
jakiś pijak, który gdzieś tu leży i wymiotuje?
Pojękiwanie rozległo się znowu. Niewątpliwie dochodziło z cmentarza. Nie wahając
się ani chwili, przeskoczyła przez dół za rozebranym murem. Nareszcie. Teraz w końcu się
dowie, co to. Puściła się pędem między grobami, omijając niskie krzewy i doniczki z
kwiatami. Kierowała się w stronę usłyszanego odgłosu. Starała się nie zboczyć z drogi, ale ów
dźwięk stawał się coraz bardziej przytłumiony. Jakby ktoś miał zakneblowane usta.
Latarnie ze Stengatan rzucały słabe światło na cmentarz. Tu i ówdzie widoczne były
jasne plamy.
Nagle dostrzegła zarys czyjejś twarzy z szeroko otwartymi oczami.
Ostrożnie szła po omacku dalej. Potknęła się i przewróciła na jakiś grób. Podniosła
się, odzyskała równowagę i podeszła bliżej.
Ktoś siedział oparty o nagrobek. Zatrzymała się raptownie. Serce waliło jej jak
młotem. Pochyliła się, żeby lepiej widzieć.
- Jezus Maria! - wyrzuciła z siebie.
I sięgnęła po komórkę.
- Proszę poczekać - powiedziała. - Na litość boską, proszę poczekać!
Odwróciła się i ruszyła w stronę ulicy. Chciała podejść bliżej światła, żeby zadzwonić.
Wiedziała, że telefon komórkowy może też świecić jak latarka, lecz nie potrafiła się z nim
obchodzić. Nie wiedziała, co ma zrobić. Najchętniej zatrzymałaby jakiś samochód. Ktoś
powinien jej pomóc. Wszystko jedno kto. Nie chciała być sama z tym tutaj.
Wtedy usłyszała hyk.
Chyba ktoś strzelił - pomyślała.
W tej samej chwili zgięła się wpół niczym scyzoryk. Telefon wypadł jej z dłoni. Ciało
przeszył przeraźliwy ból. Próbowała się wyprostować, ale nie zdołała. Zrobiła kilka
chwiejnych kroków, ale ból całkowicie ją obezwładnił. Upadła.
2
*
Gdzieś w oddali zadzwonił telefon.
Veronika Lundborg spała bardzo głęboko i nic się jej nie śniło, jakby wpadła do
ciemnej studni. Mimo to wystarczył tylko jeden sygnał dzwonka, aby się obudziła.
Niczym lunatyczka wyciągnęła rękę i po omacku szukała aparatu, żeby go wyciszyć.
Przeturlała się na łóżku i wyszeptała w słuchawkę swoje nazwisko zachrypniętym głosem,
który nawet jej samej wydał się obcy.
Nie pierwszy raz budzono ją w środku nocy. Zobaczyła krwistoczerwone cyfry na
radiowym budziku: 00:58. Spała zaledwie godzinę. Claes nawet nie drgnął.
Na palcach wyszła naga do przedpokoju i przez okno w dachu popatrzyła
nieprzytomnym wzrokiem na gwiazdę, która jaśniała mocniej od pozostałych.
- Słyszysz mnie?
Daniel Skotte mówił głośno, niemal krzyczał, co było do niego niepodobne. Od razu
zrozumiała, że będzie musiała jechać do szpitala, i natychmiast się obudziła.
- Tak, słyszę - odpowiedziała już normalnym tonem.
Klara kręciła się przez sen. Veronika wstrzymała oddech, mając nadzieję, że córeczka
będzie jeszcze spokojnie spała dalej. Myślami była już w drodze do szpitala.
Ambulans wiózł na izbę przyjęć postrzeloną kobietę. Nikt nie wiedział, ile ra£y do
niej strzelano. Ani z jakiej broni. Prawdopodobnie dostała w brzuch. I straciła dużo krwi.
- Już jadę!
- W porządku!
I na tym skończyli rozmowę. Veronika zakładała, że wszelkie zabiegi ratujące życie,
które tyle razy ćwiczyli, zostały wykonane. Że wszyscy są w gotowości na swoich miejscach,
nie tylko na izbie przyjęć, ale też na bloku operacyjnym. Że obudzono zespół rentgenologów i
anestezjologów.
Szybko ubrała się w ciemnej sypialni. Potem pochyliła się nad Claesem i delikatnie
pogłaskała go po szorstkim policzku. Szepnęła, że musi jechać do szpitala. Z jakiegoś
powodu, który z pewnością nie był niezgłębiony, tylko stanowił potwierdzenie postawy
określanej powszechnie linią najmniejszego oporu, Claesowi udawało się nie słyszeć nocą
płaczu Klary, kiedy Veronika była w domu. Co innego, gdy zostawał sam.
Jej ciało przeszył przelotny dreszcz szczęścia, gdy poczuła zapach męża. Mruknął coś
do niej pod nosem.
Przysunęła wargi do jego ucha.
- Pacjentka z ranami postrzałowymi - szepnęła.
Ale nawet teraz nie usłyszała w odpowiedzi nic więcej poza pomrukiem. Kiedy
wreszcie Claes odwrócił się na łóżku i uniósł głowę znad poduszki, już schodziła na dół.
- Jakie rany postrzałowe? - doszedł do jej uszu jego zachrypnięty głos.
- Nic takiego! - starała się odkrzyknąć mu jak najciszej, otwierając drzwi wejściowe i
wybiegając w chłodną noc.
Ani śladu mdłości - stwierdziła nagle, zapinając pasy w samochodzie. Przednią szybę
zasnuwała cienka warstwa zamarzniętej pary. Włączyła wycieraczki i nawiew, dzięki czemu
po chwili widziała już przynajmniej tyle, że mogła wyjechać na ulicę.
Ani śladu mdłości.
Nie żeby ich jej brakowało. Ostatnim razem były wprost nie do zniesienia. Bez
przerwy męczyły ją wymioty i wstręt do jedzenia. Nie było za czym tęsknić. Czuła jednak
jakiś niedosyt. Wszystko się zmienia - pomyślała wreszcie, sunąc powoli przez pogrążone we
śnie osiedle. A może coś jest nie w porządku? Coś pójdzie nie tak? Będzie jak będzie, takie
jest życie - przekonywała samą siebie. Chociaż ten jej błogosławiony stan to może już trochę
za dużo jak na kobietę w jej wieku.
Nie przekraczała przepisowych pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, jadąc wąskimi,
pustymi uliczkami zadbanej starej dzielnicy willowej, która składała się w większości z
ładnych, dosyć dużych drewnianych domów w różnych odcieniach szarości, żółci i czerwieni.
Niektóre były położone nieco wyżej, na skalistym podłożu, i jakby spoglądały na nią z góry.
Wyjechała na szerszą Kolbergavagen i skręciła w stronę centrum. Do szpitala miała
jeszcze niecałe dziesięć minut. Nie denerwowała się, była rześka i pełna energii. Wiedziała,
ile potrafi, i dobrze znała swoją wartość, jednak zajęło jej to ładnych parę lat, żeby zajść tak
daleko. Bez trudu potrafiła sobie wyobrazić napięcie, jakie musiało teraz męczyć Daniela
Skottego. Wybuchowa mieszanka podniecenia i strachu. Ona sama zaś w takich sytuacjach
odczuwała osobliwe wewnętrzne zadowolenie. Czuła się wyróżniona, że wykonuje zawód,
który daje jej aż tyle.
To, co ostatnio budziło w niej szczególny niesmak, to nie medyczne niedostatki,
kontrowersyjne decyzje czy przykre sceny, których musiała być świadkiem, lecz raczej
nieuzasadniona agresja pacjentów lub ich bliskich. Niekiedy była to wręcz prostacka furia z
powodu drobiazgów. Miała z nią do czynienia niestety coraz częściej.
Miasto spało. Gdy Skotte do niej dzwonił, karetka jeszcze nie dojechała na miejsce.
Niekiedy trwało to po prostu dłużej, niż się spodziewano, a poza tym kiedy się na coś czeka,
czas zwykle wlecze się w żółwim tempie.
Rany postrzałowe.
Nie miała wielkiego doświadczenia w takich sprawach. Nikt z nich nie miał, bo tego
rodzaju obrażenia nie zdarzają się często. Na szczęście - można by powiedzieć. Tylko raz
uczestniczyła w takiej operacji i właśnie teraz jej się to nagle przypomniało. Z chirurgicznego
punktu widzenia nic szczególnego. Jakiś mężczyzna chciał popełnić samobójstwo i zamierzał
włożyć sobie lufę do ust, coś go jednak rozproszyło i w rezultacie postrzelił się w brzuch.
Kula rozerwała na strzępy śledzionę, którą musieli mu usunąć.
Nie brakowało jej natomiast doświadczenia w udzielaniu pomocy ofiarom poważnych
wypadków i traumatycznych aktów przemocy, na przykład dźgnięcia nożem czy ciosów
siekierą. Jedyną osobą, o której pomyślała jako o bardziej wprawionej w postępowaniu z
ranami postrzałowymi, był Holger Sundström. Przez pewien czas pracował po drugiej stronie
Atlantyku, na przedmieściach Nowego Jorku. Mogła poprosić którąś pielęgniarkę, aby
zadzwoniła do niego i sprawdziła, czy jest w domu. Na wszelki wypadek.
Jeśli dobrze pamiętała, to właśnie on kilka lat temu operował pewnego policjanta.
Kolegę Claesa, który postanowił sam złapać jakiegoś przestępcę.
Przestępcą okazała się kobieta. Bibliotekarka. Boże drogi! Zabiła lekarkę z interny,
którą Veronika zapamiętała jako niezbyt sympatyczną. Władczy typ. Ale żeby od razu
mordować! Chodziło o zemstę za to, że kobieta była szykanowana w swoim miejscu pracy
przez męża lekarki. Co za bagno. Veronika akurat przebywała wtedy na urlopie
macierzyńskim.
Sięgnęła po omacku po telefon komórkowy, ale kiedy straciła panowanie nad
kierownicą i niechcący wjechała w Björngatan, stwierdziła, że stanowi zagrożenie dla ruchu, i
zrezygnowała z dzwonienia. Skierowała się w stronę portu, odbiła w Norra Fabriksgatan i
trochę przyspieszyła, gdy za skrzyżowaniem na Norrby przerzedziły się zabudowania.
Prawdopodobnie skoczyło jej ciśnienie. Jak u pilotów tuż przed startem. Mimo to była
opanowana i przede wszystkim gotowa do pracy.
I w niemal nieprzywoicie dobrym nastroju.
Surowy zapach wilgotnej ziemi unosił się nad dołem przed cmentarzem. Wykop był
dość głęboki, a jego brzegi porastała bujna zielona trawa. Około dwudziestu metrów
ogrodzenia rozebrano i nieobrobione granitowe bloki porządnie ułożono w stos. Miasto
powstało miejscami na skałach i w ciągu minionych stuleci musiano nierzadko je wysadzać,
żeby móc zbudować coś nowego.
Erika Ljung mocniej otuliła się kurtką. Miała dzisiaj nocny dyżur na komendzie i
właśnie przed chwilą opuściła ciepłe wnętrze swojego samochodu. Była szczupła, by nie
powiedzieć - chuda, i dlatego łatwo marzła.
Kilka samochodów policyjnych zatrzymało się w szeregu wzdłuż Stengatan, wielu
kolegów było już na miejscu. Rozmawiali w mniejszych i większych grupkach. Drzwi białego
mikrobusu techników były otwarte. Stał najbliżej trawnika, na którym znaleziono postrzeloną
kobietę. Właśnie przed chwilą ambulans z nią ruszył na sygnale. Rozciągano taśmę
zabezpieczającą miejsce zdarzenia. Benny Grahn, powszechnie nazywany technikiem
Bennym, i jego ludzie wynosili z samochodu swoje kuferki i teczki.
Inspektor kryminalny Ljung udała się w stronę narożnika cmentarza zachodniego, tam
gdzie wiła się ścieżka prowadząca między zarośniętymi ogrodami z jednej strony i
niezmąconą ciemnością cmentarza z drugiej. Zatrzymała się dokładnie przed wykopem w
ulicy i spojrzała w dół. Był głęboki i odsłaniał różnobarwne warstwy piasku, które osadzały
się przez lata pod powierzchnią. Na dnie dostrzegła ukryte w plastikowych rurach przewody,
które wyglądały jak grube żelowe wężyki lukrecji.
Czekała na swoją przełożoną Louise Jasiński, która miała się zaraz zjawić. Louise
mieszka tuż obok. Przeprowadziła się tutaj wraz z dwiema córkami z rodzinnego szeregowca
po rozwodzie, który wreszcie stał się faktem. Również formalnie. Nie tylko Erika uważała, że
była najwyższa pora, by to zrobić. Jej zdaniem każdy człowiek musi dbać o swoją godność.
Na pewne rzeczy po prostu nie można pozwalać.
Erika robiła, co w jej mocy, by wpłynąć na Louise, była bowiem przekonana, rozwód
to jedyne słuszne rozwiązanie. Nie wywierała jednak zbyt dużego nacisku. Wiedziała, że jeśli
jej przełożona przyjmie tego potwora z powrotem pod swój dach, nic dobrego z tego nie
wyniknie. A tego rodzaju zwroty o sto osiemdziesiąt stopni zdarzały się już w kręgu
znajomych.
Były mąż Louise Jasiński pozwolił sobie zbyt długo nurzać się, niczym Świnia w
błocie, w kryzysie spowodowanym syndromem czterdziestolatka. Erika uważała, że miał o
wiele za dużo swobody. Cała ta sytuacja odbiła się oczywiście także na relacjach w pracy. Z
Louise, która normalnie uważana była za wzór dla innych kobiet z komendy, od pewnego
momentu nie dawało się po prostu wytrzymać. Ale kto potrafiłby zachować twarz, mając
męża, który całą wieczność nie umie wybrać między żoną a młodszą kochanką? To wszystko
było po prostu śmieszne. I pewnego pięknego dnia Erika powiedziała to Louise prosto w
twarz. Pora z tym skończyć - oświadczyła, mimo że jest podwładną Louise i w gruncie rzeczy
sprawy osobiste szefowej nie powinny jej obchodzić.
Z drugiej strony Louise dobrze wiedziała, przez co w swoim życiu przeszła Erika.
Była ofiarą fizycznego znęcania się najgorszego rodzaju. A mąż Louise, o ile Erika wiedziała,
przynajmniej nie używał siły.
Kobietę znaleziono w trawie.
W słabym świetle latarni ulicznej niewiele dało się zobaczyć. Ale technik Benny na
pewno sobie poradzi. Gdy tylko zainstalują odpowiednie oświetlenie, znajdzie odciski butów i
resztki krwi, może także ślad ciągnięcia ofiary po ziemi. Ale najbardziej przydatne byłyby
ślady DNA.
Erice od razu nasunęło się pytanie, dlaczego ta kobieta leżała na trawie obok
chodnika. Czy zataczała się z bólu, zanim upadła? A może ktoś ją tam zaciągnął?
Skinęła głową w stronę dwójki policjantów w mundurach stojących tuż obok na
straży. Jeden z nich to Mustafa Ózen, tak jak ona urodzony i wychowany w Malmo,
powszechnie nazywany Musse. Był nowym nabytkiem miejscowej policji, podobnie jak Lena
Jónsson, która wcześniej pracowała jako stażystka, a teraz została zatrudniona na stałe. Niska
i - sądząc po wyglądzie - delikatna, z jasnowłosym zawadiackim końskim ogonem, piekielnie
dobrze strzelała. Miała poza tym poczucie humoru i nigdy nie dawała sobie w kaszę dmuchać.
Musse miał ładne oczy. Równie aksamitne jak oczy Eriki. Oboje pochodzili z
imigranckich rodzin z Malmó, ale z dwóch zupełnie różnych światów. Musse wychowywał
się w Rosengard, a Erika w elitarnej dzielnicy Limhamn. Oboje często opowiadali, jakie to
wspaniałe uczucie, kiedy ludzie podchodzą do nich i zaczynają z nimi rozmawiać, bo widzą,
że są w mundurach. Inaczej nikt by mnie nawet nie spytał o drogę - dodawał Musse.
Erika swoje kręcone włosy zbierała wysoko w kucyk. Jej smukła szyja była
odsłonięta. Wstrząsnęła się z zimna. Postawiła kołnierz wiatrówki i zebrała z przodu jej poły.
Od kiedy zaczęła pracować w policji kryminalnej, rzadko nosiła mundur.
- To była całkiem zwyczajna kobieta w średnim wieku - powiedział Musse, mimo że
Erika go o to nie pytała.
Lekko pokręcił głową. Zupełnie bez sensu! To przecież żadna młoda piękność jak z
obrazka. Raczej babcia.
- Ile mogła mieć lat?
- Tak około czterdziestu - ocenił Musse.
I już babcia - pomyślała Erika. Chyba trochę za wcześnie na takie określenie.
- Nie wiesz, co z nią?
- Nie mam pojęcia.
Spojrzał przyjaźnie na stojącą obok niższą o dwie głowy od niego Lenę Jonsson.
Odwróciła się do niego, popatrzyli na siebie i jednocześnie wzruszyli ramionami, na co Erika
poczuła ku swemu zdumieniu ukłucie zupełnie niezrozumiałej zazdrości.
Ostatecznie są kolegami, pracują razem. Nie ma nic wspanialszego niż poczucie
przynależności do zespołu.
- Nie była specjalnie rozmowna - dodała Lena Jonsson. - Kiedy tamten rowerzysta ją
tutaj znalazł, już prawie straciła przytomność.
Jeden z kolegów właśnie spisywał zeznania nastoletniego rowerzysty w białej
bejsbolówce z jakimś sportowym znaczkiem z przodu. Chłopak mógł mieć szesnaście albo
siedemnaście lat.
- Cześć.
Erika Ljung odwróciła się. Przyszła Louise Jasiński.
Szeroka brama wjazdowa dla ambulansów właśnie się zamykała, gdy Veronika
skręciła na parking. Z drogi widziała, jak niebieskie światło lampy sygnalizacyjnej zbliża się
do szpitala. Karetka nadjechała od strony centrum, a nie od Döderhult.
Wciskała kod przy wejściu na izbę przyjęć, gdy pojawił się policyjny radiowóz. Poza
tym panował spokój. Na dużym parkingu za jej plecami stały nieliczne samochody
dyżurującego personelu.
Weszła do środka, zanim radiowóz się zatrzymał. W poczekalni jakaś starsza kobieta
drzemała na kanapie, w telewizji leciał amerykański film z wyciszonym dźwiękiem. Veronika
przypuszczała, że starsza pani to pewnie krewna jakiegoś pacjenta, ale raczej nie postrzelonej
kobiety, bo wtedy na pewno nie pozwoliłaby sobie na drzemkę.
Personel ambulansu przełożył poszkodowaną na nosze na kółkach. Nad głowami
innych ukazała się jasna czupryna Daniela Skottego.
- Jak to dobrze, że przyjechałaś - powiedział.
Usłyszała uczucie ulgi w jego głosie. Jeden z sanitariuszy obrócił się do nich i zaczął
opisywać stan pacjentki. Miał na imię Günther. Veronika przyglądała się twarzy kobiety na
noszach, jednocześnie słuchając relacji.
Postrzelona kobieta mogła być mniej więcej w wieku Veroniki, jej twarz była
kredowobiała, a po ściągniętych brwiach nietrudno było się domyślić, że cierpi. Pielęgniarki
założyły jej od razu wenflony umożliwiające dostęp do żył na rękach, a anestezjolog port do
głównej tętnicy. Pobrano krew, żeby ustalić grupę. Anestezjolog zaordynował podanie jej jak
najszybciej, a potem uzupełnianie w miarę potrzeby. Wystarczyło spojrzeć na poszkodowaną,
aby stwierdzić, że musiała stracić dużo krwi. Podejrzewano, że w jej jamie brzusznej tkwi co
najmniej jedna kula, o ile nie był to postrzał na wylot. Nikt jeszcze nie odwrócił pacjentki i
nie poszukał wyjścia kuli.
- Staraj się jak najmniej ciąć - zwróciła się pielęgniarka o dużym biuście do koleżanki.
- Policja chce mieć ubranie w całości.
- Mogą o tym zapomnieć - odpowiedziała znacznie niższa siostra Christel i przyłożyła
nożyczki do beżowego sweterka. - Ale spróbuję ominąć dziurę po kuli - dodała.
Dwaj sanitariusze ostrożnie zdejmowali poszkodowanej spodnie. Wszyscy mieli
rękawiczki. Palce w plastikowych liliowych osłonkach uwijały się szybko.
Veronika stwierdziła od razu, że kobieta prawdopodobnie znajduje się w szoku, i
dlatego zastanawiała się, co mają zrobić, żeby na tyle ustabilizować jej podstawowe funkcje,
by dało się ją przewieźć na tomografię komputerową. Jeśli bowiem mają do czynienia z raną
postrzałową, oznacza to, że kula musi tkwić gdzieś w ciele. W tej sytuacji dobrze byłoby ją
zlokalizować, bo szukanie jej na chybił trafił na stole operacyjnym to raczej mało zabawne
zadanie dla chirurga.
Veronika podeszła do kobiety i opuszkami palców dotknęła jej policzków. Były
chłodne. Pochyliła się nad pacjentką. Już drugi raz tego wieczoru mówiła do kogoś, kto jest
na wpół przytomny.
- Mam na imię Veronika i jestem lekarzem. Jest pani w szpitalu. Jest pani ranna.
Zajmiemy się panią.
Nie wiedziała, czy to do niej dotarło. Ale na czole kobiety znowu pojawiły się
zmarszczki. Veronika pogładziła ją delikatnie po policzku.
- Krew jest zamówiona. - Usłyszała, jak Daniel Skotte poinformował anestezjologa.
Günther kontynuował swoje sprawozdanie, podczas gdy na statywach zawiesino
plastikowe butelki z różnymi płynami, a następnie podłączano je do wenflonów.
Kobietę znaleziono pod cmentarzem zachodnim w okolicy Stengatan. Przejeżdżający
tamtędy rowerzysta zauważył ją nieprzytomną na trawniku. Ten sam rowerzysta
prawdopodobnie słyszał też strzał, jakby z pistoletu, kilka minut wcześniej, kiedy jechał od
strony śródmieścia. Ale nie natknął się na nikogo w pobliżu.
- Kula przypuszczalnie weszła od przodu. Ubranie jest zakrwawione od tej strony. Nie
na wysokości biustu, tylko trochę niżej. Kobieta cały czas oddychała w miarę równomiernie.
Sprawiała wrażenie zadbanej, w każdym razie na pewno nie żyje na ulicy.
- Czy wiadomo, kim ona jest? - spytała Veronika.
- Nie - odparł Günther. - Może to sprawka zazdrosnego męża?
Karin Wahlberg Pocieszyciel
Prolog SaraIda Stróm powoli uniosła powieki i mrużąc oczy, spojrzała w smugę bladoróżowego światła sączącego się przez szparę w rolecie. To wyjątkowy dzień. Leżała zwinięta w kłębek niczym leniwy syty kot i wpatrywała się w światło. Przypuszczała, że to blask wschodzącego słońca. Ale przecież mogło być już znacznie później. Nie chciała wiedzieć. Nie miała na to siły. Dlatego nie odwróciła głowy, żeby spojrzeć na kanciaste cyfry radiowego budzika na taborecie przy łóżku. W pracy miała być dopiero o pierwszej. Mogła się jednak spóźnić, gwizdać na terminy i obowiązki, i zamiast tego zostać w łóżku i rozdrapywać swoje wnętrze, swoje myśli jak kilkudniowy strup na skórze. Myśli o życiu. Miała bowiem marzenia, które pomagały jej widzieć świat bardziej kolorowym. Szarość ją przerażała. Przerażały ją ciągnące się bez końca puste dni i całe to życie bezbarwne i smutne jak otępiali mieszkańcy domu opieki, zapadnięci w swoich fotelach lub wózkach inwalidzkich. Już niedługo uwolni się od tego. Ona pójdzie dalej, a oni tam zostaną. Za oknem głośno warczał silnik jakiegoś samochodu na wolnym biegu. Głuche uderzenia i skrzypienie pneumatycznego podnośnika. To pewnie śmieciarka. A więc musi być już co najmniej dziesiąta. W pokoju robiło się coraz cieplej. Pogoda w tym roku, jak na październik, była wyjątkowo piękna. Lufcik zostawiła otwarty, ale rolety, wykonane z białej tkaniny powleczonej warstwą srebra i nieprzepuszczającej światła, nie pozwalały, by zimne powietrze dostało się do środka. SaraIda nie miała siły się ruszyć. Skierowała wzrok ku wiszącej lampie, białej papierowej kuli, od której aż po sufit rozciągała się wspaniała pajęcza sieć. W końcu doszła do wniosku, że tak czy inaczej da sobie radę. Nie urodziła się po to, żeby być byle kim. Po prostu jest na to za ładna. Nagle wszystko zaczęło jej przeszkadzać. Kołdra była za ciepła, prześcieradło pościągane. Wyrzuciła ręce za głowę i rozciągnęła się, aż zatrzeszczało w kręgosłupie. Opuściła nogi na podłogę i stanęła wyprostowana przed dużym lustrem w ramie z tekowego drewna, wiszącym naprzeciw łóżka, obok białej komody, którą dostała z domu. Nie było jeszcze takiego ranka, żeby najpierw nie obejrzała się w tym lustrze. Czasami trwało to zaledwie kilka sekund, zwykle jednak dłużej. Nie potrafiła odmówić sobie tego pozowania. Stała i niesamowicie się sobie podobała. Jej mama uważała, że to taki wiek.
SaraIda miała to w nosie. Była przekonana, że jeszcze długo nie przestanie tak robić, bo uwielbia obserwować, jak różne miny i pozy, które przybiera, zmieniają jej postać. Najbardziej podobała się sobie z głową odrzuconą trochę do tyłu, z lekko przymrużonymi oczami, jak u kotki, i z odrobinę rozchylonymi ustami. Trenowała tę pozę tak długo, aż potrafiła przyjąć ją bez lustra. Wyglądała trochę zabawnie. On uśmiechnął się pobłażliwie, jakby miał przed sobą małe dziecko, po czym z naciskiem poprosił, żeby dała spokój tej dziecinadzie. To było tego dnia, kiedy musiał czekać na nią trzy kwadranse, bo jeden z pensjonariuszy spadł z łóżka i ona zaoferowała się, że zostanie aż do przyjazdu ambulansu. Był zły jak nie wiem co, nie pomagały żadne tłumaczenia, którymi próbowała go udobruchać. Nic to nie dało. Lustro jest jej najwierniejszym sojusznikiem. Kiedy spytał, czy nie mogłaby go gdzieś przewiesić, aż się w niej zagotowało. Wprawdzie już na samo wspomnienie jego imienia, którego nie śmiała wypowiedzieć nawet w myślach, drżała i czuła błogie zadowolenie, ale mimo wszystko wolałaby chyba umrzeć, niż pozbyć się swego lustra. Ustalili, że będą trzymać swoją wielką namiętność w tajemnicy. Czuła całą sobą, że on traktuje ich znajomość poważnie, choć uważał, że tę miłość, najgorętszą na świecie, powinni jeszcze przez jakiś czas ukryć przed innymi. A ona się z nim zgadzała. Kiedy ją poprosił o przeniesienie lustra, zachichotał jednocześnie, jakby chodziło o jakiś żart. Mówił jednak serio, trudno było tego nie zauważyć. Lustro mu przeszkadzało, bo gdy byli razem, czuł się obserwowany i osaczony przez własny wizerunek. Ją to raczej tylko podniecało. Przecież nie musi się tam wcale gapić - powiedziała mu. I powinien mieć w nosie wyrzuty sumienia. Przyzwyczai się - pomyślała teraz. W każdym razie na pewno tak szybko nie zwinie żagli. A już na pewno nie z powodu lustra. Czuła to. Poza tym ile to zachodu z wyciąganiem gwoździa i wbijaniem go w nowe miejsce. I gdzie, do diabła, miałaby je powiesić? Była naga. Brązowe włosy o rudawym odcieniu sięgały jej do ramion. Te na łonie miały ten sam kolor. Przyglądała się dokładnie swoim konturom. Lustrowała swoje ciało z przodu i z boku, jakby należało do kogoś innego. Jakby była jakimś obiektywnym jurorem w konkursie piękności. Kiedy wciągnęła brzuch, nie zauważyła większej różnicy. Jest płaska nawet bez takich sztuczek. Wiedziała to, ale musiała sprawdzić, czy nic się nie zmieniło. I ma też piersi. Pełne jak dwie wyrośnięte pszenne bułeczki, jak on zwykł żartować. Nigdy dotąd nie spotkała mężczyzny, który by tak żartował. Trochę nieporadnie, ale jednocześnie dojrzale. Piersi z cynamonowobrązowymi, buńczucznie sterczącymi sutkami przypominały wysepki wśród szkierów.
Dobry Boże! Zanim wyszedł tuż przed północą, pocałował je czule, najpierw jedną, potem drugą, w rozchylonym szlafroku. Miał pewnie następnego dnia wstać wcześnie rano i musiał jeszcze zabrać z domu kilka rzeczy. Gdyby nie to, niewątpliwie by u niej został. Kiedy poszedł, ona dopiła resztkę czerwonego wina i wśliznęła się do łóżka. Przeciągnęła się zadowolona i zasnęła z uśmiechem na ustach. A teraz musiała tylko trochę się odświeżyć i postarać, żeby ten dzień szybko minął. Dziś poświęci pacjentom wyjątkowo dużo uwagi, będzie z nimi żartować i dowcipkować, bo dzięki temu zawsze szybciej mijają godziny. Tyle zdążyła się już nauczyć: kiedy nie ma humoru, jest rozdrażniona i podenerwowana, wszystko robi się trudniejsze. Zajmuje więcej czasu i kosztuje więcej energii, bo wtedy trzeba brać się w garść, żeby stworzyć równowagę między brakiem cierpliwości i empatią. To były dwa ulubione słowa jej przełożonej. Słyszała je bez przerwy. Chciałaby, żeby ten dzień minął jak z bicza trząsł. Bo wieczorem mieli wspólnie zjeść romantyczną kolację. Tak jej obiecał. Dzisiaj są jej urodziny. Była ciekawa, czy on należy do mężczyzn, którzy kupują biżuterię. Nie jakieś tanie świecidełka, tylko coś naprawdę cennego. Oczywiście ze złota. Z białego czy żółtego - bez znaczenia. Odkręciła prysznic, wyobrażając sobie, jak on przygląda się jej swoimi łagodnymi brązowymi oczami, gdy ona powoli otwiera małe aksamitne pudełeczko. Jego zawartość będzie iskrzyć. I ona oczywiście też będzie promieniała. Spojrzy na niego wzrokiem pełnym namiętności. On zaś nie będzie miał wyboru i jeszcze bardziej straci dla niej głowę. Gotowy zrobić dla niej dosłownie wszystko, nosić ją na rękach. Poczuła ciarki na plecach. W upojeniu zwróciła twarz ku strumieniowi ciepłej wody.
1 * Stali na Lilia Torget. Trzej mężczyźni pogrążeni w rozmowie. Był późny piątkowy wieczór na początku października. - Pójdziesz jutro z nami? - spytał Stefan Lundwall, zwracając się do najwyższego z nich. - Jasne - odpowiedział Harald Eriksson. Był szefem firmy produkującej urządzenia do ochrony środowiska. Nadchodziły dla niej dobre czasy. Coraz wyższe ceny ropy i rosnąca świadomość ekologiczna czyniły niezbędnym odzyskiwanie surowców wtórnych. Potrzebę tę podnosiła jeszcze skala zjawiska. Producenci zrozumieli, że świadomość ekologiczna to ważny czynnik w walce konkurencyjnej. Jego firma, Drott Engineering, działała właśnie na tym polu - opracowywała metody i szyte na miarę rozwiązania służące recyklingowi surowców wtórnych. W ostatnim czasie był niezwykle zajęty. Praca pochłaniała go do tego stopnia, że nie mógł sobie pozwolić nawet na ukochane wypady na pole golfowe. Co sobota rano o godzinie ósmej. A przecież czas tam spędzony był dla niego zawsze jak oczyszczająca kąpiel. - Czyli widzimy się jutro - dodał trzeci mężczyzna, szef okręgowego wydziału budownictwa i środowiska Tommy Andersson. Andersson wsiadł na rower i popedałował pod prąd jednokierunkową Krakerumsbacken, podczas gdy Harald Eriksson ze Stefanem Lundwallem, maklerem nieruchomości, przeszli Västra Torggatan w kierunku Stora Torget. Rynek był pusty, nie licząc dwu na wpół przerdzewiałych aut, stojących na wolnym biegu tuż obok siebie jak para zakochanych. Z otwartych okien dobiegała dudniąca, ogłuszająca muzyka. Kiosk na środku placu był zamknięty. Przecięli rynek, kierując się w stronę Södra Länggatan. Tam pożegnali się na wysokości urzędu gminy, który drzemał na tle ciemnego parku z tyłu. Dochodziła dwunasta. Charlotte Eriksson wyszła pierwsza i krótką ścieżką przez ogród zmierzała do ulicy. Harriet, jako gospodyni, stanęła w drzwiach. Żółty blask lampy przed domem oświetlał tylko schody. Charlotte zatrzymała się przy furtce w blasku ulicznej latami i czekała na koleżanki. Słyszała szum ich głosów, ale nie wsłuchiwała się w słowa. To, co najważniejsze, już sobie powiedziały przy stole podczas kolacji.
Tego zresztą nigdy nie dało się przewidzieć; czasami potrzeba wyrzucenia z siebie wszystkiego pojawiała się w najmniej oczekiwanej chwili - gdy się żegnały. To, co gdzieś się nagromadziło i zalegało, nagle wybuchało w ciasnym przedpokoju, na schodkach przed wejściem albo nawet przy furtce. Jak wtedy, kiedy EvaKarin zdecydowała się rozwieść. Charlotte doskonale pamiętała, jak przyjaciółka przez cały wieczór milczała jak grób, choć przecież musiała zdawać sobie sprawę, że wszystkie zauważyły, iż jest z nią coś nie tak. Normalnie bowiem nie była ani milcząca, ani przesadnie gadatliwa. W końcu nie wytrzymała - już za drzwiami, kiedy wychodziły. Na dworze był mróz i padał śnieg. Wtedy też spotkały się u Harriet, która stała bez płaszcza na schodach i wreszcie przytomnie zaprosiła je z powrotem do środka i otworzyła jeszcze jedną butelkę wina. Takie rzeczy umacniają przyjaźń - pomyślała Charlotte. Wspomnienie tej histoyi wprawiło ją niemal w podniosły nastrój. W końcu pozostałe koleżanki też wyszły. Charlotte wiedziała, że Harriet będzie stała na schodkach, dopóki nie wsiądą na rowery albo nie ruszą na piechotę. Nie należała do osób, które jak najszybciej zatrzaskują drzwi za ostatnim gościem, żeby popędzić do kuchni i rzucić się do sprzątania. Szły razem krótki odcinek do Läglandsvägen. Oprócz Charlotte Eriksson była Alena Dvorska, Asa Feldt i Susanne Lundwall. EvaKarin Laursen poszła do domu już wcześniej, bo następnego dnia musiała wstać niemal o świcie. Jesienna ciemność otaczała je ze wszystkich stron. Jak na początek października wieczór był niezwykle ciepły, jakby lato chciało jeszcze raz na chwilę przypomnieć o sobie. Najdalej z nich mieszkała Alena Dvorska. Miała przed sobą dobre dziesięć kilometrów pedałowania - przecież wszystkie piły wino - ulicą Gamla Kalmarvägen poza miasto w kierunku Sörvik. Charlotte cieszyła się, że ją od domu dzieli tylko niewielka odległość, którą może pokonać pieszo w kilka minut. Kiedy pożegnała się już ze wszystkimi i skręciła w Stengatan, przepełniła ją melancholia. Skoncentrowała się na oddechu, żeby zapobiec atakowi płaczu, w końcu jednak stwierdziła, że nie da rady, i pozwoliła swobodnie płynąć łzom. Jednocześnie usta wykrzywiły się w lekkim uśmiechu, bo pojawiło się też poczucie ulgi i jakby przekonanie, że mimo wszystko należy do wybranych. Zawsze miała łzy na zawołanie. Od czasu do czasu, kiedy już tak bardzo ją przypierało, nie broniła sobie takich krótkich koncertów płaczu. Ale nigdy przy świadkach. Z zaczerwienionymi oczami wymykała się do łazienki - zarówno w domu, jak i w pracy. Po
tych atakach była zawsze uprzejma i wręcz ożywiona i pracowała dalej, jakby nic się nie stało. Lekko pochylona do przodu, z rękami głęboko w kieszeniach i z opuszczoną głową, przyspieszyła kroku. Chciała się wypłakać, zanim dotrze do domu. Nie mogła już znieść zmęczonego wzroku Haralda. Miała tego dość. Chciała tyle zrobić. W jednej kieszeni wyczuła klucze do drzwi wejściowych i metalową oprawkę szminki, w drugiej zaś telefon komórkowy, który ściskała jak odstresowującą piłeczkę. Mały plecaczek z miękkiej skóry, który kupiła sobie na kopenhaskim lotnisku, wisiał w przedpokoju. W przeciwieństwie do wielu kobiet, które bez torby czują się nagie, ona lubiła nie mieć nic w rękach, bo wtedy wydawała się sobie wolna. Nic nie krępowało swobody jej ruchów. Tylko w nielicznych oknach domów paliło się jeszcze światło. Tu i ówdzie dostrzegała iskrzący blask telewizora. Teren szkolny po drugiej stronie oblewała brudna żółta poświata lampy znad głównego wejścia oraz pojedynczych latarni na boisku. Wyobrażała sobie, że będzie miała dużo dzieci. Jak daleko sięgała pamięcią, zawsze myślała o całej gromadce wokół siebie. Tymczasem dobiegała już czterdziestki i nie miała ani jednego dziecka. Ta myśl wdąż powracała natrętnie. Nie mogła tego uniknąć. A jej przyjaciółkom zaczęły się już rodzić wnuki. Veronika Lundborg otworzyła drzwi Claesowi, który wniósł śpiącą Klarę na górę i ostrożnie położył ją od razu do łóżeczka. Potem zszedł znowu na dół, zdjął kurtkę i skręcił do kuchni, ponieważ w niej czuł się najlepiej. Kuchnia była sercem całego domu. Zapalił kuchenną lampę, ale natychmiast ją zgasił, bo raczej nie powinien już pić więcej piwa. Tymczasem Veronika podniosła słuchawkę telefonu stojącego w przedpokoju i rzuciła okiem na swój zegarek na ręce. Wskazywał dokładnie wpół do dwunastej. Wybrała numer izby przyjęć. Po pięciu sygnałach odezwała się pielęgniarka. To Pernilla. Veronika spytała, czy dyżurujący lekarz już się położył, czego jej zdaniem nie powinien robić. Pernilla zaprzeczyła, na co Veronika oznajmiła, że chce z nim rozmawiać. Po kilkakrotnym przełączaniu - Daniel Skotte widocznie był zajęty przy pacjencie - wreszcie usłyszała jego głos w słuchawce. - Jest spokojnie?’ - Niezupełnie. Ale już się uporałem z najgorszą częścią piątkowej szychty. Bijatyki po pijanemu i podobne mniejsze i większe atrakcje. Poza tym nic poważnego.
- To dobrze! Jestem już w domu. W razie czego dzwoń na telefon domowy. I oczywiście na komórkę. Położyła ją sobie przy łóżku. O dziewiątej rano ma być w klinice na porannym obchodzie, o ile nie zostanie wezwana wcześniej. Wieczór u Harriet Rot minął jak z bicza trząsł. Zwykle zbierały się do wyjścia około wpół do jedenastej. W piątek każdy czuje w kościach trudy minionego tygodnia. Toteż w miarę jak przybywało lat, wieczory spędzane w domu nabierały coraz większej wartości. Nic nie było już takie jak kiedyś. No i bardzo dobrze. Charlotte odsunęła rękaw kurtki i gdy przechodziła pod latarnią, spojrzała na zegarek. Za dwadzieścia dwunasta. Czy Harald jest już w domu? Przestała płakać, bo gdy przekroczy próg domu, nie chciała wyglądać na zaryczaną. Głowa ciążyła jej po winie, ale na szczęście jutro rano będzie mogła się wyspać. Może Harald wybiera się na pole golfowe? Dawno już tam nie był. Wciąż przemawiała mu do rozsądku, że powinien się więcej ruszać. Nie pracować tak ciężko, od czasu do czasu wyłączyć się i pomyśleć o swoim sercu. Ostatnio jednak dała spokój. W końcu nie jest jego matką, a poza tym i tak robił, co chciał. Z jej strony to był przejaw troski. Powinien zrozumieć, że naprawdę się o niego martwi. Ze wciąż ich łączy uczucie. A dzięki tym ich miłosnym sprzeczkom nie dryfują obok siebie jak dwa zagubione w ciemności statki. Nie miała też nic przeciwko temu, żeby rano móc sobie samotnie posiedzieć w szlafroku przy kubku mocnej kawy, z gazetą w ręku, podczas gdy on dbał o swoje kontakty towarzyskie, chodził na spotkania, które przynajmniej kiedyś były dla niego bardzo ważne. Albo raczej dla firmy, co w zasadzie znaczyło to samo. On i firma to jedno. To akurat ją bardzo cieszyło. Czyli jednak miała rację! Uśmiechnęła się nieznacznie. Jej ojciec początkowo był niezwykle surowy wobec zięcia i z wielkim sceptycyzmem, niejako z łaski, przyjął go do rodzinnego biznesu. Harald musiał żmudnie wspinać się po kolejnych stopniach. Toteż można uznać za ironię losu, że stało się tak, jak się stało. Bo to rzeczywiście dzięki niemu firma wreszcie rozkwitła. Oczywiście nie bez pomocy sprzyjającej koniunktury, ale mimo wszystko! Niestety, jej rodzicom już nie było dane przekonać się o tym. Zbliżała się do rozległego cmentarza zachodniego, który z daleka wydawał się równie czarny jak niebo. Harriet podjęła je filetem z kurczaka i ciepłą sałatką ziemniaczaną. Punktem kulminacyjnym okazał się deser - przepyszna szarlotka z figami. Charlotte zamierzała
zadzwonić później i poprosić o przepis. Figi dobrze pasują do świąt Bożego Narodzenia - pomyślała. Ten majstersztyk podany był na ciepło z bitą śmietaną i z dodatkiem odrobiny calvadosu. Przy najbliższej okazji upiecze coś takiego. Ciągle jeszcze czuła słodki i jednocześnie orzeźwiający smak fig na języku. Susanne Lundwall była jedyną osobą, która stwierdziła, że jest zmęczona, i na chwilę zdrzemnęła się na kanapie. Nikomu to nie przeszkadzało, bo panowała między nimi serdeczna i pełna tolerancji atmosfera. Żadna z nich nie przeżywała teraz jakiegoś większego kryzysu życiowego, który wymagałby wnikliwej analizy i roztrząsania. Harriet wydawała się spragniona pracy, ale kto chciałby przyjąć pięćdziesięciopięcioletnią niewykwalifikowaną pielęgniarkę? EvaKarin zamierzała zmienić kafelki w łazience, mimo że nie tak dawno położyła nowe. Upływające lata pchają łudzi do ciągłych zmian, do realizacji większych i mniejszych projektów, tak by jeszcze zdążyć przed obezwładniającym zmęczeniem. Ale są też tacy, którzy chcą się cieszyć z tego, co mają. Jak.Mena Dvorska, która odnalazła swój życiowy rytm i nie chciała zmieniać zupełnie nic. Charlotte też pragnęła odnaleźć własne miejsce, tak by nie porwał jej wiatr zmian. Nawet jeśli u niej chodziło o coś innego niż kafelki. Rozmawiały także o wnukach Harriet. Charlotte doszła już do cmentarza. Spojrzała w niezgłębioną ciemność. Tylko kapliczka była widoczna w chłodnym blasku zewnętrznych lamp na murze. Ogromny stary krążownik szos z błyszczącymi kremowymi skrzydłami na bagażniku przejechał powoli obok niej z tak mocno rozkręconą muzyką, że aż całe auto drżało. Po chwili na ulicy znowu zapadła cisza. Charlotte zamierzała kilka metrów dalej skręcić ze Stengatan, pójść dalej krótką ścieżką wzdłuż parkanu cmentarza i w ten sposób dotrzeć do swojej Tärnvägen. Wprawdzie droga była bardzo ciemna, ale się nie bała. Zresztą szła tędy już z tysiąc razy. Nie tylko wino uderzyło jej dzisiaj do głowy. Myśli krążyły gorączkowo jak kot za własnym ogonem. Myśli, których nie dawało się odegnać. Veronika Lundborg i Claes Claesson spędzili wieczór u Lundinów. Dla Veroniki było to wielkie wyzwanie, bo pod wpływem burzy hormonalnej wywołanej ciążą już o siódmej robiła się nieprzytomnie senna. Ale wiedziała, że to niedługo minie. Na razie nie wtajemniczyli nikogo ze znajomych, nie powiedzieli nawet Monie i Jannemu Lundinom. Taka powściągliwość była jak najbardziej wskazana. Veronika ma przecież czterdzieści sześć lat. Jednakże już tyle razy przesuwali swoją wizytę u Lundinów, że wreszcie nie miała wyboru i musiała zdobyć się na ten wysiłek, by spędzić piątkowy
wieczór nie na swojej kanapie przed telewizorem, i to nawet mimo dyżuru telefonicznego, który przypadł jej akurat w ten dzień. Na szczęście dyżurujący w szpitalu Daniel Skotte zwykle doskonale dawał sobie radę sam i na pewno nie będzie jej zawracał głowy z byle jakiego powodu. Poza tym tej jesieni sporo najeździli się do Lund. Zwłaszcza Veronika, która nawet wzięła wolne z pracy. Czasami nie było jej w domu całymi tygodniami. Ten ciężki okres jeszcze nie całkiem się skończył. Dni i noce spędzała przy łóżku Cecilii na oddziale neurochirurgii w szpitalu w Lund, a potem w klinice rehabilitacyjnej w Orup. Stopniowo następowała poprawa. Może wszystko wreszcie będzie dobrze, jednak wciąż obecne poczucie bezradności kładło się cieniem na dniu codziennym. Cecilia, dorosła córka Veroniki. Właściwie teraz wcale nie taka dorosła. O jej przyszłości, zawodzie, chłopaku czy rodzinie na razie nie mieli odwagi nawet myśleć. Byli pełni obaw, które nie dawały im spokoju. Drogę do Skanii przez Växjö Veronika znała niemal na pamięć. Cecilia znajdowała się w Orup pod dobrą opieką, choć nie był to z pewnością dom wczasowy. Zdobywała świat na nowo ciężką pracą. Byli niezwykle wdzięczni za to, co już dla niej zrobiono. Ze wszystkich stron dodawano jej otuchy. Robili to Dan, ojciec Cecilii, Claes i przyjaciele. Ale im więcej czasu upływało, tym bardziej rosła wściekłość w Veronice, narastało nieproduktywne pragnienie zemsty. Potrzeba dania komuś w pysk, pociągnięcia do odpowiedzialności. Raczej nigdy się nie dowiedzą, kto to zrobił. Veronika zdawała sobie z tego sprawę. Wiedziała też, że ta żądza zemsty będzie stopniowo przygasać. Ale to wymagało czasu. Zostali zaproszeni do Lundinów głównie po to, żeby razem obejrzeć zdjęcia z ich ślubu. Na fotografiach Cecilia była radosna i śliczna. Dla uczczenia tego dnia zrezygnowała z uszczypliwych uwag rzucanych zwykle pod adresem Claesa. Ta wielka tragedia wtedy jeszcze ich nie spotkała. Veronika uważnie patrzyła na pogodną twarz Cecilii. Jej śnieżnobiałe zęby błyszczały w promiennym uśmiechu. Obojętnie trzymała zdjęcie w dłoni i przyzwyczajała się do tego widoku. Do tej pory unikała oglądania zdjęć ze ślubu. Wreszcie oczy zaszły jej mgłą. Niczym w geście delikatnej pieszczoty powiodła palcem wskazującym po błyszczącym papierze i przełknęła łzy. Ale zaraz wzięła się w garść i oglądała dalej. Moja duża dziewczvnka - pomyślała. Mam nadzieję, że będziesz równie silna i wytrwała jak do tej pory!
Ciemne chmury zaczęły zbierać się już wcześniej, kiedy Veronika pierwszy raz przedstawiła Cecilii Claesa. Córka nie podała mu ręki, Veronika zaś w egocentrycznym upojeniu miłością poczuła się do głębi dotknięta jej zachowaniem. Mogłaby ucieszyć się chociaż odrobinę ze względu na mnie - pomyślała wtedy. Ale na ślubie wszystko się odmieniło. Jakby Cecilia nie miała już siły na okazywanie zazdrości. Pozwoliła nawet, by Claes w przyjacielskim geście objął jej nagie ramiona, gdy Mona pstrykała kolejne zdjęcie. Janne i Mona mieli mnóstwo fotografii do pokazania. To Mona je zrobiła. Były naprawdę dobre. Ona i jej mąż wciąż podkreślali, że czuli się zaszczyceni zaproszeniem na uroczystość. - W naszym wieku już nie tak często chodzi się na śluby. Szkoda tylko, że potem do tego doszło - rzekł Janne, spoglądając na Cecilię na jednym ze zdjęć. Przezornie wolał nie patrzeć w oczy Veronice. Zmieniło się - pomyślała Charlotte Eriksson. Kiedy dawniej się spotykały, zawsze zajmowały się jakimiś robótkami - haftowały, robiły na drutach albo skracały czy przedłużały na przykład spódnicę. Teraz już ich to aż tak nie absorbowało. Bardzo często odkładały robótki na bok albo wręcz nie zabierały ich z domu. Każda rzecz ma swój czas. Jedynie Alena Dvorska wciąż szyła. Ją natomiast te ręczne robótki przestały już bawić. Tego wieczoru Alena kilkakrotnie rzucała badawcze spojrzenie na jej haft - angielskie róże w pastelowych kolorach na ciemnym tle. To miała być powłoczka na poduszkę. Charlotte nagle zauważyła, że ulica przed nią jest zamknięta. Stengatan zamieniła się w ogromny rów. Może prowadzono nowe przewody elektryczne albo rury gazowe, wodne lub ciepłownicze. Także część terenu dookoła ogrodzenia cmentarnego była rozkopana, a mur rozebrany. Cegły leżały ułożone na stosie. Znowu usłyszała za sobą samochód. Wyprzedził ją powoli. Popatrzyła za nim, ale nie rozpoznała, kto siedział za kierownicą przerdzewiałego volva kombi, które ryczało jak rakieta. Musi mieć dziurę w rurze wydechowej - stwierdziła. Pragnęła już znaleźć się w swoim łóżku. Czasami przed snem siadała jeszcze na kanapie w holu na piętrze i trochę czytała. Nie chciała przeszkadzać Haraldowi, który natychmiast zasypiał. Teraz jednak marzyła o tym, by jak najszybciej wśliznąć się do łóżka, i miała nadzieję, że od razu zaśnie, nie wpatrując się długo w ciemność. Zmarszczyła czoło. Czy kierowca tego volva to ktoś znajomy? Przejechał obok niej wyjątkowo wolno.
Harald Eriksson otworzył drzwi. Z trudem znalazł dziurkę od klucza, ponieważ lampa przed domem nie była zapalona. Wszystkie okna ziały czernią. A więc Charlotte jeszcze nie ma. Zawsze czuł się trochę nieswojo, kiedy wracał do ciemnego domu. Zapalił światło na zewnątrz. Potem zdjął płaszcz, klasyczny model Burberry, i powiesił go na wieszaku. Na razie nie przypiął równie klasycznej ocieplającej podpinki w charakterystyczną kratę. Jeszcze czekał. Miał pod tym względem doskonałe wyczucie. Z podpinką było tak samo jak z rękawiczkami - kiedy już je na dobre wyciągnął z szuflady, lato nieodwołalnie dobiegało końca i nieuchronnie nadciągały jesień i zima. Zresztą nawet nie wiedział, gdzie Charlotte schowała jego rękawiczki ani gdzie leży podpinka do płaszcza. To nie była, można powiedzieć, jego domena, przypuszczał jednak, że znajdzie to wszystko gdzieś w dużej szafie w przedpokoju. Ściągnął z nóg bordowe buty na skórzanych podeszwach, włożył do nich małe prawidełka i w samych skarpetkach podreptał do toalety, czego zwykle nie lubił robić. Ale pęcherz niemal pękał. Chodzenie bez obuwia uważał za poniżające. W każdyny razie stopy w samych skarpetkach wyłaniające się spod spodni od garnituru wyglądały według niego naprawdę śmiesznie. Natomiast chodzenie z gołymi stopami w gorący letni dzień to oczywiście zupełnie co innego. Opłukał ręce i wrócił do przedpokoju, skąd na górę prowadziły dębowe schody. Sufit był kredowobiały. Charlotte wybrała na ściany gładką tapetę w niebieskozielonym odcieniu, dzięki której eleganckie antyczne biurko, zamówione kiedyś przez jej babkę i dzisiaj używane przez nich jako stolik pod telefon, prezentowało się w całej krasie. Pochylił się nad orientalnym dywanem, który spoczywał na kamiennych płytach, podniósł buty i odstawił je na półkę. Jednocześnie poszukał wzrokiem domowych pantofli i odkrył je ustawione równiutko przy drzwiach wejściowych. Były to czarne drewniaki firmy Bastad o podbitej gumą podeszwie, dzięki czemu nie rysowały parkietu i nie hałasowały podczas chodzenia. Kupił je przy okazji jakiegoś turnieju golfowego w okolicy Bastad. Okazały się bardzo wygodne. Niespokojnie dreptał między kuchnią, salonem i holem i wszędzie zapalał światło. Wreszcie poczłapał do salonu, stanął w wykuszu, który wychodził na tył ogrodu, i wyjrzał przez okno. Wszędzie było ciemno, jedynie na piętrze u sąsiadów jeszcze paliły się lampy. Następnie podszedł do mahoniowego barku w duńskim stylu z lat sześćdziesiątych. Otworzył drzwiczki z lustrem od wewnątrz. Znalazł to, czego szukał - sięgnął po butelkę whisky, wyjął kryształową szlifowaną szklankę i napełnił ją bursztynowym płynem na
wysokość pół centymetra. Po długiej i trochę zakrapianej kolacji w klubie Rotary nie chciał więcej, zwłaszcza że następnego dnia rano musiał być w formie. Delektując się cennym napojem, opuścił salon i przeszedł do okna w kuchni. Trastvagen była wymarła jak po nalocie bombowym. Mieszkali w domu zbudowanym w dwudziestym drugim roku na dosyć wysokim wzniesieniu. Cokół budynku składał się z dużych granitowych bloków wysokich niemal na dwa metry od strony ulicy i obniżających się od strony ogrodu. Dzięki temu, stojąc teraz na wpół ukryty za kuchennymi firankami, miał dobry widok na ulicę w jedną i drugą stronę. Dom był szalowany pomalowanymi na brązowo deskami, z białymi narożnikami i ramami okien. Jak sięgał pamięcią, willa zawsze nazywana była domkiem z piernika. Wprawdzie nie miała malowniczych otworów okiennych w kształcie serduszek, ale za to stare okna z ośmioma małymi szybkami w każdej połówce, co dawało się bardzo we znaki, gdy przychodziła pora ich mycia. Ostatnio jednak zlecali tę czynność komuś innemu. Ziewnął. Następnie wrócił znów do przedpokoju i podniósł słuchawkę. Veronika rozebrała się, opłukała sobie twarz zimną wodą i zaczęła myć zęby zwykłą szczoteczką. - Mona bardzo chciałaby mieć wnuki - powiedziała niewyraźnie z ustami pełnymi pasty. Claes, pochyliwszy się nad nią, otarł się torsem o jej plecy. Sięgnął po swoją szczoteczkę do zębów, która stała w szafce na samej górze. Używał elektrycznej i by Klara nie mogła przy niej majstrować, musiał ją trzymać tak wysoko. - To chyba jeszcze będzie musiała trochę poczekać - odparł, również z pastą w ustach. Ich jedyne dziecko, syn Lasse Lundin, poszedł w ślady ojca i właśnie wstąpił do wyższej szkoły policyjnej w Växjö. Cecilia raczej nie wybierze tego samego zawodu co matka, już prędzej odpowiadałoby jej to, co robi ojciec, który z wykształcenia jest dziennikarzem, ale obecnie pracuje w wydziale informacyjnym sztokholmskiego ratusza. Ale czym dokładnie się zajmuje, tego Veronika nie wie. Teraz ani nie miała odwagi, ani nie chciała myśleć o przyszłości Cecilii. Być może córka będzie zmuszona pójść inną, nieznaną im wszystkim ścieżką. Wyboistą i niepewną. Kto to wie. Veronika bynajmniej nie urodziła się geniuszem. Była pierwszą osobą w rodzinie z tak zwanym wyższym wykształceniem i dostąpiła, jak to się pięknie mówi, awansu społecznego.
Weszła do łóżka, przekręciła się na bok i zamknęła oczy. Po chwili poczuła lekkie kołysanie materaca. Wyciągnęła rękę i po omacku znalazła Claesa. - Dobranoc - wymamrotała, po czym od razu zapadła w głęboki sen. Z czasem wykształciła się niepisana reguła, zgodnie z którą gospodyni zawsze znajduje się w centrum uwagi. Po filecie z kurczaka i sałatce Harriet zaprezentowała gościom swoje wnuczki. Rzecz jasna nie bezpośrednio; kupka zdjęć, które z czułością trzymała w dłoniach, była całkiem pokaźna. Rozpiętość wieku między koleżankami wynosiła około dwudziestu lat. Harriet jest najstarsza. Teraz wszystkie pochyliły się nad fotografiami, nabożnie ujmując je po kolei za brzegi, aby nie pozostawić brzydkich śladów palców. Wnuczki były dwie. Ubrane w ciemnoróżowe śpiochy leżały na białym futerku. Charlotte poczuła intensywne ukłucie bólu, które po chwili minęło, niezauważone przez nikogo. Przynajmniej tak się jej wydawało. Nigdy nie wiadomo - rozmyślała teraz w drodze do domu. Uparcie nie chciała wyrzec się marzeń. Może czas cudów jeszcze nie nadszedł? Szum z E-22 tworzył przytłumioną kakofonię dźwięków. Jednocześnie coraz bliżej słychać było warkot nadjeżdżającego samochodu. Kiedy się odwróciła, zobaczyła nowe jak spod igły groszkowozielone, lśniące auto, jeden z tych kompaktowych niedużych i wysokich modeli, które ostatnio cieszą się takim powodzeniem. Nie wyprzedziło jej jednak, tylko mrugnęło kierunkowskazem i skręciło w Kapellvagen. Rozgrzała się marszem, więc rozpięła kurtkę. Była już przy samej blokadzie. Spojrzała na rozpruty asfalt. Jak wszystkie ona też głośno podziwiała bliźniaczki. Szczerze. Nie czuła zazdrości ani nie życzyła im źle, bo przecież pierwsze wnuczki Harriet nie są niczemu winne. Kiedy minęła pierwsza fala silnych emocji, nie potrzebowała już żadnego pancerza. Cierpliwie i przyjaźnie zachwycała się dziewczynkami. Może dlatego, że te dwie małe istotki niewiele ją obchodziły. Były interesujące jedynie jako wnuczki Harriet. Wyglądały jak większość niemowląt. Przyjęła za punkt honoru, żeby nosić swój smutek z podniesioną głową. Już nie ciskała go każdemu w twarz. Ani Haraldowi, ani lekarzom, którzy nie potrafili im pomóc, ani też tym, którzy pchali przed sobą wózek czy brali na ręce jakieś słodkie dziecko, aby je ucałować. Dawno dała temu spokój. Wiedziała oczywiście, że w ich sytuaq’i żadne z nich nie jest winne. Natury nie da się do niczego zmusić. A zrobili wszystko, co tylko się dało. Balansując między nadzieją a
zwątpieniem, poddawali się rozlicznym testom, terapiom hormonalnym, badaniu spermy, zapłodnieniu ustrojowemu i pozaustrojowemu... A potem przychodziło to dręczące czekanie, które dla niej trwało całą wieczność. Aby wreszcie stwierdzić, że „się nie przyjęło”. Ale jeszcze nie jest za późno. Poczuła w bucie ostry kamyk, jednak nie miała ochoty się zatrzymywać. Minęła ogrodzony teren. Gdy zamierzała zejść na ścieżkę przy rozebranym ogrodzeniu, usłyszała jakieś dziwne odgłosy. Zatrzymała się i zaczęła nasłuchiwać. Czy to jakaś zakochana para w akcji? A może gwałt? Po chwili jednak wszystko się uspokoiło. Poruszały się tylko liście bzu za jej plecami. Szła więc dalej, ostrożnie stawiając stopy, ze wzmożoną czujnością. Przeszła mniej więcej dwa, trzy metry, gdy znowu usłyszała pojękiwanie. Zatrzymała się. Wytężyła słuch, serce waliło jej mocno i czuła szum w uszach. Kiedy tak wpatrywała się w nieprzeniknioną ciemność zalegającą nad cmentarzem, zdjęła but z nogi i w końcu wytrząsnęła kamyk. Włożyła but z powrotem i stała, nasłuchując. Było cicho. Nawet odgłos samochodów z nadmorskiej drogi jakby się oddalił. To nie moja sprawa - pomyślała. Ogarniał ją coraz większy lęk, ale jednocześnie chciała wiedzieć, co się dzieje. Nie mogąc poskromić ciekawości, obrzuciła wzrokiem Stengatan, cmentarz, zarośla za swoimi plecami, przeniosła spojrzenie na ogródki wokół okolicznych willi i dopiero wtedy ruszyła przed siebie szybszym i bardziej zdecydowanym krokiem. Gdy miała skręcić w Tarnvagen, usłyszała to znowu. Przytłumiony, ale przejmujący odgłos, który jakby odbijał się echem w przestrzeni. Śmiało odwróciła się na pięcie i poszła z powrotem. Musi, do diabła, sprawdzić, co to jest! Zatrzymała się pośrodku drogi. Ten odgłos dochodził z cmentarza. Nie miała wątpliwości. Jej oczy przyzwyczaiły się już do ciemności. Powiodła wzrokiem po najbliższych nagrobkach, prześwietlała spojrzeniem wszystko, również zarośla po drugiej stronie asfaltowej ścieżki. Starała się robić to metodycznie. I kolejny raz spojrzała też na Stengatan, równie wymarłą jak cmentarz. Nasłuchiwała uważnie i oddychała jak najciszej. Zacisnęła pięści i czekała na kolejny odgłos.
Przez chwilę miała absurdalne wrażenie, że ktoś bawi się z nią w kotka i myszkę. Zmusza ją, by stała jak idiotka w samym środku nocy na pustej ulicy. Jednocześnie była bardzo poruszona i trochę ciekawa. To, co usłyszała, trudno było zignorować. To wyraz rozpaczy, strachu, a może bólu. Lub odgłos walki. Czy nie powinna zadzwonić do Haralda? Nie. On zawsze zadaje za dużo pytań. Niezależnie od tego, o co chodzi. A może zawiadomić policję? Ale oni na pewno mają co innego do roboty. Jest piątkowy wieczór i tylko by się rozczarowała, gdyby nie przyjechali, bo inne zgłoszenia okazały się ważniejsze. Stała więc w miejscu i rozmyślała. Iść do domu czy zostać? Z drugiej strony policja ma duże reflektory i mogłaby oświetlić cały teren. A może to jakiś pijak, który gdzieś tu leży i wymiotuje? Pojękiwanie rozległo się znowu. Niewątpliwie dochodziło z cmentarza. Nie wahając się ani chwili, przeskoczyła przez dół za rozebranym murem. Nareszcie. Teraz w końcu się dowie, co to. Puściła się pędem między grobami, omijając niskie krzewy i doniczki z kwiatami. Kierowała się w stronę usłyszanego odgłosu. Starała się nie zboczyć z drogi, ale ów dźwięk stawał się coraz bardziej przytłumiony. Jakby ktoś miał zakneblowane usta. Latarnie ze Stengatan rzucały słabe światło na cmentarz. Tu i ówdzie widoczne były jasne plamy. Nagle dostrzegła zarys czyjejś twarzy z szeroko otwartymi oczami. Ostrożnie szła po omacku dalej. Potknęła się i przewróciła na jakiś grób. Podniosła się, odzyskała równowagę i podeszła bliżej. Ktoś siedział oparty o nagrobek. Zatrzymała się raptownie. Serce waliło jej jak młotem. Pochyliła się, żeby lepiej widzieć. - Jezus Maria! - wyrzuciła z siebie. I sięgnęła po komórkę. - Proszę poczekać - powiedziała. - Na litość boską, proszę poczekać! Odwróciła się i ruszyła w stronę ulicy. Chciała podejść bliżej światła, żeby zadzwonić. Wiedziała, że telefon komórkowy może też świecić jak latarka, lecz nie potrafiła się z nim obchodzić. Nie wiedziała, co ma zrobić. Najchętniej zatrzymałaby jakiś samochód. Ktoś powinien jej pomóc. Wszystko jedno kto. Nie chciała być sama z tym tutaj. Wtedy usłyszała hyk. Chyba ktoś strzelił - pomyślała.
W tej samej chwili zgięła się wpół niczym scyzoryk. Telefon wypadł jej z dłoni. Ciało przeszył przeraźliwy ból. Próbowała się wyprostować, ale nie zdołała. Zrobiła kilka chwiejnych kroków, ale ból całkowicie ją obezwładnił. Upadła.
2 * Gdzieś w oddali zadzwonił telefon. Veronika Lundborg spała bardzo głęboko i nic się jej nie śniło, jakby wpadła do ciemnej studni. Mimo to wystarczył tylko jeden sygnał dzwonka, aby się obudziła. Niczym lunatyczka wyciągnęła rękę i po omacku szukała aparatu, żeby go wyciszyć. Przeturlała się na łóżku i wyszeptała w słuchawkę swoje nazwisko zachrypniętym głosem, który nawet jej samej wydał się obcy. Nie pierwszy raz budzono ją w środku nocy. Zobaczyła krwistoczerwone cyfry na radiowym budziku: 00:58. Spała zaledwie godzinę. Claes nawet nie drgnął. Na palcach wyszła naga do przedpokoju i przez okno w dachu popatrzyła nieprzytomnym wzrokiem na gwiazdę, która jaśniała mocniej od pozostałych. - Słyszysz mnie? Daniel Skotte mówił głośno, niemal krzyczał, co było do niego niepodobne. Od razu zrozumiała, że będzie musiała jechać do szpitala, i natychmiast się obudziła. - Tak, słyszę - odpowiedziała już normalnym tonem. Klara kręciła się przez sen. Veronika wstrzymała oddech, mając nadzieję, że córeczka będzie jeszcze spokojnie spała dalej. Myślami była już w drodze do szpitala. Ambulans wiózł na izbę przyjęć postrzeloną kobietę. Nikt nie wiedział, ile ra£y do niej strzelano. Ani z jakiej broni. Prawdopodobnie dostała w brzuch. I straciła dużo krwi. - Już jadę! - W porządku! I na tym skończyli rozmowę. Veronika zakładała, że wszelkie zabiegi ratujące życie, które tyle razy ćwiczyli, zostały wykonane. Że wszyscy są w gotowości na swoich miejscach, nie tylko na izbie przyjęć, ale też na bloku operacyjnym. Że obudzono zespół rentgenologów i anestezjologów. Szybko ubrała się w ciemnej sypialni. Potem pochyliła się nad Claesem i delikatnie pogłaskała go po szorstkim policzku. Szepnęła, że musi jechać do szpitala. Z jakiegoś powodu, który z pewnością nie był niezgłębiony, tylko stanowił potwierdzenie postawy określanej powszechnie linią najmniejszego oporu, Claesowi udawało się nie słyszeć nocą płaczu Klary, kiedy Veronika była w domu. Co innego, gdy zostawał sam. Jej ciało przeszył przelotny dreszcz szczęścia, gdy poczuła zapach męża. Mruknął coś do niej pod nosem.
Przysunęła wargi do jego ucha. - Pacjentka z ranami postrzałowymi - szepnęła. Ale nawet teraz nie usłyszała w odpowiedzi nic więcej poza pomrukiem. Kiedy wreszcie Claes odwrócił się na łóżku i uniósł głowę znad poduszki, już schodziła na dół. - Jakie rany postrzałowe? - doszedł do jej uszu jego zachrypnięty głos. - Nic takiego! - starała się odkrzyknąć mu jak najciszej, otwierając drzwi wejściowe i wybiegając w chłodną noc. Ani śladu mdłości - stwierdziła nagle, zapinając pasy w samochodzie. Przednią szybę zasnuwała cienka warstwa zamarzniętej pary. Włączyła wycieraczki i nawiew, dzięki czemu po chwili widziała już przynajmniej tyle, że mogła wyjechać na ulicę. Ani śladu mdłości. Nie żeby ich jej brakowało. Ostatnim razem były wprost nie do zniesienia. Bez przerwy męczyły ją wymioty i wstręt do jedzenia. Nie było za czym tęsknić. Czuła jednak jakiś niedosyt. Wszystko się zmienia - pomyślała wreszcie, sunąc powoli przez pogrążone we śnie osiedle. A może coś jest nie w porządku? Coś pójdzie nie tak? Będzie jak będzie, takie jest życie - przekonywała samą siebie. Chociaż ten jej błogosławiony stan to może już trochę za dużo jak na kobietę w jej wieku. Nie przekraczała przepisowych pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, jadąc wąskimi, pustymi uliczkami zadbanej starej dzielnicy willowej, która składała się w większości z ładnych, dosyć dużych drewnianych domów w różnych odcieniach szarości, żółci i czerwieni. Niektóre były położone nieco wyżej, na skalistym podłożu, i jakby spoglądały na nią z góry. Wyjechała na szerszą Kolbergavagen i skręciła w stronę centrum. Do szpitala miała jeszcze niecałe dziesięć minut. Nie denerwowała się, była rześka i pełna energii. Wiedziała, ile potrafi, i dobrze znała swoją wartość, jednak zajęło jej to ładnych parę lat, żeby zajść tak daleko. Bez trudu potrafiła sobie wyobrazić napięcie, jakie musiało teraz męczyć Daniela Skottego. Wybuchowa mieszanka podniecenia i strachu. Ona sama zaś w takich sytuacjach odczuwała osobliwe wewnętrzne zadowolenie. Czuła się wyróżniona, że wykonuje zawód, który daje jej aż tyle. To, co ostatnio budziło w niej szczególny niesmak, to nie medyczne niedostatki, kontrowersyjne decyzje czy przykre sceny, których musiała być świadkiem, lecz raczej nieuzasadniona agresja pacjentów lub ich bliskich. Niekiedy była to wręcz prostacka furia z powodu drobiazgów. Miała z nią do czynienia niestety coraz częściej.
Miasto spało. Gdy Skotte do niej dzwonił, karetka jeszcze nie dojechała na miejsce. Niekiedy trwało to po prostu dłużej, niż się spodziewano, a poza tym kiedy się na coś czeka, czas zwykle wlecze się w żółwim tempie. Rany postrzałowe. Nie miała wielkiego doświadczenia w takich sprawach. Nikt z nich nie miał, bo tego rodzaju obrażenia nie zdarzają się często. Na szczęście - można by powiedzieć. Tylko raz uczestniczyła w takiej operacji i właśnie teraz jej się to nagle przypomniało. Z chirurgicznego punktu widzenia nic szczególnego. Jakiś mężczyzna chciał popełnić samobójstwo i zamierzał włożyć sobie lufę do ust, coś go jednak rozproszyło i w rezultacie postrzelił się w brzuch. Kula rozerwała na strzępy śledzionę, którą musieli mu usunąć. Nie brakowało jej natomiast doświadczenia w udzielaniu pomocy ofiarom poważnych wypadków i traumatycznych aktów przemocy, na przykład dźgnięcia nożem czy ciosów siekierą. Jedyną osobą, o której pomyślała jako o bardziej wprawionej w postępowaniu z ranami postrzałowymi, był Holger Sundström. Przez pewien czas pracował po drugiej stronie Atlantyku, na przedmieściach Nowego Jorku. Mogła poprosić którąś pielęgniarkę, aby zadzwoniła do niego i sprawdziła, czy jest w domu. Na wszelki wypadek. Jeśli dobrze pamiętała, to właśnie on kilka lat temu operował pewnego policjanta. Kolegę Claesa, który postanowił sam złapać jakiegoś przestępcę. Przestępcą okazała się kobieta. Bibliotekarka. Boże drogi! Zabiła lekarkę z interny, którą Veronika zapamiętała jako niezbyt sympatyczną. Władczy typ. Ale żeby od razu mordować! Chodziło o zemstę za to, że kobieta była szykanowana w swoim miejscu pracy przez męża lekarki. Co za bagno. Veronika akurat przebywała wtedy na urlopie macierzyńskim. Sięgnęła po omacku po telefon komórkowy, ale kiedy straciła panowanie nad kierownicą i niechcący wjechała w Björngatan, stwierdziła, że stanowi zagrożenie dla ruchu, i zrezygnowała z dzwonienia. Skierowała się w stronę portu, odbiła w Norra Fabriksgatan i trochę przyspieszyła, gdy za skrzyżowaniem na Norrby przerzedziły się zabudowania. Prawdopodobnie skoczyło jej ciśnienie. Jak u pilotów tuż przed startem. Mimo to była opanowana i przede wszystkim gotowa do pracy. I w niemal nieprzywoicie dobrym nastroju. Surowy zapach wilgotnej ziemi unosił się nad dołem przed cmentarzem. Wykop był dość głęboki, a jego brzegi porastała bujna zielona trawa. Około dwudziestu metrów ogrodzenia rozebrano i nieobrobione granitowe bloki porządnie ułożono w stos. Miasto
powstało miejscami na skałach i w ciągu minionych stuleci musiano nierzadko je wysadzać, żeby móc zbudować coś nowego. Erika Ljung mocniej otuliła się kurtką. Miała dzisiaj nocny dyżur na komendzie i właśnie przed chwilą opuściła ciepłe wnętrze swojego samochodu. Była szczupła, by nie powiedzieć - chuda, i dlatego łatwo marzła. Kilka samochodów policyjnych zatrzymało się w szeregu wzdłuż Stengatan, wielu kolegów było już na miejscu. Rozmawiali w mniejszych i większych grupkach. Drzwi białego mikrobusu techników były otwarte. Stał najbliżej trawnika, na którym znaleziono postrzeloną kobietę. Właśnie przed chwilą ambulans z nią ruszył na sygnale. Rozciągano taśmę zabezpieczającą miejsce zdarzenia. Benny Grahn, powszechnie nazywany technikiem Bennym, i jego ludzie wynosili z samochodu swoje kuferki i teczki. Inspektor kryminalny Ljung udała się w stronę narożnika cmentarza zachodniego, tam gdzie wiła się ścieżka prowadząca między zarośniętymi ogrodami z jednej strony i niezmąconą ciemnością cmentarza z drugiej. Zatrzymała się dokładnie przed wykopem w ulicy i spojrzała w dół. Był głęboki i odsłaniał różnobarwne warstwy piasku, które osadzały się przez lata pod powierzchnią. Na dnie dostrzegła ukryte w plastikowych rurach przewody, które wyglądały jak grube żelowe wężyki lukrecji. Czekała na swoją przełożoną Louise Jasiński, która miała się zaraz zjawić. Louise mieszka tuż obok. Przeprowadziła się tutaj wraz z dwiema córkami z rodzinnego szeregowca po rozwodzie, który wreszcie stał się faktem. Również formalnie. Nie tylko Erika uważała, że była najwyższa pora, by to zrobić. Jej zdaniem każdy człowiek musi dbać o swoją godność. Na pewne rzeczy po prostu nie można pozwalać. Erika robiła, co w jej mocy, by wpłynąć na Louise, była bowiem przekonana, rozwód to jedyne słuszne rozwiązanie. Nie wywierała jednak zbyt dużego nacisku. Wiedziała, że jeśli jej przełożona przyjmie tego potwora z powrotem pod swój dach, nic dobrego z tego nie wyniknie. A tego rodzaju zwroty o sto osiemdziesiąt stopni zdarzały się już w kręgu znajomych. Były mąż Louise Jasiński pozwolił sobie zbyt długo nurzać się, niczym Świnia w błocie, w kryzysie spowodowanym syndromem czterdziestolatka. Erika uważała, że miał o wiele za dużo swobody. Cała ta sytuacja odbiła się oczywiście także na relacjach w pracy. Z Louise, która normalnie uważana była za wzór dla innych kobiet z komendy, od pewnego momentu nie dawało się po prostu wytrzymać. Ale kto potrafiłby zachować twarz, mając męża, który całą wieczność nie umie wybrać między żoną a młodszą kochanką? To wszystko było po prostu śmieszne. I pewnego pięknego dnia Erika powiedziała to Louise prosto w
twarz. Pora z tym skończyć - oświadczyła, mimo że jest podwładną Louise i w gruncie rzeczy sprawy osobiste szefowej nie powinny jej obchodzić. Z drugiej strony Louise dobrze wiedziała, przez co w swoim życiu przeszła Erika. Była ofiarą fizycznego znęcania się najgorszego rodzaju. A mąż Louise, o ile Erika wiedziała, przynajmniej nie używał siły. Kobietę znaleziono w trawie. W słabym świetle latarni ulicznej niewiele dało się zobaczyć. Ale technik Benny na pewno sobie poradzi. Gdy tylko zainstalują odpowiednie oświetlenie, znajdzie odciski butów i resztki krwi, może także ślad ciągnięcia ofiary po ziemi. Ale najbardziej przydatne byłyby ślady DNA. Erice od razu nasunęło się pytanie, dlaczego ta kobieta leżała na trawie obok chodnika. Czy zataczała się z bólu, zanim upadła? A może ktoś ją tam zaciągnął? Skinęła głową w stronę dwójki policjantów w mundurach stojących tuż obok na straży. Jeden z nich to Mustafa Ózen, tak jak ona urodzony i wychowany w Malmo, powszechnie nazywany Musse. Był nowym nabytkiem miejscowej policji, podobnie jak Lena Jónsson, która wcześniej pracowała jako stażystka, a teraz została zatrudniona na stałe. Niska i - sądząc po wyglądzie - delikatna, z jasnowłosym zawadiackim końskim ogonem, piekielnie dobrze strzelała. Miała poza tym poczucie humoru i nigdy nie dawała sobie w kaszę dmuchać. Musse miał ładne oczy. Równie aksamitne jak oczy Eriki. Oboje pochodzili z imigranckich rodzin z Malmó, ale z dwóch zupełnie różnych światów. Musse wychowywał się w Rosengard, a Erika w elitarnej dzielnicy Limhamn. Oboje często opowiadali, jakie to wspaniałe uczucie, kiedy ludzie podchodzą do nich i zaczynają z nimi rozmawiać, bo widzą, że są w mundurach. Inaczej nikt by mnie nawet nie spytał o drogę - dodawał Musse. Erika swoje kręcone włosy zbierała wysoko w kucyk. Jej smukła szyja była odsłonięta. Wstrząsnęła się z zimna. Postawiła kołnierz wiatrówki i zebrała z przodu jej poły. Od kiedy zaczęła pracować w policji kryminalnej, rzadko nosiła mundur. - To była całkiem zwyczajna kobieta w średnim wieku - powiedział Musse, mimo że Erika go o to nie pytała. Lekko pokręcił głową. Zupełnie bez sensu! To przecież żadna młoda piękność jak z obrazka. Raczej babcia. - Ile mogła mieć lat? - Tak około czterdziestu - ocenił Musse. I już babcia - pomyślała Erika. Chyba trochę za wcześnie na takie określenie. - Nie wiesz, co z nią?
- Nie mam pojęcia. Spojrzał przyjaźnie na stojącą obok niższą o dwie głowy od niego Lenę Jonsson. Odwróciła się do niego, popatrzyli na siebie i jednocześnie wzruszyli ramionami, na co Erika poczuła ku swemu zdumieniu ukłucie zupełnie niezrozumiałej zazdrości. Ostatecznie są kolegami, pracują razem. Nie ma nic wspanialszego niż poczucie przynależności do zespołu. - Nie była specjalnie rozmowna - dodała Lena Jonsson. - Kiedy tamten rowerzysta ją tutaj znalazł, już prawie straciła przytomność. Jeden z kolegów właśnie spisywał zeznania nastoletniego rowerzysty w białej bejsbolówce z jakimś sportowym znaczkiem z przodu. Chłopak mógł mieć szesnaście albo siedemnaście lat. - Cześć. Erika Ljung odwróciła się. Przyszła Louise Jasiński. Szeroka brama wjazdowa dla ambulansów właśnie się zamykała, gdy Veronika skręciła na parking. Z drogi widziała, jak niebieskie światło lampy sygnalizacyjnej zbliża się do szpitala. Karetka nadjechała od strony centrum, a nie od Döderhult. Wciskała kod przy wejściu na izbę przyjęć, gdy pojawił się policyjny radiowóz. Poza tym panował spokój. Na dużym parkingu za jej plecami stały nieliczne samochody dyżurującego personelu. Weszła do środka, zanim radiowóz się zatrzymał. W poczekalni jakaś starsza kobieta drzemała na kanapie, w telewizji leciał amerykański film z wyciszonym dźwiękiem. Veronika przypuszczała, że starsza pani to pewnie krewna jakiegoś pacjenta, ale raczej nie postrzelonej kobiety, bo wtedy na pewno nie pozwoliłaby sobie na drzemkę. Personel ambulansu przełożył poszkodowaną na nosze na kółkach. Nad głowami innych ukazała się jasna czupryna Daniela Skottego. - Jak to dobrze, że przyjechałaś - powiedział. Usłyszała uczucie ulgi w jego głosie. Jeden z sanitariuszy obrócił się do nich i zaczął opisywać stan pacjentki. Miał na imię Günther. Veronika przyglądała się twarzy kobiety na noszach, jednocześnie słuchając relacji. Postrzelona kobieta mogła być mniej więcej w wieku Veroniki, jej twarz była kredowobiała, a po ściągniętych brwiach nietrudno było się domyślić, że cierpi. Pielęgniarki założyły jej od razu wenflony umożliwiające dostęp do żył na rękach, a anestezjolog port do głównej tętnicy. Pobrano krew, żeby ustalić grupę. Anestezjolog zaordynował podanie jej jak najszybciej, a potem uzupełnianie w miarę potrzeby. Wystarczyło spojrzeć na poszkodowaną,
aby stwierdzić, że musiała stracić dużo krwi. Podejrzewano, że w jej jamie brzusznej tkwi co najmniej jedna kula, o ile nie był to postrzał na wylot. Nikt jeszcze nie odwrócił pacjentki i nie poszukał wyjścia kuli. - Staraj się jak najmniej ciąć - zwróciła się pielęgniarka o dużym biuście do koleżanki. - Policja chce mieć ubranie w całości. - Mogą o tym zapomnieć - odpowiedziała znacznie niższa siostra Christel i przyłożyła nożyczki do beżowego sweterka. - Ale spróbuję ominąć dziurę po kuli - dodała. Dwaj sanitariusze ostrożnie zdejmowali poszkodowanej spodnie. Wszyscy mieli rękawiczki. Palce w plastikowych liliowych osłonkach uwijały się szybko. Veronika stwierdziła od razu, że kobieta prawdopodobnie znajduje się w szoku, i dlatego zastanawiała się, co mają zrobić, żeby na tyle ustabilizować jej podstawowe funkcje, by dało się ją przewieźć na tomografię komputerową. Jeśli bowiem mają do czynienia z raną postrzałową, oznacza to, że kula musi tkwić gdzieś w ciele. W tej sytuacji dobrze byłoby ją zlokalizować, bo szukanie jej na chybił trafił na stole operacyjnym to raczej mało zabawne zadanie dla chirurga. Veronika podeszła do kobiety i opuszkami palców dotknęła jej policzków. Były chłodne. Pochyliła się nad pacjentką. Już drugi raz tego wieczoru mówiła do kogoś, kto jest na wpół przytomny. - Mam na imię Veronika i jestem lekarzem. Jest pani w szpitalu. Jest pani ranna. Zajmiemy się panią. Nie wiedziała, czy to do niej dotarło. Ale na czole kobiety znowu pojawiły się zmarszczki. Veronika pogładziła ją delikatnie po policzku. - Krew jest zamówiona. - Usłyszała, jak Daniel Skotte poinformował anestezjologa. Günther kontynuował swoje sprawozdanie, podczas gdy na statywach zawiesino plastikowe butelki z różnymi płynami, a następnie podłączano je do wenflonów. Kobietę znaleziono pod cmentarzem zachodnim w okolicy Stengatan. Przejeżdżający tamtędy rowerzysta zauważył ją nieprzytomną na trawniku. Ten sam rowerzysta prawdopodobnie słyszał też strzał, jakby z pistoletu, kilka minut wcześniej, kiedy jechał od strony śródmieścia. Ale nie natknął się na nikogo w pobliżu. - Kula przypuszczalnie weszła od przodu. Ubranie jest zakrwawione od tej strony. Nie na wysokości biustu, tylko trochę niżej. Kobieta cały czas oddychała w miarę równomiernie. Sprawiała wrażenie zadbanej, w każdym razie na pewno nie żyje na ulicy. - Czy wiadomo, kim ona jest? - spytała Veronika. - Nie - odparł Günther. - Może to sprawka zazdrosnego męża?