R. A. Salvatore
I. Przemiany
Król Orków
PRELUDIUM
Drizzt Do’Urden podkradł się do szczeliny pomiędzy dwoma głazami
na zboczu góry, po czym spojrzał w dół na osobliwe zgromadzenie. Człowiek, elf oraz
trzech – co najmniej trzech – krasnoludów stało lub siedziało w pobliżu kilku wozów
platformowych ustawionych w trójkąt wokół niewielkiego ogniska. Skupisko
namiotów oraz rozrzucone gdzieniegdzie sakwojaże i juki pozwoliły Drizztowi
wywnioskować, że obozujących jest więcej niż pięciu. Po drugiej stronie wozów
dostrzegł niewielką, porośniętą trawą polankę, na której pasło się kilka koni
pociągowych. Nieopodal ponownie ujrzał to, co przyciągnęło go na skraj obozu –
wbite na pale ścięte głowy orków.
A zatem zgraja na dole to członkowie Casin Cu Callas, „Potrójnego C”,
ochotniczej formacji, której nazwa pochodziła z elfiej sentencji „honor na placu boju”.
Biorąc pod uwagę reputację Casin Cu Callas, których ulubioną taktyką były
nocne najazdy na orcze gospodarstwa i ścinanie głów wszystkim napotkanym tam
mężczyznom, w Drizzcie nazwa ta przywoływała na twarz gorzkoironiczny uśmiech
i uczucie niesmaku.
- Banda tchórzy – wycedził pod nosem, obserwując człowieka, który podniósł
czarno-czerwoną szatę. Mężczyzna otrzepał ją z brudu, złożył z namaszczeniem,
po czym ucałował i umieścił na wozie. Następnie sięgnął w dół i podniósł czarny
kaptur, kolejny charakterystyczny dla tej organizacji element stroju. Już miał odłożyć
go na wóz, gdy nagle zmienił zdanie i wciągnął kaptur na głowę, poprawiając go tak,
aby mógł przezeń widzieć. Przyciągnęło to uwagę pozostałej czwórki. A właściwie
piątki, gdyż czwarty krasnolud wyłonił się właśnie zza wozu, aby pozdrowić
mężczyznę w kapturze.
- Casin Cu Callas! – rzekł ów, podnosząc do góry ręce w geście zwycięstwa. –
Niech żaden ork nie ocaleje!
- Śmierć orczemu pomiotowi! – zawtórowali mu pozostali.
Jakby to mu nie wystarczyło, zakapturzony mężczyzna zaczął obrzucać stekiem
obelg szaroskórą rasę. Wysoko w górze Drizzt Do’Urden potrząsnął głową i powoli
zsunął Taulmaril, swój łuk, z ramienia. Jednym sprawnym ruchem ręki uniósł go,
wyciągnął strzałę z kołczana, po czym naciągnął cięciwę.
- Niech nie ocaleje żaden ork – powtórzył mężczyzna. Wtedy nagły błysk
przeszył zapadający mrok i trafił w beczułkę piwa za jego plecami. Eksplozja
rozrzuciła wokół odłamki i na moment oślepiła zebranych, którzy odruchowo zasłonili
oczy. Gdy odzyskali wzrok, ujrzeli przed sobą sylwetkę szczupłego mrocznego elfa,
stojącego na platformie jednego z wozów.
- Drizzt Do’Urden – wydusił z siebie jeden z krasnoludów, otyły mężczyzna
o rudej brodzie i imponujących, zrośniętych brwiach.
Kilku z pozostałych przytaknęło jego słowom, ponad wszelką wątpliwość
rozpoznając mrocznego elfa, uzbrojonego w dwa sejmitary u boków oraz Taulmaril
Poszukiwacz Serc na ramieniu. Białe włosy drowa i jego peleryna powiewały
na wieczornym wietrze, zaś srebrnobiała, podszyta mithrilem koszula błyszczała
nawet mimo szybko zapadających ciemności.
Ściągnąwszy powoli kaptur, człowiek spojrzał na elfa, po czym znów przeniósł
wzrok na Drizzta.
- Twoja reputacja znacznie cię wyprzedza, mistrzu Do’Urden – rzekł po chwili.
– Czym zasłużyliśmy na tę godność?
- „Godność” to dziwne słowo – odparł Drizzt. – Zwłaszcza w ustach kogoś, kto
zwykł nosić czarny kaptur.
Jeden z krasnoludów najeżył się i zrobił krok naprzód, lecz powstrzymało go
ramię towarzysza z rudą brodą.
Człowiek odchrząknął niezręcznie, po czym odrzucił kaptur na stojący za nim
wóz.
- Ach, to? – powiedział z udawaną nonszalancją. – Znaleźliśmy to przy drodze.
Czy ma to dla ciebie jakieś znaczenie?
- Nie mniejsze niż szata, którą całowałeś z takim nabożeństwem.
Mężczyzna znów zerknął na elfa, który, co nie uszło uwadze Drizzta, próbował
niezauważenie przesunąć się na bok – poza krąg światła wytyczanego przez ognisko.
Gdy Drizzt ponownie skupił wzrok na człowieku, dostrzegł na jego twarzy już nie
udawaną niewinność, lecz grymas niezadowolenia.
- Ty sam powinieneś ją nosić – powiedział śmiało mężczyzna. – Ku chwale
króla Bruenora Battlehammera, którego czyny…
- Nie wymawiaj jego imienia – przerwał mu Drizzt. – Nic nie wiesz
o Bruenorze, jego zasługach i mężnej postawie.
- Wiem tyle, że nie przyjaźnił się z…
- Nie wiesz nic – powtórzył cierpko Drizzt.
- A opowieść o Płyciznach! – wyrwał się jeden z krasnoludów.
- Walczyłem tam osobiście – z miejsca usadził go Drizzt.
Człowiek splunął na ziemię.
- Kiedyś bohater, a teraz mięczak – wycedził. – Przynajmniej wobec orków.
- Być może – odparł na to Drizzt, w mgnieniu oka dobywając sejmitarów
swymi czarnoskórymi dłońmi. – Lecz nie stałem się miękki wobec opryszków
i zwykłych morderców.
- Morderców? – powtórzył mężczyzna z niedowierzaniem. – Morderców
orków?
Zanim skończył, krasnolud przy wozie odsunął powstrzymującego go kompana
i wyrzucił ramię w przód, posyłając w kierunku drowa swój topór bojowy.
Drizzt bez trudu uniknął spodziewanego ciosu, lecz na widok drugiego
krasnoluda pędzącego w jego stronę, postanowił wykorzystać okazję i skierował
sejmitar Lodową Śmierć wprost na spotkanie rzuconego pocisku. W momencie
kontaktu pociągnął rękojeść do siebie, absorbując siłę uderzenia. Szybko obracając
nadgarstek, przesunął klingę pod obuch topora, po czym jednym płynnym ruchem
zmienił trajektorię pocisku i obrócił go przeciwko atakującemu.
Ryczący krasnolud podniósł tarczę do góry i bez większego wysiłku odbił
w bok lecący w jego stronę topór. Okrzyk bojowy zamarł mu jednak na ustach, gdy
opuścił swą zasłonę i nie dostrzegł swojego przeciwnika nigdzie w zasięgu wzroku.
Drizzt, nadludzko szybki dzięki magicznym bransoletom, potrafił doskonale
wykorzystać tę okazję. Wykonał tylko kilka kroków, ale to wystarczyło, aby wytrącić
krasnoluda z równowagi. W ostatniej chwili przeciwnik go zauważył i w nieudolny
sposób spróbował smagnąć młotem na odlew, lecz Drizzt był już zbyt blisko,
uderzając sejmitarem w stylisko i pozbawiając cios pędu. Drugim ostrzem pewnie
ugodził w szczelinę między rękawicą a naramiennikiem, po czym krasnolud upuścił
młot i z wrzaskiem złapał się za krwawiący nadgarstek.
Drizzt skoczył na jego ramię, kopnął go silnie w twarz, a następnie pomknął
na spotkanie dwóch pozostałych krasnoludów, biegnących już w jego stronę.
Mężczyzna z tyłu zagrzewał ich do walki, lecz sam bynajmniej się do starcia nie
kwapił, potwierdzając podejrzenia Drizzta co do jego braku odwagi.
Nagły atak mrocznego elfa zatrzymał krasnoludy w miejscu, zaś seria
błyskawicznych ciosów zmusiła do nerwowej obrony. Ten, który rzucił toporem,
wyposażony był w jeszcze jeden topór oraz tarczę, dlatego jakoś sobie radził
z parowaniem uderzeń Drizzta, lecz jego rudobrody kompan dysponował jedynie
buzdyganem, którym rozpaczliwie starał się blokować spadające nań razy.
Kilkakrotnie został trafiony, charcząc przy tym i rzężąc, i tylko dzięki swym
towarzyszom zdołał uniknąć ciężkich obrażeń lub nawet śmierci. Drizzt nie mógł
zadać bowiem decydującego ciosu, nie odsłaniając się przy tym na ataki ze strony
innych.
Drow stracił początkowy impet i cofnął się. Jego przeciwnicy, z typowo
krasnoludzkim uporem, natychmiast zaczęli nań napierać. Rudobrody, któremu
krwawiły już ręce, zaatakował znad głowy, tymczasem ten drugi, trzymając tarczę
przed sobą, wyprowadził poziomy cios, mający w założeniu minąć o włos towarzysza
i ciąć Drizzta od lewej do prawej.
Doskonała koordynacja tych ruchów wymagała albo błyskawicznego cofnięcia,
albo podwójnego parowania i w normalnej sytuacji Drizzt dzięki swej nadludzkiej
prędkości zapewne po prostu umknąłby przed ciosami. Dostrzegł jednak słabość rąk
rudobrodego, a poza tym był przecież drowem, który przez całe życie szlifował
umiejętności walki z kilkoma przeciwnikami. Wyrzucił przed siebie lewą rękę,
opuszczając klingę na spotkanie zbliżającego się topora, zaś drugim sejmitarem
zablokował cios buzdyganu.
Gdy topór uderzył w ostrze, Drizzt przekręcił nadgarstek i zbił uderzenie w dół,
dzięki czemu mógł uczynić pół kroku w lewo i przygotować się na drugi cios. Kiedy
ten spadł, drow złapał już równowagę i stał pewnie na nogach. Zgiął je na chwilę
w kolanach, po czym wybił się w górę z całą siłą. Zraniony krasnolud rozluźnił
uchwyt i musiał stanąć na palcach, aby nie wypuścić broni z rąk.
Drizzt obrócił się trochę i jednym zamaszystym ruchem pociągnął buzdygan
przeciwnika w prawo, wprost na topór drugiego krasnoluda, który tymczasem
próbował ciąć na odlew. Gdy ostrza zaklinowały się, drow wykonał obrót na pięcie
i poczęstował rudobrodego kopniakiem w plecy, posyłając go w objęcia tamtego.
Rudy wypuścił broń i stracił równowagę, lecz jego towarzysz zasłonił się tarczą,
unikając tym samym zderzenia.
- Padnij! – dobiegł ich wrzask gdzieś z boku. Drizzt błyskawicznie odwrócił się
i dostrzegł elfa, który mierzył do niego z ciężkiej kuszy.
Drow wydał okrzyk i ruszył na przeciwnika, dając nura do przodu i wykonując
obrót, aby przy wyprostowaniu ustawić się bokiem. Błyskawicznie zmniejszał dystans
do elfa, gdy nagle z impetem uderzył w niewidzialną ścianę. Nie zdziwiło go to, gdyż
domyślał się, że użycie kuszy było jedynie podstępem, zaś niewidoczna magiczna
bariera nie przepuściłaby w tym momencie żadnego pocisku.
Drizzt cofnął się i upadł na jedno kolano, drżąc lekko. Wstał powoli,
lecz zachwiał się znowu, wyraźnie ogłuszony zderzeniem. Za plecami usłyszał
nacierających krasnoludów, którzy niewątpliwie byli przekonani, że oszołomiony
przeciwnik nie umknie ich śmiertelnym ciosom.
- I to wszystko z powodu orków, Drizzcie Do’Urden – dobiegł go głos elfiego
czarodzieja, który potrząsał głową z wyraźnym rozczarowaniem. – Godny
pożałowania koniec wojownika o takiej reputacji.
***
Taugmaelle opuściła wzrok, niepewna i lekko przestraszona. Nigdy nie
wiedziała, jak potoczy się rozmowa z królem Obouldem IV Wiele Strzał, a tym razem
sprawa dotyczyła jej jutrzejszego wyjazdu do Skrzącego Lasu, gdzie miała zostać
wydana za mąż.
- Będziesz piękną panną młodą – rzekł niestary jeszcze król, zaś Taugmaelle
ośmieliła się podnieść wzrok i spostrzegła jego przychylne spojrzenie. – Ten
człowiek… Jakie nosi imię?
- Handel Aviv – odparła.
- Czy w pełni zdaje sprawę, jakie spotkało go szczęście w życiu?
Zastanawiając się nad odpowiedzią, Taugmaelle nagle znalazła w sobie
odwagę. Podniosła głowę raz jeszcze, tym razem patrząc królowi prosto w oczy.
- Myślę, że to mnie spotkało wielkie szczęście – odpowiedziała z uśmiechem,
który znikł jak starty ścierką pod wpływem surowego wzroku Oboulda.
- Ponieważ jest człowiekiem? – rzekł ten podniesionym głosem, zaś wszyscy
zebrani mimowolnie zrobili krok w tył. – Istotą wyższego rzędu? Ponieważ ciebie,
zwykłą orczycę, łaskawie zaakceptował ten Handel Aviv i jego ród? Czy w ten sposób
zostajesz wywyższona ponad swoją rasę, Taugmaelle z klanu Bignance?
- Ależ skąd, mój panie! – zapewniła Taugmaelle ze łzami w oczach. – Nie,
naprawdę nie o to mi chodziło…
- To Handel Aviv może się uważać za szczęściarza! – obwieścił gromko
Obould.
- Chciałam tylko powiedzieć, że bardzo go kocham, mój panie – broniła się
Taugmaelle, zniżając głos niemal do szeptu.
Szczerość tego wyznania była niezaprzeczalna i gdyby orczyca znów
nie spuściła wzroku, ujrzałaby, jak gniew na twarzy króla ustępuje miejsca lekkiemu
zakłopotaniu.
-Oczywiście – odpowiedział po chwili. – A zatem oboje odnaleźliście szczęście.
- Tak, mój panie.
- Ale nigdy nie waż się uważać za gorszą od niego – przestrzegł ją Obould. –
Okazuj godność. Jesteś orczycą, w dodatku pochodzącą z Wielu Strzał. To Handel
Aviv żeni się z kimś z wyższego stanu. Nigdy o tym nie zapominaj.
- Oczywiście, mój panie.
Obould rozejrzał się po twarzach swoich dworzan. Kilku wpatrywało się
w niego z otwartymi ustami, nie wiedząc zapewne, jak zareagować na jego wybuch.
Pozostali kiwali machinalnie głowami.
- Będziesz piękną panną młodą – powtórzył król. – I będziesz godnie
reprezentować wszystko, co najlepsze w królestwie Wielu Strzał. Błogosławię cię
na twoją nową drogę.
- Pokornie dziękuję, mój panie – odpowiedziała Taugmaelle, lecz Obould
nie zwracał już na nią uwagi. Odwrócił się na pięcie i opuścił komnatę. Było mu
trochę głupio z powodu okazanych emocji, lecz uspokajał się, że kierowały nim
słuszne pobudki.
- Nasz lud na tym skorzysta – powiedział Taska Toill, jeden z jego doradców. –
Każdy taki międzyrasowy związek podkreśla rosnący prestiż króla Oboulda. Nie bez
znaczenia jest też fakt, że ślub ma zostać zawarty w niegdysiejszym Księżycowym
Lesie.
- To wszystko za mało – powiedział ze skargą w głosie Obould.
- Jeszcze nie tak dawno polowano na nas i mordowano – przypomniał mu
Taska. – Wieczna wojna, triumfy i porażki. Dopiero sto lat temu zaczęły zachodzić
pewne zmiany.
- Wciąż się na nas poluje – mruknął pod nosem Obould, choć kiwnął głową
z aprobatą. Nie powiedział już na głos, że najbardziej martwiły go te mury, które
pozostawały niewidzialne. Nawet sojusznicy ludu Wielu Strzał przejawiali w relacjach
z nimi wyniosłość, jakby bratanie się z tak poślednią rasą dowodziło tylko ich
wielkoduszności i wspaniałomyślności. Mieszkańcy Srebrnych Marchii często
wybaczali orkowi zachowania, jakich nie puściliby płazem między swoimi, i to bolało
Oboulda równie mocno, co jawna i nieskrywana pogarda ze strony jakże wielu elfów,
krasnoludów i ludzi.
***
Podniósłszy wzrok, Drizzt dostrzegł na twarzy czarodzieja pełen wyższości
uśmiech. Uśmiechnął się sam i mrugnął do niego okiem, na co elf widocznie zbladł.
Ułamek sekundy później czarodziej wrzasnął i próbował uciec, gdy pantera
Guenhwyvar, sześćset funtów żywej wagi, rzuciła się na niego i w jednej chwili
przygwoździła do ziemi.
Na widok wielkiego kota jeden z krasnoludów wydał okrzyk zdumienia, lecz
obu napastników w osłupienie wprawił dopiero pozornie oszołomiony Drizzt, który
nagle obrócił się i skoczył na równe nogi gotowy do walki. Tnąc Błyskiem od tyłu,
ściął pół rudej brody pędzącego w jego stronę krasnoluda. Przeciwnik wyprowadził
cios, lecz stracił równowagę i pewność ruchów. Zanim zdążył uderzyć buzdyganem,
cięcie sejmitara przejechało mu po nadgarstkach, wytrącając oręż z ręki. Muskularny
krasnolud zasłonił się ramieniem, pragnąc staranować drowa, lecz nie doceniał jego
zwinności. Drizzt zszedł mu lekko z drogi i podstawił nogę, o którą ten potknął się
i grzmotnął czaszką prosto w niewidzialny mur.
Jego towarzysz także szybko stracił rezon. Gdy Błysk świsnął mu przed
oczami, krasnolud cofnął się lekko, zasłonił tarczą i wzniósł broń do ciosu. Jednak
druga klinga Drizzta podążyła tuż za pierwszą, zaś drow zręcznie obrócił nadgarstek
w taki sposób, aby ostrze przejechało po krawędzi tarczy i uderzyło wzniesioną
do ataku rękę tam, gdzie ramię łączyło się z barkiem. Nie będąc już w stanie przerwać
ruchu, krasnolud runął do przodu, własnym impetem wbijając sejmitar głęboko
w swoje ciało.
Stanął jak wryty, wrzasnął, po czym wypuścił topór z ręki. Zdążył jeszcze
ujrzeć zwiniętego na ziemi towarzysza, gdy ponownie spadł na niego grad ciosów
ze strony nieprzejednanego przeciwnika. Sejmitary siekły go niemiłosiernie z lewej
i prawej, zawsze o włos wyprzedzając jego żałosne próby zasłonięcia się tarczą.
Bolesne rany, cięcia, draśnięcia zakwitały krwią za każdym razem, gdy ostrzem,
sztychem lub płazem drow dosięgał jego ciała. Mimo licznych obrażeń śmiertelny cios
jeszcze nie nadchodził.
Krasnolud nie był już jednak w stanie odzyskać równowagi ani oprzeć się
atakowi, nie miał też żadnej obrony prócz tarczy. Zasłonił się nią w akcie desperacji
i spróbował rzucić się na przeciwnika, lecz Drizzt z łatwością uniknął ataku. Wykonał
obrót z prawej strony krasnoluda i uderzył go głownią sejmitara prosto w skroń. Gdy
po zakończeniu ruchu poprawił jeszcze ciężkim prawym sierpowym, oszołomiony
przeciwnik nie miał już żadnej szansy obrony – zachwiał się, cofnął dwa kroki,
po czym opadł bezwładnie na ziemię.
Drizzt nie tracił czasu aby sprawdzić stan pobitego, gdyż tymczasem pierwszy
krasnolud, stanąwszy z niemałym trudem na nogi, chwiejnym krokiem próbował
salwować się ucieczką. Drow błyskawicznie ruszył za nim w pościg i już po chwili
ciął przez tylną część jego ud. Pokonany przeciwnik wydał z siebie jęk, po czym
zwalił się na ziemię jak kłoda.
I tym razem Drizzt nie zaszczycił go nawet spojrzeniem, gdyż dwóch
pozostałych członków bandy wyrzutków zaczęło brać nogi za pas. Drow zdjął
z ramienia Taulmaril i naciągnął strzałę, którą dobył z magicznego kołczana.
Wycelował dokładnie w środek pleców krasnoluda, lecz po chwili, być może przez
wzgląd na króla Bruenora, Thibbledorfa czy Dagnabbita, a także wielu innych
szlachetnych i walecznych przedstawicieli krasnoludzkiej rasy, u których boku
walczył przez tyle dziesięcioleci, obniżył lekko strzałę i zwolnił cięciwę. Magiczny
pocisk niczym błyskawica przeciął powietrze, przebijając na wylot udo uciekającego
banity. Nieszczęsny krasnolud wrzasnął wniebogłosy i upadł na twarz.
Naciągnąwszy kolejną strzałę, Drizzt obrócił się w stronę człowieka, który,
mając dłuższe nogi niż jego towarzysz, zdołał tymczasem odbiec już całkiem daleko.
Drow ze skupieniem wycelował swój łuk, gdy ujrzał nagle, jak jego przeciwnikiem
szarpnęła jakaś potężna siła. Gdy mężczyzna stanął na chwilę w miejscu, a po chwili
padł jak szmaciana lalka, Drizzt nie miał wątpliwości, że śmierć nadeszła
błyskawicznie.
Spojrzał za ramię. Trzech krasnoludów z powodu ran było niezdatnych
do walki, zaś elfi czarownik wciąż leżał unieruchomiony pod cielskiem Guenhwyvar.
Ilekroć próbował się ruszyć, straszliwy kot dociskał jego twarz ogromną łapą. Gdy
Drizzt znów spojrzał przed siebie, dojrzał tuż przed sobą zabójców uciekającego
człowieka. Dwóch elfów jechało w stronę postrzelonego krasnoluda, kolejny kierował
się do trupa, zaś jeszcze dwóch ruszyło na spotkanie drowa. Jeden z nich jechał
na rumaku o białych skrzydłach, pegazie wabiącym się Jutrzenka. Dzwonki na jego
uprzęży, uździe i przy siodle rozbrzmiewały słodkim dźwiękiem podczas jazdy.
- Lordzie Hralien – rzekł Drizzt z ukłonem.
- Cóż za radosne spotkanie, mój przyjacielu. A przy okazji, niezła robota –
odpowiedział mu elf, pan na prastarym Skrzącym Lesie, przez jego prawowitych
mieszkańców wciąż nazywany Lasem Księżycowym. Rozejrzawszy się dookoła,
skinął głową z aprobatą.
- Nocni Jeźdźcy otrzymali kolejny dotkliwy cios – dodał po chwili.
Jak wszystkie elfy, odmawiał używania honorowej nazwy Casin Cu Callas
na określenie zgrai, którą tak pogardzał.
- Obawiam się, że takich ciosów musimy zadać jeszcze wiele, jako że ich
szeregi nie wydają się rzednąć – zauważył Drizzt.
- Ostatnio faktycznie częściej grasują – przyznał Hralien, po czym zsiadł
ze swego wierzchowca i dołączył do przyjaciela.
- Nocni Jeźdźcy próbują wykorzystać falę niepokojów przechodzących przez
Wiele Strzał. Wiedzą, że król Obould IV znalazł się w kłopotliwej sytuacji. – Elf
westchnął ciężko. – Właściwie zawsze był w kłopotliwej sytuacji. Tak jak jego
poprzednicy.
- Ma zarówno sojuszników, jak i wrogów – powiedział Drizzt. – Niewątpliwie
więcej sojuszników niż pierwsi królowie z jego dynastii.
- I zapewne więcej wrogów – odparł Hralien.
Nie sposób było się z tym nie zgodzić. W poprzednim stuleciu Królestwem
Wielu Strzał nieustannie wstrząsały rozruchy, zwykle wywołane bratobójczymi
walkami między różnymi orczymi frakcjami. Dawne kulty Gruumsha Jednookiego,
choć znacznie straciły na znaczeniu pod rządami Obouldów, wciąż jeszcze dawały
o sobie znać. Krążyły też plotki, że nowa grupa szamanów, pragnących powrotu
do wojennych tradycji goblińskich ras, podburzała orków i spiskowała przeciwko
królowi, który ośmielił się nawiązać stosunki dyplomatyczne oraz handlowe
z okolicznymi państwami ludzi, elfów, a nawet krasnoludów, najbardziej
nieprzejednanych i zapiekłych wrogów orczej rasy.
- Nie zabiłeś ani jednego – spostrzegł Hralien, gdy jego wojownicy spętali
piątkę rannych Nocnych Jeźdźców. – Czy brak ci do tego przekonania, Drizzcie
Do’Urden? Czy brak ci pewnej ręki, gdy zadajesz cios w obronie orków?
- Chciałem, aby spotkał ich słuszny sąd.
- Sąd wymierzony przez innych.
- To nie są moje tereny.
- Nie dopuściłbyś przecież do tego – zareplikował Hralien, krzywiąc usta
w grymasie, który mimo pozorów nie był jednak oskarżycielski.
- Drow ma długą pamięć.
- Nie dłuższą niż księżycowy elf. A jednak moja strzała ugodziła tego
człowieka śmiertelnie.
- Ponieważ ty próbujesz rozpaczliwie wymazać swoje wspomnienia, a ja staram
się je oswoić – bez wahania odparł Drizzt, ku wielkiemu zdumieniu Hraliena. Jeśli
jednak elf poczuł się obrażony, na pewno nie dał tego po sobie poznać.
- Niektórych ran nie uleczy nawet stulecie – ciągnął Drizzt, przenosząc wzrok
z Hraliena na pojmanych Nocnych Jeźdźców. – Mogą one doskwierać naszym
obecnym więźniom lub jakiemuś praszczurowi człowieka, który tam skonał.
- A jakież to rany nosi Drizzt Do’Urden, który stawał mężnie przeciwko
królowi Obouldowi podczas pierwszego ataku orków na Grzbiet Świata? – zapytał
Hralien. – Zanim jeszcze tamten założył swoje królestwo, zanim podpisano Traktat
Wąwozu Garumna? A przecież później starliście się jeszcze raz, podczas Roku
Samotnego Klasztoru?
Drizzt przytakiwał przy każdym zdaniu, nie mogąc zaprzeczyć ich
prawdziwości. Jego obecne relacje z orkami z Wielu Strzał były raczej pokojowe. Nie
potrafił jednak pozbyć się poczucia winy, gdy krzyżował klingi z ludźmi, którzy
odmawiali złożenia broni w tej odwiecznej wojnie, jaka przez tyle lat była udziałem
także i jego.
- Karawanę kupiecką z Mithrilowej Hali zawrócono z Pięciu Kłów – zaczął
mówić Hralien, zmieniając temat i ton głosu. – Podobne wieści dochodzą nas
z Silverymoon. Jednej z ich karawan odmówiono wstępu do Wielu Strzał przy
Wrotach Ungoora na północ od Nesme. To jawne pogwałcenie traktatu.
- A jak komentuje to król Obould?
- Nie mamy nawet pewności, że on o tym wszystkim wie. Ale niezależnie
od tego, czy tak jest, wrogim mu szamanom w oczywisty sposób udało się
przypomnieć wszystkim dawne animozje daleko od Twierdzy Mrocznych Strzał.
Drizzt skinął głową.
- Król Obould potrzebuje twej pomocy, Drizzt – powiedział Hralien. – Nie raz
kroczyliśmy tą ścieżką.
Drizzt ponownie skinął głową, z rezygnacją akceptując prawdziwość tego
stwierdzenia. Czasami odnosił wrażenie, że droga, którą się poruszał, nie prowadziła
go prosto przed siebie, lecz w kółko, jakby gonił własny ogon. Wyrzucił z umysłu
tę nieprzyjemną myśl i przypomniał sobie, jak daleko zaszedł okoliczny region,
od kiedy świat oszalał podczas Magicznej Plagi. W niewielu miejscach Faerunu udało
się przywrócić dawną świetność sprzed stu lat, lecz Srebrne Marchie kwitły. I to nie
bez zasługi orczej dynastii Obouldów.
Obrazy i wspomnienia sprzed wieku, jeszcze przed powstaniem Imperium
Netherilu, inwazją abolethów oraz tragicznym w skutkach złączeniem dwóch światów,
przypomniały Drizztowi o innych czasach, jakże podobnych do tych, w których
się dzisiaj znalazł. Dobrze pamiętał wyraz twarzy Bruenora, który ewidentnie nie mógł
uwierzyć własnym uszom, gdy drow przedstawiał mu swoją niecodzienną ocenę
sytuacji oraz wynikające z niej niezwykłe zalecenia. Prawie mógł usłyszeć tubalny
głos krasnoluda: - Chyba żeś się szaleju nażarł, ty elfi tumanie o orczym móżdżku!
Tymczasem z drugiej strony magicznej bariery doszedł ich pisk elfa oraz ryk
Guenhwyvar. Drizzt ujrzał, jak czarodziej wciąż próbuje się jakoś odczołgać, zaś
ogromna pantera jednym ruchem łapy znów usadza go na miejscu. Jej zakładnik
rozpaczliwie wił się na ziemi, aby uniknąć potężnych, ostrych jak brzytwa pazurów.
Hralien chciał przywołać swoich towarzyszy, lecz Drizzt uciszył go jednym
ruchem dłoni. Mógł co prawda obejść niewidzialną ścianę, lecz zamiast tego
wyskoczył w powietrze tuż obok niej, z całych sił wyciągając ręce w górę. Udało mu
się znaleźć krawędź. Złapał ją jedną ręką, po czym podciągnął się i chwycił już
oburącz. Kocim ruchem przesadził niewidzialną barierę i zwinnie wylądował
po drugiej stronie.
Gestem kazał się Guenhwyvar odsunąć, po czym podniósł elfa za kołnierz.
Zgodnie z jego przewidywaniami, czarodziej był raczej w młodym wieku. Choć Casin
Cu Callas działali za namową wielu starszych elfów i krasnoludów, to głównie
porywcza i pchana nienawiścią młodzież dokonywała na orkach najbrutalniejszych
aktów przemocy.
Elf wlepił w Drizzta złowrogie spojrzenie.
- Zdradziłeś własną rasę – warknął.
Drizzt uniósł brwi ze zdziwieniem i mocniej zacieśnił chwyt.
- Własną rasę?
- A zatem jeszcze gorzej – nie ustępował jeniec. – Zdradziłeś tych, którzy
zapewnili dom i opiekę wiarołomcy Drizztowi Do’Urdenowi.
- To nieprawda – odparł krótko drow.
- Atakujesz elfy i krasnoludów w obronie orczego pomiotu!
- Bronię jedynie prawa i pokoju.
Elf zaśmiał się szyderczo.
- Żeby tak mężny łowca bratał się z orkami… - wycedził, potrząsając głową.
Drizzt obrócił go szarpnięciem, przerywając tyradę, po czym przycisnął go
do magicznego muru.
- Tak ci spieszno do wojny? – zapytał drow z twarzą zaledwie o cal od twarzy
elfa. – Tak bardzo pragniesz usłyszeć jęki konających, wijących się z bólu wśród
morza trupów? Czy kiedykolwiek widziałeś to na własne oczy?
- Przecież to orkowie! – zaprotestował tamten.
Drizzt złapał go obiema rękami, pociągnął do siebie i znów rzucił na mur.
Hralien coś do niego krzyknął, lecz mroczny elf nie słyszał słów.
- Wędrowałem daleko poza Srebrnymi Marchiami – zaczął cedzić przez zęby. –
A ty? Na własne oczy widziałem upadek onegdaj pełnego chwały miasta Luskan.
Wraz z nim legły w gruzach marzenia mojego bliskiego przyjaciela, który oddał tam
życie. Śmierć pochłonęła wtedy pięć tysięcy ofiar. Patrzyłem, jak najpiękniejsza
katedra na świecie spłonęła do szczętu. Pamiętam rozwój kultu Eilistraee, pełnych
nadziei prawych mrocznych elfów. I co się z nimi stało?
- Mówisz zagad… - zaczął mówić jeniec, lecz drow ponownie uderzył go
o ścianę.
- Nie żyją – wrzasnął Drizzt. – Nie żyją, a wraz z nimi umarły nadzieje
na spokojny i łagodny świat. Widziałem, jak niegdyś bezpieczne trakty stawały
się dzikie i nieprzystępne, podejmowano mnie gościną w bodaj kilkunastu
społecznościach, o których teraz już nie usłyszysz. Wyniszczyła je Magiczna Plaga
lub bodaj coś jeszcze gorszego. Gdzie są nasi łaskawi bogowie? Jak odnaleźć spokój
w oszalałym świecie? Gdzie jest kaganek, który rozświetli nam mrok?
Hralien po cichu obszedł barierę i dołączył do przyjaciela. Położył rękę na jego
ramieniu, lecz to uspokoiło Drizzta jedynie na chwilę. Drow spojrzał na Hraliena,
po czym znowu na swojego jeńca.
- Światełko nadziei jest tutaj – rzekł do obu elfów. – W Srebrnych Marchiach.
Tutaj albo nigdzie. Czy wybierzemy wojnę czy pokój? Głupcze, jeśli pragniesz
rozlewu krwi, uchodź z tych krain. Uświadczysz śmierci o wiele za szybko, tego
możesz być pewien. Zobaczysz zgliszcza tam, gdzie kiedyś rosły olśniewające miasta.
Pola ongiś uprawne, a teraz pełne zbielałych kości. Resztki jakiegoś paleniska będące
ponurym przypomnieniem pięknej osady. W ciągu stulecia chaosu, pośród nastającej
ciemności, niewielu umknęło strasznemu losowi, lecz nam się udało. Czy możesz
powiedzieć to samo o Thay? Mulhorandzie? Sembii? Twierdzisz, że zdradziłem tych,
którzy mi zaufali, lecz to właśnie wizja jednego wyjątkowego krasnoluda i jednego
wyjątkowego orka pozwoliła nam zbudować tę bezpieczną wyspę wśród wzburzonego
morza.
Elf, chociaż przestraszony, zamierzał już się odezwać, lecz Drizzt znowu
go pociągnął i znów rzucił o ścianę.
- Ulegasz swej nienawiści, pragniesz podniet i chwały – podjął drow. –
Ponieważ nie zdajesz sobie sprawy z pewnych rzeczy. A może po prostu nie obchodzi
cię to, że twoje czyny mogą ściągnąć nieszczęście na tysiące istnień?
Drizzt potrząsnął głową i odrzucił elfa na bok, gdzie pochwycili go i spętali
podkomendni Hraliena.
- Mam tego dosyć – powiedział Drizzt do przyjaciela na tyle cicho, aby nikt
nie usłyszał. – Tego wszystkiego. Nasz szlachetny eksperyment trwa od stu lat, a my
wciąż nie mamy odpowiedzi.
- Ani specjalnego wyboru – zauważył Hralien. – Poza tym, który właśnie
opisałeś. Drizzcie Do’Urden, z zewnątrz i od wewnątrz przeciwko nam nadciąga
chaos.
Drow odwrócił swe lawendowe oczy w stronę pojmanego elfa i krasnoludów.
- Musimy być wytrwali, mój przyjacielu – rzekł Hralien, po czym poklepał
Drizzta po ramieniu i odszedł.
- Nie jestem już pewien, czy wiem, co to w ogóle znaczy – westchnął
pod nosem Drizzt, ale na tyle cicho, że nie usłyszał go już nikt.
CZĘŚĆ PIERWSZA – W poszukiwaniu wyższej prawdy
Jedną z konsekwencji życia, które liczy się w stuleciach zamiast dekadach, jest
przekleństwo patrzenia na świat tak, jak czyni to historyk. Choć mówię
o przekleństwie, tak naprawdę uważam to za coś bardzo wartościowego, albowiem
prawdziwa zdolność przewidywania wymaga ciągłego kwestionowania zastanego
biegu wydarzeń, a także refleksji nad tym, co wydarzyć się mogło. Przyjęcie
historycznej perspektywy wymaga przede wszystkim przyznania, że moje własne,
odruchowe reakcje wobec doniosłych wydarzeń, moja intuicja oraz potrzeby
emocjonalne mogą w szerszym kontekście nie wytrzymać konfrontacji
z rzeczywistością. Niekiedy wręcz same te wydarzenia, jakże znaczące dla mojego
osobistego życia, po latach okazują się trywialne z punktu widzenia całego świata oraz
powolnego, nieubłaganego upływu czasu.
Jakże często mogłem dostrzec, że moja pierwsza reakcja bazowała
na półprawdach i sztywnych koncepcjach!
Ileż to razy widziałem, jak słuszne zamiary i oczekiwania brały w łeb,
gdy wypadki toczyły się po swojemu!
Powodem tego jest fakt, że emocje zaślepiają rozsądek, a światem rządzi wiele
różnych perspektyw. Historyczne ujęcie sprawy wymaga wzięcia pod uwagę wszystkich
stanowisk, nawet tych dla nas niezrozumiałych. Tylko tak zgromadzona wiedza
pozwala użyć przeszłych wydarzeń jako podstawy do przewidywań. Przede wszystkim
należy postawić rozum przed instynktem, nie dopuszczać do demonizowania rzeczy
nam nienawistnych, a także, co najważniejsze, zaakceptować własną omylność. I tak
wiodę ten żywot niczym na ruchomych piaskach, gdzie wszelkie absoluty bledną
z upływem czasu. Zapewne ściśle wiąże się to z tym, że samym swym istnieniem
obalam przesądy jakże wielu ludzi. Praktycznie każda nowo spotkana przeze mnie
osoba musi z czasem zrewidować swoje postawy i porzucić stare przesądy. Nie wątpię,
że sprzyja to ich rozwojowi, lecz w końcu wszyscy jesteśmy istotami przywiązanymi
do rytuałów, nawyków, przyjętych wcześniej koncepcji. Kiedy rzeczywistość zadaje
temu kłam – kiedy spotykamy praworządnego drowa! – odczuwamy wewnętrzny
dysonans, dokuczliwy niczym nagła wysypka. Gdy patrzymy na świat jak na obraz
wciąż tworzony, a nie zastany produkt, możemy poznać smak wolności, lecz czasami
zdarzają się takie chwile…
Mój przyjacielu, zdarzają się takie chwile.
I oto nastała jedna z nich, gdy Obould i jego hordy obozują u wrót Mithrilowej
Hali. W mym sercu marzę jedynie o tym, aby jeszcze raz skrzyżować z nim klingi,
aby wrazić sejmitar w jego brudnożółte cielsko. Chciałbym zmazać wyniosły uśmieszek
z tej brzydkiej mordy, utopić go w fontannie jego własnej krwi. Chcę jego cierpienia –
za Płycizny oraz inne miasta zmiażdżone orczym butem. Gdybym tylko mógł zadać mu
ten ból jaki był udziałem Shoudry Stargleam, Dagny i Dagnabbita, a także
krasnoludów i wszystkich innych istot, które poległy na polach bitew przez niego
wytoczonych. Czy Catti-brie kiedykolwiek jeszcze będzie mogła chodzić? To przecież
też jest wina Oboulda. Przeklinam zatem jego imię, z uśmiechem wspominając
te chwile, gdy wraz z Innovindil i Tarathielem sialiśmy postrach w szeregach orczych
żołdaków. Odwet na znienawidzonym najeźdźcy jest niemal jak katharsis.
Nie mogę temu zaprzeczyć.
Jednak gdy do głosu dochodzi rozsądek, gdy oparty o zimną ścianę gór
spoglądam na wszystko, czego swymi czynami dokonał Obould, nie odczuwam
już żadnej pewności.
Jeżeli już, to ogarnia mnie strach.
Obould przybył na czele armii, która przyniosła ból i cierpienie tak wielu
istotom pośród krain, jakie przywykłem nazywać moim domem. Jednak z czasem
powstrzymał swój pochód, przynajmniej na razie, zaś z pewnych zachowań można było
wywnioskować, że jego długofalowe zamiary sięgały dalej niż rabunek i militarne
triumfy.
Czyżby pragnął cywilizacyjnego rozwoju?
Czy możliwe jest, abyśmy byli obecnie świadkami jakiejś fundamentalnej
przemiany w kulturze orków? Czy Obould doprowadził do sytuacji, przypadkowo
lub nie, w której po raz pierwszy w relacjach między orkami a pozostałymi rasami
obopólne korzyści mogą zastąpić dawny konflikt interesów?
Czy to możliwe? Czy to w ogóle do pomyślenia?
Czy snując takie myśli, dopuszczam się zdrady wobec poległych?
A może tak naprawdę uradowałoby ich, gdybym ja, gdybyśmy my wszyscy
przerwali pasmo jałowych wojen i zemsty, a zamiast tego znaleźli płaszczyznę
porozumienia – między orkami, krasnoludami, elfami oraz ludźmi – na której można
zbudować długotrwały i stabilny pokój?
Nawet najstarsze elfy nie mogą sięgnąć pamięcią przed epokę, gdy orkowie
walczyli z „praworządnymi” rasami. Mimo niezliczonych zwycięstw, mimo tych
wszystkich ofiar, czy udało się choćby zmniejszyć populację orków? Bardzo
w to wątpię. Dlatego obawiam się widma wiecznej wojny. Czy musimy wysyłać
na ten bój pokolenie za pokoleniem? Czy nie skazujemy naszych potomnych – elfów,
krasnoludów, orków i ludzi – na tę samą gehennę, ból i szczęk oręża?
Nie znam na to odpowiedzi.
Jednak wciąż nade wszystko pragnąłbym wbić moją klingę między żebra króla
Oboulda Wiele Strzał, radować się grymasem agonii na jego świńskim ryju, patrzeć
jak gasną jego żółte, przekrwione oczy.
Lecz co powiedzą o nim historycy? Czy okrzykną go orkiem, który wyrwał się
z zaklętego kręgu ustawicznej wojny? Czy chcąc nie chcąc, pokaże swoim
pobratymcom drogę do lepszego życia, którą podejmą – z początku pewnie niechętnie
– aby osiągnąć cele ważniejsze niż te, które można wywalczyć za pomocą oręża?
Na to też nie znam odpowiedzi i stąd biorą się moje troski.
Żywię przeświadczenie, że stoimy u progu nowej epoki i że w każdym orku
drzemie ta sama iskra, pobudki i marzenia, które kierują elfami, krasnoludami, ludźmi,
halflingami oraz innymi rasami. Podobno najbardziej uniwersalną wiarą na świecie
jest nadzieja, że nasze dzieci mogą doświadczyć lepszego życia niż my.
Czy ta podstawowa zasada cywilizacji nie leży właśnie u podstaw głębokich przemian
orczej rasy? Czy Nojheim, najniezwyklejszy gobliński niewolnik, jakiego znałem,
był tylko wybrykiem natury?
Czy Obould jest wizjonerem czy cynicznym oportunistą?
Czy to początek wspaniałego rozwoju orczej kultury, czy też zwykłe mrzonki
podobnych mi głupców, pragnących darować życie groźnym bestiom?
Ponieważ nie znam odpowiedzi, muszę się nad tym zastanowić. Jeśli dam upust
żądzy zemsty, jak historycy ocenią Drizzta Do’Urdena? Czy zaliczą mnie w poczet
wielkich wojowników, którzy dali odpór orczej nawałnicy i teraz czczeni są
jako bohaterowie? A jeśli Obould pociągnie orków naprzód w sensie nie militarnym,
lecz cywilizacyjnym, zaś to ja stanę mu na drodze? Myliliby się wtedy owi historycy,
nie zauważając możliwości, jakie krystalizują się teraz przede mną.
Być może to eksperyment. Być może to wielki krok na drodze, którą należy
obrać. A być może się mylę, zaś Obould pragnie tylko władzy i pożogi, orkowie
nie mają z nami nic wspólnego, nie odczuwają żadnych aspiracji oprócz całkowitego
zniszczenia swych śmiertelnych, lecz odwiecznych wrogów.
Nie mogę powiedzieć nic pewnego.
Tak więc czekam i bacznie obserwuję, trzymając dłonie blisko rękojeści.
- Drizzt Do’Urden
ROZDZIAŁ I – Duma i pragmatyzm
Tego samego dnia, gdy Drizzt wraz z Innovindil wyruszyli na wschód w celu
znalezienia zwłok Ellifain, Catti-brie i Wulfgar przekroczyli Surbrin w poszukiwaniu
zaginionej córki Wulfgara. Jednak już po paru dniach zmuszeni byli zawrócić
z powodu bezlitośnie smagających ich wichrów oraz nabrzmiałego czarnymi
chmurami nieba, zwiastującego gwałtowną, zimową śnieżycę. Z powodu zranionej
nogi Catti-brie nie mogli zwiększyć tempa i umknąć nadchodzącemu frontowi, dlatego
Wulfgar zarządził odwrót. Zgodnie ze zdobytymi przez niego informacjami, Colson
była bezpieczna, zaś jej trop nie powinien wygasnąć z powodu opóźnienia,
jako że w nadchodzących miesiącach większość traktów Srebrnych Marchii
i tak będzie nieprzejezdna. Mimo protestów Catti-brie, dwójka przyjaciół znów
przecięła Surbrin i powróciła do Mithrilowej Hali.
Niedługo później ten sam burzowy front uszkodził prom, który pozostał
wyłączony z użytku jeszcze przez wiele następnych dekadni. Wkrótce świat otuliła
zima. Nastał Rok Dzikiej Magii.
Catti-brie miała wrażenie, że dojmujący mróz już na dobre zagościł
w jej zranionym biodrze i udzie. Mimo upływu czasu nie widziała oznak wyraźniej
poprawy. Zmuszona była chodzić o kulach, ale nawet wtedy każdy dłuższy krok
wywoływał na jej twarzy grymas. Jednak uparcie odmawiała używania krzesła
na kółkach, jakie jeden z krasnoludów sprawił okaleczonemu Banakowi
Brawnanvilowi. Zaś o wynalazku zaprojektowanym specjalnie dla niej przez
Nanfoodle’a – komfortowym palankinie noszonym przez czterech krasnoludów –
nie chciała nawet słyszeć.
Sam upór nie wystarczał jednak do utrzymania ciężaru jej ciała, dlatego
przez dłuższy czas Catti-brie była skazana na kule.
Przez ostatnie kilka dni krążyła wzdłuż wschodnich ścian Mithrilowej Hali,
od głównych komnat wzdłuż Wąwozu Garumna. Wciąż wypytywała
przy tym o orków, którzy okopali się tuż przy Dolinie Strażnika, a także o Drizzta,
którego widziano ponad wschodnimi fortyfikacjami, przelatującego nad Surbrin
na pegazie wraz z Innovindil z Księżycowego Lasu.
Drizzt opuścił Mithrilową Halę z błogosławieństwem Catti-brie już wiele
dekadni temu, dlatego bardzo za nim tęskniła w ciągu tych długich, czarnych
zimowych nocy. Zdziwiło ją, że nie wrócił do Hali od razu po powrocie z zachodu,
lecz ufała jego osądom. Jeśli z jakiegoś powodu uznał za konieczne udać się
do Księżycowego Lasu, powód ten z pewnością był dobry.
- Bez mała setka chłopa tylko się prosi, żeby ci robić za tragarzy – ofuknął
ją Bruenor pewnego dnia, gdy nie mogła już ukryć grymasu bólu. Wróciła
do zachodnich komnat, do prywatnych pomieszczeń przybranego ojca, ale z miejsca
zdążyła zapowiedzieć, że wybiera się na wschód od wąwozu. – Weź to gnomie
ustrojstwo, ty uparta dziewucho!
- Mam przecież własne nogi – nie ustępowała.
- Które w ogóle się nie leczą, o ile mnie wzrok nie myli – Bruenor spojrzał
ponad paleniskiem na Wulfgara, który rozsiadł się w wygodnym krześle i w milczeniu
obserwował pełgające płomienie. – Co na to powiesz, chłopcze?
Wulfgar podniósł na niego obojętny wzrok. Widać było, że rozmowę
krasnoluda i kobiety puścił mimo uszu.
- Kiedy masz zamiar zabrać się za szukanie tej małej? – zapytał Bruenor. –
Wraz z roztopami?
- Jeszcze przed nimi – odparł Wulfgar. – Zanim wyleje rzeka.
- Czyli jakiś miesiąc – zauważył Bruenor.
Wulfgar przytaknął.
- Przed Tarsakh – dodał, mając na myśli czwarty miesiąc roku.
Catti-brie w milczeniu przygryzła wargę. Czuła, że Bruenor zagadał
do Wulfgara z jej powodu.
- Z tą szkitą nigdzie z nim nie pójdziesz, dziewczyno – oznajmił Bruenor. –
Snujesz się tu jak smród po gaciach i nie możesz kulasów wyleczyć. A teraz bierz
to cholerne krzesło i moich tragarzy. Wtedy rozważę, ale tylko rozważę, czy puszczę
cię z Wulfgarem na poszukiwania Colson, jak to razem planowaliście
i raz już próbowaliście.
Catti-brie przeniosła wzrok z Bruenora na Wulfgara, lecz w jego oczach
dostrzegła jedynie odbicie pomarańczowych płomieni. Wyglądał na zupełnie
wyłączonego, jakby całkowicie pochłoniętego rozterkami, jakie dręczyły jego umysł.
Garbił się lekko, niewątpliwie pod brzemieniem poczucia winy oraz żalu po stracie
swej ukochanej żony Delly Curtie, po dziś dzień leżącej pod całunem śniegu
na północnych polach. Catti-brie niewątpliwie sama czuła się odpowiedzialna
za tę śmierć, gdyż to jej miecz, świadoma i bezwzględna Khazid’hea zawładnęła
umysłem Delly Curtie i kazała jej uciec z bezpiecznego zacisza Mithrilowej Hali.
Na szczęście – jak pragnęli wierzyć, kobieta nie zabrała ze sobą dziecka
adoptowanego przez nią i Wulfgara, małej Colson. Zamiast tego powierzyła ją
uchodźcom z północy, którzy przekroczyli rzekę Surbrin jednym z ostatnich promów
przed nadciągnięciem zimy. Colson mogła być teraz w Silverymoon, Sundabarze,
lub jakiejkolwiek innej miejscowości, ale nie mieli powodu, by sądzić, że stała się
lub stanie jej jakaś krzywda.
Zaś Wulfgar obiecał ją odnaleźć. Było to jedno z nielicznych postanowień
barbarzyńcy, jakie zaprzątały mu głowę na przestrzeni ostatnich dekadni. Zamierzał
wyruszyć na poszukiwania, zaś Catti-brie nie mogła opuścić przyjaciela w tak ciężkiej
próbie. Teraz, gdy z powodu jej dolegliwości musieli uciekać przed śnieżycą, czuła się
jeszcze bardziej zobowiązana do udzielenia mu pomocy.
Wciąż jednak żywiła nadzieję, że Drizzt powróci przed dniem ich wyjazdu,
gdyż wiosna z pewnością miała przynieść ze sobą czasy niepokoju. Liczne zastępy
orków okopały się na ziemiach wokół Mithrilowej Hali, od gór Grzbietu Świata
na północ, do brzegów Surbrin na wschód, a także do przełęczy graniczących
z Trollowymi Wrzosowiskami na południu. Nieuchronnie nadciągał czas wojny i tylko
zimowa pogoda wymusiła przerwanie działań militarnych.
Gdy wojenna zawierucha nadejdzie, Drizzt z pewnością znajdzie się w samym
jej środku. Catti-brie nie chciała w tej czarnej godzinie wędrować po jakichś odległych
miastach.
- Weź to krzesło – powiedział Bruenor, a raczej powtórzył sądząc po marsowej
minie. Catti-brie zamrugała i posłała mu spojrzenie.
- Będę was wkrótce potrzebował, i to pewnie szybciej, niż nam się zdaje –
ciągnął. – Jeśli miałabyś spowalniać Wulfgara, wybij sobie z głowy tę całą wycieczkę.
- Ale to upokorzenie… - powiedziała Catti-brie, potrząsając głową. Jednak
w tej samej chwili za mocno oparła się na kuli i straciła równowagę. Mimowolnie
wykrzywiła twarz w grymasie cierpienia, gdy ból niczym ogień przeszył jej udo.
- Oberwałaś głazem rzuconym przez giganta – zniecierpliwił się Bruenor. –
To żaden wstyd! Pomogłaś nam utrzymać halę! Ani jeden z chłopców z klanu
Battlehammer nie wątpi w twoje bohaterstwo. A teraz na krzesło!
- Powinnaś go posłuchać – doszedł ich z boku głos. Gdy Catti-brie i Bruenor
spojrzeli w stronę drzwi, ujrzeli wchodzącego do komnaty halflinga Regisa.
Znów mógł się chełpić zaokrąglonym brzuchem oraz pucułowatymi
policzkami. Nosił na sobie szelki, za które zatknął kciuki gestem dodającym powagi.
I choć Regis nieraz zachowywał się dosyć absurdalnie, nikt nie mógł odmówić mu
uznania i zasług jako namiestnika Mithrilowej Hali w czasie, gdy Bruenor był bliski
śmierci.
- A zatem spisek? – zauważyła Catti-brie z uśmiechem, pragnąc w jakiś sposób
rozładować atmosferę. Za rzadko ostatnio żartowali, szczególnie zaś mężczyzna
siedzący naprzeciwko niej. Przez cały czas obserwowała Wulfgara i była pewna,
że w ogóle ich nie słuchał. Wpatrywał się tylko w ogień, myślami błądząc gdzieś
indziej. Pełen smutku i zagubienia wyraz jego twarzy ostatecznie przekonał Catti-brie.
Kiwnięciem głowy przystała na propozycję ojca. Więzy przyjaźni wymagały,
aby jak najszybciej wróciła do zdrowia i pomogła Wulfgarowi w tej jakże dla niego
ważnej wyprawie.
Tak się więc złożyło, że gdy kilka dni później Drizzt Do’Urden wkroczył
do Mithrilowej Hali przez wschodnie wrota, otwarte na Surbrin, Catti-brie zauważyła
go pierwsza i przemówiła do niego z wysokości.
- Masz lżejszy krok – powiedziała na powitanie, gdy zaś po dłuższej chwili
Drizzt rozpoznał ją na palankinie niesionym przez czterech mocarnych krasnoludów,
zaśmiał się długo i serdecznie.
- Wasza Książęca Mość – rzekł, żartobliwie kłaniając się w pas. Na rozkaz
Catti-brie krasnoludy postawiły ją na ziemi, po czym odeszły dyskretnie na bok.
Zanim zdążyła jeszcze na dobre wykaraskać się z palankinu, Drizzt porwał ją w swe
ramiona i mocno przytulił do siebie.
- Powiedz mi, że przyjechałeś na długo – wyszeptała dziewczyna po długim,
namiętnym pocałunku. – Zimą panował tu tylko chłód i samotność.
- Mam obowiązki w terenie – rzekł Drizzt.
Na widok jej bezradnego uśmiechu dodał:
- Jak zwykle zresztą. Lecz tak, wróciłem do boku Bruenora zgodnie z obietnicą,
zanim nadejdą roztopy, a wraz z nimi ruchy wojsk. Już niedługo dowiemy się
prawdziwych zamiarów Oboulda.
- Oboulda? – powtórzyła Catti-brie ze zdziwieniem. Myślała, że król orków
od dawna nie żyje.
- Przeżył – wyjaśnił Drizzt. – Udało mu się w jakiś sposób umknąć przed
lawiną, zaś pozostali orkowie wciąż dają posłuch ich najsilniejszemu przywódcy.
- Przeklęte niech będzie jego imię.
Drizzt uśmiechnął się do niej, choć nie podzielał tego stanowiska.
- Jestem zdziwiony, że wraz z Wulfgarem już wróciliście – zauważył po chwili.
– Macie jakieś wieści o Colson?
Catti-brie potrząsnęła głową.
- Nic nowego. Przekroczyliśmy Surbrin tego samego dnia, gdy odleciałeś
z Innovindil na Wybrzeże Mieczy, lecz zima nadciągała zbyt szybko i musieliśmy
zawrócić. Dowiedzieliśmy się jednak, że tamta grupa uchodźców zmierzała w stronę
Silverymoon. Wulfgar zamierza wyruszyć do miasta lady Alustriel, gdy tylko prom
będzie uruchomiony.
Drizzt odsunął się od niej trochę i obejrzał jej ranne biodro. Jak co dzień nosiła
sukienkę, gdyż ciasne bryczesy zbytnio ją uwierały. Drow spojrzał na wykonane
przez krasnoludów kule, lecz ona pochwyciła jego wzrok.
- Nie jestem jeszcze w pełni sił – przyznała. – Lecz odpoczęłam
już wystarczająco długo, by towarzyszyć Wulfgarowi.
Urwała i delikatnie pogładziła Drizzta po policzku.
- Muszę to zrobić.
- Ja także bardzo chciałbym mu pomóc – rzekł Drizzt. – Tylko obowiązki
wobec Bruenora zatrzymują mnie w Hali.
- Wulfgar na pewno nie będzie sam – zapewniła go Catti-brie.
Drizzt kiwnął głową i uśmiechnął się szczerze z tego zadowolony.
- Czas porozmawiać z Bruenorem – powiedział i ruszył z miejsca.
Catti-brie pochwyciła go za ramię.
- Czy wiadomości są dobre?
Drizzt posłał jej dziwne spojrzenie.
- Idziesz raźniejszym krokiem – zauważyła. – Jakbyś zrzucił jakieś brzemię.
Co tam widziałeś? Czy orków czeka zguba? Czy ludy Srebrnych Marchii gotowe są
zjednoczyć się, aby…
- Nic z tych rzeczy – uciął Drizzt. – Od mojego wyjazdu nie zaszło wiele
zmian. Tylko orkowie okopali się mocniej, zupełnie jakby zamierzali tu zostać.
- Twój uśmiech mnie nie zwiedzie – powiedziała Catti-brie.
- Za dobrze mnie znasz – przyznał Drizzt.
- Czy nadciągające wichry wojny nie odbierają ci powodów do śmiechu?
- Rozmawiałem z Ellifain.
Catti-brie wstrzymała oddech.
- Ona żyje?
Wyraz twarzy drowa przekonał ją, że to absurdalne założenie. Czyż nie była
świadkiem śmierci tej kobiety z rąk samego Drizzta?
- Wskrzeszenie? – kobieta odetchnęła głęboko. – Czy elfy użyły jakiegoś
potężnego kapłana, aby wyciągnąć jej duszę z…
- Nic takiego – zapewnił ją Drizzt. – Połączyli się z nią, aby mogła ze mną
porozmawiać. Przeprosiła mnie, przyjęła także moje przeprosiny.
- Nic jej nie byłeś winien – nie zgodziła się Catti-brie. – Nie zrobiłeś nic złego,
nie mogłeś przecież przewidzieć biegu wydarzeń.
- Wiem – odparł Drizzt, lecz spokój w jego głosie wydał się Catti-brie dziwnie
alarmujący. – Wiele spraw zostało załatwionych. Ellifain zaznała spokoju.
- To znaczy Drizzt Do’Urden zaznał spokoju.
Drizzt tylko się uśmiechnął.
- To chyba niemożliwe – powiedział – Czeka nas niepewna przyszłość.
Dziesiątki tysięcy orków czyhają u naszych bram. Wielu poległo, w tym niejeden nasz
przyjaciel, wielu też zapewne polegnie.
Catti-brie nie wyglądała na przekonaną tym minorowym nastrojem.
- Drizzt Do’Urden jednak zaznał spokoju – przyznał drow po chwili na widok
jej znaczącego uśmiechu.
Zaczął odprowadzać kobietę do lektyki, lecz ona potrząsnęła tylko głową,
wsparła się na nim i poprowadziła korytarzem, który wiódł do mostu nad Wąwozem
Garumna i do zachodnich części Mithrilowej Hali, gdzie rezydował Bruenor.
- To niemały kawałek drogi – zauważył Drizzt, patrząc na jej ranną nogę.
- Mam ciebie u boku – odparła Catti-brie, z czym Drizzt z pewnością nie mógł
się nie zgodzić.
Kiwnąwszy z wdzięcznością głową w stronę czterech tragarzy, drow i kobieta
ruszyli przed siebie.
***
Jego sen był tak realny, że na swoich policzkach mógł poczuć ciepłe promienie
słońca oraz podmuch chłodnego wiatru. W nozdrza wciągał słone po wietrze
znad Morza Ruchomego Lodu.
Doznania były na tyle rzeczywiste, że gdy Wulfgar ocknął się w swoim pokoju
w Mithrilowej Hali, czuł przez chwilę całkowitą dezorientację. Zacisnął powieki
i zapragnął wrócić do snu, aby znów zaznać wolności Doliny Lodowego Wichru.
Obudził się już jednak na dobre, dlatego, chcąc nie chcąc, otworzył oczy i wstał
z krzesła. Rzucił okiem na puste łoże. Ostatnio w ogóle go nie używał, gdyż za bardzo
przypominało mu utraconą żonę. Gdy przy kilku okazjach odważył się tam położyć,
mimowolnie sięgał ręką w przestrzeń, próbując objąć swoją towarzyszkę.
Nagłe zderzenie z okrutną rzeczywistością zawsze mroziło krew w jego żyłach,
zaś widok kołyski Colson u stóp łóżka sprawiał mu ból nie do zniesienia.
Wulfgar ukrył twarz w dłoniach. Dotyk miękkich włosów przypomniał mu,
że od dawna się nie golił. Pogładził się w zamyśleniu po brodzie, po czym przetarł
zaspane oczy. Ze wszystkich sił próbował nie myśleć ani o Delly, ani o Colson,
pragnąwszy wyzbyć się swych żalów i lęków chociaż na moment. Przypomniał sobie
młodzieńcze lata w Dolinie Lodowego Wichru. Już wtedy wiedział, co to znaczy
kogoś stracić, gdy śmierć upominała się o swoje. Nie idealizował swych wspomnień,
dobrze pamiętając owe niegościnne pustkowia. Dolina Lodowego Wichru nie znała
litości, zaś panująca tam zima częściej niosła śmierć niż orzeźwiający chłód. Mimo
to Wulfgar tęsknił za miejscem, gdzie wszystko było prostsze i bardziej zrozumiałe.
Tamtejsza tundra aż roiła się od potworów, zaś życie polegało na ustawicznej
walce. Dolina nie wybaczała błędów, każda decyzja mogła okazać się katastrofalna
w skutkach. Wulfgar kiwnął w zamyśleniu głową. Wiedział, że tak straszne warunki
pozwalają uciec od czarnych myśli. W dolinie Lodowego Wichru nie było miejsca
na żal. Jakiekolwiek wahanie groziło zgubą.
Wulfgar wstał i przeciągnął się mocno. Miał wrażenie, jakby był w więzieniu,
pułapce, jak gdyby ściany mogły go zaraz zmiażdżyć. Przypomniał sobie błagania
Delly, która czuła się ongiś dokładnie tak samo.
- Chyba miałaś rację – skierował swe słowa do pustego pokoju.
Zaśmiał się w duchu, wracając w myślach do zdarzeń, które doprowadziły
go do tego punktu. Zdał sobie sprawę, że ustąpił w obliczu nadciagającej burzy.
On, Wulfgar, syn Beornegara, o krzepie zahartowanej w surowych zimach
Doliny Lodowego Wichru, wrócił jak niepyszny do krasnoludzkiej siedziby z powodu
zwykłej śnieżycy!
I wtedy zrozumiał. Wszystko dotarło do niego z całą mocą. Wspomniał
zmarnowane ostatnie osiem lat, od kiedy powrócił z Otchłani z rąk demona Errtu.
Chociaż w Auckney przyjął pod swą opiekę Colson, odzyskał Aegis-fanga
i swą pamięć, a następnie odnalazł przyjaciół na drodze do Mithrilowej Hali,
jego wędrówka była jałowa i pozbawiona celu. Poślubił Delly, a przecież nigdy
nie przestał kochać Catti-brie.
Musiał przyznać, że taka była prawda. Mógł okłamywać innych, ale nie siebie.
Tego poranka w Mithrilowej Hali Wulfgar zrozumiał wiele rzeczy, między innymi
fakt, że przez długi czas pozwolił sobie na życie w kłamstwie. Wiedział, że nigdy
nie zdobędzie serca Catti-brie, gdyż kochała ona jedynie Drizzta, lecz jakąż krzywdę
wyrządził Delly i Colson? Zbudował iluzoryczny świat, ułudę stabilności i domowego
ogniska na użytek wszystkich łącznie z sobą samym. Jego drogę do odkupienia
od czasów Auckney wytyczał fałsz i manipulacja.
W końcu to sobie uzmysłowił. Tak bardzo pragnął poukładać wszystko
na miejsce i mieć pod kontrolą, że zapomniał o swojej prawdziwej naturze,
o płomieniu, w którym wykuty został Wulfgar, syn Beornegara.
Skierował wzrok na Aegis-fanga, oparty o ścianę niezawodny młot bojowy.
Zważył go w dłoni i podniósł na wysokość swoich niebieskich jak sople lodu oczu.
Ostatnie bitwy, na klifie ponad Doliną Strażnika, w zachodniej komnacie
oraz na wschodzie w wyłomie na Surbrin wspominał jako chwile prawdziwej wolności
i jasności umysłu. Uwielbiał fizyczne starcia, gdyż pozwalały zapomnieć
o emocjonalnych rozterkach.
To dlatego zaniedbywał Delly i Colson, gdy rzucał się w wir walki w obronie
Mithrilowej Hali. Był zarówno złym mężem i jak złym ojcem. Tylko bitwa dawała
mu zapomnienie.
Przyglądając się runom Aegis-fanga, zdał sobie sprawę, że jego zakłamanie
sięgało znacznie dalej. Dlaczego pozwolił, aby ślady Colson ostygły? Dlaczego ustąpił
przed najzwyklejszą w świecie śnieżycą? Dlaczego…?
Nagle zrozumiał, jakim jest głupcem. Wypuścił broń z rąk i założył na siebie
swą wysłużoną wilczą skórę. Wyciągnął spod łóżka podróżny worek, wsadził do niego
kilka koców i narzucił na plecy, po czym podniósł Aegis-fanga.
Szybkim i zdecydowanym krokiem opuścił swój pokój, kierując się na wschód
wzdłuż komnaty audiencyjnej Bruenora.
- A dokąd to? – usłyszał. Obejrzał się i zobaczył Regisa w drzwiach
prowadzących na korytarz.
- Chciałem sprawdzić pogodę i rzucić okiem na prom.
- Drizzt wrócił.
Wulfgar skinął głową i uśmiechnął się szczerze.
- Mam nadzieję, że jego podróż była udana.
- Za chwilę będzie o tym rozmawiał z Bruenorem.
- Nie mam czasu. Nie teraz.
- Prom jeszcze nie działa – zauważył Regis.
Wulfgar kiwnął głową, jak gdyby ten fakt nie miał znaczenia, po czym ruszył
dalej korytarzem, zmierzając do głównej alei prowadzącej do Wąwozu Garumna.
Włożywszy kciuki za szelki, Regis obserwował oddalającego się przyjaciela.
Przez dłuższą chwilę stał w miejscu i analizował całe zajście, po czym zawrócił
do komnaty Bruenora. Zatrzymał się po kilku krokach i znów spojrzał na drzwi,
za którymi zniknął Wulfgar.
Przecież prom jeszcze nie działał.
ROZDZIAŁ II – Życzenie Gruumsha
Wychodzący z głębi jaskini w stronę dziennego światła Grguch zamrugał
kilkakrotnie. Barczysty, wysoki na siedem stóp półork, półogr kroczył niepewnie
na swych masywnych nogach, osłaniając oczy jedną dłonią. Wódz klanu Karuck,
jak prawie wszyscy z jego ludu z wyjątkiem kilku zwiadowców, nie widział słońca
od bez mała dziesięciu lat. Ich siedzibą były podziemne tunele, ogromny labirynt
pozbawionych światła jaskiń, znany jako Podmrok. Grguch nie wybierał się
na powierzchnię bez powodu.
Zastępy wojowników Karuck, zwalistych nawet jak na standardy orczej rasy –
nierzadko powyżej siedmiu stóp wzrostu i ważących prawie czterysta funtów grubych
kości i stalowych muskułów – stały w szeregu wzdłuż ścian jaskini. Widząc swego
wielkiego wodza Grgucha, na znak szacunku odwrócili swe żółte ślepia. W ślad
za nim kroczył znany z bezwzględności kapłan wojenny Hakuun na czele gwardii
doborowej, piątki barczystych orków w pełnym rynsztunku bojowym. Pochód
zamykały ogry niosące Kokto Gung Karuck, Róg Karuck, ogromny instrument
ze stożkowatym otworem oraz szerokim, wygiętym w górę dzwonem. Wyciosano go
z drzewogrzyba, jak orkowie nazywali twardą korę pewnego gatunku podmrocznej
rośliny. Orczy wojownicy oddawali mu taką samą cześć, jaka należała się wodzowi.
Zresztą Grguch i Hakuun, tak jak i ich liczni poprzednicy, tego właśnie oczekiwali.
Grguch wyszedł z jaskini i stanął na zboczu góry. Dołączył do niego tylko
Hakuun, gestem nakazując ogrom zostać w środku. Gdy wódz przyzwyczaił się
do światła i ujrzał w dole krzątaninę zwykłych, pospolitych orków, zarechotał
doniośle. Przez ponad dwa dni orkowie z tamtego klanu maszerowali przed klanem
Karuck, ile sił w nogach. Po opuszczeniu głębin Podmroku trudno już im było ukryć,
jak bardzo pragną za wszelką cenę trzymać się z dala od Karucków.
- Uciekają jak dzieci – zauważył z pogardą Grguch.
- W obecności klanu Karuck są jak dzieci – odparł Hakuun. – Przyćmiewa
ich potęga wielkiego Grgucha.
Wódz nie zareagował na spodziewane pochlebstwo i podniósł wzrok,
aby rozejrzeć się po okolicy. Powietrze było chłodne, gdyż nad światem wciąż
panowała zima. Grguch i jego pretorianie przygotowali się jednak na to zawczasu.
Grube warstwy futra nadawały potężnej sylwetce wodza jeszcze bardziej zatrważający
wygląd.
- Wieści o marszu klanu Karuck rozejdą się szybko – zapewnił Hakuun swego
przywódcę. Grguch rzucił tylko okiem na pierzchających w dole orków i spojrzał
znów na horyzont.
- Szybciej, niż te pętaki przebierają nogami – odparł, po czym dał znak
stojącym z tyłu ogrom.
Gwardziści rozstąpili się na boki, aby zrobić miejsce dla Kokto Gung Karuck.
Obsługa rogu wytoczyła go z jaskini i rozstawiła zręcznie w ciągu paru chwil. Hakuun
pobłogosławił relikwię w stosownych słowach, zaś Grguch przesunął ją na wybrane
przez siebie miejsce. Gdy inkantacja dobiegła końca, Grguch, jedyny z Karucków
mogący zagrać na rogu, przetarł drzewogrzybny ustnik i wziął głęboki wdech. Kiedy
przyłożył swój pysk do instrumentu, rozległ się huk, jak gdyby w największe miechy
świata dęły nieprzeliczone zastępy tytanów. Niski dźwięk rozbrzmiewał echem
na mile od południowych zboczy Grzbietu Świata. Co mniejsze kamienie wręcz
wibrowały od tego brzmienia, zaś na pobliskiej górze oberwała się lawina. Za plecami
Grgucha wielu z klanu Karuck padło na kolana i zaczęło się kołysać niczym
w religijnym uniesieniu. Zanosili modły do potężnego Jednookiego, ich miłującego
wojnę boga, gdyż wierzyli całym sercem, że dźwięk Kokto Gung Karuck zwiastuje
śmierć wszystkim ich przeciwnikom. Zaś klan Karuck, szczególnie pod rozkazami
wielkiego jak niedźwiedź Grgucha, nigdy nie miał problemu ze znalezieniem sobie
nowych wrogów.
***
Tymczasem w niewielkiej, osłoniętej dolince o kilka mil na południe, trzech
orków jak na komendę podniosło wzrok ku północy.
- Czy to Karuckowie? – zapytał Ung-thol, szaman o wielkim autorytecie.
- A któżby inny? – odparł Dnark, wódz plemienia Wilczej Szczęki. Obaj
spojrzeli na bardzo zadowolonego z siebie szamana Toogwika Tuka.
- Twoje przesłanie zostało wysłuchane. I dopięło celu – powiedział do niego
z uznaniem Dnark.
Toogwik Tuk zaśmiał się w odpowiedzi.
- Czy jesteś pewien, że możesz narzucić swą wolę temu ogrzemu pomiotowi? –
zapytał Dnark, czym zmazał uśmiech z odrażającego pyska Toogwika Tuka.
Uwaga o „ogrzym pomiocie” miała mu przypomnieć, że ród wezwany
przez nich z głębokich czeluści pod łańcuchem górskim nie był zwykłym orczym
klanem. Wśród plemion Grzbietu świata Karuckowie słynęli – a raczej pozostawali
w niesławie – jako ci, którzy akceptowali w swych szeregach pełnej krwi i zdolne
do reprodukcji ogry. Od dawien dawna te dwie rasy mieszały się ze sobą, wydając
na świat coraz większych orczych wojowników. Inne szczepy zaczęły ich unikać,
zaś Karuckowie schodzili głębiej i głębiej w jaskinie Podmroku. Ostatnimi czasy
niewiele o nich wiedziano, zaś niektórzy orkowie traktowali ich już jak legendę.
Lecz wojownicy z Wilczej Szczęki oraz ich sprzymierzeńcy z Żółtego Kła,
pobratymców Toogwika Tuka, wiedzieli, że to nieprawda.
- Są ich tylko trzy setki – uspokajał ich Toogwik Tuk.
Dźwięk rogu Kokto Gung Karuck po raz drugi rozległ się wokół nich.
- W rzeczy samej – rzekł Dnark, potrząsając głową.
- Powinniśmy bezzwłocznie się stąd zabrać i odnaleźć ich przywódcę Grgucha
– zauważył Toogwik Tuk. – Zapał bojowy Karucków musi być należycie
kontrolowany. Jeśli natkną się na pozostałe plemiona i rozpoczną rzeź…
- Wtedy Obould będzie miał kolejny argument na to, że jego wybór jest słuszny
– dokończył Dnark.
- Idziemy – zarządził Toogwik Tuk, po czym ruszył przed siebie. Dnark poszedł
w jego ślady, lecz Ung-thol jakby się wahał. Pozostali stanęli w miejscu i spojrzeli
na starszego szamana.
- Nie znamy zamiarów Oboulda – zauważył Ung-thol.
- Powstrzymał pochód – odparował Toogwik Tuk.
- Może, aby zebrać siły? Obrać najlepszą drogę? – zastanawiał się na głos
Ung-thol.
- Aby przedłużyć rozejm i utrzymać swoje nędzne zdobycze! – warknął tamten.
- Przecież powiedziała nam to jego nałożnica – przypomniał ze zdziwieniem
Dnark. Nagle zrozumienie pojawiło się na jego brzydkim pysku, powykrzywianym
z powodu kłów sterczących we wszystkich kierunkach. – Towarzyszysz Obouldowi
już od wielu lat.
- A przed nim jego ojcu – przyznał Ung-thol. – Towarzyszyłem mu przez cały
czas na jego drodze do chwały.
Przerwał na chwilę i rozejrzał się dla efektu.
- Nigdy wcześniej nie zaznaliśmy takiego zwycięstwa – przerwał znowu
i wzniósł ramiona ku górze. – Nigdy za naszej pamięci. Wszystko to zaś jest zasługą
Oboulda.
- Jesteśmy na początku, a nie końcu drogi – odparł Dnark.
- Wielu mężnych wojowników poległo podczas naszych podbojów – dodał
Toogwik Tuk. – Taka jest wola Gruumsha. Tego wymaga jego chwała.
Wszyscy trzej wzdrygnęli się, gdy po raz trzeci usłyszeli niski ton rogu
rezonujący wśród kamieni. Toogwik Tuk i Dnark stali wyprostowani, w milczeniu
obserwując Ung-thola i oczekując jego decyzji. Stary szaman spojrzał z zadumą
na południowy zachód, gdzie obecnie urzędował Obould, po czym kiwnął głową
w stronę towarzyszy i ruszył za nimi.
***
Młodziutka kapłanka Kna uwodzicielsko wiła się u jego boku. Oplatała go
powoli swoim gibkim ciałem, czuł jej oddech na szyi i karku. Lecz choć Kna zdawała
się nie widzieć świata poza potężnym królem, to przedstawienie nie było obliczone
dla jego przyjemności.
Obould doskonale zdawał sobie z tego sprawę, dlatego zdobył się jedynie
na dwuznaczny uśmiech, gdy tak stał przed zgromadzeniem szamanów oraz wodzów.
Był przekonany, że postąpił mądrze, zastępując swą dawną metresę Tsinkę Shinriil
dziewczęcą i egocentryczną Kną. Smarkula nie miała żadnych zahamowań.
Przyjmowała wlepione w nią spojrzenia, bez skrępowania łasząc się do króla Oboulda.
Nie tyle przyjmowała, co się w nich pławiła. Czuła smak triumfu na widok innych
kapłanek, bezsilnie zgrzytających ze złości zębami. I to była jej największa rozkosz.
Młoda i bardzo atrakcyjna jak na standardy swojej rasy, Kna służyła jako
kapłanka Gruumsha, choć zupełnie nie przejawiała poświęcenia i fanatyzmu Tsinki.
Jedynym bogiem, a raczej boginią Kny, była ona sama, próżna i egocentryczna
jak tak wielu jej rówieśników. Tego właśnie potrzebował teraz król Obould. Tsinka
służyła mu bardzo dobrze, zarówno w łóżku jak i poza nim, gdyż zawsze z pełnym
oddaniem spełniała wolę Gruumsha. To ona przecież właśnie doprowadziła
do magicznej ceremonii, dzięki której Obould zyskał ogromną fizyczną
oraz umysłową potęgę. Cechowała ją jednak za daleko posunięta żarliwość oraz zbyt
wąska perspektywa. Gdy jej przydatność dla króla dobiegła końca, została strącona
w przepaść wąwozu, gdzie spotkała ją śmierć.
Obould trochę tęsknił za Tsinką. Mimo wyjątkowej urody, niemałej techniki
oraz zapału, Kna nie dorównywała Tsince w łóżku. Nie przejawiała też nawet części
jej sprytu i intelektu. Nie miała do powiedzenia niczego godnego uwagi, może
z wyjątkiem sprośnych propozycji. I dlatego była do jego obecnych potrzeb idealna.
Obould dokładnie wiedział, czego chce, zaś jego wizja znajdowała poparcie
wśród grupy bardziej powściągliwych szamanów, ze szczególnym uwzględnieniem
młodego orka o imieniu Nukkels. Poza tym kręgiem zaufanych król nie potrzebował
żadnych doradców ani sceptycznie nastawionych popleczników. A co najważniejsze,
chciał mieć metresę, której mógł zaufać. Kna była zbyt pochłonięta samą sobą,
aby przejmować się polityką, intrygami czy dywagacjami na temat woli Gruumsha.
Jeszcze przez chwilę pozwolił jej odgrywać swoją scenkę, po czym powoli,
lecz stanowczo odsunął nałożnicę od siebie. Gestem nakazał Knie powrócić
na krzesło, na które spojrzała z przesadnie nadąsaną miną. Aby ją uspokoić, wzruszył
z rezygnacją ramionami, z trudem starając się nie okazywać odczuwanej wobec niej
pogardy. Jeszcze raz wskazał jej krzesło, a gdy nie posłuchała, siłą zaprowadził ją
na miejsce. Chciała zaprotestować, lecz Obould uniósł tylko zaciśniętą pięść, dając
do zrozumienia, że za chwilę skończy się jego cierpliwość. Gdy w końcu usiadła
wielce obrażona, król orków spojrzał na zebranych i machnięciem ręki przywołał
Tornfanga Brakka, kuriera z poruczenia generała Dukki, sprawującego pieczę
nad najbardziej kluczowym strategicznie rejonem.
- O boski królu, miejsce znane jako Dolina Strażnika jest już dobrze
zabezpieczone – zaczął składać raport Tornfang. – Wzruszyliśmy ziemię,
aby uniemożliwić przejście, zaś umocnienia na północnej ścianie doliny są prawie
na ukończeniu. Krasnoludy nie mogą się tędy wydostać.
- Nawet obecnie? – zapytał Obould. – Nie pytam o wiosnę, ale o teraz.
- Nawet teraz, Wasza Królewska Mość – zapewnił zdecydowanie Tornfang.
Obould zastanowił się przez chwilę, ileż to jeszcze dla niego wymyślą tytułów.
- Jeśli krasnoludy opuszczą Mithrilową Halę przez zachodnie wrota,
dopadniemy ich w dolinie i wyrżniemy w pień – zwrócił się do zgromadzonych
Tornfang. – Nawet gdyby jakaś część tych pokrak dotarła do ściany zachodniej,
i tak zamkniemy ich w kotle. Mury są już gotowe, zaś armia generała Dukki dobrze
okopana.
- Ale czy możemy nacierać? – zapytał wódz Grimsmal z klanu Grimm, licznego
plemienia o dużym znaczeniu.
Obould posłał bezczelnemu orkowi gniewne spojrzenie. Obawiał się właśnie
tego pytania, potencjalnie najbardziej brzemiennego w skutkach. Zaistniały ostatnio
konflikt był już źródłem plotek i niesnasek pomiędzy plemionami. Pod komendą
Oboulda zrównali z ziemią wiele miast, krocząc ku chwale nie znanej od dziesiątków,
jeśli nie setek lat. Lecz podnosiły się już głosy, jaki jest jego cel? Dalszy podbój
i grabież? W głąb jaskiń krasnoludzkiego klanu lub bulwarów ludzkich i elfich
metropolii?
Analizując wszystkie informacje, szczególnie pogłoski rozpuszczane wśród
różnych szamanów i dowódców, Obould zdał sobie nagle sprawę, że Grimsmal mógł
niechcący oddać mu sporą przysługę.
- Nie – powiedział stanowczo, zanim jeszcze gwar przybrał na sile. –
Krasnoludy siedzą w dziurze. I posiedzą w niej dalej.
- Na razie – odważył się powiedzieć cicho Grimsmal.
Zamiast odpowiedzi Obould wyszczerzył zęby w jego stronę, lecz nikt nie miał
do końca pewności, czy był to uśmiech rozbawienia czy aprobaty.
- Krasnoludy mają wolne przejście na wschód – przypomniał jeden
z zebranych, niski ork w stroju szamana. – Zimą będą pracować wzdłuż krawędzi
doliny. Chcą połączyć i umocnić mury i wieżyczki, od wrót aż do wielkiej rzeki.
- I fundamentów wzdłuż brzegu – dodał ktoś inny.
- Zamierzają zbudować most – zastanawiał się głośno Obould.
- Durne krasnoludy odwalają robotę za nas! – ryknął donośnie Grimsmal. –
Dadzą nam przejście na dalsze ziemie.
Pozostali pokiwali głowami uśmiechnięci, niektórzy poklepali się wzajemnie
po plecach. Obould także odczuwał zadowolenie. Most faktycznie mógł posłużyć
Królestwu Wielu Strzał. Rzucił okiem na Nukkelsa, który odwzajemnił jego
usatysfakcjonowane spojrzenie i kiwnął głową w odpowiedzi.
Zaiste, most posłuży ich celom, ale nie w sposób, jaki pragnął Grimsmal wraz
z innymi rwącymi się do boju orkami.
W rosnącym wokół zgiełku Obould zaczął wyobrażać sobie orczą osadę,
wybudowaną na północ od naprędce wznoszonych przez krasnoludy umocnień.
Byłaby to całkiem spora sadyba, o ulicach odpowiednio szerokich dla karawan,
oraz obszernych magazynach na zgromadzone dobra. Oczywiście niezbędne będą
fortyfikacje dla ochrony przed rzezimieszkami bądź zbytnio rozochoconymi orczymi
zgrajami. Kupcy nadciągający przez most króla Bruenora będą przecież oczekiwali
spokoju i bezpieczeństwa.
Na dźwięk swego imienia otrząsnął się z rozmyślań i podniósł wzrok,
napotykając wiele wlepionych w niego spojrzeń. Ewidentnie nie dosłyszał jakiegoś
pytania.
Ale nie miało to znaczenia.
Uśmiechnął się serdecznie i rozbrajająco, zaś bijąca z jego poddanych wola
walki przypomniała mu, że do założenia miasta jeszcze długa droga.
Niewątpliwie będzie to jednak wspaniałe przedsięwzięcie.
***
- Widzę żółte proporce Karucków – poinformował swoich towarzyszy Toogwik
Tuk, gdy całą trójką maszerowali krętą, wypełnioną śniegiem doliną, u stóp jaskini,
przez którą wyszli orkowie zamieszkujący Podmrok.
Dnark i Ung-thol zmrużyli oczy i kiwnęli głowami, gdy w blasku dnia ujrzeli
przed sobą żółte, upstrzone czerwienią sztandary, łopoczące na porywistym zimowym
wietrze. Wiedzieli, że są na dobrym tropie, gdyż chwilę wcześniej minęli dwa
pozostawione w pośpiechu obozowiska. Pochód klanu Karuck sprawił, że wszyscy
orkowie na jego drodze salwowali się ucieczką.
Toogwik Tuk poprowadził drużynę skalistym zboczem pod górę, gdzie
dostrzegli proporce Karucków. Przejście blokowali potężnie zbudowani strażnicy,
którzy trzymali w łapach halabardy o dziwnych kształtach, z bocznymi ostrzami
i zakrzywionymi szpikulcami. Oręż ten, łączący w sobie cechy topora oraz włóczni,
wyglądał na bardzo masywny, lecz ku zdumieniu przybyłych wartownicy radzili sobie
ze swym rynsztunkiem z całkowitą łatwością.
- Są równie postawni jak Obould – zauważył cichym głosem Ung-thol. –
A przecież to zwykli strażnicy.
- Słyszałem, że Karuckowie, którzy nie osiągają takiego wzrostu i siły, zostają
niewolnikami – powiedział Dnark.
- To prawda – potwierdził Toogwik Tuk, zwracając się w ich stronę. –
Tym niewyrośniętym nie wolno też się rozmnażać. W młodym wieku są kastrowani –
o ile mają szczęście.
- W takim razie nie mogę się doczekać spotkania – mruknął Ung-thol,
najmniejszy z całej trójki. W młodości był dzielnym wojownikiem, lecz pewna ciężka
rana bardzo go osłabiła. W ciągu minionych dwóch dekad stracił też trochę na wadze
i krzepie.
- Nie marudź, i tak jesteś za stary, aby chcieli cię kastrować – zbeształ go Dnark
i gestem polecił Toogwikowi Tukowi, aby porozmawiał ze strażnikami.
Młodszy kapłan niewątpliwie dobrze przygotował im grunt, gdyż bez żadnej
zwłoki wprowadzono ich na teren głównego obozowiska. Niedługo później stali
już przed potężnym Grguchem i jego kapłanem doradcą Hakuunem. Grguch
spoczywał na siedzeniu wyciosanym z głazów, trzymając swój osławiony bojowy
topór obosieczny o imieniu Rampant. Broń wyglądała na bardzo ciężką, lecz wódz
klanu Karuck bez wysiłku posługiwał się nią jedną ręką. Z nonszalancją obracał topór
tak, aby goście mogli mu się dobrze przyjrzeć i pojęli, na ile sposobów Rampant może
przynieść im śmierć. Czarne, metalowe stylisko było na całej długości wyrzeźbione
w kształt wyprostowanego smoka. Jego małe kończyny przednie oraz rozwidlone rogi
na łbie tworzyły ostry szpic jak u włóczni. Smoczy ogon u nasady broni wyginał się
w łuk ponad uchwytem, tworząc w ten sposób jelec. Sylwetka gada upstrzona była
ostrymi kolcami tak, że uderzenie bronią na płask działało jak atak kilkoma sztyletami.
Oczywiście najbardziej imponująco prezentowały się ostrza, czyli symetrycznie
rozłożone skrzydła tej bestii. Wykonane z lśniącego mithrilu, mniej więcej co grubość
palca były wzmacniane adamantytem tworząc kolce od góry do dołu każdego
skrzydła. Wypukłe ostrza miały długość od łokcia Dnarka do koniuszków jego
wyciągniętych palców. Wszyscy trzej mimowolnie wyobrazili sobie, jak Rampant
jednym machnięciem przecina ich ciała na pół.
- Witamy cię w Królestwie Wiele Strzał, potężny Grguchu – rzekł Toogwik
Tuk z pełnym szacunku ukłonem. – Obecność klanu Karuck i jego osławionego
przywódcy jest dla nas bardzo krzepiąca.
Grguch powoli przesunął wzrokiem po twarzach przybyłych, a następnie
spojrzał na Hakuuna.
- Przekonacie się co do prawdziwości tego stwierdzenia – rzekł, patrząc znów
na Toogwika Tuka– gdy będę miażdżył pod swoim butem kości naszych nieprzyjaciół.
Dnark nie mógł powstrzymać się od uśmiechu, gdy zobaczył zadowolenie
na twarzy Ung-thola. Pomimo tego, że w tym momencie byli zdani na łaskę
R. A. Salvatore I. Przemiany Król Orków PRELUDIUM Drizzt Do’Urden podkradł się do szczeliny pomiędzy dwoma głazami na zboczu góry, po czym spojrzał w dół na osobliwe zgromadzenie. Człowiek, elf oraz trzech – co najmniej trzech – krasnoludów stało lub siedziało w pobliżu kilku wozów platformowych ustawionych w trójkąt wokół niewielkiego ogniska. Skupisko namiotów oraz rozrzucone gdzieniegdzie sakwojaże i juki pozwoliły Drizztowi wywnioskować, że obozujących jest więcej niż pięciu. Po drugiej stronie wozów dostrzegł niewielką, porośniętą trawą polankę, na której pasło się kilka koni pociągowych. Nieopodal ponownie ujrzał to, co przyciągnęło go na skraj obozu – wbite na pale ścięte głowy orków. A zatem zgraja na dole to członkowie Casin Cu Callas, „Potrójnego C”, ochotniczej formacji, której nazwa pochodziła z elfiej sentencji „honor na placu boju”. Biorąc pod uwagę reputację Casin Cu Callas, których ulubioną taktyką były nocne najazdy na orcze gospodarstwa i ścinanie głów wszystkim napotkanym tam mężczyznom, w Drizzcie nazwa ta przywoływała na twarz gorzkoironiczny uśmiech i uczucie niesmaku. - Banda tchórzy – wycedził pod nosem, obserwując człowieka, który podniósł czarno-czerwoną szatę. Mężczyzna otrzepał ją z brudu, złożył z namaszczeniem, po czym ucałował i umieścił na wozie. Następnie sięgnął w dół i podniósł czarny kaptur, kolejny charakterystyczny dla tej organizacji element stroju. Już miał odłożyć go na wóz, gdy nagle zmienił zdanie i wciągnął kaptur na głowę, poprawiając go tak, aby mógł przezeń widzieć. Przyciągnęło to uwagę pozostałej czwórki. A właściwie piątki, gdyż czwarty krasnolud wyłonił się właśnie zza wozu, aby pozdrowić mężczyznę w kapturze. - Casin Cu Callas! – rzekł ów, podnosząc do góry ręce w geście zwycięstwa. – Niech żaden ork nie ocaleje! - Śmierć orczemu pomiotowi! – zawtórowali mu pozostali. Jakby to mu nie wystarczyło, zakapturzony mężczyzna zaczął obrzucać stekiem obelg szaroskórą rasę. Wysoko w górze Drizzt Do’Urden potrząsnął głową i powoli zsunął Taulmaril, swój łuk, z ramienia. Jednym sprawnym ruchem ręki uniósł go, wyciągnął strzałę z kołczana, po czym naciągnął cięciwę. - Niech nie ocaleje żaden ork – powtórzył mężczyzna. Wtedy nagły błysk przeszył zapadający mrok i trafił w beczułkę piwa za jego plecami. Eksplozja rozrzuciła wokół odłamki i na moment oślepiła zebranych, którzy odruchowo zasłonili oczy. Gdy odzyskali wzrok, ujrzeli przed sobą sylwetkę szczupłego mrocznego elfa, stojącego na platformie jednego z wozów. - Drizzt Do’Urden – wydusił z siebie jeden z krasnoludów, otyły mężczyzna o rudej brodzie i imponujących, zrośniętych brwiach. Kilku z pozostałych przytaknęło jego słowom, ponad wszelką wątpliwość rozpoznając mrocznego elfa, uzbrojonego w dwa sejmitary u boków oraz Taulmaril Poszukiwacz Serc na ramieniu. Białe włosy drowa i jego peleryna powiewały
na wieczornym wietrze, zaś srebrnobiała, podszyta mithrilem koszula błyszczała nawet mimo szybko zapadających ciemności. Ściągnąwszy powoli kaptur, człowiek spojrzał na elfa, po czym znów przeniósł wzrok na Drizzta. - Twoja reputacja znacznie cię wyprzedza, mistrzu Do’Urden – rzekł po chwili. – Czym zasłużyliśmy na tę godność? - „Godność” to dziwne słowo – odparł Drizzt. – Zwłaszcza w ustach kogoś, kto zwykł nosić czarny kaptur. Jeden z krasnoludów najeżył się i zrobił krok naprzód, lecz powstrzymało go ramię towarzysza z rudą brodą. Człowiek odchrząknął niezręcznie, po czym odrzucił kaptur na stojący za nim wóz. - Ach, to? – powiedział z udawaną nonszalancją. – Znaleźliśmy to przy drodze. Czy ma to dla ciebie jakieś znaczenie? - Nie mniejsze niż szata, którą całowałeś z takim nabożeństwem. Mężczyzna znów zerknął na elfa, który, co nie uszło uwadze Drizzta, próbował niezauważenie przesunąć się na bok – poza krąg światła wytyczanego przez ognisko. Gdy Drizzt ponownie skupił wzrok na człowieku, dostrzegł na jego twarzy już nie udawaną niewinność, lecz grymas niezadowolenia. - Ty sam powinieneś ją nosić – powiedział śmiało mężczyzna. – Ku chwale króla Bruenora Battlehammera, którego czyny… - Nie wymawiaj jego imienia – przerwał mu Drizzt. – Nic nie wiesz o Bruenorze, jego zasługach i mężnej postawie. - Wiem tyle, że nie przyjaźnił się z… - Nie wiesz nic – powtórzył cierpko Drizzt. - A opowieść o Płyciznach! – wyrwał się jeden z krasnoludów. - Walczyłem tam osobiście – z miejsca usadził go Drizzt. Człowiek splunął na ziemię. - Kiedyś bohater, a teraz mięczak – wycedził. – Przynajmniej wobec orków. - Być może – odparł na to Drizzt, w mgnieniu oka dobywając sejmitarów swymi czarnoskórymi dłońmi. – Lecz nie stałem się miękki wobec opryszków i zwykłych morderców. - Morderców? – powtórzył mężczyzna z niedowierzaniem. – Morderców orków? Zanim skończył, krasnolud przy wozie odsunął powstrzymującego go kompana i wyrzucił ramię w przód, posyłając w kierunku drowa swój topór bojowy. Drizzt bez trudu uniknął spodziewanego ciosu, lecz na widok drugiego krasnoluda pędzącego w jego stronę, postanowił wykorzystać okazję i skierował sejmitar Lodową Śmierć wprost na spotkanie rzuconego pocisku. W momencie kontaktu pociągnął rękojeść do siebie, absorbując siłę uderzenia. Szybko obracając nadgarstek, przesunął klingę pod obuch topora, po czym jednym płynnym ruchem zmienił trajektorię pocisku i obrócił go przeciwko atakującemu. Ryczący krasnolud podniósł tarczę do góry i bez większego wysiłku odbił w bok lecący w jego stronę topór. Okrzyk bojowy zamarł mu jednak na ustach, gdy opuścił swą zasłonę i nie dostrzegł swojego przeciwnika nigdzie w zasięgu wzroku.
Drizzt, nadludzko szybki dzięki magicznym bransoletom, potrafił doskonale wykorzystać tę okazję. Wykonał tylko kilka kroków, ale to wystarczyło, aby wytrącić krasnoluda z równowagi. W ostatniej chwili przeciwnik go zauważył i w nieudolny sposób spróbował smagnąć młotem na odlew, lecz Drizzt był już zbyt blisko, uderzając sejmitarem w stylisko i pozbawiając cios pędu. Drugim ostrzem pewnie ugodził w szczelinę między rękawicą a naramiennikiem, po czym krasnolud upuścił młot i z wrzaskiem złapał się za krwawiący nadgarstek. Drizzt skoczył na jego ramię, kopnął go silnie w twarz, a następnie pomknął na spotkanie dwóch pozostałych krasnoludów, biegnących już w jego stronę. Mężczyzna z tyłu zagrzewał ich do walki, lecz sam bynajmniej się do starcia nie kwapił, potwierdzając podejrzenia Drizzta co do jego braku odwagi. Nagły atak mrocznego elfa zatrzymał krasnoludy w miejscu, zaś seria błyskawicznych ciosów zmusiła do nerwowej obrony. Ten, który rzucił toporem, wyposażony był w jeszcze jeden topór oraz tarczę, dlatego jakoś sobie radził z parowaniem uderzeń Drizzta, lecz jego rudobrody kompan dysponował jedynie buzdyganem, którym rozpaczliwie starał się blokować spadające nań razy. Kilkakrotnie został trafiony, charcząc przy tym i rzężąc, i tylko dzięki swym towarzyszom zdołał uniknąć ciężkich obrażeń lub nawet śmierci. Drizzt nie mógł zadać bowiem decydującego ciosu, nie odsłaniając się przy tym na ataki ze strony innych. Drow stracił początkowy impet i cofnął się. Jego przeciwnicy, z typowo krasnoludzkim uporem, natychmiast zaczęli nań napierać. Rudobrody, któremu krwawiły już ręce, zaatakował znad głowy, tymczasem ten drugi, trzymając tarczę przed sobą, wyprowadził poziomy cios, mający w założeniu minąć o włos towarzysza i ciąć Drizzta od lewej do prawej. Doskonała koordynacja tych ruchów wymagała albo błyskawicznego cofnięcia, albo podwójnego parowania i w normalnej sytuacji Drizzt dzięki swej nadludzkiej prędkości zapewne po prostu umknąłby przed ciosami. Dostrzegł jednak słabość rąk rudobrodego, a poza tym był przecież drowem, który przez całe życie szlifował umiejętności walki z kilkoma przeciwnikami. Wyrzucił przed siebie lewą rękę, opuszczając klingę na spotkanie zbliżającego się topora, zaś drugim sejmitarem zablokował cios buzdyganu. Gdy topór uderzył w ostrze, Drizzt przekręcił nadgarstek i zbił uderzenie w dół, dzięki czemu mógł uczynić pół kroku w lewo i przygotować się na drugi cios. Kiedy ten spadł, drow złapał już równowagę i stał pewnie na nogach. Zgiął je na chwilę w kolanach, po czym wybił się w górę z całą siłą. Zraniony krasnolud rozluźnił uchwyt i musiał stanąć na palcach, aby nie wypuścić broni z rąk. Drizzt obrócił się trochę i jednym zamaszystym ruchem pociągnął buzdygan przeciwnika w prawo, wprost na topór drugiego krasnoluda, który tymczasem próbował ciąć na odlew. Gdy ostrza zaklinowały się, drow wykonał obrót na pięcie i poczęstował rudobrodego kopniakiem w plecy, posyłając go w objęcia tamtego. Rudy wypuścił broń i stracił równowagę, lecz jego towarzysz zasłonił się tarczą, unikając tym samym zderzenia. - Padnij! – dobiegł ich wrzask gdzieś z boku. Drizzt błyskawicznie odwrócił się i dostrzegł elfa, który mierzył do niego z ciężkiej kuszy.
Drow wydał okrzyk i ruszył na przeciwnika, dając nura do przodu i wykonując obrót, aby przy wyprostowaniu ustawić się bokiem. Błyskawicznie zmniejszał dystans do elfa, gdy nagle z impetem uderzył w niewidzialną ścianę. Nie zdziwiło go to, gdyż domyślał się, że użycie kuszy było jedynie podstępem, zaś niewidoczna magiczna bariera nie przepuściłaby w tym momencie żadnego pocisku. Drizzt cofnął się i upadł na jedno kolano, drżąc lekko. Wstał powoli, lecz zachwiał się znowu, wyraźnie ogłuszony zderzeniem. Za plecami usłyszał nacierających krasnoludów, którzy niewątpliwie byli przekonani, że oszołomiony przeciwnik nie umknie ich śmiertelnym ciosom. - I to wszystko z powodu orków, Drizzcie Do’Urden – dobiegł go głos elfiego czarodzieja, który potrząsał głową z wyraźnym rozczarowaniem. – Godny pożałowania koniec wojownika o takiej reputacji. *** Taugmaelle opuściła wzrok, niepewna i lekko przestraszona. Nigdy nie wiedziała, jak potoczy się rozmowa z królem Obouldem IV Wiele Strzał, a tym razem sprawa dotyczyła jej jutrzejszego wyjazdu do Skrzącego Lasu, gdzie miała zostać wydana za mąż. - Będziesz piękną panną młodą – rzekł niestary jeszcze król, zaś Taugmaelle ośmieliła się podnieść wzrok i spostrzegła jego przychylne spojrzenie. – Ten człowiek… Jakie nosi imię? - Handel Aviv – odparła. - Czy w pełni zdaje sprawę, jakie spotkało go szczęście w życiu? Zastanawiając się nad odpowiedzią, Taugmaelle nagle znalazła w sobie odwagę. Podniosła głowę raz jeszcze, tym razem patrząc królowi prosto w oczy. - Myślę, że to mnie spotkało wielkie szczęście – odpowiedziała z uśmiechem, który znikł jak starty ścierką pod wpływem surowego wzroku Oboulda. - Ponieważ jest człowiekiem? – rzekł ten podniesionym głosem, zaś wszyscy zebrani mimowolnie zrobili krok w tył. – Istotą wyższego rzędu? Ponieważ ciebie, zwykłą orczycę, łaskawie zaakceptował ten Handel Aviv i jego ród? Czy w ten sposób zostajesz wywyższona ponad swoją rasę, Taugmaelle z klanu Bignance? - Ależ skąd, mój panie! – zapewniła Taugmaelle ze łzami w oczach. – Nie, naprawdę nie o to mi chodziło… - To Handel Aviv może się uważać za szczęściarza! – obwieścił gromko Obould. - Chciałam tylko powiedzieć, że bardzo go kocham, mój panie – broniła się Taugmaelle, zniżając głos niemal do szeptu. Szczerość tego wyznania była niezaprzeczalna i gdyby orczyca znów nie spuściła wzroku, ujrzałaby, jak gniew na twarzy króla ustępuje miejsca lekkiemu zakłopotaniu. -Oczywiście – odpowiedział po chwili. – A zatem oboje odnaleźliście szczęście. - Tak, mój panie. - Ale nigdy nie waż się uważać za gorszą od niego – przestrzegł ją Obould. – Okazuj godność. Jesteś orczycą, w dodatku pochodzącą z Wielu Strzał. To Handel Aviv żeni się z kimś z wyższego stanu. Nigdy o tym nie zapominaj. - Oczywiście, mój panie.
Obould rozejrzał się po twarzach swoich dworzan. Kilku wpatrywało się w niego z otwartymi ustami, nie wiedząc zapewne, jak zareagować na jego wybuch. Pozostali kiwali machinalnie głowami. - Będziesz piękną panną młodą – powtórzył król. – I będziesz godnie reprezentować wszystko, co najlepsze w królestwie Wielu Strzał. Błogosławię cię na twoją nową drogę. - Pokornie dziękuję, mój panie – odpowiedziała Taugmaelle, lecz Obould nie zwracał już na nią uwagi. Odwrócił się na pięcie i opuścił komnatę. Było mu trochę głupio z powodu okazanych emocji, lecz uspokajał się, że kierowały nim słuszne pobudki. - Nasz lud na tym skorzysta – powiedział Taska Toill, jeden z jego doradców. – Każdy taki międzyrasowy związek podkreśla rosnący prestiż króla Oboulda. Nie bez znaczenia jest też fakt, że ślub ma zostać zawarty w niegdysiejszym Księżycowym Lesie. - To wszystko za mało – powiedział ze skargą w głosie Obould. - Jeszcze nie tak dawno polowano na nas i mordowano – przypomniał mu Taska. – Wieczna wojna, triumfy i porażki. Dopiero sto lat temu zaczęły zachodzić pewne zmiany. - Wciąż się na nas poluje – mruknął pod nosem Obould, choć kiwnął głową z aprobatą. Nie powiedział już na głos, że najbardziej martwiły go te mury, które pozostawały niewidzialne. Nawet sojusznicy ludu Wielu Strzał przejawiali w relacjach z nimi wyniosłość, jakby bratanie się z tak poślednią rasą dowodziło tylko ich wielkoduszności i wspaniałomyślności. Mieszkańcy Srebrnych Marchii często wybaczali orkowi zachowania, jakich nie puściliby płazem między swoimi, i to bolało Oboulda równie mocno, co jawna i nieskrywana pogarda ze strony jakże wielu elfów, krasnoludów i ludzi. *** Podniósłszy wzrok, Drizzt dostrzegł na twarzy czarodzieja pełen wyższości uśmiech. Uśmiechnął się sam i mrugnął do niego okiem, na co elf widocznie zbladł. Ułamek sekundy później czarodziej wrzasnął i próbował uciec, gdy pantera Guenhwyvar, sześćset funtów żywej wagi, rzuciła się na niego i w jednej chwili przygwoździła do ziemi. Na widok wielkiego kota jeden z krasnoludów wydał okrzyk zdumienia, lecz obu napastników w osłupienie wprawił dopiero pozornie oszołomiony Drizzt, który nagle obrócił się i skoczył na równe nogi gotowy do walki. Tnąc Błyskiem od tyłu, ściął pół rudej brody pędzącego w jego stronę krasnoluda. Przeciwnik wyprowadził cios, lecz stracił równowagę i pewność ruchów. Zanim zdążył uderzyć buzdyganem, cięcie sejmitara przejechało mu po nadgarstkach, wytrącając oręż z ręki. Muskularny krasnolud zasłonił się ramieniem, pragnąc staranować drowa, lecz nie doceniał jego zwinności. Drizzt zszedł mu lekko z drogi i podstawił nogę, o którą ten potknął się i grzmotnął czaszką prosto w niewidzialny mur. Jego towarzysz także szybko stracił rezon. Gdy Błysk świsnął mu przed oczami, krasnolud cofnął się lekko, zasłonił tarczą i wzniósł broń do ciosu. Jednak druga klinga Drizzta podążyła tuż za pierwszą, zaś drow zręcznie obrócił nadgarstek w taki sposób, aby ostrze przejechało po krawędzi tarczy i uderzyło wzniesioną do ataku rękę tam, gdzie ramię łączyło się z barkiem. Nie będąc już w stanie przerwać
ruchu, krasnolud runął do przodu, własnym impetem wbijając sejmitar głęboko w swoje ciało. Stanął jak wryty, wrzasnął, po czym wypuścił topór z ręki. Zdążył jeszcze ujrzeć zwiniętego na ziemi towarzysza, gdy ponownie spadł na niego grad ciosów ze strony nieprzejednanego przeciwnika. Sejmitary siekły go niemiłosiernie z lewej i prawej, zawsze o włos wyprzedzając jego żałosne próby zasłonięcia się tarczą. Bolesne rany, cięcia, draśnięcia zakwitały krwią za każdym razem, gdy ostrzem, sztychem lub płazem drow dosięgał jego ciała. Mimo licznych obrażeń śmiertelny cios jeszcze nie nadchodził. Krasnolud nie był już jednak w stanie odzyskać równowagi ani oprzeć się atakowi, nie miał też żadnej obrony prócz tarczy. Zasłonił się nią w akcie desperacji i spróbował rzucić się na przeciwnika, lecz Drizzt z łatwością uniknął ataku. Wykonał obrót z prawej strony krasnoluda i uderzył go głownią sejmitara prosto w skroń. Gdy po zakończeniu ruchu poprawił jeszcze ciężkim prawym sierpowym, oszołomiony przeciwnik nie miał już żadnej szansy obrony – zachwiał się, cofnął dwa kroki, po czym opadł bezwładnie na ziemię. Drizzt nie tracił czasu aby sprawdzić stan pobitego, gdyż tymczasem pierwszy krasnolud, stanąwszy z niemałym trudem na nogi, chwiejnym krokiem próbował salwować się ucieczką. Drow błyskawicznie ruszył za nim w pościg i już po chwili ciął przez tylną część jego ud. Pokonany przeciwnik wydał z siebie jęk, po czym zwalił się na ziemię jak kłoda. I tym razem Drizzt nie zaszczycił go nawet spojrzeniem, gdyż dwóch pozostałych członków bandy wyrzutków zaczęło brać nogi za pas. Drow zdjął z ramienia Taulmaril i naciągnął strzałę, którą dobył z magicznego kołczana. Wycelował dokładnie w środek pleców krasnoluda, lecz po chwili, być może przez wzgląd na króla Bruenora, Thibbledorfa czy Dagnabbita, a także wielu innych szlachetnych i walecznych przedstawicieli krasnoludzkiej rasy, u których boku walczył przez tyle dziesięcioleci, obniżył lekko strzałę i zwolnił cięciwę. Magiczny pocisk niczym błyskawica przeciął powietrze, przebijając na wylot udo uciekającego banity. Nieszczęsny krasnolud wrzasnął wniebogłosy i upadł na twarz. Naciągnąwszy kolejną strzałę, Drizzt obrócił się w stronę człowieka, który, mając dłuższe nogi niż jego towarzysz, zdołał tymczasem odbiec już całkiem daleko. Drow ze skupieniem wycelował swój łuk, gdy ujrzał nagle, jak jego przeciwnikiem szarpnęła jakaś potężna siła. Gdy mężczyzna stanął na chwilę w miejscu, a po chwili padł jak szmaciana lalka, Drizzt nie miał wątpliwości, że śmierć nadeszła błyskawicznie. Spojrzał za ramię. Trzech krasnoludów z powodu ran było niezdatnych do walki, zaś elfi czarownik wciąż leżał unieruchomiony pod cielskiem Guenhwyvar. Ilekroć próbował się ruszyć, straszliwy kot dociskał jego twarz ogromną łapą. Gdy Drizzt znów spojrzał przed siebie, dojrzał tuż przed sobą zabójców uciekającego człowieka. Dwóch elfów jechało w stronę postrzelonego krasnoluda, kolejny kierował się do trupa, zaś jeszcze dwóch ruszyło na spotkanie drowa. Jeden z nich jechał na rumaku o białych skrzydłach, pegazie wabiącym się Jutrzenka. Dzwonki na jego uprzęży, uździe i przy siodle rozbrzmiewały słodkim dźwiękiem podczas jazdy. - Lordzie Hralien – rzekł Drizzt z ukłonem.
- Cóż za radosne spotkanie, mój przyjacielu. A przy okazji, niezła robota – odpowiedział mu elf, pan na prastarym Skrzącym Lesie, przez jego prawowitych mieszkańców wciąż nazywany Lasem Księżycowym. Rozejrzawszy się dookoła, skinął głową z aprobatą. - Nocni Jeźdźcy otrzymali kolejny dotkliwy cios – dodał po chwili. Jak wszystkie elfy, odmawiał używania honorowej nazwy Casin Cu Callas na określenie zgrai, którą tak pogardzał. - Obawiam się, że takich ciosów musimy zadać jeszcze wiele, jako że ich szeregi nie wydają się rzednąć – zauważył Drizzt. - Ostatnio faktycznie częściej grasują – przyznał Hralien, po czym zsiadł ze swego wierzchowca i dołączył do przyjaciela. - Nocni Jeźdźcy próbują wykorzystać falę niepokojów przechodzących przez Wiele Strzał. Wiedzą, że król Obould IV znalazł się w kłopotliwej sytuacji. – Elf westchnął ciężko. – Właściwie zawsze był w kłopotliwej sytuacji. Tak jak jego poprzednicy. - Ma zarówno sojuszników, jak i wrogów – powiedział Drizzt. – Niewątpliwie więcej sojuszników niż pierwsi królowie z jego dynastii. - I zapewne więcej wrogów – odparł Hralien. Nie sposób było się z tym nie zgodzić. W poprzednim stuleciu Królestwem Wielu Strzał nieustannie wstrząsały rozruchy, zwykle wywołane bratobójczymi walkami między różnymi orczymi frakcjami. Dawne kulty Gruumsha Jednookiego, choć znacznie straciły na znaczeniu pod rządami Obouldów, wciąż jeszcze dawały o sobie znać. Krążyły też plotki, że nowa grupa szamanów, pragnących powrotu do wojennych tradycji goblińskich ras, podburzała orków i spiskowała przeciwko królowi, który ośmielił się nawiązać stosunki dyplomatyczne oraz handlowe z okolicznymi państwami ludzi, elfów, a nawet krasnoludów, najbardziej nieprzejednanych i zapiekłych wrogów orczej rasy. - Nie zabiłeś ani jednego – spostrzegł Hralien, gdy jego wojownicy spętali piątkę rannych Nocnych Jeźdźców. – Czy brak ci do tego przekonania, Drizzcie Do’Urden? Czy brak ci pewnej ręki, gdy zadajesz cios w obronie orków? - Chciałem, aby spotkał ich słuszny sąd. - Sąd wymierzony przez innych. - To nie są moje tereny. - Nie dopuściłbyś przecież do tego – zareplikował Hralien, krzywiąc usta w grymasie, który mimo pozorów nie był jednak oskarżycielski. - Drow ma długą pamięć. - Nie dłuższą niż księżycowy elf. A jednak moja strzała ugodziła tego człowieka śmiertelnie. - Ponieważ ty próbujesz rozpaczliwie wymazać swoje wspomnienia, a ja staram się je oswoić – bez wahania odparł Drizzt, ku wielkiemu zdumieniu Hraliena. Jeśli jednak elf poczuł się obrażony, na pewno nie dał tego po sobie poznać. - Niektórych ran nie uleczy nawet stulecie – ciągnął Drizzt, przenosząc wzrok z Hraliena na pojmanych Nocnych Jeźdźców. – Mogą one doskwierać naszym obecnym więźniom lub jakiemuś praszczurowi człowieka, który tam skonał. - A jakież to rany nosi Drizzt Do’Urden, który stawał mężnie przeciwko królowi Obouldowi podczas pierwszego ataku orków na Grzbiet Świata? – zapytał
Hralien. – Zanim jeszcze tamten założył swoje królestwo, zanim podpisano Traktat Wąwozu Garumna? A przecież później starliście się jeszcze raz, podczas Roku Samotnego Klasztoru? Drizzt przytakiwał przy każdym zdaniu, nie mogąc zaprzeczyć ich prawdziwości. Jego obecne relacje z orkami z Wielu Strzał były raczej pokojowe. Nie potrafił jednak pozbyć się poczucia winy, gdy krzyżował klingi z ludźmi, którzy odmawiali złożenia broni w tej odwiecznej wojnie, jaka przez tyle lat była udziałem także i jego. - Karawanę kupiecką z Mithrilowej Hali zawrócono z Pięciu Kłów – zaczął mówić Hralien, zmieniając temat i ton głosu. – Podobne wieści dochodzą nas z Silverymoon. Jednej z ich karawan odmówiono wstępu do Wielu Strzał przy Wrotach Ungoora na północ od Nesme. To jawne pogwałcenie traktatu. - A jak komentuje to król Obould? - Nie mamy nawet pewności, że on o tym wszystkim wie. Ale niezależnie od tego, czy tak jest, wrogim mu szamanom w oczywisty sposób udało się przypomnieć wszystkim dawne animozje daleko od Twierdzy Mrocznych Strzał. Drizzt skinął głową. - Król Obould potrzebuje twej pomocy, Drizzt – powiedział Hralien. – Nie raz kroczyliśmy tą ścieżką. Drizzt ponownie skinął głową, z rezygnacją akceptując prawdziwość tego stwierdzenia. Czasami odnosił wrażenie, że droga, którą się poruszał, nie prowadziła go prosto przed siebie, lecz w kółko, jakby gonił własny ogon. Wyrzucił z umysłu tę nieprzyjemną myśl i przypomniał sobie, jak daleko zaszedł okoliczny region, od kiedy świat oszalał podczas Magicznej Plagi. W niewielu miejscach Faerunu udało się przywrócić dawną świetność sprzed stu lat, lecz Srebrne Marchie kwitły. I to nie bez zasługi orczej dynastii Obouldów. Obrazy i wspomnienia sprzed wieku, jeszcze przed powstaniem Imperium Netherilu, inwazją abolethów oraz tragicznym w skutkach złączeniem dwóch światów, przypomniały Drizztowi o innych czasach, jakże podobnych do tych, w których się dzisiaj znalazł. Dobrze pamiętał wyraz twarzy Bruenora, który ewidentnie nie mógł uwierzyć własnym uszom, gdy drow przedstawiał mu swoją niecodzienną ocenę sytuacji oraz wynikające z niej niezwykłe zalecenia. Prawie mógł usłyszeć tubalny głos krasnoluda: - Chyba żeś się szaleju nażarł, ty elfi tumanie o orczym móżdżku! Tymczasem z drugiej strony magicznej bariery doszedł ich pisk elfa oraz ryk Guenhwyvar. Drizzt ujrzał, jak czarodziej wciąż próbuje się jakoś odczołgać, zaś ogromna pantera jednym ruchem łapy znów usadza go na miejscu. Jej zakładnik rozpaczliwie wił się na ziemi, aby uniknąć potężnych, ostrych jak brzytwa pazurów. Hralien chciał przywołać swoich towarzyszy, lecz Drizzt uciszył go jednym ruchem dłoni. Mógł co prawda obejść niewidzialną ścianę, lecz zamiast tego wyskoczył w powietrze tuż obok niej, z całych sił wyciągając ręce w górę. Udało mu się znaleźć krawędź. Złapał ją jedną ręką, po czym podciągnął się i chwycił już oburącz. Kocim ruchem przesadził niewidzialną barierę i zwinnie wylądował po drugiej stronie. Gestem kazał się Guenhwyvar odsunąć, po czym podniósł elfa za kołnierz. Zgodnie z jego przewidywaniami, czarodziej był raczej w młodym wieku. Choć Casin Cu Callas działali za namową wielu starszych elfów i krasnoludów, to głównie
porywcza i pchana nienawiścią młodzież dokonywała na orkach najbrutalniejszych aktów przemocy. Elf wlepił w Drizzta złowrogie spojrzenie. - Zdradziłeś własną rasę – warknął. Drizzt uniósł brwi ze zdziwieniem i mocniej zacieśnił chwyt. - Własną rasę? - A zatem jeszcze gorzej – nie ustępował jeniec. – Zdradziłeś tych, którzy zapewnili dom i opiekę wiarołomcy Drizztowi Do’Urdenowi. - To nieprawda – odparł krótko drow. - Atakujesz elfy i krasnoludów w obronie orczego pomiotu! - Bronię jedynie prawa i pokoju. Elf zaśmiał się szyderczo. - Żeby tak mężny łowca bratał się z orkami… - wycedził, potrząsając głową. Drizzt obrócił go szarpnięciem, przerywając tyradę, po czym przycisnął go do magicznego muru. - Tak ci spieszno do wojny? – zapytał drow z twarzą zaledwie o cal od twarzy elfa. – Tak bardzo pragniesz usłyszeć jęki konających, wijących się z bólu wśród morza trupów? Czy kiedykolwiek widziałeś to na własne oczy? - Przecież to orkowie! – zaprotestował tamten. Drizzt złapał go obiema rękami, pociągnął do siebie i znów rzucił na mur. Hralien coś do niego krzyknął, lecz mroczny elf nie słyszał słów. - Wędrowałem daleko poza Srebrnymi Marchiami – zaczął cedzić przez zęby. – A ty? Na własne oczy widziałem upadek onegdaj pełnego chwały miasta Luskan. Wraz z nim legły w gruzach marzenia mojego bliskiego przyjaciela, który oddał tam życie. Śmierć pochłonęła wtedy pięć tysięcy ofiar. Patrzyłem, jak najpiękniejsza katedra na świecie spłonęła do szczętu. Pamiętam rozwój kultu Eilistraee, pełnych nadziei prawych mrocznych elfów. I co się z nimi stało? - Mówisz zagad… - zaczął mówić jeniec, lecz drow ponownie uderzył go o ścianę. - Nie żyją – wrzasnął Drizzt. – Nie żyją, a wraz z nimi umarły nadzieje na spokojny i łagodny świat. Widziałem, jak niegdyś bezpieczne trakty stawały się dzikie i nieprzystępne, podejmowano mnie gościną w bodaj kilkunastu społecznościach, o których teraz już nie usłyszysz. Wyniszczyła je Magiczna Plaga lub bodaj coś jeszcze gorszego. Gdzie są nasi łaskawi bogowie? Jak odnaleźć spokój w oszalałym świecie? Gdzie jest kaganek, który rozświetli nam mrok? Hralien po cichu obszedł barierę i dołączył do przyjaciela. Położył rękę na jego ramieniu, lecz to uspokoiło Drizzta jedynie na chwilę. Drow spojrzał na Hraliena, po czym znowu na swojego jeńca. - Światełko nadziei jest tutaj – rzekł do obu elfów. – W Srebrnych Marchiach. Tutaj albo nigdzie. Czy wybierzemy wojnę czy pokój? Głupcze, jeśli pragniesz rozlewu krwi, uchodź z tych krain. Uświadczysz śmierci o wiele za szybko, tego możesz być pewien. Zobaczysz zgliszcza tam, gdzie kiedyś rosły olśniewające miasta. Pola ongiś uprawne, a teraz pełne zbielałych kości. Resztki jakiegoś paleniska będące ponurym przypomnieniem pięknej osady. W ciągu stulecia chaosu, pośród nastającej ciemności, niewielu umknęło strasznemu losowi, lecz nam się udało. Czy możesz powiedzieć to samo o Thay? Mulhorandzie? Sembii? Twierdzisz, że zdradziłem tych,
którzy mi zaufali, lecz to właśnie wizja jednego wyjątkowego krasnoluda i jednego wyjątkowego orka pozwoliła nam zbudować tę bezpieczną wyspę wśród wzburzonego morza. Elf, chociaż przestraszony, zamierzał już się odezwać, lecz Drizzt znowu go pociągnął i znów rzucił o ścianę. - Ulegasz swej nienawiści, pragniesz podniet i chwały – podjął drow. – Ponieważ nie zdajesz sobie sprawy z pewnych rzeczy. A może po prostu nie obchodzi cię to, że twoje czyny mogą ściągnąć nieszczęście na tysiące istnień? Drizzt potrząsnął głową i odrzucił elfa na bok, gdzie pochwycili go i spętali podkomendni Hraliena. - Mam tego dosyć – powiedział Drizzt do przyjaciela na tyle cicho, aby nikt nie usłyszał. – Tego wszystkiego. Nasz szlachetny eksperyment trwa od stu lat, a my wciąż nie mamy odpowiedzi. - Ani specjalnego wyboru – zauważył Hralien. – Poza tym, który właśnie opisałeś. Drizzcie Do’Urden, z zewnątrz i od wewnątrz przeciwko nam nadciąga chaos. Drow odwrócił swe lawendowe oczy w stronę pojmanego elfa i krasnoludów. - Musimy być wytrwali, mój przyjacielu – rzekł Hralien, po czym poklepał Drizzta po ramieniu i odszedł. - Nie jestem już pewien, czy wiem, co to w ogóle znaczy – westchnął pod nosem Drizzt, ale na tyle cicho, że nie usłyszał go już nikt.
CZĘŚĆ PIERWSZA – W poszukiwaniu wyższej prawdy Jedną z konsekwencji życia, które liczy się w stuleciach zamiast dekadach, jest przekleństwo patrzenia na świat tak, jak czyni to historyk. Choć mówię o przekleństwie, tak naprawdę uważam to za coś bardzo wartościowego, albowiem prawdziwa zdolność przewidywania wymaga ciągłego kwestionowania zastanego biegu wydarzeń, a także refleksji nad tym, co wydarzyć się mogło. Przyjęcie historycznej perspektywy wymaga przede wszystkim przyznania, że moje własne, odruchowe reakcje wobec doniosłych wydarzeń, moja intuicja oraz potrzeby emocjonalne mogą w szerszym kontekście nie wytrzymać konfrontacji z rzeczywistością. Niekiedy wręcz same te wydarzenia, jakże znaczące dla mojego osobistego życia, po latach okazują się trywialne z punktu widzenia całego świata oraz powolnego, nieubłaganego upływu czasu. Jakże często mogłem dostrzec, że moja pierwsza reakcja bazowała na półprawdach i sztywnych koncepcjach! Ileż to razy widziałem, jak słuszne zamiary i oczekiwania brały w łeb, gdy wypadki toczyły się po swojemu! Powodem tego jest fakt, że emocje zaślepiają rozsądek, a światem rządzi wiele różnych perspektyw. Historyczne ujęcie sprawy wymaga wzięcia pod uwagę wszystkich stanowisk, nawet tych dla nas niezrozumiałych. Tylko tak zgromadzona wiedza pozwala użyć przeszłych wydarzeń jako podstawy do przewidywań. Przede wszystkim należy postawić rozum przed instynktem, nie dopuszczać do demonizowania rzeczy nam nienawistnych, a także, co najważniejsze, zaakceptować własną omylność. I tak wiodę ten żywot niczym na ruchomych piaskach, gdzie wszelkie absoluty bledną z upływem czasu. Zapewne ściśle wiąże się to z tym, że samym swym istnieniem obalam przesądy jakże wielu ludzi. Praktycznie każda nowo spotkana przeze mnie osoba musi z czasem zrewidować swoje postawy i porzucić stare przesądy. Nie wątpię, że sprzyja to ich rozwojowi, lecz w końcu wszyscy jesteśmy istotami przywiązanymi do rytuałów, nawyków, przyjętych wcześniej koncepcji. Kiedy rzeczywistość zadaje temu kłam – kiedy spotykamy praworządnego drowa! – odczuwamy wewnętrzny dysonans, dokuczliwy niczym nagła wysypka. Gdy patrzymy na świat jak na obraz wciąż tworzony, a nie zastany produkt, możemy poznać smak wolności, lecz czasami zdarzają się takie chwile… Mój przyjacielu, zdarzają się takie chwile. I oto nastała jedna z nich, gdy Obould i jego hordy obozują u wrót Mithrilowej Hali. W mym sercu marzę jedynie o tym, aby jeszcze raz skrzyżować z nim klingi, aby wrazić sejmitar w jego brudnożółte cielsko. Chciałbym zmazać wyniosły uśmieszek z tej brzydkiej mordy, utopić go w fontannie jego własnej krwi. Chcę jego cierpienia – za Płycizny oraz inne miasta zmiażdżone orczym butem. Gdybym tylko mógł zadać mu ten ból jaki był udziałem Shoudry Stargleam, Dagny i Dagnabbita, a także krasnoludów i wszystkich innych istot, które poległy na polach bitew przez niego wytoczonych. Czy Catti-brie kiedykolwiek jeszcze będzie mogła chodzić? To przecież też jest wina Oboulda. Przeklinam zatem jego imię, z uśmiechem wspominając te chwile, gdy wraz z Innovindil i Tarathielem sialiśmy postrach w szeregach orczych żołdaków. Odwet na znienawidzonym najeźdźcy jest niemal jak katharsis. Nie mogę temu zaprzeczyć.
Jednak gdy do głosu dochodzi rozsądek, gdy oparty o zimną ścianę gór spoglądam na wszystko, czego swymi czynami dokonał Obould, nie odczuwam już żadnej pewności. Jeżeli już, to ogarnia mnie strach. Obould przybył na czele armii, która przyniosła ból i cierpienie tak wielu istotom pośród krain, jakie przywykłem nazywać moim domem. Jednak z czasem powstrzymał swój pochód, przynajmniej na razie, zaś z pewnych zachowań można było wywnioskować, że jego długofalowe zamiary sięgały dalej niż rabunek i militarne triumfy. Czyżby pragnął cywilizacyjnego rozwoju? Czy możliwe jest, abyśmy byli obecnie świadkami jakiejś fundamentalnej przemiany w kulturze orków? Czy Obould doprowadził do sytuacji, przypadkowo lub nie, w której po raz pierwszy w relacjach między orkami a pozostałymi rasami obopólne korzyści mogą zastąpić dawny konflikt interesów? Czy to możliwe? Czy to w ogóle do pomyślenia? Czy snując takie myśli, dopuszczam się zdrady wobec poległych? A może tak naprawdę uradowałoby ich, gdybym ja, gdybyśmy my wszyscy przerwali pasmo jałowych wojen i zemsty, a zamiast tego znaleźli płaszczyznę porozumienia – między orkami, krasnoludami, elfami oraz ludźmi – na której można zbudować długotrwały i stabilny pokój? Nawet najstarsze elfy nie mogą sięgnąć pamięcią przed epokę, gdy orkowie walczyli z „praworządnymi” rasami. Mimo niezliczonych zwycięstw, mimo tych wszystkich ofiar, czy udało się choćby zmniejszyć populację orków? Bardzo w to wątpię. Dlatego obawiam się widma wiecznej wojny. Czy musimy wysyłać na ten bój pokolenie za pokoleniem? Czy nie skazujemy naszych potomnych – elfów, krasnoludów, orków i ludzi – na tę samą gehennę, ból i szczęk oręża? Nie znam na to odpowiedzi. Jednak wciąż nade wszystko pragnąłbym wbić moją klingę między żebra króla Oboulda Wiele Strzał, radować się grymasem agonii na jego świńskim ryju, patrzeć jak gasną jego żółte, przekrwione oczy. Lecz co powiedzą o nim historycy? Czy okrzykną go orkiem, który wyrwał się z zaklętego kręgu ustawicznej wojny? Czy chcąc nie chcąc, pokaże swoim pobratymcom drogę do lepszego życia, którą podejmą – z początku pewnie niechętnie – aby osiągnąć cele ważniejsze niż te, które można wywalczyć za pomocą oręża? Na to też nie znam odpowiedzi i stąd biorą się moje troski. Żywię przeświadczenie, że stoimy u progu nowej epoki i że w każdym orku drzemie ta sama iskra, pobudki i marzenia, które kierują elfami, krasnoludami, ludźmi, halflingami oraz innymi rasami. Podobno najbardziej uniwersalną wiarą na świecie jest nadzieja, że nasze dzieci mogą doświadczyć lepszego życia niż my. Czy ta podstawowa zasada cywilizacji nie leży właśnie u podstaw głębokich przemian orczej rasy? Czy Nojheim, najniezwyklejszy gobliński niewolnik, jakiego znałem, był tylko wybrykiem natury? Czy Obould jest wizjonerem czy cynicznym oportunistą? Czy to początek wspaniałego rozwoju orczej kultury, czy też zwykłe mrzonki podobnych mi głupców, pragnących darować życie groźnym bestiom?
Ponieważ nie znam odpowiedzi, muszę się nad tym zastanowić. Jeśli dam upust żądzy zemsty, jak historycy ocenią Drizzta Do’Urdena? Czy zaliczą mnie w poczet wielkich wojowników, którzy dali odpór orczej nawałnicy i teraz czczeni są jako bohaterowie? A jeśli Obould pociągnie orków naprzód w sensie nie militarnym, lecz cywilizacyjnym, zaś to ja stanę mu na drodze? Myliliby się wtedy owi historycy, nie zauważając możliwości, jakie krystalizują się teraz przede mną. Być może to eksperyment. Być może to wielki krok na drodze, którą należy obrać. A być może się mylę, zaś Obould pragnie tylko władzy i pożogi, orkowie nie mają z nami nic wspólnego, nie odczuwają żadnych aspiracji oprócz całkowitego zniszczenia swych śmiertelnych, lecz odwiecznych wrogów. Nie mogę powiedzieć nic pewnego. Tak więc czekam i bacznie obserwuję, trzymając dłonie blisko rękojeści. - Drizzt Do’Urden
ROZDZIAŁ I – Duma i pragmatyzm Tego samego dnia, gdy Drizzt wraz z Innovindil wyruszyli na wschód w celu znalezienia zwłok Ellifain, Catti-brie i Wulfgar przekroczyli Surbrin w poszukiwaniu zaginionej córki Wulfgara. Jednak już po paru dniach zmuszeni byli zawrócić z powodu bezlitośnie smagających ich wichrów oraz nabrzmiałego czarnymi chmurami nieba, zwiastującego gwałtowną, zimową śnieżycę. Z powodu zranionej nogi Catti-brie nie mogli zwiększyć tempa i umknąć nadchodzącemu frontowi, dlatego Wulfgar zarządził odwrót. Zgodnie ze zdobytymi przez niego informacjami, Colson była bezpieczna, zaś jej trop nie powinien wygasnąć z powodu opóźnienia, jako że w nadchodzących miesiącach większość traktów Srebrnych Marchii i tak będzie nieprzejezdna. Mimo protestów Catti-brie, dwójka przyjaciół znów przecięła Surbrin i powróciła do Mithrilowej Hali. Niedługo później ten sam burzowy front uszkodził prom, który pozostał wyłączony z użytku jeszcze przez wiele następnych dekadni. Wkrótce świat otuliła zima. Nastał Rok Dzikiej Magii. Catti-brie miała wrażenie, że dojmujący mróz już na dobre zagościł w jej zranionym biodrze i udzie. Mimo upływu czasu nie widziała oznak wyraźniej poprawy. Zmuszona była chodzić o kulach, ale nawet wtedy każdy dłuższy krok wywoływał na jej twarzy grymas. Jednak uparcie odmawiała używania krzesła na kółkach, jakie jeden z krasnoludów sprawił okaleczonemu Banakowi Brawnanvilowi. Zaś o wynalazku zaprojektowanym specjalnie dla niej przez Nanfoodle’a – komfortowym palankinie noszonym przez czterech krasnoludów – nie chciała nawet słyszeć. Sam upór nie wystarczał jednak do utrzymania ciężaru jej ciała, dlatego przez dłuższy czas Catti-brie była skazana na kule. Przez ostatnie kilka dni krążyła wzdłuż wschodnich ścian Mithrilowej Hali, od głównych komnat wzdłuż Wąwozu Garumna. Wciąż wypytywała przy tym o orków, którzy okopali się tuż przy Dolinie Strażnika, a także o Drizzta, którego widziano ponad wschodnimi fortyfikacjami, przelatującego nad Surbrin na pegazie wraz z Innovindil z Księżycowego Lasu. Drizzt opuścił Mithrilową Halę z błogosławieństwem Catti-brie już wiele dekadni temu, dlatego bardzo za nim tęskniła w ciągu tych długich, czarnych zimowych nocy. Zdziwiło ją, że nie wrócił do Hali od razu po powrocie z zachodu, lecz ufała jego osądom. Jeśli z jakiegoś powodu uznał za konieczne udać się do Księżycowego Lasu, powód ten z pewnością był dobry. - Bez mała setka chłopa tylko się prosi, żeby ci robić za tragarzy – ofuknął ją Bruenor pewnego dnia, gdy nie mogła już ukryć grymasu bólu. Wróciła do zachodnich komnat, do prywatnych pomieszczeń przybranego ojca, ale z miejsca zdążyła zapowiedzieć, że wybiera się na wschód od wąwozu. – Weź to gnomie ustrojstwo, ty uparta dziewucho! - Mam przecież własne nogi – nie ustępowała. - Które w ogóle się nie leczą, o ile mnie wzrok nie myli – Bruenor spojrzał ponad paleniskiem na Wulfgara, który rozsiadł się w wygodnym krześle i w milczeniu obserwował pełgające płomienie. – Co na to powiesz, chłopcze?
Wulfgar podniósł na niego obojętny wzrok. Widać było, że rozmowę krasnoluda i kobiety puścił mimo uszu. - Kiedy masz zamiar zabrać się za szukanie tej małej? – zapytał Bruenor. – Wraz z roztopami? - Jeszcze przed nimi – odparł Wulfgar. – Zanim wyleje rzeka. - Czyli jakiś miesiąc – zauważył Bruenor. Wulfgar przytaknął. - Przed Tarsakh – dodał, mając na myśli czwarty miesiąc roku. Catti-brie w milczeniu przygryzła wargę. Czuła, że Bruenor zagadał do Wulfgara z jej powodu. - Z tą szkitą nigdzie z nim nie pójdziesz, dziewczyno – oznajmił Bruenor. – Snujesz się tu jak smród po gaciach i nie możesz kulasów wyleczyć. A teraz bierz to cholerne krzesło i moich tragarzy. Wtedy rozważę, ale tylko rozważę, czy puszczę cię z Wulfgarem na poszukiwania Colson, jak to razem planowaliście i raz już próbowaliście. Catti-brie przeniosła wzrok z Bruenora na Wulfgara, lecz w jego oczach dostrzegła jedynie odbicie pomarańczowych płomieni. Wyglądał na zupełnie wyłączonego, jakby całkowicie pochłoniętego rozterkami, jakie dręczyły jego umysł. Garbił się lekko, niewątpliwie pod brzemieniem poczucia winy oraz żalu po stracie swej ukochanej żony Delly Curtie, po dziś dzień leżącej pod całunem śniegu na północnych polach. Catti-brie niewątpliwie sama czuła się odpowiedzialna za tę śmierć, gdyż to jej miecz, świadoma i bezwzględna Khazid’hea zawładnęła umysłem Delly Curtie i kazała jej uciec z bezpiecznego zacisza Mithrilowej Hali. Na szczęście – jak pragnęli wierzyć, kobieta nie zabrała ze sobą dziecka adoptowanego przez nią i Wulfgara, małej Colson. Zamiast tego powierzyła ją uchodźcom z północy, którzy przekroczyli rzekę Surbrin jednym z ostatnich promów przed nadciągnięciem zimy. Colson mogła być teraz w Silverymoon, Sundabarze, lub jakiejkolwiek innej miejscowości, ale nie mieli powodu, by sądzić, że stała się lub stanie jej jakaś krzywda. Zaś Wulfgar obiecał ją odnaleźć. Było to jedno z nielicznych postanowień barbarzyńcy, jakie zaprzątały mu głowę na przestrzeni ostatnich dekadni. Zamierzał wyruszyć na poszukiwania, zaś Catti-brie nie mogła opuścić przyjaciela w tak ciężkiej próbie. Teraz, gdy z powodu jej dolegliwości musieli uciekać przed śnieżycą, czuła się jeszcze bardziej zobowiązana do udzielenia mu pomocy. Wciąż jednak żywiła nadzieję, że Drizzt powróci przed dniem ich wyjazdu, gdyż wiosna z pewnością miała przynieść ze sobą czasy niepokoju. Liczne zastępy orków okopały się na ziemiach wokół Mithrilowej Hali, od gór Grzbietu Świata na północ, do brzegów Surbrin na wschód, a także do przełęczy graniczących z Trollowymi Wrzosowiskami na południu. Nieuchronnie nadciągał czas wojny i tylko zimowa pogoda wymusiła przerwanie działań militarnych. Gdy wojenna zawierucha nadejdzie, Drizzt z pewnością znajdzie się w samym jej środku. Catti-brie nie chciała w tej czarnej godzinie wędrować po jakichś odległych miastach. - Weź to krzesło – powiedział Bruenor, a raczej powtórzył sądząc po marsowej minie. Catti-brie zamrugała i posłała mu spojrzenie.
- Będę was wkrótce potrzebował, i to pewnie szybciej, niż nam się zdaje – ciągnął. – Jeśli miałabyś spowalniać Wulfgara, wybij sobie z głowy tę całą wycieczkę. - Ale to upokorzenie… - powiedziała Catti-brie, potrząsając głową. Jednak w tej samej chwili za mocno oparła się na kuli i straciła równowagę. Mimowolnie wykrzywiła twarz w grymasie cierpienia, gdy ból niczym ogień przeszył jej udo. - Oberwałaś głazem rzuconym przez giganta – zniecierpliwił się Bruenor. – To żaden wstyd! Pomogłaś nam utrzymać halę! Ani jeden z chłopców z klanu Battlehammer nie wątpi w twoje bohaterstwo. A teraz na krzesło! - Powinnaś go posłuchać – doszedł ich z boku głos. Gdy Catti-brie i Bruenor spojrzeli w stronę drzwi, ujrzeli wchodzącego do komnaty halflinga Regisa. Znów mógł się chełpić zaokrąglonym brzuchem oraz pucułowatymi policzkami. Nosił na sobie szelki, za które zatknął kciuki gestem dodającym powagi. I choć Regis nieraz zachowywał się dosyć absurdalnie, nikt nie mógł odmówić mu uznania i zasług jako namiestnika Mithrilowej Hali w czasie, gdy Bruenor był bliski śmierci. - A zatem spisek? – zauważyła Catti-brie z uśmiechem, pragnąc w jakiś sposób rozładować atmosferę. Za rzadko ostatnio żartowali, szczególnie zaś mężczyzna siedzący naprzeciwko niej. Przez cały czas obserwowała Wulfgara i była pewna, że w ogóle ich nie słuchał. Wpatrywał się tylko w ogień, myślami błądząc gdzieś indziej. Pełen smutku i zagubienia wyraz jego twarzy ostatecznie przekonał Catti-brie. Kiwnięciem głowy przystała na propozycję ojca. Więzy przyjaźni wymagały, aby jak najszybciej wróciła do zdrowia i pomogła Wulfgarowi w tej jakże dla niego ważnej wyprawie. Tak się więc złożyło, że gdy kilka dni później Drizzt Do’Urden wkroczył do Mithrilowej Hali przez wschodnie wrota, otwarte na Surbrin, Catti-brie zauważyła go pierwsza i przemówiła do niego z wysokości. - Masz lżejszy krok – powiedziała na powitanie, gdy zaś po dłuższej chwili Drizzt rozpoznał ją na palankinie niesionym przez czterech mocarnych krasnoludów, zaśmiał się długo i serdecznie. - Wasza Książęca Mość – rzekł, żartobliwie kłaniając się w pas. Na rozkaz Catti-brie krasnoludy postawiły ją na ziemi, po czym odeszły dyskretnie na bok. Zanim zdążyła jeszcze na dobre wykaraskać się z palankinu, Drizzt porwał ją w swe ramiona i mocno przytulił do siebie. - Powiedz mi, że przyjechałeś na długo – wyszeptała dziewczyna po długim, namiętnym pocałunku. – Zimą panował tu tylko chłód i samotność. - Mam obowiązki w terenie – rzekł Drizzt. Na widok jej bezradnego uśmiechu dodał: - Jak zwykle zresztą. Lecz tak, wróciłem do boku Bruenora zgodnie z obietnicą, zanim nadejdą roztopy, a wraz z nimi ruchy wojsk. Już niedługo dowiemy się prawdziwych zamiarów Oboulda. - Oboulda? – powtórzyła Catti-brie ze zdziwieniem. Myślała, że król orków od dawna nie żyje. - Przeżył – wyjaśnił Drizzt. – Udało mu się w jakiś sposób umknąć przed lawiną, zaś pozostali orkowie wciąż dają posłuch ich najsilniejszemu przywódcy. - Przeklęte niech będzie jego imię. Drizzt uśmiechnął się do niej, choć nie podzielał tego stanowiska.
- Jestem zdziwiony, że wraz z Wulfgarem już wróciliście – zauważył po chwili. – Macie jakieś wieści o Colson? Catti-brie potrząsnęła głową. - Nic nowego. Przekroczyliśmy Surbrin tego samego dnia, gdy odleciałeś z Innovindil na Wybrzeże Mieczy, lecz zima nadciągała zbyt szybko i musieliśmy zawrócić. Dowiedzieliśmy się jednak, że tamta grupa uchodźców zmierzała w stronę Silverymoon. Wulfgar zamierza wyruszyć do miasta lady Alustriel, gdy tylko prom będzie uruchomiony. Drizzt odsunął się od niej trochę i obejrzał jej ranne biodro. Jak co dzień nosiła sukienkę, gdyż ciasne bryczesy zbytnio ją uwierały. Drow spojrzał na wykonane przez krasnoludów kule, lecz ona pochwyciła jego wzrok. - Nie jestem jeszcze w pełni sił – przyznała. – Lecz odpoczęłam już wystarczająco długo, by towarzyszyć Wulfgarowi. Urwała i delikatnie pogładziła Drizzta po policzku. - Muszę to zrobić. - Ja także bardzo chciałbym mu pomóc – rzekł Drizzt. – Tylko obowiązki wobec Bruenora zatrzymują mnie w Hali. - Wulfgar na pewno nie będzie sam – zapewniła go Catti-brie. Drizzt kiwnął głową i uśmiechnął się szczerze z tego zadowolony. - Czas porozmawiać z Bruenorem – powiedział i ruszył z miejsca. Catti-brie pochwyciła go za ramię. - Czy wiadomości są dobre? Drizzt posłał jej dziwne spojrzenie. - Idziesz raźniejszym krokiem – zauważyła. – Jakbyś zrzucił jakieś brzemię. Co tam widziałeś? Czy orków czeka zguba? Czy ludy Srebrnych Marchii gotowe są zjednoczyć się, aby… - Nic z tych rzeczy – uciął Drizzt. – Od mojego wyjazdu nie zaszło wiele zmian. Tylko orkowie okopali się mocniej, zupełnie jakby zamierzali tu zostać. - Twój uśmiech mnie nie zwiedzie – powiedziała Catti-brie. - Za dobrze mnie znasz – przyznał Drizzt. - Czy nadciągające wichry wojny nie odbierają ci powodów do śmiechu? - Rozmawiałem z Ellifain. Catti-brie wstrzymała oddech. - Ona żyje? Wyraz twarzy drowa przekonał ją, że to absurdalne założenie. Czyż nie była świadkiem śmierci tej kobiety z rąk samego Drizzta? - Wskrzeszenie? – kobieta odetchnęła głęboko. – Czy elfy użyły jakiegoś potężnego kapłana, aby wyciągnąć jej duszę z… - Nic takiego – zapewnił ją Drizzt. – Połączyli się z nią, aby mogła ze mną porozmawiać. Przeprosiła mnie, przyjęła także moje przeprosiny. - Nic jej nie byłeś winien – nie zgodziła się Catti-brie. – Nie zrobiłeś nic złego, nie mogłeś przecież przewidzieć biegu wydarzeń. - Wiem – odparł Drizzt, lecz spokój w jego głosie wydał się Catti-brie dziwnie alarmujący. – Wiele spraw zostało załatwionych. Ellifain zaznała spokoju. - To znaczy Drizzt Do’Urden zaznał spokoju. Drizzt tylko się uśmiechnął.
- To chyba niemożliwe – powiedział – Czeka nas niepewna przyszłość. Dziesiątki tysięcy orków czyhają u naszych bram. Wielu poległo, w tym niejeden nasz przyjaciel, wielu też zapewne polegnie. Catti-brie nie wyglądała na przekonaną tym minorowym nastrojem. - Drizzt Do’Urden jednak zaznał spokoju – przyznał drow po chwili na widok jej znaczącego uśmiechu. Zaczął odprowadzać kobietę do lektyki, lecz ona potrząsnęła tylko głową, wsparła się na nim i poprowadziła korytarzem, który wiódł do mostu nad Wąwozem Garumna i do zachodnich części Mithrilowej Hali, gdzie rezydował Bruenor. - To niemały kawałek drogi – zauważył Drizzt, patrząc na jej ranną nogę. - Mam ciebie u boku – odparła Catti-brie, z czym Drizzt z pewnością nie mógł się nie zgodzić. Kiwnąwszy z wdzięcznością głową w stronę czterech tragarzy, drow i kobieta ruszyli przed siebie. *** Jego sen był tak realny, że na swoich policzkach mógł poczuć ciepłe promienie słońca oraz podmuch chłodnego wiatru. W nozdrza wciągał słone po wietrze znad Morza Ruchomego Lodu. Doznania były na tyle rzeczywiste, że gdy Wulfgar ocknął się w swoim pokoju w Mithrilowej Hali, czuł przez chwilę całkowitą dezorientację. Zacisnął powieki i zapragnął wrócić do snu, aby znów zaznać wolności Doliny Lodowego Wichru. Obudził się już jednak na dobre, dlatego, chcąc nie chcąc, otworzył oczy i wstał z krzesła. Rzucił okiem na puste łoże. Ostatnio w ogóle go nie używał, gdyż za bardzo przypominało mu utraconą żonę. Gdy przy kilku okazjach odważył się tam położyć, mimowolnie sięgał ręką w przestrzeń, próbując objąć swoją towarzyszkę. Nagłe zderzenie z okrutną rzeczywistością zawsze mroziło krew w jego żyłach, zaś widok kołyski Colson u stóp łóżka sprawiał mu ból nie do zniesienia. Wulfgar ukrył twarz w dłoniach. Dotyk miękkich włosów przypomniał mu, że od dawna się nie golił. Pogładził się w zamyśleniu po brodzie, po czym przetarł zaspane oczy. Ze wszystkich sił próbował nie myśleć ani o Delly, ani o Colson, pragnąwszy wyzbyć się swych żalów i lęków chociaż na moment. Przypomniał sobie młodzieńcze lata w Dolinie Lodowego Wichru. Już wtedy wiedział, co to znaczy kogoś stracić, gdy śmierć upominała się o swoje. Nie idealizował swych wspomnień, dobrze pamiętając owe niegościnne pustkowia. Dolina Lodowego Wichru nie znała litości, zaś panująca tam zima częściej niosła śmierć niż orzeźwiający chłód. Mimo to Wulfgar tęsknił za miejscem, gdzie wszystko było prostsze i bardziej zrozumiałe. Tamtejsza tundra aż roiła się od potworów, zaś życie polegało na ustawicznej walce. Dolina nie wybaczała błędów, każda decyzja mogła okazać się katastrofalna w skutkach. Wulfgar kiwnął w zamyśleniu głową. Wiedział, że tak straszne warunki pozwalają uciec od czarnych myśli. W dolinie Lodowego Wichru nie było miejsca na żal. Jakiekolwiek wahanie groziło zgubą. Wulfgar wstał i przeciągnął się mocno. Miał wrażenie, jakby był w więzieniu, pułapce, jak gdyby ściany mogły go zaraz zmiażdżyć. Przypomniał sobie błagania Delly, która czuła się ongiś dokładnie tak samo. - Chyba miałaś rację – skierował swe słowa do pustego pokoju.
Zaśmiał się w duchu, wracając w myślach do zdarzeń, które doprowadziły go do tego punktu. Zdał sobie sprawę, że ustąpił w obliczu nadciagającej burzy. On, Wulfgar, syn Beornegara, o krzepie zahartowanej w surowych zimach Doliny Lodowego Wichru, wrócił jak niepyszny do krasnoludzkiej siedziby z powodu zwykłej śnieżycy! I wtedy zrozumiał. Wszystko dotarło do niego z całą mocą. Wspomniał zmarnowane ostatnie osiem lat, od kiedy powrócił z Otchłani z rąk demona Errtu. Chociaż w Auckney przyjął pod swą opiekę Colson, odzyskał Aegis-fanga i swą pamięć, a następnie odnalazł przyjaciół na drodze do Mithrilowej Hali, jego wędrówka była jałowa i pozbawiona celu. Poślubił Delly, a przecież nigdy nie przestał kochać Catti-brie. Musiał przyznać, że taka była prawda. Mógł okłamywać innych, ale nie siebie. Tego poranka w Mithrilowej Hali Wulfgar zrozumiał wiele rzeczy, między innymi fakt, że przez długi czas pozwolił sobie na życie w kłamstwie. Wiedział, że nigdy nie zdobędzie serca Catti-brie, gdyż kochała ona jedynie Drizzta, lecz jakąż krzywdę wyrządził Delly i Colson? Zbudował iluzoryczny świat, ułudę stabilności i domowego ogniska na użytek wszystkich łącznie z sobą samym. Jego drogę do odkupienia od czasów Auckney wytyczał fałsz i manipulacja. W końcu to sobie uzmysłowił. Tak bardzo pragnął poukładać wszystko na miejsce i mieć pod kontrolą, że zapomniał o swojej prawdziwej naturze, o płomieniu, w którym wykuty został Wulfgar, syn Beornegara. Skierował wzrok na Aegis-fanga, oparty o ścianę niezawodny młot bojowy. Zważył go w dłoni i podniósł na wysokość swoich niebieskich jak sople lodu oczu. Ostatnie bitwy, na klifie ponad Doliną Strażnika, w zachodniej komnacie oraz na wschodzie w wyłomie na Surbrin wspominał jako chwile prawdziwej wolności i jasności umysłu. Uwielbiał fizyczne starcia, gdyż pozwalały zapomnieć o emocjonalnych rozterkach. To dlatego zaniedbywał Delly i Colson, gdy rzucał się w wir walki w obronie Mithrilowej Hali. Był zarówno złym mężem i jak złym ojcem. Tylko bitwa dawała mu zapomnienie. Przyglądając się runom Aegis-fanga, zdał sobie sprawę, że jego zakłamanie sięgało znacznie dalej. Dlaczego pozwolił, aby ślady Colson ostygły? Dlaczego ustąpił przed najzwyklejszą w świecie śnieżycą? Dlaczego…? Nagle zrozumiał, jakim jest głupcem. Wypuścił broń z rąk i założył na siebie swą wysłużoną wilczą skórę. Wyciągnął spod łóżka podróżny worek, wsadził do niego kilka koców i narzucił na plecy, po czym podniósł Aegis-fanga. Szybkim i zdecydowanym krokiem opuścił swój pokój, kierując się na wschód wzdłuż komnaty audiencyjnej Bruenora. - A dokąd to? – usłyszał. Obejrzał się i zobaczył Regisa w drzwiach prowadzących na korytarz. - Chciałem sprawdzić pogodę i rzucić okiem na prom. - Drizzt wrócił. Wulfgar skinął głową i uśmiechnął się szczerze. - Mam nadzieję, że jego podróż była udana. - Za chwilę będzie o tym rozmawiał z Bruenorem. - Nie mam czasu. Nie teraz.
- Prom jeszcze nie działa – zauważył Regis. Wulfgar kiwnął głową, jak gdyby ten fakt nie miał znaczenia, po czym ruszył dalej korytarzem, zmierzając do głównej alei prowadzącej do Wąwozu Garumna. Włożywszy kciuki za szelki, Regis obserwował oddalającego się przyjaciela. Przez dłuższą chwilę stał w miejscu i analizował całe zajście, po czym zawrócił do komnaty Bruenora. Zatrzymał się po kilku krokach i znów spojrzał na drzwi, za którymi zniknął Wulfgar. Przecież prom jeszcze nie działał. ROZDZIAŁ II – Życzenie Gruumsha Wychodzący z głębi jaskini w stronę dziennego światła Grguch zamrugał kilkakrotnie. Barczysty, wysoki na siedem stóp półork, półogr kroczył niepewnie na swych masywnych nogach, osłaniając oczy jedną dłonią. Wódz klanu Karuck, jak prawie wszyscy z jego ludu z wyjątkiem kilku zwiadowców, nie widział słońca od bez mała dziesięciu lat. Ich siedzibą były podziemne tunele, ogromny labirynt pozbawionych światła jaskiń, znany jako Podmrok. Grguch nie wybierał się na powierzchnię bez powodu. Zastępy wojowników Karuck, zwalistych nawet jak na standardy orczej rasy – nierzadko powyżej siedmiu stóp wzrostu i ważących prawie czterysta funtów grubych kości i stalowych muskułów – stały w szeregu wzdłuż ścian jaskini. Widząc swego wielkiego wodza Grgucha, na znak szacunku odwrócili swe żółte ślepia. W ślad za nim kroczył znany z bezwzględności kapłan wojenny Hakuun na czele gwardii doborowej, piątki barczystych orków w pełnym rynsztunku bojowym. Pochód zamykały ogry niosące Kokto Gung Karuck, Róg Karuck, ogromny instrument ze stożkowatym otworem oraz szerokim, wygiętym w górę dzwonem. Wyciosano go z drzewogrzyba, jak orkowie nazywali twardą korę pewnego gatunku podmrocznej rośliny. Orczy wojownicy oddawali mu taką samą cześć, jaka należała się wodzowi. Zresztą Grguch i Hakuun, tak jak i ich liczni poprzednicy, tego właśnie oczekiwali. Grguch wyszedł z jaskini i stanął na zboczu góry. Dołączył do niego tylko Hakuun, gestem nakazując ogrom zostać w środku. Gdy wódz przyzwyczaił się do światła i ujrzał w dole krzątaninę zwykłych, pospolitych orków, zarechotał doniośle. Przez ponad dwa dni orkowie z tamtego klanu maszerowali przed klanem Karuck, ile sił w nogach. Po opuszczeniu głębin Podmroku trudno już im było ukryć, jak bardzo pragną za wszelką cenę trzymać się z dala od Karucków. - Uciekają jak dzieci – zauważył z pogardą Grguch. - W obecności klanu Karuck są jak dzieci – odparł Hakuun. – Przyćmiewa ich potęga wielkiego Grgucha. Wódz nie zareagował na spodziewane pochlebstwo i podniósł wzrok, aby rozejrzeć się po okolicy. Powietrze było chłodne, gdyż nad światem wciąż panowała zima. Grguch i jego pretorianie przygotowali się jednak na to zawczasu. Grube warstwy futra nadawały potężnej sylwetce wodza jeszcze bardziej zatrważający wygląd.
- Wieści o marszu klanu Karuck rozejdą się szybko – zapewnił Hakuun swego przywódcę. Grguch rzucił tylko okiem na pierzchających w dole orków i spojrzał znów na horyzont. - Szybciej, niż te pętaki przebierają nogami – odparł, po czym dał znak stojącym z tyłu ogrom. Gwardziści rozstąpili się na boki, aby zrobić miejsce dla Kokto Gung Karuck. Obsługa rogu wytoczyła go z jaskini i rozstawiła zręcznie w ciągu paru chwil. Hakuun pobłogosławił relikwię w stosownych słowach, zaś Grguch przesunął ją na wybrane przez siebie miejsce. Gdy inkantacja dobiegła końca, Grguch, jedyny z Karucków mogący zagrać na rogu, przetarł drzewogrzybny ustnik i wziął głęboki wdech. Kiedy przyłożył swój pysk do instrumentu, rozległ się huk, jak gdyby w największe miechy świata dęły nieprzeliczone zastępy tytanów. Niski dźwięk rozbrzmiewał echem na mile od południowych zboczy Grzbietu Świata. Co mniejsze kamienie wręcz wibrowały od tego brzmienia, zaś na pobliskiej górze oberwała się lawina. Za plecami Grgucha wielu z klanu Karuck padło na kolana i zaczęło się kołysać niczym w religijnym uniesieniu. Zanosili modły do potężnego Jednookiego, ich miłującego wojnę boga, gdyż wierzyli całym sercem, że dźwięk Kokto Gung Karuck zwiastuje śmierć wszystkim ich przeciwnikom. Zaś klan Karuck, szczególnie pod rozkazami wielkiego jak niedźwiedź Grgucha, nigdy nie miał problemu ze znalezieniem sobie nowych wrogów. *** Tymczasem w niewielkiej, osłoniętej dolince o kilka mil na południe, trzech orków jak na komendę podniosło wzrok ku północy. - Czy to Karuckowie? – zapytał Ung-thol, szaman o wielkim autorytecie. - A któżby inny? – odparł Dnark, wódz plemienia Wilczej Szczęki. Obaj spojrzeli na bardzo zadowolonego z siebie szamana Toogwika Tuka. - Twoje przesłanie zostało wysłuchane. I dopięło celu – powiedział do niego z uznaniem Dnark. Toogwik Tuk zaśmiał się w odpowiedzi. - Czy jesteś pewien, że możesz narzucić swą wolę temu ogrzemu pomiotowi? – zapytał Dnark, czym zmazał uśmiech z odrażającego pyska Toogwika Tuka. Uwaga o „ogrzym pomiocie” miała mu przypomnieć, że ród wezwany przez nich z głębokich czeluści pod łańcuchem górskim nie był zwykłym orczym klanem. Wśród plemion Grzbietu świata Karuckowie słynęli – a raczej pozostawali w niesławie – jako ci, którzy akceptowali w swych szeregach pełnej krwi i zdolne do reprodukcji ogry. Od dawien dawna te dwie rasy mieszały się ze sobą, wydając na świat coraz większych orczych wojowników. Inne szczepy zaczęły ich unikać, zaś Karuckowie schodzili głębiej i głębiej w jaskinie Podmroku. Ostatnimi czasy niewiele o nich wiedziano, zaś niektórzy orkowie traktowali ich już jak legendę. Lecz wojownicy z Wilczej Szczęki oraz ich sprzymierzeńcy z Żółtego Kła, pobratymców Toogwika Tuka, wiedzieli, że to nieprawda. - Są ich tylko trzy setki – uspokajał ich Toogwik Tuk. Dźwięk rogu Kokto Gung Karuck po raz drugi rozległ się wokół nich. - W rzeczy samej – rzekł Dnark, potrząsając głową.
- Powinniśmy bezzwłocznie się stąd zabrać i odnaleźć ich przywódcę Grgucha – zauważył Toogwik Tuk. – Zapał bojowy Karucków musi być należycie kontrolowany. Jeśli natkną się na pozostałe plemiona i rozpoczną rzeź… - Wtedy Obould będzie miał kolejny argument na to, że jego wybór jest słuszny – dokończył Dnark. - Idziemy – zarządził Toogwik Tuk, po czym ruszył przed siebie. Dnark poszedł w jego ślady, lecz Ung-thol jakby się wahał. Pozostali stanęli w miejscu i spojrzeli na starszego szamana. - Nie znamy zamiarów Oboulda – zauważył Ung-thol. - Powstrzymał pochód – odparował Toogwik Tuk. - Może, aby zebrać siły? Obrać najlepszą drogę? – zastanawiał się na głos Ung-thol. - Aby przedłużyć rozejm i utrzymać swoje nędzne zdobycze! – warknął tamten. - Przecież powiedziała nam to jego nałożnica – przypomniał ze zdziwieniem Dnark. Nagle zrozumienie pojawiło się na jego brzydkim pysku, powykrzywianym z powodu kłów sterczących we wszystkich kierunkach. – Towarzyszysz Obouldowi już od wielu lat. - A przed nim jego ojcu – przyznał Ung-thol. – Towarzyszyłem mu przez cały czas na jego drodze do chwały. Przerwał na chwilę i rozejrzał się dla efektu. - Nigdy wcześniej nie zaznaliśmy takiego zwycięstwa – przerwał znowu i wzniósł ramiona ku górze. – Nigdy za naszej pamięci. Wszystko to zaś jest zasługą Oboulda. - Jesteśmy na początku, a nie końcu drogi – odparł Dnark. - Wielu mężnych wojowników poległo podczas naszych podbojów – dodał Toogwik Tuk. – Taka jest wola Gruumsha. Tego wymaga jego chwała. Wszyscy trzej wzdrygnęli się, gdy po raz trzeci usłyszeli niski ton rogu rezonujący wśród kamieni. Toogwik Tuk i Dnark stali wyprostowani, w milczeniu obserwując Ung-thola i oczekując jego decyzji. Stary szaman spojrzał z zadumą na południowy zachód, gdzie obecnie urzędował Obould, po czym kiwnął głową w stronę towarzyszy i ruszył za nimi. *** Młodziutka kapłanka Kna uwodzicielsko wiła się u jego boku. Oplatała go powoli swoim gibkim ciałem, czuł jej oddech na szyi i karku. Lecz choć Kna zdawała się nie widzieć świata poza potężnym królem, to przedstawienie nie było obliczone dla jego przyjemności. Obould doskonale zdawał sobie z tego sprawę, dlatego zdobył się jedynie na dwuznaczny uśmiech, gdy tak stał przed zgromadzeniem szamanów oraz wodzów. Był przekonany, że postąpił mądrze, zastępując swą dawną metresę Tsinkę Shinriil dziewczęcą i egocentryczną Kną. Smarkula nie miała żadnych zahamowań. Przyjmowała wlepione w nią spojrzenia, bez skrępowania łasząc się do króla Oboulda. Nie tyle przyjmowała, co się w nich pławiła. Czuła smak triumfu na widok innych kapłanek, bezsilnie zgrzytających ze złości zębami. I to była jej największa rozkosz. Młoda i bardzo atrakcyjna jak na standardy swojej rasy, Kna służyła jako kapłanka Gruumsha, choć zupełnie nie przejawiała poświęcenia i fanatyzmu Tsinki. Jedynym bogiem, a raczej boginią Kny, była ona sama, próżna i egocentryczna
jak tak wielu jej rówieśników. Tego właśnie potrzebował teraz król Obould. Tsinka służyła mu bardzo dobrze, zarówno w łóżku jak i poza nim, gdyż zawsze z pełnym oddaniem spełniała wolę Gruumsha. To ona przecież właśnie doprowadziła do magicznej ceremonii, dzięki której Obould zyskał ogromną fizyczną oraz umysłową potęgę. Cechowała ją jednak za daleko posunięta żarliwość oraz zbyt wąska perspektywa. Gdy jej przydatność dla króla dobiegła końca, została strącona w przepaść wąwozu, gdzie spotkała ją śmierć. Obould trochę tęsknił za Tsinką. Mimo wyjątkowej urody, niemałej techniki oraz zapału, Kna nie dorównywała Tsince w łóżku. Nie przejawiała też nawet części jej sprytu i intelektu. Nie miała do powiedzenia niczego godnego uwagi, może z wyjątkiem sprośnych propozycji. I dlatego była do jego obecnych potrzeb idealna. Obould dokładnie wiedział, czego chce, zaś jego wizja znajdowała poparcie wśród grupy bardziej powściągliwych szamanów, ze szczególnym uwzględnieniem młodego orka o imieniu Nukkels. Poza tym kręgiem zaufanych król nie potrzebował żadnych doradców ani sceptycznie nastawionych popleczników. A co najważniejsze, chciał mieć metresę, której mógł zaufać. Kna była zbyt pochłonięta samą sobą, aby przejmować się polityką, intrygami czy dywagacjami na temat woli Gruumsha. Jeszcze przez chwilę pozwolił jej odgrywać swoją scenkę, po czym powoli, lecz stanowczo odsunął nałożnicę od siebie. Gestem nakazał Knie powrócić na krzesło, na które spojrzała z przesadnie nadąsaną miną. Aby ją uspokoić, wzruszył z rezygnacją ramionami, z trudem starając się nie okazywać odczuwanej wobec niej pogardy. Jeszcze raz wskazał jej krzesło, a gdy nie posłuchała, siłą zaprowadził ją na miejsce. Chciała zaprotestować, lecz Obould uniósł tylko zaciśniętą pięść, dając do zrozumienia, że za chwilę skończy się jego cierpliwość. Gdy w końcu usiadła wielce obrażona, król orków spojrzał na zebranych i machnięciem ręki przywołał Tornfanga Brakka, kuriera z poruczenia generała Dukki, sprawującego pieczę nad najbardziej kluczowym strategicznie rejonem. - O boski królu, miejsce znane jako Dolina Strażnika jest już dobrze zabezpieczone – zaczął składać raport Tornfang. – Wzruszyliśmy ziemię, aby uniemożliwić przejście, zaś umocnienia na północnej ścianie doliny są prawie na ukończeniu. Krasnoludy nie mogą się tędy wydostać. - Nawet obecnie? – zapytał Obould. – Nie pytam o wiosnę, ale o teraz. - Nawet teraz, Wasza Królewska Mość – zapewnił zdecydowanie Tornfang. Obould zastanowił się przez chwilę, ileż to jeszcze dla niego wymyślą tytułów. - Jeśli krasnoludy opuszczą Mithrilową Halę przez zachodnie wrota, dopadniemy ich w dolinie i wyrżniemy w pień – zwrócił się do zgromadzonych Tornfang. – Nawet gdyby jakaś część tych pokrak dotarła do ściany zachodniej, i tak zamkniemy ich w kotle. Mury są już gotowe, zaś armia generała Dukki dobrze okopana. - Ale czy możemy nacierać? – zapytał wódz Grimsmal z klanu Grimm, licznego plemienia o dużym znaczeniu. Obould posłał bezczelnemu orkowi gniewne spojrzenie. Obawiał się właśnie tego pytania, potencjalnie najbardziej brzemiennego w skutkach. Zaistniały ostatnio konflikt był już źródłem plotek i niesnasek pomiędzy plemionami. Pod komendą Oboulda zrównali z ziemią wiele miast, krocząc ku chwale nie znanej od dziesiątków, jeśli nie setek lat. Lecz podnosiły się już głosy, jaki jest jego cel? Dalszy podbój
i grabież? W głąb jaskiń krasnoludzkiego klanu lub bulwarów ludzkich i elfich metropolii? Analizując wszystkie informacje, szczególnie pogłoski rozpuszczane wśród różnych szamanów i dowódców, Obould zdał sobie nagle sprawę, że Grimsmal mógł niechcący oddać mu sporą przysługę. - Nie – powiedział stanowczo, zanim jeszcze gwar przybrał na sile. – Krasnoludy siedzą w dziurze. I posiedzą w niej dalej. - Na razie – odważył się powiedzieć cicho Grimsmal. Zamiast odpowiedzi Obould wyszczerzył zęby w jego stronę, lecz nikt nie miał do końca pewności, czy był to uśmiech rozbawienia czy aprobaty. - Krasnoludy mają wolne przejście na wschód – przypomniał jeden z zebranych, niski ork w stroju szamana. – Zimą będą pracować wzdłuż krawędzi doliny. Chcą połączyć i umocnić mury i wieżyczki, od wrót aż do wielkiej rzeki. - I fundamentów wzdłuż brzegu – dodał ktoś inny. - Zamierzają zbudować most – zastanawiał się głośno Obould. - Durne krasnoludy odwalają robotę za nas! – ryknął donośnie Grimsmal. – Dadzą nam przejście na dalsze ziemie. Pozostali pokiwali głowami uśmiechnięci, niektórzy poklepali się wzajemnie po plecach. Obould także odczuwał zadowolenie. Most faktycznie mógł posłużyć Królestwu Wielu Strzał. Rzucił okiem na Nukkelsa, który odwzajemnił jego usatysfakcjonowane spojrzenie i kiwnął głową w odpowiedzi. Zaiste, most posłuży ich celom, ale nie w sposób, jaki pragnął Grimsmal wraz z innymi rwącymi się do boju orkami. W rosnącym wokół zgiełku Obould zaczął wyobrażać sobie orczą osadę, wybudowaną na północ od naprędce wznoszonych przez krasnoludy umocnień. Byłaby to całkiem spora sadyba, o ulicach odpowiednio szerokich dla karawan, oraz obszernych magazynach na zgromadzone dobra. Oczywiście niezbędne będą fortyfikacje dla ochrony przed rzezimieszkami bądź zbytnio rozochoconymi orczymi zgrajami. Kupcy nadciągający przez most króla Bruenora będą przecież oczekiwali spokoju i bezpieczeństwa. Na dźwięk swego imienia otrząsnął się z rozmyślań i podniósł wzrok, napotykając wiele wlepionych w niego spojrzeń. Ewidentnie nie dosłyszał jakiegoś pytania. Ale nie miało to znaczenia. Uśmiechnął się serdecznie i rozbrajająco, zaś bijąca z jego poddanych wola walki przypomniała mu, że do założenia miasta jeszcze długa droga. Niewątpliwie będzie to jednak wspaniałe przedsięwzięcie. *** - Widzę żółte proporce Karucków – poinformował swoich towarzyszy Toogwik Tuk, gdy całą trójką maszerowali krętą, wypełnioną śniegiem doliną, u stóp jaskini, przez którą wyszli orkowie zamieszkujący Podmrok. Dnark i Ung-thol zmrużyli oczy i kiwnęli głowami, gdy w blasku dnia ujrzeli przed sobą żółte, upstrzone czerwienią sztandary, łopoczące na porywistym zimowym wietrze. Wiedzieli, że są na dobrym tropie, gdyż chwilę wcześniej minęli dwa pozostawione w pośpiechu obozowiska. Pochód klanu Karuck sprawił, że wszyscy orkowie na jego drodze salwowali się ucieczką.
Toogwik Tuk poprowadził drużynę skalistym zboczem pod górę, gdzie dostrzegli proporce Karucków. Przejście blokowali potężnie zbudowani strażnicy, którzy trzymali w łapach halabardy o dziwnych kształtach, z bocznymi ostrzami i zakrzywionymi szpikulcami. Oręż ten, łączący w sobie cechy topora oraz włóczni, wyglądał na bardzo masywny, lecz ku zdumieniu przybyłych wartownicy radzili sobie ze swym rynsztunkiem z całkowitą łatwością. - Są równie postawni jak Obould – zauważył cichym głosem Ung-thol. – A przecież to zwykli strażnicy. - Słyszałem, że Karuckowie, którzy nie osiągają takiego wzrostu i siły, zostają niewolnikami – powiedział Dnark. - To prawda – potwierdził Toogwik Tuk, zwracając się w ich stronę. – Tym niewyrośniętym nie wolno też się rozmnażać. W młodym wieku są kastrowani – o ile mają szczęście. - W takim razie nie mogę się doczekać spotkania – mruknął Ung-thol, najmniejszy z całej trójki. W młodości był dzielnym wojownikiem, lecz pewna ciężka rana bardzo go osłabiła. W ciągu minionych dwóch dekad stracił też trochę na wadze i krzepie. - Nie marudź, i tak jesteś za stary, aby chcieli cię kastrować – zbeształ go Dnark i gestem polecił Toogwikowi Tukowi, aby porozmawiał ze strażnikami. Młodszy kapłan niewątpliwie dobrze przygotował im grunt, gdyż bez żadnej zwłoki wprowadzono ich na teren głównego obozowiska. Niedługo później stali już przed potężnym Grguchem i jego kapłanem doradcą Hakuunem. Grguch spoczywał na siedzeniu wyciosanym z głazów, trzymając swój osławiony bojowy topór obosieczny o imieniu Rampant. Broń wyglądała na bardzo ciężką, lecz wódz klanu Karuck bez wysiłku posługiwał się nią jedną ręką. Z nonszalancją obracał topór tak, aby goście mogli mu się dobrze przyjrzeć i pojęli, na ile sposobów Rampant może przynieść im śmierć. Czarne, metalowe stylisko było na całej długości wyrzeźbione w kształt wyprostowanego smoka. Jego małe kończyny przednie oraz rozwidlone rogi na łbie tworzyły ostry szpic jak u włóczni. Smoczy ogon u nasady broni wyginał się w łuk ponad uchwytem, tworząc w ten sposób jelec. Sylwetka gada upstrzona była ostrymi kolcami tak, że uderzenie bronią na płask działało jak atak kilkoma sztyletami. Oczywiście najbardziej imponująco prezentowały się ostrza, czyli symetrycznie rozłożone skrzydła tej bestii. Wykonane z lśniącego mithrilu, mniej więcej co grubość palca były wzmacniane adamantytem tworząc kolce od góry do dołu każdego skrzydła. Wypukłe ostrza miały długość od łokcia Dnarka do koniuszków jego wyciągniętych palców. Wszyscy trzej mimowolnie wyobrazili sobie, jak Rampant jednym machnięciem przecina ich ciała na pół. - Witamy cię w Królestwie Wiele Strzał, potężny Grguchu – rzekł Toogwik Tuk z pełnym szacunku ukłonem. – Obecność klanu Karuck i jego osławionego przywódcy jest dla nas bardzo krzepiąca. Grguch powoli przesunął wzrokiem po twarzach przybyłych, a następnie spojrzał na Hakuuna. - Przekonacie się co do prawdziwości tego stwierdzenia – rzekł, patrząc znów na Toogwika Tuka– gdy będę miażdżył pod swoim butem kości naszych nieprzyjaciół. Dnark nie mógł powstrzymać się od uśmiechu, gdy zobaczył zadowolenie na twarzy Ung-thola. Pomimo tego, że w tym momencie byli zdani na łaskę