DagMarta

  • Dokumenty336
  • Odsłony188 748
  • Obserwuję128
  • Rozmiar dokumentów626.0 MB
  • Ilość pobrań108 828

Li_Yiyun_-_Łaskawszy_niż_samotność

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Li_Yiyun_-_Łaskawszy_niż_samotność.pdf

DagMarta EBooki
Użytkownik DagMarta wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 195 stron)

Yiyun Li Łaskawszy niż samotność Przełożył Michał Kłobukowski

Spis treści Strona tytułowa Strona redakcyjna Dedykacja Motto Podziękowania Przypisy Kolofon

Dapengowi, Vincentowi i Jamesowi

Nie da się zostawić za sobą życia, dopóki ono trwa, drogi Krzysztofie. Romain Rolland, Jan Krzysztof

1 Boyang sądził, że ludzie w żałobie stają się mniej tuzinkowi. Poczekalnia w krematorium niczym się jednak nie różniła od innych miejsc: każdy klient chciał być obsłużony w pierwszej kolejności i podejrzewał, że pozostałym udało się wytargować lepsze warunki, trochę jak na bazarze albo na giełdzie. Jakiś mężczyzna odepchnął Boyanga ramieniem, sięgając po plik identycznych formularzy. Przecież masz tylko jedno ciało do spalenia – pomyślał Boyang, śmiejąc się pod nosem, a tamten wściekle na niego łypnął, jakby uważał, że utrata bliskiej osoby daje mu szczególne przywileje. Jakaś kobieta w czerni weszła szybkim krokiem, rozglądając się za białą chryzantemą, którą upuściła. Stary rejestrator popatrzył, jak przypina sobie kwiat z powrotem do kołnierza, i uśmiechnął się do Boyanga. – Nie rozumiem, po co tak pędzą – powiedział, kiedy Boyang wyraził mu współczucie z powodu przykrości, które tamten musiał znosić. – I tak dzień w dzień. Zapominają, że komu spieszno do słodkich owoców życia, temu i umrzeć pilno. Boyang zastanawiał się, czy rejestrator (którego każdy chciałby spotkać jak najpóźniej, a kiedy już go spotka, zawsze będzie miał z jego osobą przykre skojarzenia) znajduje w tych słowach pociechę, a może i radość, bo przecież wie, że ci, co go źle traktują, wrócą za jakiś czas w chłodniejszej postaci. Na myśl o tym poczuł do starca sympatię. Gdy urzędnik dopił herbatę, przejrzeli papiery dotyczące kremacji Shaoai: akt zgonu, w którym za przyczynę śmierci uznano niewydolność oddechową spowodowaną powikłaniami po ostrym zapaleniu płuc, pożółkłą kartę meldunkową z oficjalną pieczęcią unieważniającą i wreszcie dowód tożsamości. Rejestrator dokładnie sprawdzał dokumenty, nie pomijając dowodu tożsamości Boyanga, i stawiał ołówkiem maleńkie kropeczki pod cyframi i datami, które klient wpisał w rubryki. Boyangowi nasunęło się pytanie, czy urzędnik zauważył, że Shaoai była o sześć lat od niego starsza. – Krewna? – spytał rejestrator, podnosząc głowę znad papierów. – Znajoma – padła odpowiedź. W oczach starca mignął chyba cień rozczarowania, że interesant nie owdowiał w trzydziestym ósmym roku życia. – Chorowała dwadzieścia jeden lat. – Na szczęście wszystko się kiedyś kończy – stwierdził starzec. Trudno było odmówić słuszności tej ponurej sentencji. Boyang cieszył się, że odwiódł ciotkę, czyli matkę Shaoai, od pomysłu wizyty w krematorium. Nie zdołałby jej osłonić ani przed życzliwością, ani przed złą wolą tego obcego człowieka i byłby zakłopotany jej bólem. Rejestrator kazał mu wrócić za dwie godziny, więc Boyang wyszedł do Ogrodu Wiecznej Zieleni. Shaoai wydrwiłaby rosnące w nim cyprysy i sosny – symbole wiekuistej młodości wokół krematorium. Wyszydziłaby smutek swojej matki i melancholijną zadumę Boyanga, a nawet własny żałosny koniec. Kto jak kto, ale ona umiałaby skorzystać z życia, gdyby nie zachorowała. Jej niechęć do ludzi bojaźliwych, tępych i zwyczajnych, jej nieubłagana ostrość; jaka szkoda, że ta klinga zardzewiała – nie po raz pierwszy pomyślał Boyang. Zbyt długo trwający rozkład sprawił tylko to, że tragedia stała się uciążliwością. Gdy

śmierć uderza, dzieło unicestwienia udaje jej się najlepiej, jeżeli ofiara ginie od pierwszego ciosu. Na szczycie wzgórza starsze drzewa strzegły mauzoleum o kunsztownej architekturze. W ich koronach sejmikowały ptaki – wrony i kawki. Były tak blisko, że Boyang mógłby trafić je szyszką, ale brakowało mu publiczności, która podziwiałaby ten chłopięcy wyczyn. Gdyby przyszedł tam z Coco, już ona by umiała roześmiać się na widok celnego strzału i udać, że jest pod wrażeniem, kiedy pokazałby jej ukryte w szyszkach orzeszki, choć w rzeczywistości mało ją interesowały tego rodzaju sprawy. Miała wprawdzie dopiero dwadzieścia jeden lat, ale zdążyła stracić ciekawość świata, jakby dość się nażyła. Pragnęła (może zbyt zachłannie jak na swój wiek, a może właśnie zbyt słabo) konkretnych wygód i materialnych dóbr. W pawilonie na końcu ścieżki stało odlane z brązu popiersie mężczyzny. Boyang popukał w podpierające pawilon słupy. Wyglądały dość krzepko, chociaż drewno było nie najlepszej jakości, a wyblakła farba miejscami łuszczyła się, schodząc całymi płatami. Tabliczka oznajmiała, że pawilon ma niespełna dwa lata. Leżący w nim bukiet plastikowych lilii wydawał się raczej martwy niż sztuczny. Odkąd gospodarka ruszyła z miejsca, czas w Chinach zdawał się mknąć w nieprawdopodobnym tempie: wszystko, co nowe, szybko się starzało, a stare znikało, natychmiast popadając w zapomnienie. Nadejdzie dzień, kiedy także Boyang będzie mógł sobie pozwolić (jeśli zechce) na to, żeby nadano mu postać kamiennego lub metalowego popiersia, dzięki któremu on zyska pośledniejszego rodzaju nieśmiertelność, a ludzie będą mieli się z czego śmiać. Przy odrobinie szczęścia Coco lub jakaś jej następczyni mogłaby uronić nad jego grobem parę łez, opłakując może nie tyle świat bez Boyanga, ile własną strwonioną młodość. Zza szczytu wzgórza wychynęła jakaś kobieta, lecz na widok Boyanga skręciła tak raptownie, że ledwo mignęła mu jej twarz, okolona chustą w czarno-biały wzór. Uważnie przyjrzał się czarnemu płaszczowi i kosztownej torebce na ramieniu, zadając sobie pytanie, czy to aby nie wdowa po jakimś bogaczu, a może, jeszcze lepiej, kochanka zamożnego nieboszczyka. Przez chwilę bawił się myślą, że mógłby ją dogonić i zamienić z nią parę słów. Gdyby się sobie spodobali, mogliby w drodze powrotnej do miasta zatrzymać się w którejś wiosce i wybrać schludną wiejską restaurację, żeby skosztować rustykalnych smaków: batatów pieczonych w wysokiej metalowej beczce, kury duszonej z rzekomo „ekologicznymi grzybami z miejscowej uprawy” oraz paru łyków mocnego trunku z jamsów, dzięki któremu z większą swadą opowiadaliby sobie różne historie i wydawałoby im się, że warto dłużej zasiedzieć się przy tym obiedzie. Po powrocie do miasta mogliby się znów spotkać lub nie, w zależności od nastroju. Boyang wrócił do rejestracji o wyznaczonej porze. Rejestrator powiedział, że będzie niewielkie opóźnienie, bo jedna z rodzin uparła się osobiście wszystkiego dopatrzyć, aby uniknąć zanieczyszczenia. – Prochami innego zmarłego? – zdziwił się Boyang, na co starzec uśmiechnął się i odparł, że jeżeli gdziekolwiek na świecie trzeba spełniać ludzkie życzenia, to właśnie w krematorium. – Subtelna branża – stwierdził Boyang, po czym spytał, czy ostatnio jakaś samotna kobieta nie przywiozła kogoś do kremacji. – Kobieta? – powtórzył rejestrator. Boyang zawahał się, czy mu nie podać jej rysopisu, ale po namyśle doszedł do wniosku, że z człowiekiem, który ma twarz budzącą zaufanie i łagodne poczucie humoru, lepiej obchodzić się ostrożnie. Zmienił więc temat i chwilę pogawędzili o wprowadzonych przez władze miejskie nowych przepisach w sprawie nieruchomości. Gdy rejestrator spytał go potem, czy chciałby zobaczyć szczątki Shaoai, zanim zostaną zmielone na pył (wyjaśnił, że czasem krewni wyrażają takie życzenie, a niektórzy

chcą sami odebrać kości, żeby je z należytą starannością zamknąć w urnie), Boyang odrzucił propozycję. To, że wszystko skończyło się właśnie w ten sposób, sprawiło mu ulgę, lecz była ona równie mało przekonywająca, jak blade słońce, które muskało tablicę rozdzielczą, kiedy jechał z powrotem do miasta. Wiadomość o zgonie wysłał mailem do Moran i Ruyu. Wiedział, że Moran mieszka w Ameryce, ale nie był pewien, gdzie się podziewa Ruyu – najprawdopodobniej też w Ameryce, a może w Kanadzie, Australii albo gdzieś w Europie. Wątpił, czy podtrzymały ze sobą kontakt; na komunikaty od niego ani razu nie odpowiedziały. Pierwszego dnia każdego miesiąca wysyłał osobne maile z wiadomością, a raczej z przypomnieniem, że Shaoai żyje. Nigdy nie pisał o raptownych pogorszeniach: raz doszło do niewydolności płuc i parokrotnie do niewydolności serca. Ograniczając informacje do minimum, oszczędzał sobie oczekiwania na odpowiedź. Shaoai za każdym razem uchodziła z życiem, uparcie czepiając się świata, który nie miał dla niej ani żadnych propozycji, ani miejsca, a Boyang dzięki tym swoim krótkim raportom zyskiwał poczucie trwania. Lojalność wobec przeszłości jest fundamentem życia, które ominęło człowieka zrządzeniem losu lub z jego własnego wyboru. Wytrwałość Boyanga pozwalała ocalić tę nienaruszoną możliwość. Milczenie obu adresatek było dla niego dowodem, że mu się to udało: skoro milczały tak niezłomnie, były widać równie lojalne jak on. Kiedy lekarz stwierdził zgon Shaoai, Boyang nie poczuł żalu ani ulgi, tylko gniew; był zły, bo wyszło na to, że się mylił, bo odmówiono mu spotkania, do którego rościł sobie prawo: spodziewał się, że wszyscy troje (on, Moran i Ruyu) jako sędziwi staruszkowie, którzy przeżyli prawie do końca swoje doczesne życie, po raz ostatni zejdą się nad jeziorem własnej młodości. Moran i Ruyu mogłyby traktować ten przyjazd w rodzinne strony jako naturalne, choć niekoniecznie triumfalne epitafium. Boyang sprowadziłby na tę uroczystość Shaoai, a w jej obecności zgromadzone przez kilkadziesiąt lat zdobycze każdej z tamtych (małżeństwo, dzieci, kariera, majątek) wydałyby się śmiechu wartą kolekcją sknery. Najlepszym życiem jest to, którego się nie przeżyło, i tylko Shaoai miałaby prawo się szczycić, że dochowała wiary tej prawdzie. Boyang odznaczał się jednak podobnym rodzajem nierozwagi jak Moran i Ruyu, a żeby móc się śmiać z własnej głupoty, potrzebował ich towarzystwa: śmiech w samotności jest boleśniejszy niż samotna żałoba. Kobiety mogły nie dostrzec w swoich skrzynkach mailowych zawiadomienia o śmierci, bo minęła przecież dopiero połowa miesiąca. Boyang intuicyjnie czuł, że Moran i Ruyu nie podały mu adresów, których używały na co dzień. Sam zresztą pisał do nich spod specjalnie utworzonego adresu. Ponieważ Shaoai umarła akurat w najmniej spodziewanej chwili, a one nie odpowiedziały na jego maile, ta śmierć wydawała mu się nierzeczywista, jakby samotnie wprawiał się w czymś, co mógł w pełni wykonać jedynie w obecności obu kobiet, a raczej wszystkich trzech – Shaoai też musiała być obecna na własnym pogrzebie. Na szosie wyprzedziło go srebrne porsche, a on zadał sobie pytanie, czy prowadzi je kobieta, którą widział na cmentarzu. Komórka zawibrowała, ale nie wyjął jej z futerału u pasa. Umówione na ten dzień spotkania zawczasu odwołał, więc dzwoniła zapewne Coco. Z reguły nie mówił jej, dokąd się wybiera i co zamierza, bo chciał, żeby musiała do niego dzwonić i liczyć się z tym, że wszelkie ustalenia mogą w ostatniej chwili ulec zmianie. Trzymanie jej w niepewności sprawiało mu przyjemność, jaką daje władza. Słodki papcio. Ona i jej koleżanki pewnie tak go między sobą nazywały, posługując się kalką z angielskiego, lecz gdy kiedyś na lekkim rauszu spytał ją, czy właśnie taką wyznacza mu rolę, roześmiała się i odparła, że jest na nią za młody. Słodki brat – powiedziała później, rozmawiając przez telefon

z koleżanką, a jednocześnie mrugnęła do niego, on zaś podziękował za ten dowód wielkoduszności. Zanim znalazł miejsce do parkowania, musiał kilka razy przejechać przed blokiem zbudowanym w czasach, gdy samochody były rzadkością. Mężczyzna myjący przednią szybę małego, zapewne chińskiego autka nieprzyjaźnie łypnął na Boyanga, kiedy ten wysiadał z wozu. Boyang surowo spojrzał mu w oczy, zastanawiając się, czy nieznajomy porysuje mu bmw albo przynajmniej kopnie oponę lub zderzak, gdy właściciel zniknie z pola widzenia. Ta podejrzliwość niewątpliwie dowodziła braku szlachetności, ale człowiek nie może przecież dać się światu wystrychnąć na dudka. Boyang był dumny z tego, że gardzi zarówno innymi, jak i sobą. Ten świat, podobnie jak wielu jego mieszkańców, zawsze lepiej traktuje ludzi, którzy okazują mu niewiele dobroci. Zanim zdążył włożyć klucz do zamka, ciotka otworzyła drzwi. Widać było, że płakała, bo powieki miała zaczerwienione i spuchnięte, zaraz jednak zaczęła się krzątać, i to niemal radośnie: zaparzyła herbatę, chociaż Boyang wyraźnie powiedział, że to zbędna fatyga, a potem przysunęła mu talerz orzeszków pistacjowych i zapytała o zdrowie rodziców. Boyang żałował, że w ogóle poznał to jednopokojowe mieszkanko, które już wtedy, kiedy wprowadzili się do niego wujostwo z Shaoai, było nędzne, a od tamtej pory niewiele się zmieniło. Stare meble pochodziły z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Tanie drewniane stoły i krzesła dawno straciły połysk, a z żelaznych łóżek obłaziła farba. Przybył tylko metalowy chodzik, okazyjnie kupiony od szpitala, w którym ciotka aż do emerytury była pielęgniarką. Boyang pomógł wujowi odpiłować kółka i dostosować wysokość, a potem przytwierdzić chodzik do ściany. Trzy razy dziennie stawiano przy nim Shaoai, żeby trenowała samodzielne stanie, dzięki czemu jej mięśnie zachowały resztkę siły. Stare prześcieradła, którymi owinięto niegdyś podłokietniki, zużyły się z biegiem lat, a błękitna jak niebo farba w wielu miejscach poodpryskiwała, odsłaniając brudny metal. Boyang uświadomił sobie, że już nigdy nie będzie musiał kusić Shaoai cukierkiem, żeby ćwiczyła stanie. Ale czy bez niej lepiej mu było na świecie? Czas, który gdzie indziej płynął, ominął mieszkanie wraz z jego lokatorami niczym rzeka zmieniająca koryto, a ich życie i śmierć stały się skamielinami błahej przeszłości. Rodzice Boyanga w ciągu ostatnich dziesięciu lat kupili cztery nieruchomości, każdą większą od poprzedniej. Mieszkali obecnie w jednopiętrowym domu w obrębie miasta i niezmordowanie zapraszali znajomych, żeby im pokazać marmurową wannę i kryształowy żyrandol (jedno i drugie sprowadzone z Włoch) oraz lśniącą armaturę z Niemiec. Boyang nadzorował wszystkie cztery kolejne remonty, a raczej przebudowy, i zawiadywał trzema mieszkaniami, które rodzice wynajmowali. Sam miał trzy mieszkania w Pekinie. Pierwsze, kupione tuż przed ślubem, podarował byłej żonie, żeby ją ukarać tym hojnym gestem, kiedy mężczyzna, z którym go zdradziła, wbrew obietnicy się nie rozwiódł. Czarno-białe zdjęcie Shaoai, powiększone i oprawione w czarną ramkę, wisiało obok zdjęcia wuja, który przed siedmioma laty umarł na raka wątroby. Naprzeciw zdjęć stał talerz świeżych owoców: cząstki pomarańczy, pokrajane melony, nietknięte jabłka i gruszki wyglądały jak z wosku, nieprawdziwie. Ciotka nieśmiało pokazała je Boyangowi, jakby czuła się w obowiązku dowieść, że jest wystarczająco głęboko pogrążona w żałobie. Nadmierna rozpacz byłaby brzemieniem dla otoczenia, a zbyt powierzchowny żal świadczyłby o lekceważeniu. – Wszystko dobrze poszło? – zapytała, kiedy skończyły jej się tematy, które chyba przygotowała sobie przed przyjściem Boyanga. Z przykrością pomyślał, że pewnie co parę minut spoglądała na zegar, zastanawiając się, gdzie jest

w tej chwili ciało jej córki. Pożałował, że odwiódł ją od pomysłu jazdy do krematorium, ale natychmiast przegnał tę myśl. – Wszystko się udało – odparł. – Poszło jak z płatka. – Co ja bym bez ciebie zrobiła – rzekła ciotka. Boyang wyjął z białej jedwabnej torby urnę i postawił ją obok talerza owoców. Starał się nie patrzeć na zdjęcie Shaoai z czasów studiów. Przez ostatnich dwadzieścia lat dziewczyna dwukrotnie przybrała na wadze, a jej dolna szczęka straciła wyraźny zarys. Mieć w sobie tyle miękkiego ciała, a potem zniknąć w piecu… Boyang wzdrygnął się. Nieobecne ciało zajmowało więcej miejsca niż za życia. Podszedł nagle do chodzika i zaczął się zastanawiać, jak go zdemontować. – Zostawimy go tam, gdzie jest, prawda? – zaniepokoiła się ciotka. – Może kiedyś dla mnie będzie jak znalazł. Nie chcąc z nią rozmawiać o przyszłości, Boyang skinął głową i oświadczył, że niedługo musi iść na spotkanie ze wspólnikiem. – Oczywiście – odparła ciotka. – Nie będę cię zatrzymywać. – Wysłałem maile do Ruyu i do Moran – powiedział, stojąc w drzwiach. Wymienienie ich imion było tchórzostwem, ale czuł, że jeżeli nie zrzuci z siebie brzemienia, spędzi jeszcze jedną noc, pijąc więcej, niż zdrowie pozwala, celowo fałszując w barze karaoke i zbyt głośno opowiadając świńskie kawały. Ciotka milczała, jakby nie dosłyszała jego słów, więc powtórzył, że zawiadomił Moran i Ruyu. Staruszka skinęła głową i powiedziała, że dobrze zrobił, on jednak poznał się na jej kłamstwie. – Myślałem, że może ciocia sobie tego życzy – dodał. Okrucieństwem było wykorzystywać własną przewagę nad staruszką, która nie mogła zaprotestować, ale chciał z kimś porozmawiać o Moran i Ruyu, usłyszeć ich imiona wypowiadane innym głosem niż jego własny. – Moran to dobra dziewczyna – stwierdziła ciotka, podnosząc rękę, żeby go poklepać po ramieniu. – Zawsze żałowałam, że z nią się nie ożeniłeś. Nawet najniewinniejszy człowiek zdoła popełnić zbrodnię z zimną krwią, jeżeli zapędzi się go w kozi róg. Boyang był zdumiony, z jaką łatwością ciotka zadała mu tak bolesną ranę. Wspominanie o tym niedoszłym małżeństwie było zupełnie nie w jej stylu. Łączyła ich tylko Shaoai. Boyang wprawdzie powiedział ciotce o swoim rozwodzie, ale nie musiał jej przypominać o tym, o czym raz po raz zapominali jego rodzice: że nie jest to temat do dyskusji. A już mówienie o Moran i rozmyślne przemilczanie imienia tej drugiej… Boyang miał ochotę kogoś ukarać, ale tylko pokręcił głową. – Małżeństwo małżeństwem – rzekł – a ja muszę już lecieć. – Pomyśleć, że Moran od tak dawna się do nas nie odzywa – nie dawała za wygraną ciotka. Boyang puścił to mimo uszu i obiecał zajrzeć przed końcem tygodnia. Kiedy zagadnął ciotkę o pogrzeb szczątków Shaoai, odparła, że jeszcze nie jest gotowa. Podejrzewał (może niesłusznie), że staruszka nie chce się rozstać z urną, bo już tylko te popioły wiążą go z jej mieszkaniem. Ciotka i Boyang nie byli spokrewnieni. Kiedy wsiadł do samochodu, stwierdził, że dzwoniły do niego tymczasem matka i Coco. Zatelefonował do matki, a po rozmowie z nią napisał dziewczynie, że przez resztę dnia będzie zajęty. Ostatnio głównie one dwie rywalizowały o jego uwagę. Nie sądził, by warto je było ze sobą zapoznawać: jedna gościła w jego życiu zbyt przelotnie, a druga zanadto trwale. Po wizycie u ciotki z ulgą odwiedził rodziców. Ich dom, tak przebudowany, że wyglądał jak reklama

z konsumenc​kiego czasopisma, stanowił idealną fasadę zasłaniającą wszystko, co nieprzyjemne. Przebywając w nim, Boyang rozumiał lepiej niż gdziekolwiek indziej doniosłość inwestowania w błahostki: piękne przedmioty, podobnie jak drogie alkohole i interesujący znajomi, sprawiają, że człowiek poświęca niewiele myśli i żadnych uczuć sprawom spoza najbliższego otoczenia. Matka wyjaśniła, że poprzedniego wieczoru zaprosili znajomych na kolację do restauracji. Ponieważ zostało bardzo dużo resztek, postanowiła wezwać syna, żeby pomógł im się pozbyć nadmiaru jedzenia. Boyang odparł ze śmiechem, że dziwnie się czuje w roli wiadra na kompost. Jego rodzice stali się ostatnio bardzo wybredni w sprawach odżywiania, obsesyjnie przejmując się wartością zdrowotną lub jej brakiem w każdej rzeczy, którą wprowadzali do organizmu. Widział, że zamawiają przesadne ilości jedzenia dla znajomych, a sami ledwo tykają potraw. Przy kolacji rozmawiało się o bliźniętach, które urodziła w Ameryce siostra Boyanga, o cenach nieruchomości w Pekinie i w nadmorskim mieście, w którym jego rodzice przymierzali się do kupna apartamentu nad samą wodą, no i o tym, jaką niedorajdą jest ich nowa gosposia. Dopiero gdy matka posprzątała ze stołu, spytała jakby mimochodem, czy Boyang słyszał o śmierci Shaoai. Ojciec wrócił tymczasem do swojego gabinetu. Boyang nie widział powodu, żeby zwierzać się matce czy ojcu z tego, że podtrzymał kontakt z rodzicami Shaoai i opiekował się nimi, gdy spadały na nich choroby i kolejne zgony. A jeżeli jego właśni rodzice coś podejrzewali, woleli nie sprawdzać trafności swoich domysłów. Według nich kluczem do sukcesu była umiejętność filtrowania życiowych doświadczeń, zapominania o tym, o czym nie powinno się pamiętać, a także strząsania z siebie osób maluczkich i nieważnych. Należało też zdawać sobie sprawę ze zbędności ludzkich uczuć. Sława i korzyści materialne są czymś drugorzędnym, lecz spodziewanym, jeżeli człowiek potrafi wybrać sferę życia, w której da się istnieć z bezosobową mądrością. Żywym dowodem słuszności tej teorii była dla nich siostra Boyanga, która zrobiła w Ameryce karierę w dziedzinie fizyki. – Owszem, słyszałem – odparł Boyang. Ciotka na pewno nie zataiła śmierci córki przed dawnymi sąsiadami, więc nic dziwnego, że co najmniej jeden z nich zatelefonował do jego rodziców. Jeśli zawiadamiając kogoś o cudzej śmierci, można zaznać przyjemności, to na pewno sprawił ją zwiastunowi nowiny ten telefon: kara ledwie maskowana uprzejmością. Matka przyniosła z kuchni dwie filiżanki herbaty i podała jedną synowi. Boyang cały się kurczył, ilekroć poruszała temat spoza bezpiecznego, wypróbowanego repertuaru. Stawiał się na każde jej wezwanie. Wierzył, że najlepszym sposobem zdystansowania się wobec matki jest spełnianie wszystkich jej zachcianek. – No i co powiesz? – spytała. – O czym? – O tej całej sprawie. Trzeba przyznać, że coś się zmarnowało, prawda? – Na przykład co? – Oczywiście życie Shaoai – rzekła matka, poprawiając w wazonie na stole samotną kallę. – Ale nawet gdyby ją pominąć w tym równaniu, to przecież nie ona jedna ucierpiała. Kto prócz ciebie samej godzien jest choćby chwili twojej uwagi? – miał ochotę spytać Boyang. Wykryta we krwi Shaoai substancja pochodziła z laboratorium jego matki. Nie zdołano ustalić, czy było to usiłowanie zabójstwa, nieudana próba samobójcza, czy dziwaczny, a niefortunny wypadek. W rodzinie

Boyanga nie rozmawiało się o tej sprawie, on jednak wiedział, że matka wciąż czuje się skrzywdzona. – Masz na myśli swoją zmarnowaną karierę? – spytał. Po wypadku uniwersytet wytoczył postępowanie dyscyp​linarne przeciwko jego matce, która nie dopilnowała chemikaliów. Byłby to zaledwie niemiły incydent, drobne potknięcie w świetnej karierze akademickiej, gdyby obwiniona nie postanowiła się bronić: przecież we wszystkich laboratoriach na jej wydziale obowiązywały przestarzałe przepisy, dające dostęp do trujących związków każdemu studentowi starszych lat. Ubolewała nad tym, że czyjeś zdrowie doznało uszczerbku. Gotowa była ponieść karę za to, że zostawiła w swoim laboratorium bez dozoru troje nastolatków, dopuszczając się w ten sposób niedbalstwa wobec ludzi, a nie tylko substancji chemicznych. – Jeżeli chcesz się przyjrzeć mojej karierze, to ona rzeczy​wiście bez powodu się zmarnowała. – Ale w końcu wszystko świetnie ci się ułożyło – odparł Boyang. Musisz przyznać, że nawet dobrze wyszłaś na tej aferze. Matka po odejściu z uczelni znalazła pracę w zakładach farmaceutycznych, które potem kupiła pewna amerykańska firma. Dzięki nienagannej angielszczyźnie, wyniesionej z katolickiej szkoły, i kilku opatentowanym wynalazkom zarabiała trzy razy więcej niż na profesorskim etacie. – A czy ja twierdzę, że mówię o sobie? – spytała. – Uważasz, że nie myślę o nikim oprócz siebie, ale to tylko hipoteza, a nie dowiedziony fakt. – Nie widzę nikogo innego, kto byłby godzien twojej uwagi. – A gdybyś tym kimś był ty? – O co ci chodzi? – spytał Boyang i natychmiast zrozumiał, że to najsłabsza riposta, jaką można sobie wyobrazić. Takie pytanie zadaje się tylko wtedy, kiedy z góry zna się odpowiedź. – Nie masz wrażenia, że otrucie Shaoai zaważyło na twoim życiu? Jaką matka chciała usłyszeć odpowiedź? – Człowiek się przyzwyczaja – odparł, aby po namyśle dodać: – Nie, nie powiedziałbym, że sprawa Shaoai wywarła na mnie jakikolwiek istotny wpływ. – Kto pragnął jej śmierci? – Co proszę? – Słyszałeś, co powiedziałam. Kto chciał ją wtedy zabić? Nie sprawiała wrażenia kandydatki na samobójczynię, chociaż jedna z twoich panienek, nie pamiętam która, coś takiego sugerowała. Obracając w głowie rozmaite scenariusze śmierci Shaoai, Boyang nigdy nie brał pod uwagę możliwego udziału własnej matki, bo też który rodzic zajmuje jakiekolwiek miejsce w fantazjach dziecka? Zirytowało go jednak odkrycie, że matka śledziła wtedy przebieg wydarzeń, a on nawet nie zdawał sobie sprawy, ile o nich wiedziała. – Oczywiście gdybyś mi się szczerze przyznał, że sam ją otrułeś, nic bym nie powiedziała ani nie zrobiła, jak zresztą doskonale wiesz – rzekła. – Rozmawiam o tym z tobą z czystej ciekawości. Przestrzegali wspólnego konwenansu, zakładającego podtrzymywanie współistnienia dwojga obcych ludzi, swoistej bliskości (jeśli łączący ich układ zasługiwał na to miano), pielęgnowanej z powściągliwą obojętnością. Boyang potrafił na tych właśnie warunkach darzyć matkę niejaką sympatią i wiedział, że w pewnym sensie nigdy nie był jej dzieckiem, a ona nie pozwoli sobie zdać się na jego opiekę, kiedy już będzie stara. – Nie otrułem jej – powiedział. – Przykro mi.

– Dlaczego ci przykro? – Byłabyś dużo szczęśliwsza, gdybyś znalazła rozwiązanie. Ja też byłbym szczęśliwszy, gdybym ci mógł bez cienia wątpliwości powiedzieć, kto ją otruł. – Skoro tak, pozostają tylko dwie możliwości. Którą byś obstawiał: Moran czy Ruyu? Od lat zadawał sobie to pytanie. Z uśmiechem spojrzał na matkę, pilnując się, żeby nie zdradził go wyraz twarzy. – A ty jak myślisz? – spytał. – Nie znałam żadnej z nich. – Nie miałaś powodu ich znać – odparł Boyang. – Ani zresztą nikogo innego. Wiedział, że matka nie zalicza się do osób, które byłyby skłonne dłużej zaprzątać sobie głowę czyjąś sarkastyczną uwagą. – Ruyu właściwie nigdy nie poznałam – powiedziała. – Moran oczywiście widywałam z daleka, ale słabo ją pamiętam. O ile sobie przypominam, nie była błyskotliwa, prawda? – Wątpię, czy dla ciebie ktokolwiek na świecie jest dostatecznie błyskotliwy. – Owszem, twoja siostra. Ale nie rozpraszaj mnie. Dobrze znałeś je obie, więc musisz mieć jakąś hipotezę. – Nie mam żadnej – odrzekł Boyang. Matka patrzyła na niego, a on miał wrażenie, że w myślach przestawia z miejsca na miejsce jego i innych ludzi niby cząsteczki chemiczne. Przypomniało mu się, jak z okazji czterdziestej rocznicy ślubu zabrał rodziców do Ameryki. Na lotnisku w San Francisco zobaczyli wystawę wabików na kaczki. Przesiedzieli w samolocie całą dobę, a mimo to matka dokładnie obejrzała każdego drewnianego ptaka. Zafascynowana barwami i kształtami rozmaitych modeli, przeczytała stare plakaty z lat dwudziestych, na których zachwalano kacze wabiki po dwadzieścia centów za sztukę, a wiedząc, jak od tamtej pory zmieniała się stopa inflacji, zdołała obliczyć, ile dziś kosztowałaby taka kaczka. Wiecznie ciekawa – pomyślał Boyang. – Tak beznamiętnie ciekawa. – Pytałeś je o to kiedyś? – zagadnęła go. – Czy próbowały popełnić morderstwo? Nie, nie pytałem. – Dlaczego? – Chyba przeceniasz swojego syna. – Jak to, nie jesteś ciekaw? Mógłbyś je przecież spytać. – Kiedy? Wtedy czy teraz? – Czemu nie miałbyś spytać teraz? Może odpowiedzą szczerze, skoro Shaoai już nie żyje. Boyang pomyślał, że przede wszystkim ani Moran, ani Ruyu nie odpowiada na jego maile. – Nawet jeżeli mnie nie przeceniasz, to z pewnością masz wygórowane mniemanie o cudzym pragnieniu szczerości – odparł. – A nie przyszło ci na myśl, że to mógł być po prostu nieszczęśliwy wypadek? Czy taka wersja wydaje ci się zbyt nudna? Matka utkwiła wzrok w swojej herbacie. – Jeżeli sypnę do czajniczka za dużo herbaty, można uznać, że zrobiłam to przez pomyłkę. Ale nikt nie dosypie niechcący trucizny do cudzej filiżanki z herbatą. A może sugerujesz, że ofiarą miała paść Moran albo Ruyu, a biedna Shaoai przypadkiem sięgnęła po pechową filiżankę? Pomyśleć, że to mogłeś być ty! – Że mogłem przypadkiem wypić truciznę?

– Nie. Próbuję dać ci pod rozwagę możliwość, że ktoś chciał zamordować ciebie. Samotna kalla w wazonie – ulubiony kwiat matki – wyglądała złowrogo, a jej bezbłędny łuk wydawał się wręcz nierzeczywisty. Matka lekko dmuchała na herbatę, nie patrząc w stronę syna, ten jednak wiedział, że ma go na oku. Czy wypaczała obraz przeszłości dla zabawy, czy raczej wyjawiała w ten sposób własne wątpliwości? A może wypaczanie od wyjawiania dzieliła tak wąska granica, że nie mogły bez siebie istnieć? O ile mu było wiadomo, żył w tej sferze, której matka postanowiła nie przyjmować do wiadomości, ale może tak mu się tylko zdawało. Nikt nie powinien mieć ostatniego słowa na temat swojej rodzonej matki. Przyznał, że nigdy nie przyszedł mu do głowy ten wariant. – Przecież to wcale niewykluczone – rzekła matka. – Ale czemu ktoś miałby dybać na moje życie? – Czemu człowiek chce zabić człowieka? – odpowiedziała matka pytaniem na pytanie, a Boyang natychmiast zrozumiał, że wyraził się nieostrożnie. – Skoro ktoś kradnie z laboratorium truciznę, to znaczy, że chce zaszkodzić komuś innemu albo sobie. Jeśli o mnie idzie, szkoda stała się już w chwili kradzieży tej substancji. I nie pytam cię, czemu ją ukradziono. To, dlaczego ktokolwiek robi cokolwiek, nie wchodzi w zakres mojego pojmowania, a zresztą i zainteresowań. Chciałabym tylko wiedzieć, kto kogo usiłował zabić, ale ty niestety nie znasz odpowiedzi na to pytanie. I stwierdzam ze smutkiem, że najwidoczniej nie jesteś tego tak ciekaw jak ja.

2 Kiedy pierwszego sierpnia 1989 roku pociąg wjechał pod sklepienie dworca w Pekinie, Ruyu, której oczy, oślepione popołudniowym słońcem, dopiero po chwili oswoiły się z panującą w hali dworcowej cienistą szarością, nie wiedziała, że na długo przed przyjazdem w jakieś miejsce należy rozpoczynać przygotowania do podróży. Miała piętnaście lat i jeszcze wielu rzeczy musiała się nauczyć. Borykając się z pytaniami, które mu się nasuwają, człowiek poznaje świat. Pytania te – w dzieciństwie niewinne, z biegiem lat coraz bardziej uwewnętrzniane, a przez tych, w których przekonaniu nieodłącznym atrybutem wieku dorosłego jest pewność, ignorowane, jeśli nie sposób znaleźć na nie odpowiedzi – tworzą kontekst ludzkiego istnienia. Lecz Ruyu znała już odpowiedź wykluczającą wszelkie pytania. Pasażerowie ruszyli w stronę obu końców wagonu. Ruyu pozostała na miejscu, patrząc w brudne okno. Na peronie ludzie torowali sobie drogę w tłumie łokciami, a jeszcze skuteczniej torbami i walizkami. Ktoś miał tam na nią czekać, ale nie wiedziała kto i nie była tego zbyt ciekawa. Wyjęła z chlebaka dwie niebieskie spinki w kształcie motylków i wpięła je we włosy. W wysłanym tydzień przed wyjazdem liście do jej nowych gospodarzy ciocie-babcie tak właśnie ją opisały: jako dziewczynkę w białej bluzce i czarnej spódnicy, z dwiema niebieskimi spinkami we włosach, brązową wiklinową walizką, akordeonem o stu dwudziestu basach w futerale z czarnej skóry, chlebakiem i menażką. Ostatnie dwie pasażerki – kobieta w średnim wieku i jej bratowa, a zarazem rówieśnica – spytały Ruyu, czy nie potrzebuje pomocy. Podziękowała, odpowiadając, że da sobie radę. Podczas dziewięciogodzinnej podróży obie kobiety przyglądały jej się z nieskrywanym zaciekawieniem. Nie uszło ich uwagi, że dziewczynka drobnymi łyczkami popija wodę z manierki, że ani razu nie wyszła do toalety i przez cały czas trzymała chlebak. Podsuwały jej a to brzoskwinię, a to paczkę słonych herbatników, potem zaś butelkę soku pomarańczowego, którą kupiły przez okno podczas postoju na stacji, ale Ruyu za każdym razem uprzejmie odmawiała. Pochwalały wprawdzie jej zachowanie, poczuły się jednak urażone. Dziewczynka była drobna, a obie szwagierki i pozostali pasażerowie uważali, że jest za młoda na tak długą samotną podróż. Lecz gdy próbowano ją wypytywać, odpowiadała powściągliwie, nie zdradzając zbyt wiele na temat charakteru swojej peregrynacji. Kiedy przejście między ławkami opustoszało, ściągnęła z półki akordeon. Brezentowy chlebak nosiła od pierwszej klasy, więc jego niegdyś trawiasta zieleń spłowiała, ustępując miejsca żółtawej bieli. W środku ciocie-babcie przyszyły płócienną torebkę z dwudziestoma nowiutkimi banknotami dziesięciojuanowymi – sporą sumą jak na to, że powierzono ją dziewczynce. Ruyu ostrożniutko wyciągnęła spod siedzenia wiklinową walizkę – najmniejszą z trzyczęściowego kompletu, który ciocie- babcie kupiły w 1947 roku w najlepszym domu towarowym w Szanghaju i na odjezdnym prosiły, żeby ją szanowała. Shaoai natychmiast poznała Ruyu, gdy ta z niejakim trudem zeszła po schodkach na peron. Kto prócz dwóch leciwych dam wpadłby na pomysł, żeby wbić dziewczynkę w tak staroświecki strój, a w dodatku kazać jej dźwigać niedzisiejszy, dziecinny chlebak i manierkę z wodą?

– Wyglądasz młodziej, niż się spodziewałam – oświadczyła Shaoai na powitanie, świadomie mijając się z prawdą. Na czarno-białej fotografii, którą przysłały ciocie-babcie, Ruyu nawet w za dużej na nią wełnianej sukience o kroju tuniki wyglądała jak zwyczajna uczennica, wznosząca ku obiektywowi szczere oczęta – oczy dziecka, które jeszcze nie zna swojego miejsca na świecie i nie jest ciekawe, gdzie je znajdzie. Za to twarz, którą Shaoai miała teraz przed sobą, wyrażała lodowate poczucie własnej nietykalności, niestosowne u dziewczynki w tym wieku. Shaoai trochę się zirytowała, jakby pociąg przywiózł niewłaściwą osobę. – Siostra Shaoai? – domyśliła się Ruyu, bo widziała już swoją rozmówczynię na fotografii rodzinnej, którą przysłano ciociom-babciom: poznała te krótkie włosy, kanciaste rysy i wąskie usta, nadające całej twarzy wyraz niecierpliwej drażliwości. Shaoai wyjęła z kieszeni szortów zdjęcie Ruyu, które ciocie-babcie przysłały w liście. – Żebyś się nie martwiła, że wyszedł po ciebie ktoś niepowołany – wyjaśniła, wpychając fotkę z powrotem do kieszeni. Ruyu rozpoznała zdjęcie zrobione przed dwoma miesiącami, tuż po jej piętnastych urodzinach. Co roku w dniu urodzin (choć czasem zastanawiała się, nigdy nie wypowiadając pytania na głos, czy to naprawdę jej urodziny, czy tylko przybliżona data) ciocie-babcie szły z nią do fotografa, żeby zrobił jej czarno-biały portret. Odbitki umieszczano w albumie, wsuwając rożki każdej pod naklejone na kartę cztery srebrne trójkąciki, a u dołu wpisywano rok. Lata mijały, a fotograf (który na początku serii zdjęć był dopiero praktykantem, przestał już być młodzieńcem) ustawiał Ruyu w zawsze tej samej pozycji, więc na wszystkich portretach urodzinowych dziewczynka siedziała wyprostowana, opierając na udach splecione dłonie. Shaoai dostała widocznie zapasową odbitkę, bo ciocie-babcie na pewno nie zburzyłyby panującego w albumie ładu, pozostawiając puste miejsce między czterema srebrnymi trójkącikami. Myśl, że ktoś obcy ma jakąś część jej samej, zaniepokoiła Ruyu. Dziewczynka poczuła, że zwilgotniały jej dłonie, więc wytarła je o siedzenie spódnicy z czarnej bawełny. – Spraw sobie lżejsze ubranie na lato – powiedziała Shaoai, patrząc na długą spódnicę przybyłej. Ruyu w jej karcącym spojrzeniu dostrzegła tę samą arogancję co w oczach niemłodych pasażerek pociągu. A zatem ta nowo poznana dziewczyna nie różniła się od reszty ludzi, którzy szybko tak się ustawiali wobec Ruyu, żeby móc jej doradzać, jak powinna żyć. Ją zaś wyróżniało spośród nich coś, o czym nie wiedzieli: należała do grona wybranych. Dostępna jej wiedza miała na zawsze pozostać przed nimi ukryta. Dziewczynka potrafiła ich naprawdę zobaczyć, ujrzeć na wskroś w taki sposób, w jaki oni nie widzieli ani jej, ani siebie. Dwudziestodwuletnia Shaoai była jedyną córką wujostwa, połączonych jakimś zawiłym pokrewieństwem z ciociami-babciami, które jednak nie wyjaśniły Ruyu, na czym ta koligacja polega. – To uczciwi ludzie. – W ten zwięzły sposób scharakteryzowały rodzinę, która obiecała gościć u siebie Ruyu przez rok, a jeżeli wszystko dobrze pójdzie, to i przez dalsze trzy lata, do czasu rozpoczęcia wyższych studiów. W Pekinie mieszkały jeszcze dwie inne rodziny, również odlegle spokrewnione z ciociami-babciami. Starsze panie nie od razu dokonały wyboru, bo w obu tamtych domach byli chłopcy w wieku Ruyu albo niewiele starsi. W końcu zdecydowały się na Shaoai i jej rodziców, żeby uniknąć niezręcznej sytuacji. – Chcesz chwilę odpocząć? – spytała Shaoai i nie dając Ruyu czasu na odpowiedź, sięgnęła po walizkę oraz akordeon. Dziewczynka chciała wziąć od niej jedno albo drugie, ale Shaoai szybkim ruchem

podbródka wskazała wyjście z dworca i powiedziała, że czekają tam jej pomocnicy. Na zewnątrz zaskoczył Ruyu miejski hałas i skwar. U schyłku popołudnia słońce było białym krążkiem za zasłoną smogu, a z głośników dobiegał surowy męski głos, odczytujący nazwiska i rysopisy poszukiwanych przez milicję sabotażystów, którzy w początkach lata stawili opór rządowi, a potem zbiegli. Część podróżnych nie zostawała w Pekinie na dłużej, tylko się przesiadała: szczęściarze czekali w cieniu plansz reklamowych, a pechowcy leżeli pod warstwami gazet. Pięć kobiet z tekturowymi tabliczkami obskoczyło Shaoai i zaczęło się przekrzykiwać, zachwalając swoje domy noclegowe i mikrobusy. Shaoai zręcznie przedarła się między nimi, torując sobie drogę walizką i akordeonem, ale Ruyu troszkę za długo się wahała, więc osaczyły ją inne naganiaczki. Ubrana w tunikę bez rękawów kobieta w średnim wieku złapała ją za łokieć i odciągnęła od pozostałych. Dziewczynka usiłowała oswobodzić rękę i wyjaśnić, że przyjechała z wizytą do krewnych, lecz te wątłe protesty utonęły w zgiełku. W jej rodzinnym miasteczku na prowincji mało kto – czy to obcy, czy znajomy – tak blisko do niej podchodził. Dopóki była mała, przed naporem świata chroniła ją wyprostowana postura cioć-babć i ich surowe miny. A gdy podrosła i ciocie-babcie przestały wszędzie z nią chodzić, na ulicy ani na targu nie zaczepiano jej, bo w poważnym sposobie bycia dziewczynki rozpoznawano i szanowano surowość obu starszych pań. Kiedy Shaoai po nią wróciła, w jednej chwili uwolniła ją od naganiaczek. – Gdzie mój akordeon? – spytała Ruyu na widok pustych rąk Shaoai, która wobec takiego dowodu braku zaufania stanęła jak wryta. – Pod opieką moich pomocników, rzecz jasna – odparła. – A co? Myślałaś, że porzucę twój cenny bagaż specjalnie po to, żeby ratować kogoś, kto i bez mojej pomocy mógłby uciec, skoro ma obie nogi? Ruyu jeszcze nigdy w życiu nie musiała uciekać. Ciocie-babcie umiały tak onieśmielać ludzi, że schodzili im z drogi. Przed kilkoma laty dziewczynka uświadomiła sobie, że sama też to potrafi. Jako niemowlę została porzucona na progu mieszkania dwóch niezamężnych sióstr nawróconych na katolicyzm, które wychowały ją, chociaż nie były z nią spokrewnione. Niby dwie prorokinie wytyczyły jej drogę życiową, wiodącą z ich mieszkanka w prowincjonalnym miasteczku najpierw do Pekinu, a potem za granicę, gdzie Ruyu miała znaleźć swój prawdziwy i jedyny dom w Kościele. Ilekroć opuszczała jednopokojowe mieszkanko, które zajmowała wspólnie z ciociami-babciami, sąsiedzi, nauczyciele i koledzy szkolni przesadnie interesowali się jej życiem, jakby w jej porannej owsiance albo zwisających ze sznurka na szyi rękawiczkach kryło się rozwiązanie niepojętych zagadek. Nauczyła się odpowiadać na pytania z lodowatą uprzejmością. Gardziła jednak ignorancją ludzi skazanych na życie w ziemskim pyle, podczas gdy przed nią otwierała się przenajczystsza pełnia. Pomocnicy – chłopiec i dziewczynka – czekali w cieniu jednego z pobliskich budynków. Shaoai przedstawiła ich Ruyu. Mocno zbudowany, opalony Boyang właśnie przywiązywał futerał z akordeonem do bagażnika roweru, a na widok nowej koleżanki błysnął w uśmiechu białymi zębami. Chuda, długonoga Moran siedziała na drugim rowerze z umocowaną na bagażniku wiklinową walizką. Shaoai wyjaśniła, że to jej sąsiedzi. Oboje byli o rok starsi od Ruyu, która miała jednak w nowej szkole chodzić z nimi do jednej klasy. Gdy padło słowo „szkoła”, Boyang i Moran zerknęli na akordeon, więc widocznie zdradzono im, jaki jest plan. Ruyu nie mogła legalnie zamieszkać w Pekinie. Kiedy ciocie-babcie zaczęły szukać dla niej dachu nad głową, wujostwo odpisali, że bardzo by chcieli pomóc dziewczynce zdobyć wykształcenie, ale większość liceów nie przyjmuje uczniów bez meldunku w stolicy. Ciocie-babcie

odparły, że Ruyu jest dobra z muzyki, i załączyły kopię jej świadec​twa ukończenia ósmej klasy ze stopniem z gry na akordeonie. Dziewczynka nie wiedziała, jakim sposobem wujostwo zdołali ją tylko dzięki zdolnościom muzycznym umieścić w liceum, którego absolwentką była też Shaoai. W każdym razie ciocie-babcie nie okazały zdziwienia, kiedy przyszedł list z wiadomością, że Ruyu ma przywieźć ze sobą do Pekinu akordeon i oryginał świadectwa ukończenia ósmej klasy. Tej nocy leżała w łóżku, w którym miała odtąd sypiać z Shaoai, i rozmyślała o świecie, nieznającym i nieszanującym jej cioć-babć. Po raz pierwszy w życiu poczuła, że wchodzi w rolę sieroty, za którą ją uważano. Pekin zdołał już ją pomniejszyć, ale jeszcze gorsza była obojętność ludzi na jej małość. Podczas jazdy autobusem z dworca kolejowego do nowego domu jakiś mężczyzna w koszuli z krótkimi rękawami stanął tuż obok i naparł na nią znaczną częścią swojego ciężaru, gdy tylko autobus ruszył. Dyskretnie się odsunęła, ale ciężar podążał za nią, i to chyba niepostrzeżenie dla reszty pasażerów, bo gdy spojrzała z nadzieją, oczekując pomocy, na dwie siedzące naprzeciw niej kobiety w średnim wieku, które raczej nie znały się nawzajem, skoro nie odzywały się do siebie ani nie uśmiechały, obie zwróciły wzrok ku wystawom sklepowym za oknem. Ta przykra sytuacja potrwałaby dłużej, gdyby Shaoai nie przepchnęła się przez tłum, kupiwszy od konduktora bilety, i nie wcisnęła ręki między mężczyznę a Ruyu, jakby chciała chwycić się oparcia. Nie padło ani jedno słowo. Może Shaoai szturchnęła intruza łokciem albo spiorunowała wzrokiem, a może samą swoją obecnością sprawiła, że się cofnął. Przez resztę podróży stała tuż obok Ruyu niby stalowa bariera między nią a światem. Nie odzywały się do siebie, a kiedy przyszła pora wysiadać, starsza puknęła młodszą w ramię i gestem kazała jej pójść za sobą, sama zaś jęła torować im obu drogę w ciżbie ciał. Zmierzając do wyjścia, Ruyu zauważyła, że mężczyzna w koszuli z krótkimi rękawami utkwił spojrzenie w jej twarzy. Chociaż odgradzało go od niej kilka osób, poczuła, jak palą ją policzki. Kiedy już szły chodnikiem, Shaoai spytała Ruyu, czy jest za głupia, żeby zadbać o własne bezpieczeństwo. Dziewczynka rzadko widywała z bliska rozgniewanych ludzi. Ciocie-babcie miały zrównoważone usposobienie, bo uleganie burzliwym emocjom uważały za przeszkodę na drodze osobistego rozwoju. Westchnęła i spojrzała w bok, nie chcąc wprawiać Shaoai w zakłopotanie. Ona zaś na chwilę pożałowała swojego wybuchu: Ruyu była przecież młodziutką prowincjuszką, wychowaną przez dwie stare dziwaczki sierotą. Shaoai chętnie by złagodniała, a nawet przeprosiła, gdyby Ruyu rozumiała przyczynę jej gniewu, lecz dziewczynka nie próbowała ani udobruchać swojej przewodniczki, ani się bronić. Shaoai wyczuła w jej milczeniu pogardliwy dystans. – Czy te twoje ciocie-babcie nie nauczyły cię niczego pożytecznego? – spytała, jeszcze bardziej niż przedtem rozgniewana zarówno brakiem reakcji ze strony Ruyu, jak i własną porywczością. Nic tak nie odstręczało Ruyu od świata, jak objawy niechęci do jej cioć-babć. Odpierając krytyczne uwagi pod ich adresem, czuła, że broni nie tylko tego, jak ją wychowały, lecz samego Boga, za którego sprawą podrzucono im ją pod drzwi. – Ciocie-babcie nauczyły mnie więcej, niż sobie wyobrażasz – odpowiedziała. – Jeżeli ci się nie podoba, że przyjechałam zamieszkać u twoich rodziców – zgoda, rozumiem. Nie jestem tu po to, żebyś mnie lubiła, a moje ciocie-babcie nie są po to, żebyś pochwalała albo ganiła ich postępowanie. Shaoai przez długą chwilę wpatrywała się w Ruyu, zanim wzruszyła ramionami, jakby straciła zapał do dyskusji. Kiedy doszły do domu, ten drobny epizod wydawał się przeszłością. Proszę – myślała Ruyu, składając dłonie na piersi – pokaż mi, że wielkie miasto w porównaniu z tobą

jest niczym. Bambusowy materac przestał już ją chłodzić, ale postanowiła nie zmieniać pozycji ani miejsca, więc leżała na brzegu łóżka, który przydzieliła jej Shaoai. Jedyne w pokoju okno – niewielki prostokątny otwór w górnej części ściany – wpuszczało tylko trochę nocnego powietrza, toteż Ruyu czuła pod moskitierą, że piżama klei jej się do ciała. W saloniku mrugał mocno ściszony telewizor, chociaż Ruyu przypuszczała, że wujostwo raczej nie patrzą w ekran. Przez pewien czas rozmawiali szeptem, a dziewczynka zastanawiała się, czy mówią o niej lub o jej ciociach-babciach. Proszę – powtórzyła bezgłośnie – daj mi mądrość, która pozwoli mi żyć wśród obcych, dopóki nie zostawię ich za sobą. Ciocie-babcie nie nauczyły Ruyu żadnych modlitw. Odebrała niezupełnie religijne wychowanie, chociaż opiekunki dołożyły wszelkich starań, żeby zapewnić jej wykształcenie, które ich zdaniem było niezbędne, jeśli miała w przyszłości połączyć się z Kościołem. Same nie uczestniczyły w żadnym nabożeństwie od 1957 roku, kiedy to partia komunistyczna zreformowała Kościół, powołując na jego miejsce Chińskie Patriotyczne Zrzeszenie Katolików. Nie przechowały też żadnych widocznych śladów swojego dawnego życia duchowego. Mimo to Ruyu od najwcześniejszych lat rozumiała, że spośród innych dzieci nie wyróżnia jej nieobecność rodziców, lecz obecność Boga, wobec którego rodzice, rodzeństwo, towarzysze zabaw, a nawet ciocie-babcie stają się błahymi figurami. Zaczęła z nim rozmawiać, zanim poszła do szkoły podstawowej. We wczesnym dzieciństwie nieraz słyszała, jak ciocie- babcie odmawiają Ojcze Nasz, i właśnie rozmową z Bogiem kończyła każdy dzień, mówiąc do niego tak, jak może mówić dziecko do urojonego przyjaciela albo samo do siebie. Był dla niej obecny w sposób abstrakcyjny, a zarazem rzetelnie kojący, nie będąc jednak ani przyjacielem, ani częścią jej samej, lecz należąc do niej w takim samym stopniu jak do cioć-babć. Ruyu wiedziała, że żadna ze spotkanych dotąd w Pekinie osób nie ma takiego jak ona dostępu do tajemnicy jego obecności: ani wuj, ani ciotka, którzy oświadczyli jej, że właśnie została przyjęta do ich rodziny i może bez wahania prosić, o co tylko zechce; ani sąsiedzi – pięć rodzin, które gdy tylko przyjechała, wyległy na podwórko, mówiąc do niej, jakby znały ją od zawsze: jakiś mężczyzna pokpiwał z akordeonu, za dużego jak na jej wąskie ramiona, jakaś kobieta krytykowała jej strój, przy tak wilgotnej pogodzie grożący pokrzywką; ani też Boyang i Moran, którzy wprawdzie mało się odzywali przy starszych, ale Ruyu poznała po przebiegających między nimi spojrzeniach, że mają sobie więcej do powiedzenia; ani Shaoai, która znikła z podwórka, zanim sąsiedzi skończyli witać nowo przybyłą, majestatycznie zniecierpliwiona zamieszaniem wokół Ruyu. Spraw, proszę, niech czas, który muszę spędzić wśród tych obcych ludzi, szybko minie, żebym mogła już do ciebie przyjść. Właśnie miała tak jak zawsze zakończyć rozmowę przeprosinami, że za każdym razem aż tyle żąda, nic w zamian nie ofiarowując, gdy raptem drzwi wejściowe otworzyły się i zaraz z hukiem zatrzasnęły. Zwisający z futryny metalowy dzwonek, który Ruyu wcześniej spostrzegła, zadźwięczał i natychmiast zamilkł, uciszony czyjąś dłonią. Odezwała się ciotka, na co Shaoai (bo to widocznie ona wróciła do domu) odpowiedziała jakąś ostrą ripostą, ale obie mówiły półgłosem, więc Ruyu nie rozumiała słów. Przez moskitierę widziała wiszącą w drzwiach sypialni zasłonkę z niebieskiej bawełny w białe kwiaty i wpełzające przez szparę pod nią światło z saloniku. Ponad stuletni dom zbudowano z myślą o tradycyjnym życiu rodzinnym, toteż jego centralnym punktem był salonik, a w otwory między nim a sypialniami nie wstawiono drzwi. Najmniejsza sypialnia, właściwie klitka, mieściła się na prawo od wejścia i była całym światem dziadka, czyli ojca wuja. Przeżył on kilka udarów i już od pięciu lat nie wstawał. Kiedy pod wieczór ciotka oprowadzała Ruyu po mieszkaniu, na moment uniosła zasłonkę, żeby pokazać dziewczynce starca, przykrytego cienkim szarym

kocem. W jego wychudłej twarzy żywe były tylko zmętniałe oczy, które wolno zwrócił ku Ruyu. Powiedział coś niezrozumiałego, a ciotka głośno, lecz dość życzliwie zapewniła go, że o nic nie musi się martwić. Dodała, że ona i jej mąż woleliby dać Ruyu osobną sypialnię, po czym wskazała zasłonkę, za którą leżał dziadek, i dorzuciła ściszonym głosem: – Kto wie, czy ten pokój lada dzień się nie zwolni. Sypialnia, którą Ruyu miała zajmować wspólnie z Shaoai, była największa w całym mieszkaniu i do niedawna korzystali z niej wujostwo. Ciotka przepraszała, że tak niewiele zdążyła w niej zmienić: postawiła tylko w rogu nowe uczniowskie biureczko. Nie zmieściłoby się w trzeciej sypialni, którą ostatnio zajmowała Shaoai, a Ruyu potrzebowała przecież spokojnego kąta do nauki, więc nie było innego wyjścia – tłumaczyła ciotka. Dziewczynka wymamrotała coś pośredniego między przeprosinami a podziękowaniem, ale ciotka, która właśnie strzepywała kurz z abażuru lampy stojącej na biurku (także nowej, kupionej na wyprzedaży razem z biureczkiem, jak wyjaśniła), chyba nie usłyszała jej słów. Ruyu była ciekawa, czy ciocie-babcie wzięły pod uwagę fakt, że ich plan zaważy na życiu innych ludzi. Nawet jeżeli miały o tym jakieś pojęcie, zachowały tę wiedzę dla siebie. To, że taka mała osóbka jak ona może spowodować tyle uciążliwych sytuacji, było dla dziewczynki przykrą niespodzianką. Gdy przy kolacji ciotka przypomniała córce, że ma pokazać Ruyu, jak się utyka moskitierę, Shaoai odszczeknęła, że przecież nawet dzieci to potrafią. Jej matka odparła pojednawczym tonem, że chciała tylko ułatwić Ruyu poruszanie się po nowym domu. Małomówny, smętnie uśmiechnięty wuj przyszedł na kolację w wyświechtanym podkoszulku, lecz gdy ciotka popatrzyła na niego spod zmarszczonych brwi, czym prędzej wrócił do sypialni i po chwili zjawił się w schludnie zapiętej koszuli. Ruyu poznała po pełnych nadziei spojrzeniach wujostwa, że na jej cześć przygotowano lepszą niż zwykle kolację, a kiedy potem nabierała ze stojącego obok kuchni drewnianego cebra wody do mycia, żeby ją przelać do swojej miski, podsłuchała, jak wuj pociesza ciotkę, że dziewczynka mogła być po prostu zmęczona podróżą. – Oby jej wrócił apetyt! – westchnęła ciotka. – Przecież to niezdrowo, kiedy dziecko w tym wieku ledwo dziobie jedzenie jak jakaś sikorka. Na zasłonce w drzwiach zamajaczył cień ludzkiej postaci. Ruyu zamknęła oczy, poznawszy profil Shaoai. Ciotka coś szepnęła, ale jej córka bez słowa weszła do sypialni. Stanęła w półmroku i zapaliła wiszącą pod sufitem na długim kablu gołą żarówkę. Ruyu zacisnęła powieki, słuchając odgłosów krzątaniny Shaoai. Ta po chwili włączyła elektryczny wiatrak, którego monotonny warkot wyraźnie zabrzmiał w nocnej ciszy. Powiew natychmiast uniósł moskitierę, więc Shaoai z przesadnym westchnieniem zatknęła jej dolny skraj pod materac. – Musisz być chociaż trochę mądrzejsza od komarów – powiedziała. Ruyu nie była pewna, czy powinna przeprosić, ale po namyśle postanowiła nie otwierać oczu. – Nie owijaj się kocem – dodała Shaoai. – Jest gorąco. Dziewczynka odparła po chwili, że jest jej w sam raz ciepło, a Shaoai nie drążyła tematu. Zgasiła światło i po ciemku przebrała się w piżamę. Kiedy weszła do łóżka od swojej strony i poprawiła moskitierę, Ruyu pożałowała, że zawczasu nie odwróciła się do niej plecami. Teraz było już na to za późno, więc starała się nie ruszać, spokojnie oddychając. Proszę – pomodliła się w duchu, czując, że Shaoai o niej myśli – okryj mnie swoją miłością, aby tamci nie czuli, że w ogóle istnieję. Kiedy Shaoai zasnęła, Ruyu otworzyła oczy i słuchając warkotu wiatraka, spojrzała na szarą, bezkształtną moskitierę nad swoją głową. Minęło już kilka godzin, odkąd wysiadła z pociągu, lecz jej

ciało wciąż czuło tamten ruch, jak gdyby zachowało w sobie i nadal przeżywało wspomnienie podróży. W nowym życiu do wielu rzeczy trzeba będzie przywyknąć. Moran pokazała już Ruyu stojący na końcu zaułka publiczny wychodek. Dziewczynka widziała, jak po zachodzie słońca Boyang i paru młodych mężczyzn spośród najbliższych sąsiadów zbierają się przy kranie na środku podwórka; przyszli tam bez koszul i zaczęli się polewać zimną wodą, a potem kolejno podstawiali głowy pod kran, żeby się ochłodzić. Miała odtąd sypiać w jednym łóżku z kimś obcym, a posiłki jadać pod okiem zdenerwowanej ciotki. Dopiero teraz zatęskniła za własnym łóżkiem, które stało w korytarzu jednopokojowego mieszkania cioć-babć, odgrodzone starym muślinowym parawanem.

3 Celia nagrała jej się na sekretarkę, spanikowana, jakby dopadło ją tornado, ale Ruyu ten alarm nie zaskoczył. W najbliższy wieczór u Celii miało się spotkać grono przyjaciółek. Te comiesięczne spędy początkowo odbywały się w ramach działalności klubu czytelniczek, lecz z miesiąca na miesiąc stawało się coraz bardziej jasne, że książek nie udaje się doczytać do końca ani omówić, dodano więc inne zajęcia, takie jak kosztowanie win, degustacja herbaty, sesja pytań i odpowiedzi z prezesem miejscowej agencji nieruchomości, gdy na rynku nastąpiła bessa, czy weekendowy kurs domowego wyrobu mydeł i świec. Celia – jedna z trzech założycielek klubu czytelniczek – na własny użytek nazwała go Stowarzyszeniem Dam z Buckingham, ale nie przyznała się do tego nikomu oprócz Ruyu, obawiając się urazić niektóre panie spoza klubu, a także tę i ową spośród członkiń, bo nie wszystkie mieszkały na Buckingham Road. Kilka miało domy na ulicach o mniej godnych nazwach, takich jak Kent Road, Bristol Lane, Charing Cross Lane i Norfolk Way. Tamtejsze posiadłości też miały oczywiście co najmniej przyzwoitą wartość, a dzieci chodziły do jednej szkoły z dziećmi Celii, ona jednak jako mieszkanka Buckingham Road nie mogła nie czerpać przyjemności z subtelnej różnicy między swoją ulicą a pozostałymi. Ruyu zaczęła zgadywać, co się stało: czy kwiaciarz źle zrozumiał, jaki motyw kolorystyczny zamawia Celia, czy dostawca gotowych potraw (nowy, jeszcze niesprawdzony, a zatrudniony wyłącznie na podstawie rekomendacji udzielonej przez przyjaciółkę) nie sprostał oczekiwaniom? W każdym razie obecność Ruyu była pilnie potrzebna. Mog​łabyś przyjść wcześniej? – spytał z sekretarki głos Celii. – Bardzo cię proszę. Oczywiście nie w celu naprawienia jakiejś krzywdy, tylko po to, żeby być świadkiem prywatnego tornado, w które wkręciła się Celia. Taki już trafił jej się los, że raz po raz na kimś się zawodziła; życie nie szczędziło biednej Celii bólu i rozczarowań, które musiała cierpieć za wszystkich, żeby świat mógł dalej być dobrym miejscem, wolnym od prawdziwych nieszczęść. Jej męczeństwo w niezbyt życzliwym przekonaniu większości ludzi sprowadzało się po prostu do dramatycznego egocentryzmu, ale Ruyu jako jedna z bardzo nielicznych osób, które poważnie traktowały jej poświęcenie, znała źródło tej zmasowanej niedoli: Celia była wprawdzie ateistką, ale wychowali ją rodzice katolicy. Kiedy Ruyu przyjechała do domu Moorlandów, Celia powiedziała jej, że Edwin zabrał chłopców na kolację, a potem wybiera się z nimi na mecz Warriors. Dodała, że rano rudzik uderzył z rozpędu w szybę. Uruchomił alarm, a sam padł ogłuszony. Na szczęście szyba nie pękła, a ogrodnik Luis był akurat pod ręką i mógł się zająć nieszczęsnym ptakiem. Dostawca potraw spóźnił się siedemnaście minut, więc prawda, że mądrze zrobiła, przesuwając porę dostawy o pół godziny wcześniej? Celia zaczęła dokładnie przytaczać swoją rozmowę z dostawcą, lecz raptem urwała. – Ruby – powiedziała. – Ruby. – Tak – odparła Ruyu. – Słucham. Celia podeszła do niej i usiadły razem we wnęce śniadaniowej. Chętnie opowiadała gościom, że

stojący tam stół i ławki zrobiono z drewna odzyskanego ze starej stodoły w Kensington, dokąd jej babcię wożono na lekcje jazdy konnej. – Chyba myślisz o czym innym – stwierdziła Celia, przysuwając Ruyu szklankę wody. Kobieta, którą Celia nazywała Ruby, powinna była słuchać z wytężoną uwagą. Ruyu podziękowała za wodę i powiedziała, że właściwie o niczym nie myśli. Dla koleżanek Celii (z których wiele miało wkrótce nadjechać) była kobietą wielu zastosowań: nauczycielką języka mandaryńskiego, godną zaufania strażniczką domów i opiekunką czworonożnych ulubieńców, niańką do dzieci, którą można wezwać w ostatniej chwili, kasjerką pracującą dorywczo w sklepiku ze słodyczami, a czasem pomocnicą na przyjęciach. Na jej oddanie najbardziej jednak zasługiwała Celia, bo to właśnie ona znalazła dla niej wszystkie te okazje, a między innymi posadę w La Dolce Vita – firmie, którą od trzech pokoleń prowadziła rodzina obecnej właścicielki, koleżanki Celii z liceum. Celia rzadko wprawdzie dostrzegała cokolwiek oprócz tego, co ją w danej chwili zaprzątało, czasem jednak przez czyste roztargnienie zauważała cudze nastroje. Kategorycznie żądała wtedy wyjaśnień, jak gdyby zapoznanie się z cudzą udręką mogło uwolnić ją od własnej. Ruyu zadała sobie pytanie, czy wygląda na wytrąconą z równowagi, i pożałowała, że przed wyjściem z domu lekko się nie podmalowała. – Jesteś dziś jakaś nieswoja – stwierdziła Celia. – Tylko mi nie mów, że miałaś ciężki dzień. Dla mnie i bez tego jest wystarczająco koszmarny. – Zaraz się dowiesz, co dzisiaj robiłam – odparła Ruyu. – Rano byłam w sklepie. Potem wstąpiłam do pralni. Nakarmiłam koty Karen. Poszłam na spacer. Co w tym takiego ciężkiego? Celia westchnęła i powiedziała, że Ruyu oczywiście ma rację. – Nawet nie wiesz, jak ci zazdroszczę – dodała. Ruyu często słyszała od ludzi tego rodzaju frazesy i czasem prawie wierzyła, że Celia mówi szczerze. – Miałaś okropny głos, kiedy mi się nagrywałaś na sekretarkę – powiedziała. – Co się stało? Celia odparła, że przydarzyło jej się coś koszmarnego. Wyszła z pokoju i po chwili przyniosła dwie białe koszulki z krótkimi rękawami. Wczesnym popołudniem wybrała się na zebranie, którego celem było zgromadzenie funduszy na ważny festiwal sztuki w San Francisco, a w komitecie zasiadał autor niedawno wydanych i ogromnie poczytnych powieści kryminalnych dla nastolatków. – Wydawałoby się, że poprosić autora o autograf na dwóch koszulkach dla wielbicieli to nie jest wygórowane żądanie – powiedziała. – Po każdym porządnym człowieku można by się spodziewać, że z szacunku dla ludzi nie wytnie takiego numeru. Celia z obrzydzeniem upuściła obie koszulki na kolana Ruyu, która zaraz rozpostarła je na stole. Autor napisał drukowanymi literami, czarnym niespieralnym flamastrem: „Jake’owi, przyszłemu sierocie” i „Lucasowi, przyszłemu sierocie”, a niżej umieścił nieczytelny autograf. Może chciał tylko po dywersancku zażartować, puścić do chłopców za plecami matki perskie oko. Mogło to też być coś więcej niż żart: autor czuł się powołany do objawienia chłopcom prawdy absolutnej, której dzieci nie uczą się od rodziców. – Karygodne – orzekła Ruyu, zwijając koszulki. – I co ja mam z nimi zrobić? Obiecałam chłopcom, że zdobędę te podpisy. Jak im teraz wytłumaczę, że ich bożyszcze jest skończonym palantem, a właściwie zwykłym gnojkiem? – powiedziała Celia i szybko pociągnęła spory haust wina, jakby chciała spłukać niesmak. – Na szczęście Edwin odebrał ich ze szkoły,

żebym mogła odłożyć sprawę na później. Biedna, naiwna Celia podobnie jak większość ludzi wierzyła w tak zwane „później”, które z bezpiecznego oddalenia obiecuje rozmaite możliwości: zmiany, rozwiązania, nagrody, szczęście, a choć wszystko to jest zbyt odległe, aby mogło być prawdziwe, ma w sobie akurat tyle pierwiastka rzeczywistości, żeby zapewnić chwilę wytchnienia od klaustrofobicznego kokonu „teraz”. Ale Celia chyba nie była dla siebie dość łagodna, a zarazem dość surowa, żeby przestać mówić o tym jakimś „później”, bezlitosnym niszczycielu teraźniejszości. – A właściwie co powiesz im później? – spytała Ruyu. – Że zapomniałam? – z wahaniem rzekła Celia. – Co innego mogę powiedzieć? Lepiej niech dzieci będą złe na matkę, a mąż rozczarowany żoną, niż żeby komuś miało pęknąć serce. Mówię ci, Ruby, mądra jesteś, że nie masz dziecka. A jeszcze mądrzejsza, że nie chcesz znowu wyjść za mąż. Nic nie zmieniaj w swoim życiu. Czasem myślę, jakie ono jest proste i piękne, i wtedy mówię sobie, że właśnie tak powinna traktować siebie kobieta. W ustach innej znajomej słowa te mogłyby zabrzmieć niesmacznie lub wręcz złośliwie, ale wypowiedział je nie kto inny, tylko właśnie Celia, zawsze święcie przekonana o prawdziwości własnych słów, a zarazem prawie przyjaciółka – „prawie”, bo Ruyu wszystkich trzymała mniej lub bardziej na dystans. Rozpostarła koszulki i uważnie przyjrzała się napisom, po czym spytała Celię, czy ma jeszcze dwie bez napisów. – A bo co? – spytała gospodyni. Ruyu odparła, że mogą przecież same rozwiązać problem. – Chyba żartujesz? – zdziwiła się Celia. Ruyu zapewniła ją, że mówi zupełnie serio. Co w tym złego, że posłużą się nazwiskiem pisarza i sprawią przyjemność dwóm chłopcom? Celia z wahaniem przyniosła dwie białe koszulki, a Ruyu spytała, z jakim komunikatem na torsach mają przy najbliższej okazji pokazać się w szkole jej synowie. – Czy to na pewno w porządku? – powątpiewała gos​podyni. – Nie chcę, żeby moje dzieci myślały, że je oszukuję. Ruyu miała ochotę jej przypomnieć, że pisarz nie popełnił żadnego oszustwa. – To ja tu oszukuję – powiedziała. – A ty lepiej nie patrz. – A jeżeli inne dzieci w szkole połapią się, że podpisy są podrobione? Czy to aby nie jest przestępstwo? – Bywają gorsze zbrodnie – odparła Ruyu i zanim Celia zdążyła zaprotestować, pismem możliwie najbardziej przypominającym liternictwo autora kryminałów nakreśliła optymistyczne życzenia wszystkiego najlepszego dla drogiego Jake’a i Lucasa. U dołu dodała podpis i datę, po czym złożyła koszulki w kostkę i obiecała, że sama wyrzuci te autentyczne jako dowody rzeczowe, a Celia będzie miała nieskalanie czyste sumienie. Przed domem zawarczał silnik samochodu, po czym otworzyły się i zatrzasnęły drzwiczki innego auta. Z chwilą przybycia koleżanek w Celii odezwała się nerwowa, podkręcona energia aktorki. Ruyu machnęła ręką, dając gospodyni znak, że powinna przywitać gości. Dwie niepotrzebne już koszulki wepchnęła do swojej torby, a następnie weszła kolejno do sypialni obu chłopców i położyła im na poduszkach te, które sama podpisała.

Tematem wieczoru był niedawny bestseller, którego autorka przedstawiała się jako Chińska Mama Tygrysica. Spotkanie jak zwykle zaczęło się od rozmów o dzieciach, mężach, rodzinnych wakacjach oraz spodziewanych niebawem świątecznych recitalach i innych występach. Ruyu krążyła między salonem a kuchnią, dolewając wszystkim wina i podając jedzenie: ni to przyjaciółka domu, ni to służąca. Z koleżankami Celii była co prawda w przyjaznych stosunkach, bo wiele spośród nich w ten czy inny sposób korzystało z jej usług, nie włączała się jednak do rozmów, poprzestając na zachęcających uśmiechach i uprzejmych okrzykach. Ponieważ wiedziała, za kogo ją te kobiety uważają, bez trudu grała zadaną rolę wykształconej imigrantki, która w żadnym fachu nie osiągnęła wysokiego poziomu specjalizacji; osobę samotną i już niemłodą, nieposiadającą własnego mieszkania; godną zaufania pracownicę, która dobrze sobie radzi zarówno z psami, jak i z dziećmi, trzymając jedne i drugie twardą ręką, i nigdy nie flirtuje z mężami; kobietę, której się poszczęściło, że Celia wzięła ją pod swoje skrzydła; nudziarę. Kiedy zaczęto dyskutować o książce, Ruyu wyniosła się do kuchni. Z większości spotkań nie wycofałaby się tak zupełnie, bo lubiła siedzieć na obrzeżach grupy. Z przyjemnością słuchała głosów kobiet, nie zważając na to, co mówią, i przyglądała się ich szalom o pastelowych barwach, naszyjnikom roboty miejscowego artysty, którego wszystkie popierały, a także butom – szykownym, odważnym lub niezamierzenie brzydkim. Odpowiadało jej to miejsce i sytuacja. Musiałaby traktować siebie znacznie poważniej, żeby przybrać pozę zupełnej outsiderki, zyskując przez to określoną tożsamość. Albo rościć sobie pretensje do roli przyjaciółki, kochanki, słowem, kogoś ważnego. Zarówno poufałość, jak i obcość wymagały większego zachodu, a Ruyu nie miała ochoty się fatygować. W drzwiach kuchni stanęła Celia. – Nie chcesz z nami posiedzieć? – spytała. Ruyu pokręciła głową, więc gospodyni pomachała jej i poszła w stronę łazienki. Gdyby spróbowała naciskać, Ruyu powiedziałaby, że takie tematy, jak rodzicielstwo, wybór szkół dla dzieci i mama tygrysica niezbyt ją ciekawią. Przyjrzała się kwiatom na stole – bukietowi stokrotek, irysów i jesiennych liści, umieszczonych w połówce dyni, wokół której kunsztownie ułożono kilka owoców hurmy. Odsunęła jeden trochę dalej, zastanawiając się, czy ktoś zauważy to zaburzenie kompozycji, teraz już mniej wyważonej. Życie Celii – zawsze w pędzie, pełne najrozmaitszych zobowiązań i kryzysów – było mimo to majstersztykiem przemyślnie zaprojektowanej perfekcji: wysokie, łukowo sklepione okna jej domu wychodziły na zatokę, zapraszając do salonu wiecznie zmienne światło – złote kalifornijskie słońce w letnie popołudnia, deszczową szarość zimą, a przez cały rok poranną i wieczorną mgłę. Biała kora trzech srebrnych brzóz rosnących przed domem (Celia twierdziła, że trzeba je sadzić po trzy, chociaż nie wiedziała dlaczego) harmonizowała z fasadą, łamiąc symetrię nudnego skądinąd trawnika. Lśniącą nowoczesność kuchni łagodziła doskonała galeria martwych natur: owoce, kwiaty, gliniane garnki oraz świece w lichtarzach miały barwy dostosowane do pór roku i kolejnych świąt. Każdy zakątek domu stanowił osobną scenę, na której można było podziwiać wystawę przedmiotów – już to po kimś odziedziczonych, już to uzbieranych podczas tej czy tamtej podróży. Rodzina Celii żyła w nieustannym biegu (z treningu piłkarskiego na lekcję muzyki, a stamtąd na zajęcia ceramiki lub jogi, charytatywne przyjęcia, szkolne aukcje, narty, w góry, na pływanie w morzu, zanurzanie się w cudzoziemskich kulturach i kuchniach), a jednak udawało jej się nie burzyć domowego ładu, toteż Ruyu – może nawet bardziej niż ktokolwiek inny – cieszyła się nim tak, jak