DagMarta

  • Dokumenty336
  • Odsłony189 322
  • Obserwuję128
  • Rozmiar dokumentów626.0 MB
  • Ilość pobrań108 996

Ledenda Drizzta 15 - Samotny Drow

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Ledenda Drizzta 15 - Samotny Drow.pdf

DagMarta CYKLE I SERIE Legenda Drizzta - Salvatore Robert Anthony
Użytkownik DagMarta wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 309 stron)

R. A. Salvatore Samotny Drow (The Lone Drow) Trylogia Klingi Łowcy Księga II Tłumaczenie: Michał Studniarek

PROLOG – Trzy mgły, Obouldzie Wiele Strzał – skrzeczała Tsinka Shrinrill, tocząc wokół szalonym wzrokiem. Zwracając się do króla orków i pozostałych, obcowała z bogami, gdzieś pomiędzy prawdziwym światem a ich krainą... a przynajmniej tak uważała. – Trzy mgły kreślą granice twego królestwa pod Grzbietem Świata: druga wstęga Surbrin i mgły, unoszące się nad nią rankiem; śmierdzący opar znad Trollowych Wrzosowisk; duchowa esencja twoich zmarłych przodków, nawiedzających Złą Przełęcz. Oto twój czas, królu Obouldzie, takie twoje królestwo! Szamanka uniosła ręce do góry i zawyła. Podobnie uczynili inni, wrzeszcząc, machając rękami, tańcząc wokół swego króla i zniszczonego, drewnianego posągu ich ukochanego boga, Gruumsha Jednookiego. Zniszczonego pustego posągu wykorzystanego przez ich wrogów – hańby dla obrazu Gruumsha. Świętokradztwa. Urlgen Trzy Pięści, syn i dziedzic Oboulda, spoglądał na to z mieszanką zadziwienia, drżenia i wdzięczności. Nigdy nie lubił Tsinki – jednej z pomniejszych, choć barwnych szamanów plemienia Wielu Strzał – i wiedział, że orczyca mówi to, co chciałby usłyszeć Obould. Rozejrzał się wokół, dostrzegając morze warczących orko w, rozwarte pyski, żółte i zielone kły, ostre i połamane. Patrzył na przekrwione i zażółcone oczy, zerkające w różne strony z podnieceniem i strachem. Przyglądał się podskokom, słyszał wiele rzuconych przekleństw, na które odpowiedzią było wiele rzuconych pocisków. Wszyscy wojownicy byli wściekli i rozgoryczeni, podobnie jak orki z Grzbietu Świata – inne rasy cieszyły się luksusami swoich miast i społeczeństw, zaś oni musieli gnieździć się w wilgotnych jaskiniach. Wszyscy byli pełni niepewności, Urlgen też. Jęzory oblizywały popękane wargi. Czy Obould odmieni podłe życie orków Północy? Urlgen poprowadził atak na ludzkie miasto zwane Płycizny i odniósł tam wielkie zwycięstwo. Wieża potężnego maga, od dawna będąca dla orków solą w oku, legła w gruzach. Mag zginął, podobnie jak większość mieszkańców miasta i spora liczba krasnoludów. Mówiono, że między nimi był sam władca Mithrilowej Hali, król Bruenor Battlehammer. Lecz wielu innych uciekło, korzystając z tego przeklętego posągu. Większość orków Urlgena padła plackiem przed wielkim bałwanem, oddając cześć ich bezlitosnemu bóstwu. Była to jednak pułapka – posąg otworzył się i wypadła z niego gromada zajadłych krasnoludów, która wyrżnęła wielu zaskoczonych orków, a resztę zmusiła do panicznej ucieczki w góry. Ocalali obrońcy wycofali się, po drodze napotykając następną grupę krasnoludów – było ich około czterystu. I te połączone siły odpędziły armię

Urlgena. Wielu jego podkomendnych zginęło. Dlatego, kiedy pojawił się Obould, Urlgen spodziewał się, że zostanie złajany albo nawet pobity za swoją porażkę – rzeczywiście, taka była pierwsza reakcja jego porywczego ojca. Lecz wtedy, ku zaskoczeniu wszystkich, zaczęły nadchodzić doniesienia o zbliżających się posiłkach. Z Grzbietu Świata ruszyło wiele plemion. Wspominając to, Urlgen nie mógł nadziwić się szybkiej reakcji swego ojca. Obould kazał zamknąć całe pole walki, a południowe bagna oczyścić z wszelkich śladów przejścia. Miało to wyglądać tak, jakby z Płycizn nikt nie uciekł – Obould rozumiał, jak ważne jest, by do przybyszów nie dotarła żadna informacja. Urlgenowi zaś nakazał, by powiedział swoim wojownikom, iż z miasta żywa noga nie uszła, i zabronił im wierzyć w cokolwiek innego. A orki z głębin Grzbietu przybyły, by walczyć u boku Oboulda. Orczy wodzowie złożyli u jego stóp hojne dary i błagali, aby ich przyjął. Wszyscy zgodnie powtarzali, że przywiedli ich tu szamani. Swoim ohydnym podstępem krasnoludy rozwścieczyły Gruumsha, dlatego wielu jego kapłanów wysłało swoje plemiona pod rozkazy Oboulda, by powiódł ich ścieżką zemsty. Obould, który własną ręką zabił króla Battlehammera sprawi, że krasnoludy drogo zapłacą za swoje świętokradztwo. Urlgen, rzecz jasna, przyjął to z wielką ulgą. Był wyższy od ojca, ale nie dość silny, by rzucić wyzwanie potężnemu orczemu wodzowi. Poza wielką siłą i zręcznością, Obould posiadał wspaniale wykonaną, zdobioną kolcami czarną zbroję i wielki miecz, zdolny w jednej chwili buchnąć płomieniem. Nikomu, nawet zbyt dumnemu Urlgenowi, nie przyszłoby na myśl stawać z nim do walki o władzę nad plemieniem. Jednak młodzik nie musiał się o to martwić. Prowadzeni przez wirującą kapłankę szamani obiecywali Obouldowi spełnienie jego snów i wychwalali za wielkie zwycięstwo w Płyciznach – zwycięstwo odniesione przez jego syna. Podczas ceremonii Obould spoglądał na syna więcej niż raz, uśmiechając się szeroko. To nie był ten paskudny uśmiech, który świadczył o tym, jak świetnie będzie się bawił, torturując kogoś. Obould był zadowolony z syna, cieszył się ze wszystkiego. W końcu król Battlehammer nie żył, a krasnoludy były w rozsypce. I choć w Płyciznach zginęło prawie tysiąc orków, od tego czasu ich szeregi powiększyły się kilkukrotnie. A nadchodzili następni: niektórzy po raz pierwszy w życiu widzieli słońce, mrugnięciami odpędzali jego blask i ruszali na południe na wezwanie szamanów, wezwanie Gruumsha, wezwanie króla Oboulda Wiele Strzał. – Zdobędę swoje królestwo – oznajmił Obould, gdy szamani przestali tańczyć

i śpiewać. – A kiedy uporam się z ziemiami między górami i trzema mgłami, ruszę przeciw tym, którzy nas otaczają. Zdobędę Cytadelę Felbarr! – krzyknął, a tysiące orków zawyło radośnie. – Zmuszę krasnoludy, by pierzchały aż do Adbaru! Zamknę je w ich śmierdzących dziurach! – wołał, podskakując i biegnąc wzdłuż szeregów, a tysiące orków zawyło radośnie. – Wstrząsnę ziemiami Mirabaru! – oznajmił, i wycie stało się jeszcze głośniejsze. – Silverymoon będzie drżeć na sam dźwięk mego imienia! To wywołało największy entuzjazm, a Tsinka chwyciła niezgrabnie wielkiego orka i pocałowała go, oferując największe, najpotężniejsze błogosławieństwo Gruumsha. Obould uniósł ją potężną ręką, przyciskając do swego boku, a krzyki stały się jeszcze głośniejsze. Urlgen nie radował się, lecz z uśmiechem obserwował, jak Obould niesie kapłankę ku splugawionemu posągowi Gruumsha. Zastanawiał się, jak bardzo powiększy się wkrótce jego dziedzictwo. W końcu Obould nie będzie żył wiecznie. A nawet jeśli tak się zdawało, Urlgen był pewien, że znajdzie jakiś sposób, by temu zaradzić. CZEŚĆ PIERWSZA Anarchia uczuciowa Zrobiłem wszystko tak, jak powinienem. Podczas mojej podróży poza Menzoberranzan kierowałem się moją wewnętrzną mapą tego, co dobre i co złe, wewnętrznym poczuciem wspólnoty i samotności. Nawet kiedy zdarzyło mi się, jak każdemu z nas, upaść, wynikało to z błędnego osądu lub zwykłej ułomności i w moim przeświadczeniu nie było niczym haniebnym. Wiem, że w moim sercu mieszkają większe wartości, które zbliżają nas do wybranych przez nas bogów, nas samych, naszych nadziei i zrozumienia raju. Nie porzucę swego sumienia, choć obawiam się, że to ono opuściło mnie. Zrobiłem wszystko tak, jak powinienem. Mimo to Ellifain nie żyje, a to, że kiedyś, bardzo dawno temu ją uratowałem, zakrawa teraz na kpinę.

Zrobiłem wszystko tak, jak powinienem. Widziałem, jak umiera Bruenor, i sądziłem, że wszyscy i wszystko, co kochałem, umiera razem z nim. Czy jakieś bóstwo śmieje się z mej głupoty? Czy w ogóle jest tam jakieś bóstwo? A może to wszystko kłamstwo, lub jeszcze gorzej – oszukiwanie samego siebie? Często rozmyślałem nad społecznością i poprawą losu jednostki w ramach poprawy losu ogółu. Była to główna zasada mojego życia, myśl, która wygnała mnie z Menzoberranzan. A teraz, w tej chwili próby, zrozumiałem – a może po prostu musiałem przyznać – że moja zasada była również czymś znacznie bardziej osobistym. Co za ironia: ogłaszając się zwolennikiem wspólnoty, tak naprawdę zaspokajałem rozpaczliwe pragnienie przynależności do jakiejś grupy. Uznawszy w cichości ducha swoje poglądy za słuszne, nie różniłem się zbytnio od tych, którzy tłoczą się pod kazalnicą. Szukałem spokoju i wskazówek wewnątrz siebie, podczas gdy wielu szuka ich na zewnątrz. Rozumując w ten sposób, zrobiłem wszystko tak, jak powinienem. Mimo to nie mogę opędzić się od coraz bardziej natarczywej myśli, narastającego przerażenia, że koniec końców to ja się myliłem. Dlaczego Ellifain nie żyje i dlaczego wszystkie lata swego krótkiego życia spędziła wśród takich burz? Dlaczego wraz z przyjaciółmi podążyłem za głosem serca, ufny w swój oręż, by patrzeć, jak umierają pod gruzami wieży? Skoro zrobiłem wszystko jak należy, to gdzie jest sprawiedliwość, gdzie nagroda od wdzięcznego bóstwa? Nawet w tym pytaniu dostrzegam przesadną dumę, która mnie tak skaziła. Nawet w nim dostrzegam działanie obnażające moją duszę. Nie mogę nie zapytać: czy różnię się w jakiś sposób od swego rodzaju? Rzecz jasna, różnię się działaniem, ale rezultatami? Czy deklarując pragnienie wspólnoty i poświęcenie nie poszukiwałem tak naprawdę tych samych rzeczy, co kapłanki, które pozostawiłem w Menzoberranzan? Czy nie szukałem, tak samo jak one, nieśmiertelności i wyższej pozycji wśród równych sobie? Gdy zawaliły się fundamenty wieży Withegroo, runęły także przekonania, którymi dotąd się kierowałem. Wyszkolono mnie na wojownika. Gdyby nie moje zdolności posługiwania się sejmitarami sądzę, że byłbym mniej – ważną postacią tego świata, mniej szanowaną i nie tak akceptowaną. Wyszkolenie i talent to wszystko, co mi pozostało; oto podstawa nowego etapu krętej i burzliwej drogi życia Drizzta Do’Urdena. Oto narządzie zemsty, jaką wywrę na przeklętych stworzeniach, które zniszczyły wszystko, co było mi drogie.

Straciłem Ellifain, Bruenora, Wulfgara, Regisa, Catti-brie, a w rezultacie, także Drizzta Do’Urdena. Obecnie moją osobę określają właśnie te sejmitary, zwane Lodowa Śmierć i Błysk, a Guenhwyyar znów jest moją jedyną towarzyszką. Ufam tylko im, i niczemu innemu. Drizzt Do’Urden

1 PAMIĄTKA GNIEWU Drizzt nie lubił myśleć o tym jako o ołtarzu. W małej jaskini, w której mroczny elf zamieszkał, najwięcej miejsca zajmował umieszczony na rozgałęzionym kiju hełm Bruenora ze złamanym rogiem. Ustawił go tuż przed skałą klifu stanowiącą tylną ścianę, w jedynym miejscu, do którego w ogóle docierało światło słońca. Drizzt właśnie tego chciał. Chciał widzieć hełm. Chciał zawsze o tym pamiętać. Nie tylko o Bruenorze i nie tylko o pozostałych przyjaciołach. Przede wszystkim chciał pamiętać, kto odpowiadał za to, co stało się jemu i jego światu. Aby wejść do środka, musiał przeczołgać się między dwoma głazami. Elfowi to nie przeszkadzało, nawet pasowało. Całkowity brak wygód, niemal zwierzęcy tryb życia był dla niego czymś dobrym, oczy szczającym, a do tego przypominał, kim się stał, kim musiał być, jeśli zamierzał przeżyć. Nie był już Drizztem Do’Urdenem z Doliny Lodowego Wichru, przyjacielem Bruenora, Catti-brie, Wulfgara i Regisa. Nie był już Drizztem Do’Urdenem, tropicielem ukształtowanym w duchu Mielikki przez Montolia DeBrouchee. Znów był samotnym drowem, który właśnie opuścił Menzoberranzan. Znów był uciekinierem z miasta mrocznych elfów, który porzucił nauki kapłanek, nauki, które doprowadziły do śmierci jego ojca i tak go skrzywiły. Był Łowcą, istotą polegającą na instynktach, która pokonała zło Podmroku i zapłaci hordom orków za śmierć jego przyjaciół. Był Łowcą, który zamknął swój umysł na wszystkie sprawy poza przetrwaniem i odsunął ból po stracie Ellifain. Pewnego popołudnia Drizzt ukląkł przed swoim totemem obserwując, jak słońce przesuwa się po hełmie. Bruenor stracił jeden z rogów bardzo dawno temu, zanim jeszcze w jego życiu pojawił się Drizzt. Krasnolud nigdy tego nie naprawił, gdyż przypominał mu, że zawsze należy trzymać głowę nisko. Palce ostrożnie dotknęły szorstkiej powierzchni złamanego rogu. Drizzt wciąż wyczuwał zapach potu Bruenora na skórzanej opasce wewnątrz hełmu, jakby krasnolud krył się gdzieś w ciemnej dziurze. Jakby znów wrócili z kolejnej krwawej walki, zdyszani, roześmiani i ociekający potem. Drow zamknął oczy i zobaczył ostatni obraz Bruenora. Widział białą wieżę Withegroo, sięgające szczytu płomienie i samotnego krasnoluda biegającego wokół, wydającego rozkazy aż do samego końca. Widział, jak wieża przechyliła się i zawaliła, jak krasnolud znikł pod zwałami kamieni. Zacisnął oczy jeszcze mocniej, by powstrzymać łzy. Musiał je pokonać, odepchnąć

jak najdalej. Wojownik nie może pozwolić sobie na takie emocje. Otworzył je i znów popatrzył na hełm, czerpiąc siłę ze swego gniewu. Podążył wzrokiem za promieniem słońca i zobaczył własne, porzucone buty. Już ich nie potrzebował, podobnie jak słabego i ogłupiającego uczucia żalu. Drizzt położył się na brzuchu i wyślizgnął przez niewielki otwór między głazami, w stronę popołudniowego światła. Zerwał się na nogi i powąchał wiatr. Rozejrzał się czujnie wokół, przyglądając się każdemu cieniowi i każdej plamie słońca, czując pod stopami chłód ziemi. Potem Łowca pobiegł w stronę wyżej położonego miejsca. Wszedł na zbocze w chwili, gdy słońce kryło się za horyzontem. Czekał tam, rozglądając się po okolicy, dopóki cienie nie wydłużyły się i nie zapadł zmrok. Wreszcie w dali zabłysło światełko ogniska. Dłoń Drizzta odruchowo powędrowała ku onyksowej figurce, umieszczonej w sakiewce. Nie wyjął jej jednak i nie przywołał Guenhwyvar. Nie tej nocy. W zapadających ciemnościach jego wzrok stał się jeszcze lepszy. Drizzt pobiegł cicho niczym cień, lekko jak piórko w wietrzny jesienny dzień. Nie podążał górskimi ścieżkami – był zbyt zwinny, by spowalniały go pęknięcia skał i wielkie głazy. Z łatwością skakał między drzewami, tak cicho, że wiele leśnych zwierząt, nawet czujny jeleń, nie zauważyło ani nie usłyszało jego kroków, dopóki wiatr nie przyniósł jego zapachu. Dotarł do niewielkiej rzeki, lecz przeskoczył z jednego mokrego kamienia na drugi tak precyzyjnie, że nie powstrzymały go nawet ich mokre boki. Stracił ogień z oczu, kiedy tylko zszedł ze zbocza, lecz znalazł sobie punkty orientacyjne i teraz wiedział, gdzie biec, jakby jego krokami kierował sam gniew. Zobaczył go znów, gdy minął kotlinkę i grupę drzew – był na tyle blisko, by widzieć poruszające się wokół ognia postacie. Od razu poznał, że to orki – były duże, miały szerokie ramiona i nieco powłóczyły nogami. Dwa z nich kłóciły się, a Drizzt znał ich warczący język na tyle, by zrozumieć, że chodzi o to, kto pierwszy obejmie wartę. Najwyraźniej żaden z nich nie palił się do tego obowiązku, który był dla nich niewiele ponad niewygodą. Drow schował się w pobliskich krzakach i uśmiechnął paskudnie. Ich straż będzie naprawdę mało skuteczna, pomyślał. Czy będą czujni, czy nie, nie zauważą go. Nie zauważą Łowcy. * * * Zwalisty strażnik oparł włócznię o kamień, splótł palce i obrócił dłonie. Kostki

trzasnęły głośniej niż pękające gałęzie. – Bellig, zawsze Bellig – mamrotał, spoglądając na ognisko i skupione wokół niego postacie. Jedni odpoczywali, drudzy wyrywali sobie kawałki jakiegoś zepsutego żarcia. – Bellig pilnować. Wy spać. Wyjeść. A Bellig zawsze pilnować. Marudził tak dość długo, przez cały czas oglądając się na ognisko. Wreszcie odwrócił się i zobaczył twarz wyciosaną z hebanu, burzę białych włosów i oczy... oczy! Czerwone! Płonące! Odruchowo sięgnął po włócznię – a raczej zamierzał, gdyż zobaczył błysk z lewa i prawa. Usiłował zasłonić się rękami, lecz był zbyt wolny, by pochwycić sejmitary mrocznego elfa. Chciał krzyknąć, ale wtedy zakrzywione ostrza wykreśliły dwie głębokie linie, przecinając tchawicę. Ścisnął szyję, a wtedy broń opadła jeszcze raz, i znów. Umierający ork odwrócił się, jakby chciał pobiec w stronę swoich towarzyszy, lecz sejmitary uderzyły jeszcze raz, w nogi, a ich krawędzie gładko przecięły mięśnie i ścięgna. Upadając, Bellig poczuł, jak podtrzymuje go czyjaś dłoń, układając cicho na ziemi. Wciąż żył, choć nie miał jak zaczerpnąć powietrza. Wciąż żył, choć krew rozlewała się wokół niego ciemną kałużą. Jego zabójca oddalił się bezszelestnie. * * * – E, Bellig, cicho tam! – zawołał Oonta spod szerokich konarów wiązu, stojącego niezbyt daleko od obozu. – Gadam z Figglem! – On lubi gadać – zgodził się Figgle Paskuda. Był brzydki nawet jak na orka: brakowało mu nosa, miał rozdartą wargę i krzywe, szarozielone zęby. W młodości zanadto zbliżył się do szczególnie wrednego worga. – Zara go zatłukie – ostrzegł Oonta, co jego druh skwitował wrednym uśmieszkiem. Skądś nadleciała włócznia, wbijając się w drzewo między nimi. – Bellig! – krzyknął Oonta, odskakując. – Zatłukie cię już zaraz! Ryknął i chwycił dygoczące drzewce, a Figgle pokiwał głową. – Zostaw – powiedział jakiś głos po orczemu, lecz zbyt melodyjnie, by mógł należeć do orka. Obaj strażnicy zamarli i spojrzeli w stronę, z której nadleciał pocisk. Zobaczyli szczupłą i wdzięczną postać w ciemnym, rozwiewanym przez wiatr płaszczu, z czarnymi

dłońmi opartymi na biodrach. – Nie będzie ci to potrzebne – wyjaśnił mroczny elf. – Hę? – spytały chórem orki. – Co je? – spytał trzeci strażnik, kuzyn Oonty imieniem Broos. Nadszedł z lewej strony orków, a prawej elfa. Popatrzył na nich, podążył za ich przerażonym wzrokiem, ujrzał drowa i również zamarł. – A to kto? – Przyjaciel – odparł elf. – Przyjaciel Oonty? – spytał ork, uderzając się w pierś. – Przyjaciel tych, których zamordowaliście w mieście z wieżą – wyjaśnił mroczny elf, a nim orki zdołały pojąć, co mówi, w jego dłoniach błysnęły sejmitary. Sięgnął po nie tak szybko i sprawnie, że jego przeciwnicy nawet nie dostrzegli ruchu; dla nich wyglądało to tak, jakby ostrza po prostu nagle się pojawiły. Broos spojrzał na Oontę i Figgle’a oczekując na wyjaśnienie i spytał: – Hę? W tym momencie ciemna postać skoczyła ku niemu. Chwilę później już nie żył. Mroczny elf natarł na pozostałą dwójkę. Oonta wyrwał włócznię z pnia, a Figgle sięgnął po parę krótkich noży. Jeden z nich miał rozdwojone ostrze, drugi był mocno zakrzywiony. Oonta sprawnie zakręcił włócznią nad głową, jej czubek opadał, by zatrzymać szarżującego elfa. Lecz ten prześlizgnął się pod opadającym ostrzem, wpadając między orki. Oonta zachwiał się, gdy Figgle opuścił swój oręż. Drowa już tam nie było – skoczył, unosząc się między orkami. Orczy wojownicy zamieniali się bronią, nacierając na zwinną postać z obu stron. Jeden sejmitar przyjął włócznię, drugi sprawnie zablokował oba ciosy Figgle’a. Jedna stopa elfa wystrzeliła do przodu, druga do tyłu, trafiając orki w ich pokraczne pyski. Figgle poleciał do tyłu, wymachując bronią, by zablokować ewentualne ataki. Oonta zrobił podobnie, machając włócznią. Oprzytomnieli i popatrzyli na pustą polanę. – Hę? – spytał Oonta. Figgle podskoczył nagle, a z jego piersi wysunęło się ostrze sejmitara. Zniknęło równie szybko, jak się pojawiło, a mroczny elf minął orka, rozcinając drugim sejmitarem gardło. Nie chcąc mieć do czynienia z takim przeciwnikiem, Oonta cisnął włócznią, odwrócił się i pobiegł prosto do obozu, wrzeszcząc ze strachu. Orki poderwały się

i otoczyły przerażonego Oontę, porzuciwszy śmierdzące mięso i szukając broni. – Co robiłeś?! – krzyczał jeden. – Kto zabił?! – wrzeszczał drugi. – Drow! Drow! – darł się Oonta. – Drow zadźgał Figgle’a i Broosa! Drow zadźgał Belliga! * * * Drizzt pozwól ił orkowi uciec i kiedy tamci byli zajęci jego wrzaskami, skrył się w cieniu wielkiego drzewa na skraju obozowiska. Chowając sejmitary, szybko policzył przeciwników: dwunastu. Powoli wdrapał się na drzewo słuchając, jak Oonta wspomina o trzech osobach zabitych przez Drizzta. – Drow? – pytały siebie zaskoczone orki; jeden z nich powiedział „Donnia”. Drizzt słyszał już kiedyś to imię. Przesunął się na konar, jakieś piętnaście stóp nad ziemią, dokładnie nad rozgadanymi orkami. Rozglądali się wokoło, przerażeni słowami Oonty. Drizzt sięgnął w głąb siebie, przywołując odwieczną magię swej rasy. Cisnął kulą nieprzeniknionej ciemności wprost w ognisko, wokół którego stali. Sam skoczył zaraz za nią, z gałęzi na gałąź. Bose stopy zapewniały mu doskonałe wyczucie podłoża, a magiczne, przydające szybkości bransolety na kostkach pozwalały na zrobienie dodatkowego kroku za każdym razem, gdy musiał zachować równowagę. Wylądował na ziemi i puścił się biegiem w stronę zaciemnionego ogniska. Te orki, które znajdowały się na zewnątrz i dostrzegły czarną postać, rzuciły się na niego z krzykiem. Jeden z nich cisnął włócznią. Drizzt w biegu uchylił się przed niezgrabnym pociskiem – wiedział, że gdyby tylko zechciał, mógłby go pochwycić. Pierwszego orka, który wytoczył się z wnętrza kuli, poczęstował owocem kolejnej zdolności drowów – postać przeciwnika otoczyły purpurowobłękitne płomienie. Nie parzyły, lecz znacznie ułatwiały wyszkolonemu drowowi celować. Tak naprawdę nawet tego nie potrzebował. Ork, jako dość głupawa istota, patrzył na swoje płonące kończyny i wrzeszczał ze strachu. Spojrzał na Drizzta w samą porę, by zobaczyć błysk sejmitara. Z kuli wypadł następny ork. Drow nawet nie zwolnił, uchylił się przed maczugą i szybko zawinął sejmitarem wokół nóg przeciwnika, przecinając ścięgna. Nim wyjący stwór padł na ziemię, Drizzt Łowca już był wewnątrz kuli ciemności. Polegał wyłącznie na instynkcie. Mięśnie poruszały się w reakcji na odgłosy

i doznania. Po cieple ziemi Łowca wyczuwał, gdzie znajduje się ognisko i za każdym razem, kiedy wpadał na niego jakiś błąkający się ork, sejmitary szły w ruch. W pewnym momencie nie poczuł orka ani nawet go nie usłyszał, lecz smród uświadomił mu, że ma go za swoimi plecami. Krótki ruch Błysku, wrzask i łomot padającego ciała. W jakiś sposób bez udziału świadomości wiedział, kiedy znajdzie się po drugiej stronie kuli ciemności. Coś wewnątrz niego starannie wyliczyło każdy krok. Wybiegł szybko, utrzymując ciało w równowadze. Natychmiast dostrzegł rzucających się na niego czterech orków. Instynkt wojownika podsunął mu sposób ataku, który już wykonywał. Uchylił się i sparował sejmitarami pchnięcie włóczni, jedno ostrze nad drugim. Mogły bez trudu przeciąć prymitywną broń, lecz nie naciskał pierwszym, a drugim uderzył płazem. Niech włócznia będzie cała – nie miało to znaczenia, gdyż drugie ostrze, przesuwając się wzdłuż piersi z prawa na lewo, podbiło broń. Nogi przeniosły go obok wytrąconego z równowagi orka w tym samym momencie, gdy Błysk zatonął w jego gardle. Drizzt nie zwalniał, każdy krok obracał go nieco w lewo i gdy znalazł się przy następnym orku, Błysk opadł i ciął w nadgarstek prawej ręki, pozbawiając tamtego broni. Dopełniając obrotu pomknęła za nim Lodowa Śmierć, wgryzając się między żebra. Łowca był już daleko za ich plecami. Uchylił się pod maczugą i przeskoczył nad włócznią. Lądując, oparł nogę na drzewcu – zepchnął włócznię w dół. Zamigotał sejmitar, lecz ork uchylił się. Drizzt, niemal nie zwalniając, podrzucił Błysk, chwycił go odwrotnie i pchnął za siebie, trafiając prosto w pierś nacierającego z tyłu orka z maczugą. W tym samym czasie druga dłoń drowa pracowała jakby samodzielnie. Lodowa Śmierć cięła w ramię orka trzymającego włócznię. Wyciągając Błysk, Drizzt przesunął się na bok. Umierający ork padł wprost na drugiego, ściskającego poranione ramię. Łowcy już tam nie było, szarżował na walczącą w duecie parę orków. Drizzt błyskawicznie ukląkł, a orki zareagowały, celując mieczem i włócznią w dół. Jednak gdy tylko jego kolana dotknęły ziemi, drow przetoczył się do przodu, poderwał i odbił, kontynuując obrót w powietrzu. Minął zaskoczony duet, który z trudem nadążał za jego ruchami. Drizzt wylądował lekko i wyprowadził Błyskiem cięcie, które jeszcze bardziej zdezorientowało przeciwników. Trzymając broń w rozłożonych na boki rękach ciął jednocześnie Błyskiem i Lodową Śmiercią. Ostrza skrzyżowały się dokładnie między orkami, po czym rozeszły szeroko. Odwrócił chwyt i ciął jeszcze raz, na odlew.

Żaden z orków nie miał nawet czasu, by unieść broń do zastawy. Zachwiali się, trafieni po dwa razy każdym z sejmitarów. A Łowcy już tam nie było. Orki kręciły się wokoło rozumiejąc, że nie sprostają mrocznemu przeciwnikowi. Nikt nie stawił czoła Drizztowi, gdy ruszył z powrotem swoją ścieżką. Zdjął głowę orkowi z pociętą ręką, wskoczył w kulę ciemności, gdzie na ziemi rozpłaszczył się przynajmniej jeden z ocalałych. Znów wkroczył do świata drugich zmysłów, czując ciepło, słysząc każdy dźwięk. Zaatakował orka przed sobą, słyszał poruszenie i kroki obok siebie. Szybki krok przeniósł go w pobliże ogniska, nad którym na trójnogu stał kociołek. Kopnął zakroczną nogą i ruszył dalej. W magicznych ciemnościach stojący przed nim ork nie mógł widzieć uśmiechu elfa, gdy jego kompan, oblany gorącą potrawką, zaczął wyć i tarzać się.. Ork zaatakował dziko, wzywając pomocy. Łowca czuł podmuch jego wściekłych ciosów. Obliczywszy kierunek jednego z nich, Łowca nie miał większych kłopotów z przekradnięciem się za przeciwnika. Jeszcze raz wyskoczył z kuli, pozostawiając śmiertelnie rannego orka osuwającego się na ziemię. Szybka przebieżka po obozowisku uświadomiła Drizztowi, że pozostały tylko dwa orki: jeden wił się na ziemi, tonąc we własnej krwi, drugi skowyczał i tarzał się dalej, by złagodzić poparzenia od gorącego gulaszu. Idealnie wymierzone cięcia sejmitarów zakończyły ich życie. A Łowca zniknął w ciemnościach nocy, by dokończyć swoje zadanie. * * * Biedny Oonta oparł się o drzewo, łapiąc powietrze szeroko otwartymi ustami. Machnął ręką na kamrata, który przynaglał go do dalszego biegu. Oddalili się od obozowiska o dobrą milę. – Musimy biec! – Ty... musisz... biec! – wy sapał Oonta. Oonta wyszedł ze swojej jaskini na Grzbiecie Świata na rozkaz plemiennego szamana, by zyskać chwałę u boku króla Oboulda, by walczyć z tymi, którzy zbezcześcili posąg Gruumsha na pobliskim polu walki. Wyszedł, by walczyć z krasnoludami, nie drowami! Towarzysz złapał go za kark i próbował pociągnąć za sobą, ale Oonta odepchnął

ręce. Opuścił głowę i wciąż usiłował odzyskać dech. – Nie spiesz się – usłyszał za sobą w łamanym orczym, z melodyjnym akcentem, którego żaden ork nie zdołałby naśladować. – Musimy biec! – powtórzył kompan Oonty, odwracając się w stronę mówiącego. Oonta, wiedząc, kto mówił i świadom, że nic go nie uratuje, nawet nie podniósł głowy. – Możemy pogadać – mówił jego towarzysz do mrocznego elfa. Oonta usłyszał, jak rzuca broń na ziemię. – Może – zgodził się elf, gdy diabelski sejmitar rozpłatał orkowi gardło. – Lecz wątpię, byś znalazł w sobie dość tchu. Ork zacharczał i zabulgotał w odpowiedzi. I upadł. Oonta wyprostował się, lecz wciąż nie odwracał głowy w stronę zabójczego przeciwnika. Oparł się o drzewo i wyciągnął ręce w obronnym geście, mając nadzieję, że śmiertelny cios będzie szybki. Poczuł na szyi gorący oddech elfa – jedno ostrze miał przyciśnięte do pleców, a drugie do karku. – Odnajdziesz wodza tej armii – powiedział mu drow. – I powiesz, że rychło przybędę na wezwanie. Powiesz, że go zabiję. Krótki ruch sejmitara odciął Ooncie prawe ucho. Ork krzyknął i skrzywił się, lecz miał dość rozumu, by nie uciekać i nie odwracać się. – Przekaż mu to – szeptał do ucha głos – Przekaż to wszystkim. Oonta zaczął odpowiadać, by upewnić śmiertelnie groźnego przeciwnika, iż tak właśnie uczyni. Lecz Łowcy już tam nie było.

2 BRUD I KREW Tuzin brudnych i zmęczonych krasnoludów biegło szybko, przeskakując pęknięcia w zniszczonych przez erozję skałach, mijając wielkie głazy. Mimo strachu działały razem i jeśli tylko ktoś się potknął, zaraz dwaj inni podtrzymywali go i popędzali. Za nimi gnała horda orków, ponad dwieście skowyczących i śliniących się bestii. Szczękały bronią i potrząsały wzniesionymi pięściami. Co jakiś czas któryś ciskał włócznią, choć ani jeden nie trafił. Orki ani się nie zbliżały, ani nie oddalały, ich pragnienie dopadnięcia krasnoludów nie było mniejsze niż pragnienie krasnoludów, by im uciec. Jednak w przeciwieństwie do krasnoludów, jeśli któryś z orków słabł, towarzysze nie kwapili się do udzielania mu pomocy. Kto się potknął, ryzykował zdeptanie, skopanie lub nawet zadźganie. Dlatego linia orków była nieco rozciągnięta, lecz tych z przodu od ostatnich uciekających krasnoludów dzieliło może dwanaście kroków biegiem. Krasnoludy biegły po dość pustym zboczu. Po prawej wznosiła się wielka, skalista ostroga. Krasnoludy wciąż darły się i biegły jak oszalałe. Gdyby jednak orki nie skupiały się tak bardzo na ich złapaniu i rozejrzały dookoła, zauważyłyby, że krasnoludy, choć mają tak wiele innych dróg, zdają się biec tylko w jedną, konkretną stronę. Krasnoludy wybiegły z cienia kamiennej ostrogi i wpadły między dwa olbrzymie głazy. Ich prześladowcy nie zauważyli, co oznaczają – tak naprawdę głazy stanowiły początek wyżłobionego w skałach korytarza, szerokiego na tyle, by zmieściły się w nim trzy orki obok siebie. Dla orków znaczyło to tylko tyle, że ich ofiary nie będą mogły rozbiec się na wszystkie strony. Nie zauważyły ustawionych z boku, sprytnie ukrytych między kamieniami zakamarków i błyszczących zza nich, krasnoludzkich oczu. Pierwsze orki były już w połowie korytarza, a ponad połowa minęła oznaczające wejście głazy, gdy ze ścian skoczyły krasnoludy, wywijając kilofami, oskardami, młotami, toporami i mieczami. Niektórzy, przede wszystkim członkowie słynnych Pogromców Flaków Thibbledorfa Pwenta – najtwardsze i najgroźniejsze krasnoludy z klanu Battlehammer – mieli tylko hełmy z kolcami, ćwiekowane zbroje i kolczaste rękawice. Z radością rzucili się w sam środek orczej watahy, młócąc na lewo i prawo. Niektóre orki zostały zaskoczone przez tę samą grupę dekadzień wcześniej, pod zniszczonym miastem Płycizny. Teraz jednak orki nie wzięły nóg za pas, lecz stanęły do walki. Krasnoludy były lepiej opancerzone i wyposażone do walki w wąskim, kamiennym korytarzu. Ukształtowały teren tak, jak im to odpowiadało, i szybko zyskały przewagę. Te z przodu, stojące najbliżej wyjścia, sprawnie przygotowały obronę. Ich kamienie

zostały starannie ukształtowane, tak by niemal zamknąć korytarz, dając czas na wykończenie stojących najbliżej orków, nim pozostałe zaczną się przeciskać przez zaporę. Stanowiąca przynętę dwunastka natychmiast przyłączyła się do głównych sił, kładąc trupem orki biegnące na czele. Krasnoludy trwające w środku starcia walczyły jak jeden mąż, jeden wspierał drugiego tak, iż nawet trafieni orczym ciosem nie zostali zabici, gdy upadli. Jeśli zaś ranę otrzymywał któryś z orków, to padał samotnie i samotnie umierał. * * * – Twoje chłopaki dobrze się spisały, Torgar – powiedział wysoki, zwalisty krasnolud o ogniście rudych włosach i brodzie, która, gdyby nie została wsadzona za pas, sięgałaby mu do stóp. Jedno oko miał zakryte bielmem, oślepione podczas obrony Mithrilowej Hali przed najazdem drowów, za to drugie błyszczało jasnym błękitem. – Ale kilku zginęło. – Nie ma lepszej śmierci niż za swój klan – odparł Torgar Hammerstriker, naczelnik ponad czterystu krasnoludów, które ostatnio wyemigrowały z Mirabaru, urażone tym, jak źle markiz Elastul potraktował króla Bruenora Battlehammera. Owe traktowanie rozciągnięto również na wszystkie krasnoludy z Mirabaru, które ośmieliły się powitać ich dalekiego krewniaka, gdy przejeżdżał przez miasto. Torgar przyglądał się odległej walce, gładząc długą, czarną brodę. Ta dziwna postać, Pikel Bouldershoulder, przyłączył się do starcia używając swojej dziwnej druidzkiej magii, by poruszyć kamienie przy wejściu do korytarza i odcinając drogę reszcie pogoni. Było to bardzo krótkotrwałe rozwiązanie, orki nie były aż tak głupie. Potencjalne odwody już zaczęły wycofywać się na pozycje, z których uda im się powrócić do środka walki. – Mithrilowa Hala nie zapomni o pomocy, jakiej nam dziś udzieliłeś – zapewnił Torgara stary krasnolud. Hammerstriker skinął w milczeniu głową, nawet nie odwracając się do mówiącego. Nie chciał, by Banak Brawnanvil, wódz klanu Battlehammer, widział, jak bardzo jest poruszony. Torgar rozumiał, że będzie pamiętać tę chwilę na zawsze, nawet jeśli przyjdzie mu żyć kolejne kilkaset lat. Jego zmartwienie spowodowane opuszczeniem rodzinnego Mirabaru wzrosło jeszcze, gdy setki jego krewniaków pod wodzą starego druha Shinglesa McRuffa zmusiło Elastula do uwolnienia go i opuściło Mirabar, nie oglądając się za siebie. W głębi serca Torgar wiedział, że sam postępuje słusznie, ale co z pozostałymi?

Teraz już wiedział, i spłynęła na niego wielka ulga. Wraz z krewnymi przystał do resztek pokonanych oddziałów króla Bruenora, uciekających spod Płycizn. Torgar i jego przyjaciele szli w tylnej straży aż do miejsca obrony na północnych stokach gór na północ od Doliny Strażnika i dalej, aż do wejścia do Mithrilowej Hali. W czasie drogi napotkali kilka grupek orków; w jednej z nich byli nawet nietypowi jak na orków sojusznicy – lodowi giganci. Nie zbaczając z drogi i walcząc bez słowa skargi, mirabarczycy zasłużyli sobie na wiele słów podzięki ze strony krasnoludów z Hali, dwójki adoptowanych dzieci Bruenora, Wulfgara i Catti-brie oraz jego niziołczego przyjaciela Regisa. Bruenor nadal był zbyt ranny i zbyt słaby, by powiedzieć cokolwiek. Torgar wiedział, że te chwile stanowiły zaledwie początek. Ponieważ generał Dagnabbit nie żył, a Bruneor był bliski śmierci, krasnoludy z Mithrilowej Hali poprosiły o objęcie dowództwa jednego z najstarszych i najbardziej doświadczonych weteranów. Banak Brawnanvil zgodził się je przyjąć. Nie bez znaczenia było, że Banak poprosił Torgara o kilku chyżonogich krasnoludów, by zamknąć swoją pułapkę wokół jednej z najbardziej wysuniętych orczych hord. Torgar wiedział, wtedy i teraz, że uczynił słusznie, prowadząc krasnoludy z Mirabaru do Mithrilowej Hali. Wiedział, wtedy i teraz, że jego klan Delzoun naprawdę stał się częścią większego klanu Battlehammer. – Każ im biec – Banak odwrócił się do kapłana Rockbottoma, zwanego też Skalnym Korytem. Wsławił się on tym, że w ruinach wieży maga w Płyciznach podtrzymywał Bruenora przy życiu, dopóki nie nadeszła pomoc. Rockbottom rozprostował pokręcone palce i zmówił modlitwę do Moradina. Sprowadził deszcz wielobarwnych światełek, niewielkich ogników, które nie paliły, lecz z pewnością zwróciły uwagę krasnoludów stojących blisko korytarza. Niemal natychmiast chłopcy Torgara, Pogromcy Flaków Pwenta, bracia Bouldershoulder i pozostali wojownicy zaczęli wspinać się po ścianach wzdłuż ustalonych wcześniej tras, nie pozostawiając za sobą nikogo, nawet tych, którzy z pewnością byli poważnie, jeśli nie śmiertelnie, ranni. Wtedy z ukrycia u wierzchołka ostrogi wytoczono wielki głaz – kolejne dzieło Pikela, ukształtowane mocą jego magii w niemal idealną kulę. Trzy silne krasnoludy manewrowały nim przy użyciu długich tyczek, wysilając mięśnie, by przepchnąć go po bardziej kamienistym terenie, czy nawet wtoczyć na niewielkie wzniesienie. Inne krasnoludy wyskoczyły ze swoich kryjówek, by pomóc im ustawić głaz przy wylocie korytarza: wykuto tam łagodne zbocze, aby nadać mu większą szybkość. Dudniący głaz wstrząsnął ziemią: pozostałe w korytarzu orki wrzasnęły chórem i zaczęły tratować się w panicznej ucieczce. Niektóre zostały przewrócone

i rozpłaszczone, gdy przetoczył się po nich kamień. Inne zostały porzucone przez spanikowanych krewniaków w nadziei, że ich ciała spowolnią pęd głazu. – Pierwszą częścią walki jest pokonać serce wroga – powiedział cicho Banak. Jeśli o to chodziło, ich mały fortel zadziałał całkiem dobrze. Wódz zaszczycił Torgara i Rockbottoma mrugnięciem ślepego oka i poklepał po ramieniu uchodźcę z Mirabaru. – Słyszałem, że twój przyjaciel Shingles walczył trochę na powierzchni – podsunął. – Wraz z tobą. – Mirabar jest miastem ponad skałami i pod nimi – zauważył Torgar. – Cóż, ja i moi krewni nie znamy się na walce na powierzchni – odparł Banak. – Będę potrzebował rady was dwóch i Ivana Bouldershouldera. Torgar z zadowoleniem pokiwał głową. * * * Krasnoludy zaczęły właśnie formować szyki obronne wokół wzniesienia na południe od zbocza, gdy do Banaka i pozostałych przybiegli Wulfgar i Catti-brie. – Byliśmy na wschodzie – wykrztusiła z siebie Catti-brie. Dziewczyna, wyższa o jakieś pół stopy od najwyższych krasnoludów, nie wyglądała między nimi dziwnie. Twarz miała szeroką, lecz o delikatnych rysach, a gęste kasztanowe włosy opadały niżej ramion. Niebieskie oczy były duże nawet jak na człowieka, a co dopiero dla krasnoluda, u których zdawały się wyzierać spod krzaczastych brwi. Mimo kobiecej urody była w niej jakaś twardość, wzmocniona jeszcze przez Bruenora, oraz pragmatyzm i siła, dzięki którym nie ustępowała pola nawet najlepszym krasnoludzkim wojownikom. – I straciliście kupę zabawy – powiedział wesoło Rockbottom, a jego słowa powitały radosne okrzyki i wzniesione w górę kubki pienistego ale. – Oo oj! – zgodził się Pikel Bouldershoulder, błyskając białymi zębami spod zielonej brody i wąsów. – Jak planowaliśmy, dorwaliśmy ich w korytarzu – tłumaczył Banak tonem znacznie poważniejszym niż pozostali. – Kilku zabiliśmy, kilku uciekło... Jego głos ucichł wobec gorączkowych ruchów dłoni Catti-brie. – Twoje przynęty pomogły ci złapać ich przynęty – wyjaśniła, wskazując na wschód. – Idzie na nas wielka siła, przesuwają się na południe, by nas ogarnąć. – Wielka grupa jest na północ od nas – odparł Banak. – Widzieliśmy ich. Ilu jest tych śmierdzących orków? – Wiele razy więcej, niż ty masz krasnoludów – odparł wielki Wulfgar. Błękitne

oczy miał zwężone, twarz poważną. Syn Beornegara był o stopę wyższy od swej towarzyszki i górował nad wszystkimi krasnoludami. Był szczupły w pasie, żylasty i zwinny, lecz pierś miał szerszą niż jakikolwiek krasnolud. Ramiona miał niczym krasnolud nogę, szczęki mocne i o kwadratowym zarysie. Taki wygląd zjednywał mu szacunek wśród brodatego ludu, zwłaszcza błysk w oku, znamionujący wielką bystrość. Dlatego słuchali go uważnie. – Jeśli będziecie walczyć na dwa fronty, a tak właśnie się stanie, jeśli tu zostaniecie, pokonają was. – Phi! – parsknął Rockbottom. – Jeden krasnolud jest wart pięciu tych śmierdzieli! Wulfgar popatrzył uważnie na dumnego kapłana. – Aż tylu? – spytał Banak. – I jeszcze więcej – odparła Catti-brie. – Każcie im ruszać – polecił Torgarowi Banak. – Wprost na południe, najwyżej, jak tylko się da. – Ale staniemy na klifie nad Doliną Strażnika – sprzeciwił się Rockbottom. – Pozycja obronna – zgodził się Banak, wzruszając ramionami. – Ale stamtąd nie ma gdzie uciec – tłumaczył kapłan. – Bez wątpienia będziemy mieli przed sobą bardzo stromy teren. – A oskrzydlający nas nie będą w stanie zajść tak daleko na południe, by na nas uderzyć – dodał Banak. – Lecz jeśli zaczniemy przegrywać, nie będziemy mieli gdzie uciec – powtórzył Rockbottom. – Za plecami będziemy mieli skały. – Nie skały, ale klif – wtrącił się Hammerstriker. – Ja i moi chłopcy zajmiemy się tym. Zdobędziemy tyle lin, byśmy wszyscy szybko znaleźli się w dolinie. – To będzie jakieś trzysta stóp! – krzyknął Rockbottom. Torgar wzruszył ramionami, jakby nie miało to żadnego znaczenia. – Niezależnie od tego, co zamierzacie uczynić, lepiej się pospieszcie – podsunęła Catti-brie. – A jak sądzisz, co robimy? – odparł Banak. – Widziałaś te orki... nie sądzisz, że damy im radę? – Obawiam się, że najmądrzej będzie ruszyć na skraj Doliny Strażnika i dalej – powiedział Wulfgar, a Catti-brie pokiwała głową. – Aż do Mithrilowej Hali. – Aż tylu? – spytał następny gość Hali, jasnobrody Ivan Bouldershoulder. Był to twardszy i stosujący bardziej tradycyjne metody brat Pikela. Krasnolud przepchnął się między ludźmi i podszedł do dowódców. – Aż tylu – zapewniła go Catti-brie. – Lecz nie możemy uciekać aż do Mithrilowej

Hali. Jeszcze nie. Teraz Bruenor włada czymś więcej niż tylko nią. Ruszył do Płycizn, gdyż tam prowadził go obowiązek. Nasz podpowiada nam, że teraz nie możemy uciekać do swojej nory. – Jeśli tak zrobimy, zginie zbyt wielu naszych – zgodził się Banak. – Zatem idźmy jak najwyżej, i niech te psy tam po nas przyjdą. Uciekną z podkulonym ogonem! – Oo oj! – ucieszył się Pikel. Wszystkie krasnoludy spojrzały na niego. Miał zielone włosy i brodę, którą zawinął sobie za uszy i splótł z włosami, opadającymi mu na połowę pleców. Był grubszy i łagodniejszy niż jego brat. Nosił prostą, jasnozieloną szatę w przeciwieństwie do Ivana, który, jak większość krasnoludów, odziany był w zbroję z połączonych skórzanych i metalowych elementów. Gdy inne krasnoludy nosiły ciężkie buty, chroniące przed węglami i iskrami w kuźni oraz dobre do deptania orków, Pikel wolał sandały. Mimo to było w nim coś, co czyniło go użytecznym. Posąg bóstwa, który pozwolił odsieczy zbliżyć się do Płycizn, był jego pomysłem i dziełem. Walczył w każdej bitwie, a jego magia przerażała wrogów i krzepiła przyjaciół. Jeden krasnolud po drugim uśmiechał się, doceniając jego entuzjazm. Ich własny zniknął po wysłuchaniu wieści Wulfgara i Catti-brie. Krasnoludy szybko zwinęły obóz i ledwo zdążyły przenieść się za pierwszą z wielu grani, gdy orki z północy ruszyły naprzód, a następna grupa zaczęła się do nich zbliżać ze wschodu. Prawie tysiąc krasnoludów pognało po kamieniach, przebierając mocno nogami, by wspiąć się po pochyłości. Wspięli się na trzy tysiące stóp, potem cztery, a szyk nadal był zwarty. Teraz wyższe góry znalazły się na wschodzie, uniemożliwiając oskrzydlenie z tej strony, podczas gdy przeciwnik za plecami nie ustępował. Krasnoludy zrobiły już milę pod górę i ciężko sapały, lecz nie zwolniły tempa. Wreszcie ci z przodu dostrzegli ostatnie zbocze i klif zawieszony nad Doliną Strażnika, wyglądający, jakby oberwała się tam skała. Trzysta stóp niżej, dokładnie tak, jak opisywał to Rockbottom, znajdowała się szeroka dolina stanowiąca zachodnie podejście do Mithrilowej Hali. W powietrzu wisiała poranna mgła, otulając kamienne filary wznoszące się niemal z gołego gruntu. Wojownicy zabrali się do roboty z dyscypliną tak typową dla upartych krasnoludów: jedni wznosili kamienne mury, inni wyszukiwali głazy, które można by zrzucić na przeciwników, podczas gdy kolejni wybierali najlepsze stanowiska i określali, którędy będzie najłatwiej do nich dobiec. Tymczasem Torgar zwołał swoich najlepszych inżynierów – a wielu ich było wśród krasnoludów z Mirabaru – i przedstawił palący problem: jak ściągnąć wszystkie krasnoludy do Doliny Strażnika, gdyby trzeba było się

wycofać. Ponad setka Mirabarczyków zaczęła badać długość ściany, sprawdzając stabilność głazów i szukając najłatwiejszych zejść, jak również półek, gdzie schodzące krasnoludy mogły odsapnąć i sięgnąć po liny umocowane niżej. W ciągu kilku chwil ustawiono pierwszy zestaw, a inżynierowie zeszli po nich, by znaleźć odpowiednie miejsce na umocowanie kolejnych. Na wyższym odcinku potrzebne było co najmniej pięć zmian liny, a cztery na niższym – ta perspektywa wielu wpędziłaby w rozpacz. Ale nie krasnoludy. Nie uparty lud, który mógł całymi latami drążyć korytarze, by na końcu nie znaleźć żadnej cennej rudy ani kruszcu. Nie dzielny naród, który przykładał młot do klina w najgłębszych tunelach nie wiedząc, czy iskra nie spowoduje wybuchu gazów. Nie tak solidarny ludek, który gotów był narazić się na stratowanie, byle tylko uratować krewniaka. Dla krasnoludów stających na północnej linii obrony króla Bruenora, zarówno tych z Mirabaru, jak i Mithrilowej Hali, dawne nazwisko rodowe Delzoun było czymś więcej niż tylko rodowym węzłem, było także honorem i obowiązkiem. Jeden ze schodzących inżynierów zaczepił się o występ i próbując się wyplątać, spadł z wysokości dwustu stóp. Wszyscy przerwali pracę, zmówili krótką modlitwę do Moradina i powrócili do obowiązków. * * * Tred McKnuckles zatknął jasną brodę za pas, poprawił przeładowany plecak i skierował się do tunelu wychodzącego z Mithrilowej Hali na zachód. – Idziesz? – spytał swego towarzysza, takiego samego jak on uciekiniera z Cytadeli Felbarr. Nikwillig przyjął zamyśloną pozę i popatrzył w głąb ciemnego tunelu. – Nie, nie sądzę – padła zaskakująca odpowiedź. – Żartujesz sobie? – spytał Tred. – Wiesz tak dobrze jak ja, że w jakiś sposób Obould Wiele Strzał maczał w tym swoje grube łapy. Ten pies wciąż warczy i gryzie! Wiesz tak samo jak ja, że jeśli chodzi o Oboulda, spogląda na Felbarr! Bez wątpienia to prawdziwa nagroda, której chce! – Nie wątpię – odparł Nikwillig. – Król Emerus musi o tym usłyszeć. – No to idziemy. – Ja nie idę. Nie teraz. Ci z klanu Battlehammer ocalili twoje włochate dupsko, moje zresztą też. Jest tu paru orków do zgniecenia, więc zamierzam to zrobić. Wraz z tymi z Battlehammer.

Tred uważnie przyjrzał się Nikwilligowi, rozważając jego słowa. Zawsze trochę mędrkował i często myślał w sposób nietypowy. Ale niechęć do powrotu do cytadeli Felbarr, kiedy stawka była tak wysoka, przekraczała jego tradycyjny ekscentryzm. – Pomyśl sam, Tred – powiedział krasnolud, jakby wychwycił myśli swego druha. – Wystarczyłby zwykły goniec do Felbarr, wiesz o tym. – A sądzisz, że jakiś goniec sprowadziłby nam króla Emerusa na pomoc, gdyby zaszła taka potrzeba? Czy jakiś goniec przekona króla, by wysłał wieść do Cytadeli Adbar i sprowadził Żelazną Gwardię od króla Harbromma? Nikwillig wzruszył ramionami i odparł: – Orki atakują od północy. Klan Battlehammer dzielnie stawia im czoła... a wraz z nimi dwa krasnoludy z Felbarru, Tred i Nikwillig. Jeśli cokolwiek sprawi, że Emerus przybiegnie tu w podskokach, to świadomość, że ty i ja uznaliśmy tę walkę za ważną. Może nasze wołanie będzie głośniejsze i łatwiej dotrze do Emerusa Warcrowna, jeśli staniemy ramię w ramię z klanem Battlehammer. Tred spojrzał twardo na druha, usiłując pojąć jego zaskakujące słowa. Tak naprawdę nie chciał opuszczać Mithrilowej Hali – Bruenor pognał na oślep, by pomóc im pomścić ludzkich osadników, broniących dwóch zagubionych krasnoludów, oraz poległych krewniaków z Felbarr. Wśród nich był braciszek Treda. Jasnobrody krasnolud westchnął, oglądając się przez ramię na ciemny tunel prowadzący na zachód. – Może zatem powinniśmy znaleźć tego kurdupla Regisa – podsunął. – Może on znajdzie kogoś, kto zaniesie wieści królowi Emerusowi. – A my wrócimy z ludzkimi dziećmi Bruenora i chłopcami Torgara – powiedział Nikwillig, nie zmieniając pozycji. Wyraz twarzy patrzącego na niego Treda zmienił się z zaskoczenia w podziw. Nigdy nie sądził, że ten krasnolud będzie się tak palił do walki. Zdaniem twardego Treda ta zmiana podejścia Nikwilliga była czymś bardzo dobrym. Rezygnacja malująca się na twarzy jasnobrodego krasnoluda ustąpiła miejsca szerokiemu uśmiechowi. Zrzucił z ramion ciężki plecak. * * * – Spytałbym cię, co o tym myślisz, ale chyba nie ma takiej potrzeby – zauważył Wulfgar, podchodząc do Catti-brie. Stała obok tłoczących się krasnoludów, patrząc w dół zbocza. Wulfgar zauważył, że nie interesują jej hordy orków, lecz położone za ich plecami dzikie tereny. Catti-brie

przejechała dłonią po krótko przyciętych włosach i odwróciła się, by na niego spojrzeć. Niebieskie oczy, ciemniejsze niż jego, badały go uważnie. – Ja także zastanawiam się, gdzie teraz przebywa – wyjaśnił barbarzyńca. – Nie zginął... tego jestem pewien. – Skąd? – Bo znam Drizzta – wyjaśnił Wulfgar i dla poprawienia jej nastroju uśmiechnął się. – Wszyscy byśmy zginęli, gdyby Pwent nie wyszedł – przypomniała mu Catti-brie. – Byliśmy otoczeni, w pułapce – odparł Wulfgar. – Drizzt nie, jego nie da się tak łatwo osaczyć. Wciąż żyje, wiem to. Catti-brie odwzajemniła uśmiech zwalistego mężczyzny i wzięła go za rękę. – Ja też to wiem – przyznała. – Tylko dlatego, że jestem pewna, iż pękłoby mi serce, gdyby umarł. – Mnie też – szepnął Wulfgar. – Lecz nie wróci do nas szybko – ciągnęła Catti-brie. – I nie sądzę, byśmy tego chcieli. Tu jest kolejnym wojownikiem pośród innych – rzecz jasna najlepszym – ale tam... – Tam przysporzy naszym wrogom wielu kłopotów – zgodził się Wulfgar. – Choć martwi mnie myśl, że jest tam samotny. – Ma swojego kota. Nie jest sam. Teraz to Catti-brie uśmiechnęła się pocieszająco do swego towarzysza. Wulfgar mocniej ścisnął jej dłoń i kiwnął głową. – Będę was potrzebować na prawym skrzydle – usłyszeli z boku ochrypły głos. Gdy się odwrócili, zobaczyli Banaka Brawnanvila, kapłana Rockbottoma i dwa inne krasnoludy, maszerujące w swoją stronę. – Myślą, że nas dopadną, nim się okopiemy, ale my ich zatrzymamy. Ludzie ponuro pokiwali głowami. Banak odwrócił się do jednego z krasnoludów i rozkazał: – Idźcie do inżynierów Torgara. Niech udają, że nie słyszą walki i pracują dalej. Kiedy powiążą liny tak, by sięgały dna doliny, zejdziecie wraz z nimi. – A...ale... – wykrztusił krasnolud. Kręcił głową i machał rękami, jakby Banak właśnie go skazał. Krasnolud zatkał mu usta dłonią. – Twoje zadanie jest najtrudniejsze i najważniejsze ze wszystkich – wyjaśnił wódz. – My tu będziemy siekać orki, a jaki krasnolud tego nie kocha? Ty masz dotrzeć do Regisa i powiedzieć małemu, że potrzebujemy jeszcze tysiąca... dwóch tysięcy wojowników, jeśli tylko zdoła ich wyciągnąć z tuneli.

– Zamierzasz wciągnąć ich tu po linach? – spytała z powątpiewaniem Catti-brie, gdyż wyglądało na to, że nie ma gdzie ulokować nowych wojowników. Wulfgar zerknął na nią z ukosa zauważając, jak w rozmowie z Banakiem zaczęła mówić z krasnoludzkim akcentem. – Nie, jest tu nas dość – wyjaśnił Banak. Pozwolił odejść drugiemu krasnoludowi, który stał cierpliwie, choć pod mocnym uściskiem Banaka robił się już nieco siny. – Musimy iść, i tak się stanie. Ale te orki są sprytne. Za sprytne. – Sądzisz, że nasz przeciwnik wyśle jakieś siły wokół tej iglicy na zachodzie? – domyślił się Wulfgar. Banak kiwnął głową. – Jeśli więcej orków dotrze przed nami do Doliny, jesteśmy ugotowani – odparł krasnoludzki wódz. – Wtedy nie musieliby nawet po nas przychodzić. Musieliby tylko odczekać, aż sami pospadamy, zagłodzeni. – Banak popatrzył na gońca i dodał: – Powiedz Regisowi, albo temu, kto tam rządzi, by przysłał na zachodni skraj doliny wszystkich, którzy nie są mu niezbędnie potrzebni. Nikt nie może się tamtędy przedrzeć, jasne? Posłaniec nagle przestał się ociągać z wyruszeniem. Wyprostował się i odetchnął pełną piersią, kiwając głową. Gdy tylko zniknął za krawędzią skały, z centrum krasnoludzkich linii rozległ się głośny ryk. Orki atakowały. – Wracaj do inżynierów Torgara – polecił Banak Rockbottomwi. – Niech pracują cały czas, nie przestają, dopóki orki nie zabiją nas i nie przyjdą po nich! Rockbottom potwierdził i pobiegł. – A wy trzymajcie ten odcinek, póki żyjecie – polecił. Catti-brie zdjęła z ramienia swój śmiercionośny łuk, Taulmaril Poszukiwacz Serc. Wyciągnęła strzałę z kołczana, nałożyła na cięciwę. Stojący obok Wulfgar klepał się po dłoni wielkim młotem, Aegis Fangiem. Gdy Banak wraz z drugim krasnoludem odeszli w stronę linii obronnych, dwoje ludzi spojrzało na siebie, kiwnęło do siebie głowami, odwróciło się... ...i ujrzało mrowie przeciwników wbiegających szybko po kamiennym zboczu.