DagMarta

  • Dokumenty336
  • Odsłony188 748
  • Obserwuję128
  • Rozmiar dokumentów626.0 MB
  • Ilość pobrań108 828

Masa o zolnierzach polskiej maf

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :3.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Masa o zolnierzach polskiej maf.pdf

DagMarta EBooki
Użytkownik DagMarta wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 211 stron)

Copyright © Artur Górski, 2016 Projekt okładki Prószyński Media Zdjęcie na okładce Jarosław Wygoda Za stroje do sesji dziękujemy firmie Rodrigo De La Garza http://www.delagarza.pl/ Zamieszczonych zdjęć nie traktujemy jako ilustracji do konkretnych rozdziałów, ale jedynie jako uzupełniający materiał reporterski. Dlatego też nie zostały podpisane. Redaktor prowadzący Michał Nalewski Redakcja Ewa Charitonow Korekta Katarzyna Kusojć Grażyna Nawrocka ISBN 978-83-8097-807-2 Warszawa 2016 Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. 02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28 www.proszynski.pl

OD AUTORA Artur Górski Ten tom jest nieco inny od poprzednich z serii Masa o… polskiej mafii. Tym razem nie skupiliśmy się na słynnych bossach czy głośnych akcjach – choć, oczywiście, nie mogło ich zabraknąć – ale oddaliśmy głos żołnierzom grup przestępczych, czyli mafijnym dołom. W ich przypadku „doły” to nie obelga – w każdej grupie zbrojnej (z armią włącznie) są i dowódcy, i szeregowcy. Wcale nierzadko prawdziwymi bohaterami okazują się właśnie ci najniżsi rangą. Historia polskiej mafii udowadnia, że osoby stojące najwyżej w hierarchii często nie nadawały się do kierowniczych ról i po dziś dzień wspomina się je z lekceważeniem, a nawet z pewną pogardą. Tom Masa o żołnierzach polskiej mafii to w założeniu galeria postaci mniej znanych właśnie, tych z drugiego czy nawet trzeciego planu. To zbiór opowieści o ochroniarzach potężnych bossów, ich kierowcach, drobnych złodziejaszkach czy handlarzach narkotyków. Ba, nawet o uwodzicielach, którzy na zlecenie szefów zdobywali kobiece serca, a za ich pośrednictwem dostęp do informacji mogących umożliwić taki czy inny przekręt. O ile przygody Pershinga, Nikosia czy Wariata są już dość dobrze znane i nie ma sensu do nich powracać (odsyłam czytelników do poprzednich tomów serii), o tyle historie żołnierzy krążą przeważnie w wąskich gronach, nie przedostając się do szerszego obiegu. Zwłaszcza gdy nigdy nie były przedmiotem policyjnego czy

prokuratorskiego postępowania. Uważam, że ten stan rzeczy trzeba zmienić, bo to, co przeżyli ludzie z pierwszych szeregów mafijnego frontu, często jest ciekawsze od relacji ich bossów. Opowiadają je bowiem bezpośredni bohaterowie zdarzeń, nie zaś ci, którzy wyłącznie wydawali im polecenia. Generalnie świat żołnierzy był w swej moralnej egzotyce bardzo interesujący – rządził się swoimi prawami i funkcjonował niemal równolegle ze światem tak zwanych ludzi porządnych. Doskonałym uosobieniem tej paraleli jest opisany w jednym z rozdziałów Nikoś, na którego ślubie, obok rodzin młodych, raczej nieświadomych tego, czym zajmuje się żonkoś, krążyły uzbrojone mafijne karki, wystrojone jak do teledysku disco polo. Do bliższych relacji pomiędzy obydwiema grupami nie doszło, choć rodzina z pewnością odczuwała pewien dyskomfort, nie tylko estetyczny. Musiała tolerować obecność środowiska, którego prawdziwego oblicza wprawdzie nie znała, ale wyczuwała, że nie należą doń najlepsi z ludzi. Lata 90. w Polsce były właśnie jak taki ślub – żołnierze mafii krążyli między nami. I choć przeważnie nie czynili nam krzywdy, koncentrując się na przestępczych porachunkach, chodzenie po ulicach miast miało w sobie coś ze spaceru po polu minowym. Nierzadko zastanawiam się, czy do zostania karkiem potrzebne są jakieś specjalne predyspozycje. Ostatecznie każdy człowiek może się napompować na siłowni i wyszkolić w sztukach walki, lecz to jeszcze nie oznacza, że nadaje się na mafijnego żołnierza. Owszem, kariera w sekcji zapaśniczej czy bokserskiej bardzo podnosi wartość potencjalnego delikwenta w oczach starych gangsterów, ale jeszcze nie czyni go chłopcem z miasta. Oprócz siły fizycznej potrzebne są jeszcze rozmaite cechy mentalne, z ograniczonym sumieniem czy podwyższoną skłonnością do ryzyka na czele. Rzecz w tym, że cech tych młody człowiek nie nabywa od razu. Nie od pierwszego dnia obecności w świecie przestępczym, ale w wyniku pewnego procesu.

Na siłowni czy na sali bokserskiej nabiera pewności siebie. Na dyskotekowej bramce, na którą następnie trafia jako spec od unieruchamiania ludzi, pewność tę hartuje w boju. Jeżeli jednak natyka się na silniejszego, uczy się lizać rany, uodparnia na ból i dochodzi do wniosku, że w walce z lepszym trzeba wykazać się sprytem. A jeżeli spryt nie pomaga, to zawsze pozostają koledzy, którzy odnajdą faceta w ciemnej ulicy i zrobią mu z tyłka jesień średniowiecza… A dodatkowo wezmą od pobitego fanty – za złe zachowanie trzeba płacić walorami materialnymi, czyż nie? Pieniędzmi, złotym łańcuszkiem, zegarkiem. Ewentualnie działką koki. W sumie łatwy zarobek i poza wiedzą fiskusa. Dobra sprawa. Czemu nie spróbować ponownie? Powoli zaczyna kształtować człowieka jego otoczenie. Przejmuje się jego sposób na życie i etos. Staje się kandydatem na socjopatę… Nie chcę w tym miejscu pisać o wszystkich szczeblach prowadzących do profesji gangstera. Historia każdego adepta ma odmienny scenariusz, w każdej dominują inne elementy. Ale jedno jest wspólne: gra zaczyna się niewinnie. Jeżeli jednak w porę nie zorientujesz się, że wkroczyłeś na złą drogę, po jakimś czasie okaże się, że odwrót z niej jest nadzwyczaj trudny. Zapraszam do lektury wspomnień tych, którym wydawało się inaczej. I zapłacili za to wysoką cenę.

OD NARRATORA Jarosław Sokołowski „Masa” Lubię filmy kryminalne, ale, niestety, nie jestem w stanie ich oglądać jak przeciętny Kowalski. Niemal zawsze porównuję losy bohaterów z moimi własnymi i z uporem maniaka analizuję wiarygodność – i całej opowieści, i drobnych detali. Czasami daje się odczuć, że w scenariuszu maczali palce zawodowcy, czyli policjanci i byli przestępcy (bo do aktualnych gangsterów chyba nikt nie zwraca się z prośbą o konsultację?), choć najczęściej wszystko to wyobraźnia amatorów. Niedawno oglądałem film w naprawdę gwiazdorskiej obsadzie. Mniejsza o tytuł, bo nie chcę się znęcać nad konkretnymi twórcami… Opowiadał o grupie bandytów, którzy uciekli z więzienia. Na wolności czekała na nich gruba robota, zlecona przez bossa rosyjskiej mafii. Dlatego właśnie zdecydowali się na ryzykowny krok, jakim jest zawsze samowolne opuszczenie zakładu karnego. Akcja jak akcja, ale moją uwagę przykuła pewna scena. Otóż po ucieczce wychodzi na jaw pewien wstydliwy sekret – jeden z członków grupy odsiadywał wyrok za czyny lubieżne w stosunku do nieletniej. Za kratami nie przyznawał się do tego, zapewniając, że siedzi za charakterne rozboje. Gdy boss uciekinierów dowiaduje się o przeszłości kompana, nawiasem mówiąc, wyjątkowo paskudnego z urody, wyrzuca go z grupy, wcześniej masakrując mu głowę kolbą pistoletu. Nieszczęśnik leżał na ziemi zalany krwią, a mnie ogarnął śmiech.

Naprawdę uważacie, że gangsterzy to ludzie honoru, dla których zasady moralne są świętsze od religii? Że boss wymierzyłby brutalną sprawiedliwość żołnierzowi, który w przeszłości zadał się z dzieckiem? Wierzycie w to, że w grupach przestępczych obowiązuje selekcja pozytywna: dobrzy tak, źli wynocha? Ja wiem, że widzom się to podoba, bo jeśli robi się z bandyty pozytywnego bohatera, to musi się on odpowiednio zachowywać i mieć określone cechy. Lecz pamiętajmy – to tylko bajki dla naiwnych. W rzeczywistości, jeżeli boss dowiedziałby się o paskudnej karcie z przeszłości swojego człowieka, to uznałby, że ten jest jeszcze większym skurwielem, niż się dotychczas wszystkim wydawało, i jako taki jeszcze lepiej pasuje do grupy. Co więcej, pewnie boss przyznałby się, że kilka lat wcześniej robił dokładnie to samo. I w wolnej chwili, przy szklaneczce whisky, panowie wymieniliby się doświadczeniami. Nie wiem, dlaczego twórcom kina tak bardzo zależy na wybielaniu gangsterów i robieniu z nich wzorów cnót z zasadami. Takich, którzy wprawdzie funkcjonują poza prawem, ale kierują się szlachetnymi pobudkami i mają swój honor – nie kłamią, nie donoszą na kolegów, nie okradają się wzajemnie. Śpieszą sobie z pomocą w trudnych chwilach. Ech, chciałbym, żeby reżyser takich filmów trafił na jakiś czas do grupy przestępczej – zwłaszcza w momencie zagrożenia, czy to ze strony konkurencji, czy policji – i zobaczył, jak ona funkcjonuje naprawdę. Pewnie po powrocie do normalnego świata już nigdy nie nakręciłby kryminału, tylko zajął się robieniem reklam preparatów na odciski. Chociaż z drugiej strony prędko by nie wrócił, bo jego kompani spruliby się na niego i facet trafiłby z dużym wyrokiem do więzienia. A że byłby niewinny… A jakie to ma znaczenie? Mafijni żołnierze, o których opowiemy w tym tomie, doskonale znają prawdę o polskiej przestępczości zorganizowanej. I to zarówno o wiarygodności bossów, jak i o wzajemnej wierności kompanów.

Z ich historii wyłania się jedno: liczyć można tylko i wyłącznie na samego siebie, a droga do wolności często prowadzi przez pogrążanie innych. No i już na pewno nikt za moich czasów nie odrzucał gangstera za jakieś obrzydliwe czyny z przeszłości – zło było podstawą budowania grupy przestępczej, a żądza pieniądza najlepszym jej spoiwem. Każdy miał na koncie coś, czego teoretycznie powinien był się wstydzić, ale w środowisku to „coś” było przeważnie powodem do dumy. Po wódce wszystkim rozwiązywały się języki, a im bardziej plugawe okazywało się wspomnienie, tym więcej było śmiechu i walenia się po kolanach. Zapewniam, że słyszałem historie, których raczej nigdy nie opowiem publicznie. Bo co bardziej wrażliwy czytelnik mógłby rzucić książkę w kąt… Żołnierze znali ich tysiące; dla większości z nich to jedyny kapitał, jaki wynieśli z grupy przestępczej. Więcej? Nie sądzę, bo nierzadko okradali ich z konkretów kompani albo bossowie. No ale i tak są szczęściarzami – bo przeżyli. Lista tych, którzy rozstali się z tym światem w wyniku porachunków, jest wyjątkowo długa. Lektura tomu Masa o żołnierzach polskiej mafii rzuci całkiem nowe światło na gangsterską rzeczywistość sprzed lat. Przekonacie się, że to wcale nie był piękny świat. Nawet jeśli takim się wydawał.

ROZDZIAŁ 1 Jak wskoczyć na kapitana? Artur Górski: Czy zdarzyło ci się kiedykolwiek nazwać jakiegoś podległego ci gangstera „żołnierzem”? Jarosław Sokołowski „Masa”: Ależ skąd! I myślę, że większość by się obraziła za to określenie, choć może nie wszyscy, bo ostatecznie znalazłbyś w grupie ludzi, którzy rzeczywiście zamienili armię na mafię. Ale generalnie mundur nie był u nas w wielkim poważaniu. A.G.: A w rozmowach z zarządem też to słowo nie padało? J.S.: Nie, nikt tak nie mówił. Ludzi, którzy dla nas latali, określaliśmy po prostu mianem „chłopaków”. Były chłopaki z Grochowa, z Targówka, z Piastowa. Chłopaki od Rympałka czy od Bysia. Ale nie żołnierze. A.G.: A jednak to określenie przylgnęło do mafijnych – bez urazy – dołów na lata. Kto je stworzył? J.S.: To poniekąd moja sprawka, bo na potrzeby zeznań przed prokuratorem wymyśliłem sobie rangę kapitana. I nie tylko sobie – kapitanami byli szefowie większych grup przestępczych

podlegających bezpośrednio zarządowi, czyli starym. Kapitan miał zatem dostęp do samej góry, przyjmował od niej zlecenia, choć cały czas musiał pamiętać, że nie jest jej częścią. I jak coś mu się we łbie pomiesza, jak będzie chciał podskoczyć za wysoko, to może się to dla niego źle skończyć. A.G.: W tym kontekście uważam, że musiałeś być wyższy rangą. Może nawet pułkownikiem. J.S.: Pułkowników u nas nie było. A i kapitanowie są różni, na przykład kapitan Kloss albo kapitan Sowa… Wszystko zależy od przydzielonych im zadań. Cóż, powiedzmy tak: byłem pierwszym pośród kapitanów. Czasami doklejałem sobie to i owo na pagonach, jakąś belkę, jakąś gwiazdkę, a potem znowu wracałem do dawnej roli. W grupie przestępczej musisz nieustannie analizować, jakie jest twoje aktualne miejsce w szeregu. Żeby się nie poparzyć. Oczywiście, mówię to z przymrużeniem oka. Tak czy inaczej, wojskowa nomenklatura dość dobrze oddaje panujące w niej stosunki. A jeśli pytasz, kto wymyślił żołnierzy… Pewnie byli to dziennikarze – naczytali się książek o włoskiej mafii i koniecznie chcieli tamte realia przenieść na nasz grunt. Bo jak pisali o prawdziwej mafii, a nie o jakichś obszczymurach, automatycznie rosła także ich pozycja! A.G.: Czy ranga wszystkich żołnierzy była taka sama? J.S.: Ależ skąd! Jeśli ktoś był młody i dopiero zaczynał karierę przestępczą, nie mógł się równać ze starszymi i doświadczonymi. Żołnierzem przez cały czas był choćby Marek S. „Sikor” – obecnie świadek koronny – który miał mocną pozycję w grupie Dariusza D. „Bysia”. Niby nie był wysoki rangą, ale nawet szef musiał się liczyć z jego zdaniem. Takich przykładów mogę ci podać setki. Między żołnierzami też panowała hierarchia, tyle że nienazwana,

niezdefiniowana. Ale zapewniam cię, że była wyraźnie odczuwalna. Było jasne, że skoro taki Sikor ma o wiele lepsze kontakty i wejścia do różnych środowisk niż jakiś młody złodziejaszek, to ten drugi musi siedzieć na piździe i grzecznie słuchać pana Sikora. Tak samo wiele do powiedzenia w grupie miał mój przyboczny Grzesiek Ł. „Mięśniak”. Wszyscy go szanowali, ale to jeszcze nie znaczyło, że stał się równy kapitanowi. A.G.: Pamiętam, że kiedy media pisały o wysłaniu do sądu aktu oskarżenia przeciwko Mięśniakowi i jego kompanom, wielokrotnie pojawiało się określenie „żołnierze Pruszkowa”. Gdzie ich rekrutowaliście? Skąd brali się w grupie? J.S.: Akurat przykład wspomnianego przed chwilą Mięśniaka dobrze to obrazuje. Początkowo był to zwykły złodziejaszek z warszawskiej Ochoty, który działał na własną rękę i, oczywiście, na małą skalę. Po jakiejś odsiadce został zauważony przez kogoś większego i wyłowiony. Bo to tak wyglądało, że działając samotnie czy z takimi samymi jak ty, dochodziłeś do jakiegoś pułapu, gdzie już czekał gość z dużej struktury. I on ci mówił: „A co ty, robaczku, tak kombinujesz? Zachciało ci się robić duży hajs i nie chcesz się dzielić ze starszymi? Pojebało cię? Masz karę – powiedzmy, dychę papieru – a potem możesz dalej pracować, ale już dla nas. Powiedzmy: fifty- fifty”. W taki właśnie sposób został zwerbowany Mięśniak; pamiętam, że przyprowadził go do mnie Bysio. Od razu mi się spodobał, bo był bystry, a do tego napakowany i umiał się bić, co się okazało już wkrótce. Ważne było też to, że przyprowadził ze sobą swoich kumpli z Ochoty – razem z nimi stanowił poważne zaplecze pod kątem rozmaitych rozkminek i wszelkich akcji ulicznych. Akurat miałem zamiar rozstać się ze swoim dotychczasowym ochroniarzem, czyli Kamelem, więc postanowiłem, że od tej pory za moje bezpieczeństwo będzie odpowiadał Mięśniak. Oczywiście Kamelowi krzywda się nie stała, bo rzuciłem go do ochrony moich dzieci.

Woził je do szkoły. Nawiasem mówiąc, na pewnym etapie Kamelowi totalnie odwaliło i chciał sobie strzelić w łeb. A.G.: Wyrzuty sumienia? Karciany dług nie do spłacenia? J.S.: E tam! Zakochał się i zgłupiał. Jak mu laska przyprawiła rogi, a on się o tym dowiedział, wyjął szajbę, znaczy pistolet, i buch! Na szczęście przeżył, ale z kulą poleciało mu trochę mózgu. Może akurat ta część, w której tkwiła ta jego niewierna ukochana? Powiem ci – Kamel to była słaba jednostka. Kiedy jechał na akcję razem ze mną, to odstawiał takiego chojraka, że ludziom trzęsły się dupy. Ale jak był sam, to od razu miękła mu rura. Mięśniak był z innej gliny – nigdy nie pękał i było jasne, że będzie przy mnie trwał do końca. Zresztą przejście pod moją flagę od razu bezwzględnie wykorzystał, bo oharaczował ludzi z Ochoty, mówiąc im, że teraz będą się dzielić hajsem z Pruszkowem. A.G.: Jak wyglądało takie oharaczowanie? J.S.: Prozaicznie. Jak ktoś handlował, powiedzmy, prochami – a na Ochocie to był bardzo popularny proceder – to dostawał wpierdol. Rekwirowało mu się towar i mówiło, że może wrócić do gry, ale na nowych warunkach. I, oczywiście, po zapłaceniu kary. A.G.: Mięśniak nie oszczędził swoich byłych kompanów? J.S.: Powtarzam po raz setny – w grupie przestępczej nie było żadnej charakterności i żadnych sentymentów. Jednego dnia ktoś był twoim przyjacielem, a następnego obijałeś mu ryja i zabierałeś wszystko, co miało jakąkolwiek wartość. Tworząc własną podgrupę, zawsze szukałeś ludzi ze swojego podwórka. Jeśli ktoś cię wypatrzył

na twojej dzielnicy, to ty potem brałeś pod skrzydła chłopaków z tego, a nie innego rewiru. Ja na przykład przyprowadziłem starym całą pruszkowską młodzież. To znaczy: młodych zabijaków, bo wśród studentów filozofii gangsterów nie szukałem. A.G.: Czy złodzieje byli podzieleni według jakichś kategorii? Według – choć może niezręcznie to zabrzmi – branż? J.S.: Raczej nie. Przynależność do grupy przestępczej wymuszała na ludziach wszechstronność. A.G.: Ludzie renesansu, znaczy się… J.S.: Coś w tym stylu. Generalnie chłopcy byli do wszystkiego, choć na przykład złodzieje samochodów czy handlarze prochami trzymali się swojej specjalności. Ale żeby było jasne, potrafili też spuścić wpierdol. Natomiast jeśli zachodziła potrzeba, w dilerkę wchodzili także złodzieje fur. Wiesz, jak ktoś jest dobry w swojej robocie, to poradzi sobie także na innym froncie. Ty też przecież nie piszesz wyłącznie o mafii i jakoś dajesz radę w innej tematyce, prawda? Może nie genialnie, ale obleci. Ludzie Bysia zajmowali się i prochami, i furami, i jeszcze na dodatek haraczami, i każdy z nich musiał być przygotowany na rozmaite wyzwania. Inna sprawa, że nie wszystkim się opłacało być omnibusami. Na przykład tak zwana ekipa Jasików – mistrzów w zawijaniu fur – nie babrała sobie rąk inną robotą, bo nie musiała. Oni, jak pierdolnęli jakąś grubą sztukę, to dostawali półtora koła zielonych, i to od razu, na rękę. Dobry hajs za kilka godzin pracy. A ile czasu musieliby handlować prochami na taką kasę? Nawet dwa tygodnie. No to co im się bardziej opłacało? A skoro im się opłacało, to także ich szefowie byli zadowoleni. Nawiasem mówiąc, to najwięcej prochów kupowali sami gangsterzy – ciężko pracowali

i ostro balowali. Według mojej oceny to my wywąchaliśmy jakieś siedemdziesiąt procent koki obecnej wówczas na polskim rynku. Pamiętaj, że mowa o kilku tysiącach chłopa, tylko na samym Mazowszu. Byli jednak i tacy, którzy mieli dwie lewe ręce i po prostu nie umieli kraść. Takich to się wysyłało na rozkminki. Pohuczeli, potupali nogami, poszczerzyli zęby i też jakąś tam wartość wnosili do grupy. Fot. Grzegorz Press/Agencja Forum A.G.: A czy byli żołnierze odpowiedzialni wyłącznie za – jak by to powiedzieć? – rozstrzygnięcia fizyczne? J.S.: Oczywiście. Były bojówki, których członkowie z reguły zajmowali się działalnością uderzeniową. Chłopy, nie ułomki, bo do tej roboty potrzebne były i predyspozycje fizyczne, i psychiczne. Twardzi, bezwzględni goście z obniżonym pułapem sumienia, silni,

napakowani, doskonale znający sztuki walki. Jeśli trzeba było kogoś nastraszyć czy wyciągnąć haracz od jakiegoś upartego klienta, wysyłało się właśnie ich. Zdarzyło się kiedyś, że pewna grupa ze Skarżyska-Kamiennej najechała Pruszków. Naprawdę! Ci debile przyjechali do naszego miasta i próbowali przejmować nasze interesy! Tak byli pewni swojej siły. Złożyliśmy im więc rewizytę – pojechali do nich gangsterzy pokroju Chińczyka i Szlacheta i spuścili im potworny wpierdol. Stało się to w jakiejś knajpie, która tamtejszym gangusom służyła za biuro. Wiem, że stoły i krzesła krążyły pod sufitem jak satelity. Demolka absolutna! Od tamtej pory ta podkielecka metropolia zaczęła nam podlegać. Chłopcy stamtąd odprowadzali nam działkę z każdego biznesu. A.G.: Podejrzewam, że robota w bojówce była o wiele słabiej płatna niż handel prochami czy kradzież samochodów? J.S.: To prawda, ale chłopcy nie biedowali. Oni dostawali od nas comiesięczne pensje, które pozwalały im na dobre życie. A pamiętaj, że zawsze była też premia od akcji, tyle że tę premię oni musieli zdobyć sami. Mam na myśli fanty zawijane frajerom, których dojeżdżali. A.G.: Wielokrotnie czytałem artykuły o zarobkach mafijnych karków. Dziennikarze zawsze podkreślali ich niskie zarobki, mniej więcej na poziomie 300–400 dolarów miesięcznie. J.S.: Myślę, że w latach 90. wielu chciałoby zarabiać takie pieniądze. A poza tym to nieprawda. Takie zarobki należały do rzadkości, a dostawali je najmłodsi i najmniej doświadczeni. Z czasem leszcze zmieniały się w grube ryby i zarabiały o wiele więcej hajsu. Mówię o nierzadko milionowych fortunach. Problem

tkwił w tym, że nawet ci najbardziej łebscy goście tracili rozum, jak pojawiało się wielkie siano. Chłopcy potrafili przepultać dosłownie wszystko, i to w kilka godzin! Gdyby oszczędzali, większość z nich jeździłaby dziś ferrari i mieszkała w rezydencjach. Gdyby… A.G.: Czy bojówka była pojedynczą formacją? J.S.: Było kilka ekip, które albo działały osobno, albo skrzykiwały się i tworzyły jeden oddział. Wszystko zależało od potrzeb. Czasami wystarczyło wysłać Chińczyka, Szlacheta, Szulawika i Gonza, a innym razem trzeba było dołożyć Mięśniaka, Orła i Karasia. Pamiętaj, że w każdym samochodzie wiozącym chłopców na akcję zawsze znajdowało się sporo ponad pół tony żywego mięsa! Oni robili wrażenie już samym wyglądem. Z kolei w ekipie u Roberta F. „Franka” latali tak zwani motocykliści – kilku chłopaków, którzy kochali jednoślady, ale nade wszystko uwielbiali łamać kości swoim ofiarom. Byli w tym naprawdę dobrzy. W późniejszych czasach, czyli pod koniec lat 90., pojawiła się bardzo ostra ekipa Romana O. „Sproketa”, grupa niebezpieczna także dlatego, że w jej szeregach znajdowali się twardzi Czeczeni. Sproket bardzo podkreślał ich obecność w swojej ekipie i zawsze powtarzał, że ma ich ponad trzystu pod komendą. I jakby co, to wszystkich chętnych do walki. Zawsze jeździli na akcję jeepem – nie chciałbyś widzieć, jak się zbliża, wiedząc, że jadą do ciebie… Mieliśmy też Ormian, który zresztą bardzo się przydali w akcji oharaczowania rumuńskich kieszonkowców pracujących na Stadionie Dziesięciolecia. Na ten pomysł wpadł Ryszard P. „Krzyś”, ale sam nie był w stanie nic z tym zrobić. Dlatego zaproponował mi wejście do interesu, a ja w zamian za to dałem mu gangsterów z Kaukazu. I to właśnie oni „przekonali” Rumunów do współpracy. A.G.: Czy żołnierz mógł awansować w hierarchii?

J.S.: Naturalnie. Jeśli był sprytny, operatywny i spodobał się starym, kariera stała przed nim otworem. Dobrym przykładem jest Sproket, który szybko wskoczył w kapitańskie buty, choć zaczynał bardzo skromnie. A.G.: Według mnie stał się kimś równym Rympałkowi. Choć trudno porównywać obie kariery, bo kiedy Sproket zdobył wysoką pozycję, Marek Cz. siedział już za kratkami. J.S.: W jakimś sensie masz rację, choć trzeba pamiętać, że czasy Sproketa trochę różniły się od czasów świetności Rympałka. Marek Cz. cieszył się mirem wśród swoich, bo nie pękał przed nikim i nawet potrafił dojechać starych. To był taki typowy gangsterski kamikadze. Jak wydał polecenie, to nie było mowy, aby ktoś z jego ludzi odmówił. Ba, aby w ogóle podał w wątpliwość słuszność decyzji bossa! Sproket charakteryzował się jednak nieco większymi talentami dyplomatycznymi, choć – oczywiście – bez przesady. A.G.: Czyli kapitanowie z reguły rządzili za pomocą strachu? J.S.: Wszystko zależało od kapitana. Jako że za mną ciągnęła się legenda, swoim ludziom nie musiałem niczego udowadniać, nie musiałem przekonywać, jaki to ze mnie kozak. Oni to wszystko wiedzieli, więc mnie szanowali, a ja o nich dbałem. Rympałek, który wyskoczył trochę znikąd, musiał szacunek budować metodami bardziej drastycznymi – wrzaskiem, a czasem nogą od krzesła. No i oczywiście swoimi dokonaniami jako szef grupy; te były naprawdę imponujące.

Fot. Adam Nocon/Se/East News Do jeszcze innej kategorii kapitanów należał Bysio. To była waga półśmieszna. Owszem, operatywny, umiał się zakręcić wokół jakiegoś biznesu, ale kiepski był z niego egzekutor. Mam na myśli egzekucje finansowe, bo jeśli chodzi o odpalanie ludzi, to Bysio w ogóle się nie nadawał do tej roboty. A może to i dobrze? Jak szedł do dłużnika, to albo dostał jakiś ochłap na odpierdol się, albo go wyśmiali i dopiero musiała jechać grupa interwencyjna, żeby sprawę załatwić do końca. Generalnie gdyby nie jego żołnierze, typu Chińczyka czy Gonza, to Bysio mógłby spokojnie wyjść z mafii i zatrudnić się w urzędzie gminnym. Patrząc na rzecz z dzisiejszej perspektywy, to ja raczej chwalę Bysia, niż go krytykuję…

Fot. archiwum prywatne Jarosława Sokołowskiego A.G.: Sięgnijmy do korzeni polskiej mafii. Czy na początku lat 80. też istniały takie podziały? Na żołnierskie doły, panów oficerów i dowódców? W moim przekonaniu ta hierarchia zrodziła się już w latach 90., gdy podziemie przestępcze urosło liczebnie i stało się niemal wszechmocne. J.S.: Mylisz się – podziały w świecie kryminalnym istniały zawsze. Może i armia była mniejsza, ale zawsze panowała w niej struktura, często zresztą ukształtowana w więzieniach. Kiedy wśród młodych przestępców pojawiały się takie tuzy jak: Wojciech K. „Kiełbacha”, Leszek D. „Wańka” czy Jacek D. „Dreszcz”, młodzi zawsze usuwali się na bok. Wiedzieli, że przyszli ważniejsi, członkowie elity, i trzeba im okazać szacunek. Ja sam bardzo szanowałem Kiełbachę, który wziął mnie na swojego ochroniarza, co uważałem za ogromne wyzwanie i nobilitację. Przez pewien czas byłem tylko jego wsparciem

fizycznym, wypełnieniem auta, wyjątkowo szczelnym zresztą. Ale bardzo szybko się polubiliśmy i staliśmy przyjaciółmi. A to sprawiło, że awansowałem na kogoś więcej niż goryla Kiełbachy. Na kogo? To trudno zdefiniować, ale było to odczuwalne. Nie tylko dla mnie, także dla całego naszego środowiska. Aż w końcu zostaliśmy wspólnikami, równymi sobie – kiedy Kiełbasy nie było na mieście, jego sprawy załatwiałem ja. Wojtek miał do mnie pełne zaufanie, a ja nigdy go nie nadużyłem. Tak więc jestem jednym z tych, którzy przeszli drogę od zera do bohatera. Czyli prawie na sam szczyt. Powtarzam – prawie. A.G.: „Jednym z tych”? Taką drogę jak ty przeszedł mało kto. J.S.: Powiedzmy, że miałem trochę więcej szczęścia niż inni.

ROZDZIAŁ 2 Król, king, pan A.G.: Zawsze mnie fascynowało, i zapewne nie tylko mnie, tak zwane życie codzienne żołnierzy mafii. No, bo wiadomo – życie bossa jest ciekawsze i więcej w nim zwrotów akcji, ze spotkaniem oko w oko z kilerem włącznie. A codzienność żołnierza to pewnie najpierw siłownia, potem wymuszenie rozbójnicze, a potem wóda z kolegami. I tyle. J.S.: Powiedziałbym, że to dość uproszczony pogląd na zagadnienie. A.G.: Niedawno rozmawiałem z byłym gangsterem, którego można chyba zaliczyć do żołnierzy, choć był kimś w rodzaju prawej ręki jednego ze stołecznych bossów. Zapytałem o to, jak wyglądał jego przeciętny dzień w czasach przestępczej świetności. Odparł krótko: rano śniadanie, ale takie jak dwa obiady przeciętnego człowieka, potem szybkie pukanie z panienką, potem, rzecz jasna, siłownia, a po niej myjnia samochodowa. Rozumiesz, samochód musi lśnić jak psu jaja, a w środku nie ma prawa pojawić się choćby paproszek! Bryka to wizytówka gangstera. Działalność zarobkowa dopiero po południu. Facet sprawił, że musiałem zweryfikować pogląd na tę kwestię.

J.S.: Wiem, o kim mówisz. I muszę przyznać, że to dość trafny opis grafiku dnia. Tyle że ten gość miał mocną pozycję na mieście, a tym samym w bród kapusty, i mógł sobie pozwolić na więcej niż początkujące leszcze. Ale generalnie przed południem gangsterzy – i dotyczy to wszystkich specjalizacji – mieli czas dla siebie. Rano nie było roboty. Fury zawijało się o zupełnie innej porze, po haracze też wyjeżdżało się raczej wieczorem. Prochy też rozrzucało się o wiele później. A.G.: Rozumiem, że i twój dzień podlegał pewnym rytuałom? J.S.: Ze mną było trochę inaczej. To moi ludzie musieli mi zapewnić z rana jakąś rozrywkę, bo inaczej byli opierdalani jak bure suki. A.G.: O jakiej rozrywce mowa? J.S.: No przecież nie robili mi loda! Oczywiście, musieli mi przywieźć trochę siana; nic tak nie poprawiało mi nastroju jak fajny plik zielonych papierków. I oni doskonale o tym wiedzieli. A jak nie mieli akurat pieniędzy, to przywozili mi jakąś fajną dupę. Zbajerowali ją gdzieś na mieście, powiedzieli, że będzie miała okoliczność z wielkim bossem, królem, kingiem, panem. Wiele pań dawało się na to skusić. Dostawały tylko prikaz, żeby jęczeć i udawać potężne orgazmy. Lubiłem to. Ale musiałem mieć pewność, że żaden z moich chłopaków takiej przede mną nie pukał. Gdyby coś takiego wyszło na jaw, byłyby dotkliwe kary. Oczywiście, nie oczekiwałem, że będą mi podrzucać dziewice, ale nie mógłbym się ślizgać po byle żołnierzu… To był element dyscypliny i przestrzegania hierarchii – szeregowy gangster nie puka kobiety, którą do wyra bierze szef. Choć takich form utrzymywania rygoru było o wiele więcej.

A.G.: Zamieniam się w słuch. J.S.: W drugiej połowie lat 90., kiedy już naprawdę miałem dużo hajsu, zbudowałem sobie dom w Komorowie. Wprawdzie był to bliźniak, ale o powierzchni małego pałacu, prawie 500 metrów kwadratowych. Urządzając go, nie żałowałem grosza – wszystko u mnie było „naj” i temu, kto mnie odwiedzał, miękły nogi na widok tych wszystkich bajerów, które sobie zafundowałem. Nawet Słowik czy biznesmen P., którzy bywali w różnych kręgach i byli otrzaskani z luksusem, podczas odwiedzin w moim domu szeroko otwierali japy. Taka to była rezydencja! A.G.: Liczę na jakieś szczegóły. Chyba nigdy nie byłem w domu u kogoś, kto, mówiąc brzydko, robi pod siebie milionami. Nawet jak przeprowadzałem wywiady z krezusami, to zawsze zapraszano mnie do kawiarni w luksusowych hotelach. To znaczy: oni zapraszali, a ja płaciłem. Jak wyglądała twoja rezydencja? J.S.: Może i z zewnątrz dom nie robił aż tak wielkiego wrażenia, ale o to mi chodziło, żeby za bardzo nie kłuł w oczy tak zwanego społeczeństwa i skarbówki. Po co wywoływać wilka z lasu? Natomiast jeśli chodzi o wystrój wnętrza i ogród z tyłu, to nie pożałowałem sobie – urządziłem rezydencję, o jakiej marzyłem! Bogactwo powalało już od progu: w hallu znajdowała się potężna, prawie dziesięciometrowej długości fontanna ze złotego marmuru, zwieńczona imitacją puszczy, oczywiście w skali mikro. Jako że mam słabość do marmuru, wykończyłem nim nie tylko hall, ale również kuchnię, inne pokoje i schody. Żadna siedziba rządowa nie mogła się pochwalić takim przepychem! W salonie kamień zastąpił mi dywan; to była piękna kompozycja marmuru, zielonego granitu i egzotycznego drewna, zaprojektowana przez najlepszych polskich dizajnerów.

Wprawdzie radzono mi, żebym wywalił w salonie olbrzymi kominek, ale ja nie lubię, kiedy robi się z willi leśniczówkę. Zamiast kominka zainstalowałem potężne akwarium z egzotycznymi rybami. Ale to i tak było nic w porównaniu z moim głównym akwarium. Znajdowało się w podziemiach, a dokładnie w salonie kąpielowym, przyklejone do jednej ze ścian. Miało pojemność prawie dwóch tysięcy litrów. Nie było takiego, któremu by na ten widok nie opadła szczęka. Początkowo pływały w nim piranie, ale kiedy dowiedziałem się, że wcale nie są tak groźne, jak się o nich mówi, zastąpiłem je pielęgnicami pawiookimi, prawdziwymi drapieżnikami. Piękne rybki, ale o paskudnych gębach. Takie pływające bulteriery. To, oczywiście, nie było zwykłe akwarium, ale zaaranżowane na amazońską rzekę – wszystko, co się w nim znajdowało, zostało sprowadzone z Ameryki Południowej. Przy odrobinie wyobraźni mogłeś się poczuć jak nurkujący w Orinoko. No, takie wrażenia kosztowały: ekipa odpowiedzialna za tę aranżację wzięła kilka tysięcy złotych, a comiesięczna konserwacja kosztowała kilkaset. Ale warto było płacić! Widok uwięzionych drapieżników, którym się zdawało, że są w swoim środowisku naturalnym, bardzo mnie relaksował.