DagMarta

  • Dokumenty336
  • Odsłony188 748
  • Obserwuję128
  • Rozmiar dokumentów626.0 MB
  • Ilość pobrań108 828

Perfumy Prowansji - Frédérick DOnaglia

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Perfumy Prowansji - Frédérick DOnaglia.pdf

DagMarta EBooki
Użytkownik DagMarta wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 188 stron)

===OAAyCm5ebAg8XT5caw1sCD0KPQg6DDVU NQE1BDEAOV8=

Dla Janine Boissard, matki chrzestnej mojej twórczości ===OAAyCm5ebAg8XT5caw1sCD0KPQg6DDVU NQE1BDEAOV8=

1 Alexandra dała Baptiste’owi prowadzić samochód wynajęty na lotnisku w Marsylii. Była zmęczona – wracali po tygodniu spędzonym w Paryżu i po dziesięciomiesięcznym pobycie w Burkina Faso. W Paryżu Baptiste rozmawiał z redaktorem naczelnym i wydawcą tygodnika, dla którego pracował. Alexandra spotkała się z przedstawicielami handlowymi trzech największych firm kosmetycznych, czterema projektantami opakowań, i nie mogła się powstrzymać od zakupów w paryskich butikach. Wieczorami bawili się do późna i mało spali. Baptiste przedstawił jej swoich przyjaciół, w większości dziennikarzy, z których każdy miał do opowiedzenia mnóstwo anegdot i fascynujących przygód. Kiedy samolot lądował w Marignane, strach nagle ścisnął serce Alexandry. Działo się tak za każdym razem, gdy tutaj wracała. Ale dziś bała się bardziej niż zwykle. – Coś nie tak? – zapytał Baptiste i pogłaskał ją po policzku. – Ależ nie, wszystko w porządku. Przepraszam. Od śmierci taty zawsze trochę obawiam się powrotu do domu. Była to prawda, ale Alexandra nie powiedziała mu, co napawało ją największym lękiem: słowa Safiatou usłyszane trzy miesiące temu w Bobo-Dioulasso. Powróciły w chwili, gdy koła samolotu A320 dotknęły pasa startowego. Wciąż brzmiał jej w uszach przeszywający głos powtarzający jak mantrę: „Wrócisz do Francji i umrze czterech mężczyzn”. Z tego niedorzecznego powodu odkładała podróż już dwa razy. Wcale nie wierzyła w bajki opowiadane przez czarowników. A jednak coś ją zaniepokoiło. Safiatou powiedziała, że nie chodziło o wysokiego białego człowieka, z którym Alexandra robiła „bara-bara”, ale o jednego starego mężczyznę i trzech młodych. Dodała też, że unosi się wokół nich silna woń, „zapach twoich stron”. Alexandra spytała ją, czy zna ludzi, o których mowa, ale Safiatou odpowiedziała tylko:

„Czterech. U ciebie”. Alexandra otrząsnęła się z przepowiedni jak ze złego snu. Jednak słowa wróżby wracały za każdym razem, gdy wspominała o powrocie do Sault, swojej rodzinnej miejscowości, gdzie się urodziła i mieszkała od dziecka. Za godzinę powinni być na miejscu. Minęli Carpentras. Zmienił się krajobraz: winnice i pola uprawne przedzielane wysokimi szpalerami cyprysów ustąpiły miejsca śródziemnomorskim zaroślom i zielonym lasom dębowym. Wjechali na krętą drogę prowadzącą przez góry Lubéron. Baptiste prowadził w skupieniu, nie przerywając milczenia Alexandry, która wyglądała na wyjątkowo spiętą. Jej zdenerwowanie przypisywał temu, że miała wkrótce oficjalnie przedstawić go swojej rodzinie. On się nie bał, przeciwnie, był szczęśliwy. Otaczający ich krajobraz dodawał magii chwili. Baptiste nie znał tego zakątka Francji. Praca reportera zawiodła go w najdalsze kraje świata i, co ciekawe, lepiej znał Meksyk, Boliwię, Chiny, Rosję i wiele innych państw niż rodzinną Francję. Dopiero teraz, mając trzydzieści siedem lat, odkrywał wreszcie Prowansję. Pochodził ze Strasburga, studiował dziennikarstwo w Paryżu, od siedmiu lat pracował w dwutygodniku, dla którego jeździł po świecie jako reporter wojenny i przeprowadzał reportaże na temat spraw głównie z okręgu paryskiego. Pewnego razu pojechał jako dziennikarz do Burkina Faso i tam poznał Alexandrę. Nie chcąc wyjeżdżać z Afryki i rozstawać się z dziewczyną, ustalił z redakcją gazety, że będzie odtąd pracował w tym rejonie – w Togo, Nigrze i na Wybrzeżu Kości Słoniowej nie brakowało aktualnych tematów dla reportera. W Burkina Faso Alexandra dzieliła czas między kooperatywę w Bobo-Dioulasso, kierowała firmą importowo-eksportową w Wagadugu i ekologiczną produkcją masła z orzechów shea, osiem kilometrów na południe od stolicy dawnej Górnej Wolty. Jej ojciec, Francis, piętnaście lat wcześniej zbudował tam fabrykę przetwórstwa orzechów shea, rozszerzając w ten sposób działalność rodzinnej firmy kosmetycznej La Provençale z siedzibą w Sault. Alexandra, której brat, Julien, odmawiał wyjazdu z Francji, już przed śmiercią założyciela zarządzała

afrykańskim oddziałem firmy i rozkręciła interes. Od kiedy poznała Baptiste’a, ani razu nie wyjechała z Burkina Faso i martwiła się, co zastanie po powrocie do Francji. Zwierzyła się Baptiste’owi, że księgowy La Provençale zgłaszał poważne problemy z dwoma bankami i że dostawcy narzekają na jakość niektórych dostaw. Baptiste nie pytał o nic i Alexandra była mu za to wdzięczna. Kochali się, ale oboje dobrze wiedzieli, że ich wielka miłość może w każdej chwili się rozpaść. Alexandra domyślała się, że Baptiste przeczuwał wielki dramat, jakim naznaczone było jej życie. Nie była gotowa mu go wyjawić, a przede wszystkim chciała na chłodno zrelacjonować fakty, a nie wikłać się w tłumaczenie i sentymentalizm, który podważałby jej wiarygodność. Alexandra wracała do Sault, ponieważ za trzy dni jej matka obchodziła sześćdziesiąte urodziny. Françoise Arnoult przygotowywała małe przyjęcie w rodzinnej posiadłości o nazwie Vence. Zamierzała zaprosić wszystkich, których naprawdę kochała, co ograniczało liczbę gości do niewielkiej grupki dwudziestu osób, w tym dwojga jej dzieci i wnuczki Justine. Alexandra musiała pokonać ślepy strach, jakim napawały ją słowa Safiatou, choć okrutnie ją dręczył. Nie miała zwyczaju dawać się ponieść niekontrolowanym emocjom. Kierowała firmą działającą na dwóch kontynentach, do kooperatywy napływały zamówienia z Maroka, RPA, Gwinei, Kanady. Była dumna z tego, co robiła – udało jej się zrzeszyć dwieście kobiet, które tradycyjnymi metodami produkowały masło shea i dzięki temu nie musiały jechać za chlebem na Wybrzeże Kości Słoniowej. Opiekowała się również szkołą i przychodnią, ich budowę rozpoczął jej ojciec, a ona zakończyła. Mieszkała na afrykańskiej ziemi od dawna, a jednak wciąż wiele rzeczy wprawiało ją w zakłopotanie. Obyczaje, tradycje, wierzenia, podejście do problemów i sposób ich rozwiązywania przez afrykańskie robotnice – wszystko to nierzadko ją zdumiewało. Musiała nauczyć się ich hierarchii, systemu wartości, priorytetów, tego, żeby nie poddawać się afrykańskiej obsesji wołania na pomoc czarownika, tak jak w Europie biega się w byle sprawie do apteki. Z tą różnicą, że do apteki ludzie chodzą po lekarstwa, a nie po przepowiednie na przyszłość.

Seita, jedna z nadzorczyń pracujących w fabryce, umówiła Alexandrę z swoją kuzynką Safiatou, mieszkającą w wiosce na drodze do Rapadama. W ciemnym kącie obszernego podwórza, wśród poobijanych kociołków, kolorowych garnków i dwóch przenośnych kuchenek powitała Alexandrę posępna kobieta około pięćdziesiątki. Pokazała jej sobie tylko znany sposób oczyszczania orzechów masłosza, na którym Alexandrze udało się zbić spory interes. Powstałe dzięki temu masło shea miało wyjątkową konsystencję i niezrównane właściwości, co pozwalało na stworzenie zupełnie innowacyjnego produktu. Seita ulotniła się przed końcem pokazu. Wówczas Safiatou zaprowadziła Alexandrę do domu, do małego pomieszczenia z osobliwym, drewnianym siedziskiem, które okazało się niezwykle wygodne. Safiatou usiadła po turecku na kolorowej macie i rzuciła przed siebie garść ziaren zboża. Patrzyła na nią tak dziwnym wzrokiem, że Alexandra poczuła się jak mała dziewczynka… – Mogę wyłączyć klimatyzację i otworzyć okno, jeżeli chcesz pooddychać rodzinną Prowansją – powiedział Baptiste. – Wyglądasz nieswojo. Alexandra skinęła głową, nie mogąc wydobyć słowa. Położyła rękę na dłoni Baptiste’a i ścisnęła ją delikatnie. Do samochodu wpadł podmuch gorącego powietrza przesyconego zapachami. Zapachy dębu skalnego, rozgrzanej słońcem ziemi, wszewłogi i jałowca, czerwonego tymianku, liścia laurowego i rozmarynu mieszały się czasem z ostrzejszą wonią cyprysów. Alexandra zamknęła oczy. Od dzieciństwa ojciec uczył ją rozróżniać zapach poszczególnych gatunków roślin. Z czasem jej węch się rozwinął, wysubtelnił i nauczyła się „mieć nosa” do perfum. Jednak życie chciało inaczej… W dolinach brzęczały cykady, kołysząc Alexandrę swoim śpiewem. Głosy i zapachy uspokajały ją, owijały w bezpieczny kokon. Nagle ponad innymi zapachami dało się odczuć woń kamfory. Aleksandra domyśliła się, że dojechali na miejsce. Przed nimi rozciągały się idealnie symetryczne pola lawendy, nad którymi w późne czerwcowe

popołudnie unosiła się – równie odurzająca jak ich aromat – poświata w kolorze indygo. – Widziałem to na zdjęciach, ale w rzeczywistości jest tu jeszcze piękniej! – wykrzyknął Baptiste. Zatrzymał samochód na poboczu i wysiadł, a Alexandra podążyła za nim. Okrążyła samochód i wtuliła się w jego ramiona. – Cieszę się, że ci się tutaj podoba. Mamy kilka swoich pól, pokażę ci je. – Siła i łagodność, blask i głębia, magia i orzeźwienie zarazem. Już sam widok i zapach przynosi oczyszczenie. Baptiste stał w miejscu, nie wierząc własnym oczom. Przypominał dziecko, które po raz pierwszy widzi morze. Mocno przytulił Alexandrę i długo całował. Widziała łzy w jego oczach – łzy szczęścia. Ukryła twarz w jego ramionach. Magię chwili przerwał odległy odgłos potężnego silnika. Wrócili do samochodu i zanim ruszyli dalej, odczekali, aż minie ich nadjeżdżające auto. Najnowszy model ferrari jechał zdecydowanie za szybko jak na lokalną, niebezpieczną drogę. – O mały włos! Całe szczęście, że mamy wynajęty samochód. Nie poznał mnie! – wykrzyknęła Alexandra. – To Marius Garbiani. Nie lubili się z tatą. Później ci opowiem, to długa historia, nie chcę zepsuć nam tego pięknego dnia. Minęli serię zakrętów i ich oczom ukazała się wioska Sault, położona na szczycie skalistego wzniesienia. Czerwone dachówki odcinały się na tle lawendowej doliny, która widziana z góry poprzecinana była szachownicą złotych pól pszenicy. Wzdłuż przylądka biegła droga, po prawej stronie wznosiła się góra Ventoux. Alexandra poprosiła Baptiste’a, żeby zwolnił. Wskazała na wielkie drzewo oliwne, za koroną srebrzystych liści krył się potężny budynek. – La Provençale, firma kosmetyczna taty – szepnęła głosem łamiącym się ze wzruszenia. – Nie zatrzymuj się, Julien pewnie jest tam teraz, a ja dzisiaj nie chcę widzieć nikogo z rodziny. Tę firmę założył tata, była całym jego życiem, jego dzieckiem. O nas zanadto się nie troszczył i dopiero gdy zaczęłam z nim pracować, zrozumiałam, jak bardzo był

pochłonięty swoją pasją, która i mnie się udzieliła… Rozpłakała się. Nigdy nie mówiła, jak umarł jej ojciec, a Baptiste nigdy o nic nie pytał. Dowiedział się o okolicznościach jego śmierci z archiwów prasowych, które przeglądał, przygotowując się do wywiadu z Alexandrą. Rozumiał, dlaczego rana nie chciała się zagoić. Ruszyli w dalszą drogę. Baptiste jechał wpatrzony przed siebie, nie wiedząc ani jak ją pocieszyć, ani co było przyczyną jej smutku. Bo nie chodziło tylko o śmierć ojca pięć lat temu, ale o coś jeszcze, coś gorszego od samej śmierci. – Skręć w lewo, na ścieżkę. To tutaj – mruknęła Alexandra ze słabym uśmiechem. – Nie tak wyobrażałeś sobie powitanie w domu, co? Z zewnątrz to nic specjalnego, ale zobaczysz, w środku jest bardzo przyjemnie – wyjaśniła, ocierając łzy wierzchem dłoni. Wyszła z samochodu i poszła otworzyć dwuskrzydłową żelazną bramę. Dom przypominał te, jakie mijali z daleka. Dach pokryty był romańską dachówką, ściany zbudowane ze złotawego kamienia, typowego dla tego regionu. Budynek otoczony był dużym ogrodem, w których rósł olbrzymi figowiec i cztery palmy. Bujne krzewy różane pięły się po fasadzie, zdobiąc ją intensywną czerwienią kwiatów. Otwarte zielone okiennice miały kolor liści drzewa oliwkowego. Baptiste zatrzymał samochód przed wejściem. Ale-xandra pospieszyła do środka. Baptiste został na zewnątrz, wyjął bagaże i czekał, aż wróci po niego. Nagle poczuł się jak intruz w życiu dziewczyny. Może to z powodu domu, który, choć prosty, tchnął bogactwem? Pamiętał, że był zaskoczony, widząc, w jaki sposób Alexandra urządziła swoją willę w Wagadugu. Nie było w tym ani trochę zbytku, tylko komfort. W szerokiej palecie barw przeważały tony jasnozielone, ożywione miejscami wyraźniejszym odcieniem podkreślającym subtelną kolorystykę. Baptiste zrozumiał teraz, skąd słabość Alexandry do kolorów. W Prowansji biel bledła przy elektryzujących błękitach, nieskończonej rozmaitości zieleni, świetlistych żółciach, zmysłowych czerwieniach, zuchwałych różach i głębokich odcieniach ochry. Afryka też nabrzmiewała kolorami, tam jednak były one ociężałe i rozkosznie

senne od wszechobecnej wilgoci. Tutaj mistral osuszał wszystko na swojej drodze, uwalniając kwintesencję barw, drżących i ostrych jak brzytwa. – Idziesz? Alexandra obmyła już twarz wodą i przebrała się w szarą jedwabną sukienkę z fioletowo-pomarańczowym paskiem. Na jej twarzy nie było śladu smutku. Podeszła do niego nieśmiało i chwyciła bagaże do obu rąk. – Ten dom nazywa się Estaminet. Pan będzie łaskaw wejść do środka, wskażę panu pański pokój. Jeżeli będzie pan sobie czegoś życzył, proszę zadzwonić… – powiedziała Alexandra i roześmiała się na widok zakłopotanej miny Baptiste’a. Postawił na ziemi walizki, Alexandra odłożyła plecaki i rzucili się sobie w objęcia. – Moje kochanie – szepnął jej cicho do ucha. – Kocham cię. Nie martw się, jestem przy tobie. – Wiem – odparła i pocałowała go. Miał zamiar pociągnąć ją w stronę szerokiej kanapy i kochać się z nią, gdy wtem dało się słyszeć dziwny odgłos. – To Roselyne, przygotowała kolację i zaraz wychodzi. Wkrótce będziemy sami. Chodź. Weszli na piękne kamienne schody z elegancką osiemnastowieczną balustradą z kutego żelaza. Podłoga na piętrze, w korytarzu i salonie wykonana była ze wspaniałych, starodawnych czerwonych kafelków. Alexandra otworzyła jedne z czworga drzwi i weszli do dużego, zalanego słońcem pokoju. Tapeta w drobne, biało-złote paski, wielkie łóżko, dwie szerokie berżery obite tkaniną w kolorze kości słoniowej, podwójne zasłony z tego samego materiału i komoda z drzewa oliwnego tworzyły obraz szczytu wyrafinowania. – Idę do Roselyne, mam z nią sporo spraw do omówienia. Tu jest łazienka. Czuj się jak u siebie. Pocałowała go lekko w policzek, zbiegła po schodach i zniknęła w kuchni, po której krzątała się Roselyne. – Dzień dobry, panno Alexandro, jak minęła podróż?

– Doskonale. – Przygotowałam to, o co prosiła mnie pani przez telefon. Nakryję do stołu na tarasie. Za pięć dni zapowiadali mistral, więc proszę korzystać, bo jeżeli będzie wiało tak mocno jak ostatnio, to trzeba wszystko pozamykać. Aha, nie powiedziała pani, jak długo zostanie… Muszę wiedzieć, co kupić. – Wyjeżdżamy za dziesięć dni – odpowiedziała Alexandra. – Tak szybko? Musi pani wiedzieć, że wczoraj telefon dzwonił i dzwonił, dzisiaj to samo. Nie odbierałam, tak jak uzgodniłyśmy. Nikt nie wie, że pani przyjechała, nawet pani Françoise. Zdaje się, że pani brat, Julien, jest od tygodnia w Marsylii. Tak mi powiedział Léon, dzięki temu mógł zająć się trochę ogrodem, bo pan Julien nie potrzebował go w fabryce. Ugotowałam to, co pani chciała, wystarczy podgrzać. Zresztą, pani wie. Przyjdę jutro rano… Przerwał jej dzwonek telefonu. Aleksandra nie odebrała i nakazała Roselyne również nie podnosić słuchawki. Nie chciała na razie wracać do rzeczywistości, wolała pozostać w tym przyjemnym, ulotnym zaciszu na granicy dwóch światów, aby móc w pełni nacieszyć się pierwszym wieczorem w domu, sam na sam z Baptiste’em. Potrzebowała trochę czasu, żeby nabrać sił potrzebnych do stawienia czoła sprawom, których jeszcze nie znała, ale już przeczuwała. Nie wierzyła w czary, ale umiała słuchać głosu intuicji. Miała bardzo wyraźne przeczucie, podobne do tego, które nawiedziło ją w przeddzień śmierci jej ojca. Teraz nie pozwalało cieszyć się wizytą Baptiste’a w krainie jej dzieciństwa. – Wygląda pani na zmartwioną – powiedziała Roselyne, wycierając krople wody ze zlewu. – Znam panią, coś panią trapi. – Nie, Roselyne, wszystko w porządku, naprawdę. To prawda. Była bardzo szczęśliwa, że wróciła do domu. Roselyne jak zawsze wszystkim się zajęła. I był z nią Baptiste. Nie, oprócz tych nieznośnych, niczym niepopartych obaw, wszystko było w jak najlepszym porządku. Telefon znowu zadzwonił. Alexandra wyrwała wtyczkę z gniazdka. – Spokój! – krzyknęła, a Roselyne spojrzała na nią ze zdziwieniem.

– Zadzwonię do pani na komórkę, jeśli trzeba będzie panią o czymś poinformować. – Tak jak zawsze. – Jeżeli już mnie pani nie potrzebuje, to pójdę. – Do jutra, Roselyne, miłego wieczoru i dziękuję za wszystko. Alexandra wyjęła z lodówki butelkę szampana, włożyła do wiaderka wypełnionego kostkami lodu i postawiła na dużej srebrnej tacy, przykrytej haftowaną batystową serwetką. Wzięła dwa kieliszki i zaniosła wszystko do altany oplecionej wiciokrzewem. W oknie pokoju dostrzegła Baptiste’a; przebrał się, stał i podziwiał krajobraz. Palił spokojnie papierosa, pochłonięty niemal hipnotyczną kontemplacją. Alexandra odkorkowała butelkę i Baptiste podskoczył. – Idę! – wykrzyknął radośnie, wyszedł z pokoju i zbiegł po schodach. Opadł na ławkę obok niej. Stuknęli się kieliszkami. Oboje byli szczęśliwi, każde z innego powodu, choć łączyło ich wzajemne uczucie. Alexandra miała trzydzieści dwa lata, ale po raz pierwszy decydowała się dzielić życie z mężczyzną. Wszystkie dotychczasowe przygody – nieliczne, acz wystarczające, by umieć rozpoznać prawdziwą miłość – pozostawiły po sobie gorycz, czasem niesmak, zawsze – złość na samą siebie. Baptiste był wcześniej przez dwa lata żonaty z pewną dziennikarką, jednak wierność małżeńska nie była główną cechą jej charakteru. W tym zawodzie okazji nie brakuje: samotne wieczory, trudne chwile, wstrząsy emocjonalne, szukanie pocieszenia w czyichś ramionach. W trakcie małżeństwa z Véronique Baptiste nigdy nie uległ tej pokusie, ale szybko zdał sobie sprawę, że większość kolegów żony utrzymuje z nią wyjątkowo bliskie stosunki. Nie chciał dłużej się nią dzielić i wystąpił o rozwód. W tym samym roku zdobył prestiżowe wyróżnienie dziennikarskie. Przyjął je w ramach zasłużonej nagrody oraz rekompensaty za rozczarowanie miłosne. Od tamtej chwili żył już tylko pracą, najchętniej niebezpieczną. Jak na przykład misja w Afganistanie, która źle się potoczyła i na której zginął jeden z jego przyjaciół dziennikarzy. Wówczas dyrektor gazety zmusił go do rezygnacji z Afganistanu i kazał zrobić reportaż na temat kobiet

produkujących masło shea w Burkina Faso. Sam nawet zasugerował temat: „Od wieków produkcja masła shea była domeną kobiet, ale teraz, kiedy interes zaczął przynosić zyski, mężczyźni próbują uszczknąć coś dla siebie”. Poradził mu skontaktować się z Alexandrą Arnoult, która miała pokazać mu proces produkcji słynnego masła od początku do końca, od zbioru orzechów po pakowanie tłuszczu do słoiczków. Dodał, że Alexandra cieszy się wielkim poważaniem, ale ma też paru wrogów, dlatego że walczy o utrzymanie wyłączności kobiet na produkcję tego nowego bogactwa naturalnego, używanego już teraz na skalę światową w kosmetyce i przemyśle spożywczym. Baptiste od razu zapragnął poznać tę kobietę. Objął Alexandrę ramieniem i przytulił do siebie. – Bardzo mi się podoba twój dom. Nie sądziłem, że tak będzie wyglądał, nie spodziewałem się też czegoś tak… wystawnego. Wygląda, jakbyś mieszkała tutaj od zawsze. – To mój dom – podkreśliła Alexandra. – Jutro zobaczysz dom rodziców, potężną rezydencję z ponadhektarowym parkiem. Nigdy nie czułam się dobrze w Vence. Myślę, że Julien też nie, chociaż po rozwodzie przeprowadził się tam z powrotem ze swoją córką, Justine. Dziewczyna ma szesnaście lat i przechodzi trudny okres, moja matka się nią zajmuje. Próbowałam jej pomóc, ale Justine mnie nie lubi. Pewnie dlatego, że nie miałam dobrego zdania o jej matce. Traktowałam ją bez pogardy czy zazdrości, ale według mnie była po prostu idiotką. Najważniejsze dla niej w życiu były pieniądze, ubrania i biżuteria. A że mój brat jest z natury hojny, wykorzystywała go na całego. Ale zawsze było jej za mało i szybko zrozumiała, że Julien nie posiada takiego majątku, jakiego oczekiwała. Znalazła sobie innego. I chwała Bogu. Julien nie nadaje się na ojca, ustępuje córce we wszystkim, takt jak ustępował byłej żonie. To nieszczęśliwy człowiek. Zresztą wiele go tłumaczy… W spojrzeniu Alexandry przemknął cień. Baptiste na nowo napełnił kieliszki szampanem. Piła powoli, nie mając odwagi albo siły podjąć bolesnego tematu.

– Gdy tata jeszcze żył, miałam w Vence własne mieszkanie – podjęła z nieco wymuszoną wesołością. –Kiedy umarł, wolałam się przeprowadzić i kupiłam ten dom. Przejeżdżałam przed nim codziennie rano w drodze do fabryki. Był prawie w ruinie. Znajomy architekt pomógł mi przeorganizować wnętrze i poszerzyć kuchnię. Za pieniądze, które dostałam w spadku po tacie, zleciłam remont. Sama zajęłam się tylko wystrojem. Dom jest dokładnie taki, o jakim marzyłam. – Jest przeuroczy, aż brak mi słów. A ten znajomy architekt? – Przyjaciel taty. Zna mnie, od kiedy miałam osiem lat. Od dawna podziwiam jego talent. Odrestaurował kilka pięknych wiejskich domów w Lubéron i wybudował ultranowoczesne wille na wybrzeżu, między Tulonem i Cassis. Czyżbyś był zazdrosny? – Alexandra odstawiła kieliszek na stół i namiętnie pocałowała Baptiste’a. – Nie jesteś głodny? – Prawdę mówiąc… – Roselyne ugotowała nam comber jagnięcy marynowany w rozmarynie, a Bóg mi świadkiem, że kucharka z niej pierwszorzędna. Na przystawkę zrobiła nadziewane kwiaty cukinii. A w zamrażalniku czekają lody. Ale ja na deser miałabym ochotę na coś jeszcze lepszego… Baptiste chciał ją złapać, ale się wymknęła. Podążył za nią na tył domu, na niewielki taras. Słońce powoli zachodziło, cykady podnosiły wrzawę. Na tarasie, z którego rozciągała się baśniowa panorama, stał nakryty pięknie stół. – Usiądź, podam do stołu. – A podział obowiązków domowych? – Nie, jesteś moim gościem. Zresztą wystarczy przynieść jedzenie z kuchni. Kolacja była wyśmienita. Zapadła noc. Alexandra zapaliła srebrny świecznik i ustawiła go na środku stołu. Taras oświetlały latarnie. – Jutro rano zadzwonię do mamy, odwiedzimy ją przed kolacją. Trochę się boję. Muszę też iść do fabryki. Zobaczę, czy dam radę. – Dobrze dogadujesz się z mamą i bratem, prawda? – Powiedzmy, że mama zachowuje się tak, jakby wszystko było w porządku. Gdy tylko pojawia się problem – ucieka. Chowa głowę

w piasek. Jeśli chodzi o Juliena, to nigdy nie wiem, co powiedzieć i jak się zachować, żeby go nie urazić. Ma wobec mnie kompleks niższości. Zawsze mi wytyka, że jestem despotyczna. Uważasz, że jestem despotyczna? – To zależy, co przez to rozumiesz. Fakt, że gdy gdzieś przychodzisz i przedstawiasz swój punkt widzenia, zachowujesz się z wrodzoną pewnością siebie, która może przeszkadzać ludziom, niemającym twojego tupetu ani daru przekonywania, ani twojej charyzmy. – Myślę, że mój brat jej zazdrosny. Od śmierci taty stało się to jeszcze bardziej widoczne. Powiem ci, że trochę się boję. Czuję, że coś knuje za moimi plecami, żeby udowodnić, że jest silniejszy, chyba że kieruje nim żądza destrukcji i chce wszystko obrócić w perzynę. – Firma trzyma się dobrze. To, co robisz w Burkina Faso, umocniło ją i nie masz się czego obawiać. – Teoretycznie nie. Ale czasami mam wrażenie, że nasze motto to: „Rodzino, nienawidzę cię”. Och, wybacz, nie powinnam mówić ci takich rzeczy. Alexandra wiedziała, że Baptiste stracił rodzinę dwadzieścia lat wcześniej w katastrofie samolotu na górze Saint-Odile. Jego ojciec, matka i dwie młodsze siostry wracali od babci z Villefranche-sur-Saône do Alzacji. Rodzina Canavo miała lecieć do Strasbourga lotem numer 148. Był poniedziałek, dokładnie 20 stycznia 1992 roku. Baptiste jak co wieczór śledził wiadomości w telewizji. Wydanie wiadomości było w całości poświęcone katastrofie airbusa A320. Początkowo nie skojarzył faktów, dopiero gdy spiker powiedział „Strasbourg”, dotarło do niego, co się stało. Pobiegł do swojego najlepszego przyjaciela, Jérémiego Staubera. Ojciec Jérémiego próbował się czegoś dowiedzieć, na próżno. Spędzili wieczór przed ekranem telewizora, przeskakując z kanału na kanał. Stauberowie nie chcieli przyjąć do wiadomości tego, co nieuniknione i starali się uspokajać Baptiste’a. Ale gdy w nocnym wydaniu wiadomości pokazano pierwsze zdjęcia z miejsca wypadku, Baptiste zrozumiał, że cała jego rodzina zginęła w katastrofie. Na ekranie telewizora rozpoznał lalkę jednej z sióstr, leżącą pomiędzy fragmentami

wraku. Ogarnęło go przejmujące zimno – chłód, jakiego żaden ogień nie rozgrzeje. Pan Stauber pojechał na lotnisko Strasbourg-Entzheim i gdy wrócił o trzeciej nad ranem, potwierdził najgorsze przypuszczenia. – Chcesz kawy? – Nie, nigdzie nie idź. Jest tak przyjemnie, chętnie spędziłbym tutaj noc. – A mój deser? – Lodzik dla ochłody… – Wiesz, co dobre! Oboje wybuchnęli głośnym śmiechem. Baptiste wziął ją za rękę i zaprowadził do pokoju. Alexandra sprawdziła wiadomości na telefonie komórkowym, który właśnie skończył się ładować. Jedna wiadomość od mamy, chciała wiedzieć, o której godzinie zamierzali przyjechać nazajutrz, trzy od niejakiego Yanna Salque’a, dziennikarza „Echa Południa”. Chciał pilnie umówić się na spotkanie z panną Arnoult. – Skąd facet miał mój numer telefonu? Znasz tego dziennikarza? – Nie – odpowiedział Baptiste, wyjął jej z rąk telefon i wyłączył. – I nic mnie on nie obchodzi. – Ale skąd on miał mój numer? – powtórzyła Alexandra. – Taką ma pracę. Baptiste rozpiął jej sukienkę, która opadła na ziemię z łagodnym szelestem jedwabiu. Alexandra w zamyśleniu pozwalała się rozbierać, aż w końcu poddała się pieszczotom trzymającego ją w ramionach mężczyzny. ===OAAyCm5ebAg8XT5caw1sCD0KPQg6DDVU NQE1BDEAOV8=

2 Nie, nie zgadzam się na żaden wywiad! Po pierwsze, kto panu dał numer mojej komórki? – Zachowanie spokoju przychodziło jej z wyraźnym trudem, choć słuchała rozmówcy z wytężoną uwagą. – Mój brat? A dlaczego z nim pan nie przeprowadzi wywiadu? Proszę posłuchać, jest dziewiąta rano, a ja mam ciężki dzień przed sobą. Proszę wysłać mailem to wszystko, co mi pan przed chwilą powiedział, jeśli będę miała chwilę, to przeczytam. Rozłączyła się. – Wkurza mnie ten facet. – Kto to był? – zapytał Baptiste, wchodząc na taras, gdzie czekał już stół nakryty do śniadania. – Ten dziennikarz z „Echa Południa”. Mówi, że przygotowuje reportaż o rodzinach zarządzających największymi przedsiębiorstwami w regionie. Ani mama, ani Julien nie chcieli udzielić mu wywiadu, a jako że jestem prezeską, zdaje się, że na mnie padnie. Powtarzam ci w skrócie, co powiedział. A ten idiota Julien dał mu numer mojej komórki! Baptiste oparł dłonie na ramionach Alexandry i pogłaskał ją po długich ciemnych włosach. – To był Yann Salque, ten, który zostawił ci wczoraj wiadomość? – Tak. Na razie chciałabym, żeby mnie zostawiono w spokoju. Proszę, kawa, chleb, brioszki, sok pomarańczowy. Roselyne przyniosła pyszne konfitury domowej roboty. Częstuj się. Wkurzył mnie ten gość… Cały Julien, najpierw zwala wszystko na mnie, nie bierze za nic odpowiedzialności, a potem uważa mnie za potwora. – Wiesz co, zjedzmy w spokoju śniadanie, a potem przeczytamy mail od dziennikarza. Poszukam w Internecie artykułów, które napisał i zadzwonię do Jeana Perraulta, dyrektora „Echa Południa”. Znam go,

poznaliśmy się piętnaście lat temu. Zajmę się tym. Będę robił za specjalistę do spraw kontaktów z mediami, pani prezesko. Baptiste ugryzł kromkę chleba posmarowaną grubą warstwą konfitury. – Pychota! Ta Roselyne to skarb, nie kobieta. Uwielbiam waszą kuchnię – wybełkotał z pełnymi ustami. Alexandra roześmiała się. Baptiste wygłupiał się, żeby ją rozweselić. Upiła łyk herbaty, westchnęła głęboko i odprężyła się. – Cieszę się, że tu jesteś. Nie chciałam ci o tym mówić, ale od kiedy wylądowaliśmy w Marignane, dręczą mnie złe przeczucia. Telefon od tego dziennikarza wytrącił mnie z równowagi. Będę musiała opowiadać o tacie, o przeszłości. Nie mam na to ochoty. Mama odmówiła, logiczne. Nigdy nie zajmowała się firmą, choć posiada sporo akcji. Ale Julien? To nienormalne. Odmawia udziału we wszystkim, co mu się nie podoba, pod pretekstem, że jest zestresowany rozwodem. – Nic się nie bój, wszystko będzie dobrze. Nie jesteś sama. – Wiem, ale nie chcę, żeby zniszczył moje szczęście – odpowiedziała Alexandra. Dzwon w kościele w Sault wybił dziesiątą. – Muszę zadzwonić do mamy. Nie spiesz się. Pocałowała go w usta, ale Baptiste czuł, że myślami była już gdzie indziej. Skończył śniadanie, posprzątał ze stołu i zasiadł przed ekranem laptopa. Bez problemu znalazł to, czego szukał. Yann Salque rzeczywiście był dziennikarzem. Opublikował wiele artykułów na różne tematy. Jego teksty były dobrze opracowane, a pytania, które zadawał, trafne. Baptiste zadzwonił do „Echa Południa” i poprosił o rozmowę z Jeanem Perraultem. Zgodnie z oczekiwaniami dostał informacje z pierwszej ręki: młody dziennikarz pracował dla gazety regularnie od trzech lat. Perrault wyjaśnił mu, że publikując materiał na temat struktury gospodarczej regionu, nie można nie wspomnieć o firmie kosmetycznej La Provençale. Poza tym rozszerzenie działalności prowadzonej przez Alexandrę Arnoult w Burkina Faso ukazywało dynamikę rozwoju lokalnych przedsiębiorstw w skali

międzynarodowej. Baptiste obiecał pozwolenie na artykuł i umówili się na wspólny obiad w przyszłym tygodniu w Marsylii, gdzie znajdowała się siedziba gazety. Wrócił na taras, usiadł i czekał na Alexandrę. Wkrótce pojawiła się ubrana w ciemnoszare lniane spodnie i długą, dopasowaną marynarkę, a pod nią jedwabną koszulkę podkreślającą przepiękny, stary afrykański na-szyjnik. Wyglądała olśniewająco. – Mama będzie na nas czekać o osiemnastej. Powiedziałam jej, że nie zostaniemy na kolacji. Chyba odetchnęła z ulgą. – Rozmawiałem z Perraultem. Po wywiadzie umówiłem się ze starym kumplem na obiad. Możesz zaufać Yannowi Salque’owi. – Będziesz ze mną podczas wywiadu? – Nie, to by było nieprofesjonalne. Ale nie martw się, będę w okolicy. Zgodzisz się przyjąć go u siebie? – Tutaj, na tarasie, będzie w sam raz. Powiedzmy jutro rano, będę to miała z głowy. A teraz oprowadzę cię po Sault i naszych polach lawendy. – To twój problem, nie mój! – Marius Garbiani wydzierał się do telefonu przylepionego do ucha. – Daję ci kupę szmalu i oczekuję rezultatów! Myślisz, że będę płacił trenerowi, przy którym chłopaki grają jak baby? Wynocha i to już! Rozłączył się. Był wściekły. Ferrari FF wydało ostatni ryk i Garbiani zgasił silnik, westchnął głęboko z zadowoleniem i z przyjemnością pogładził kierownicę obszytą skórą. Z trudem wygramolił się z samochodu – wymagało to zręczności, której brakowało mu już z racji wieku. Wstał, cofnął się o pięć kroków, aby lepiej przyjrzeć się nowemu nabytkowi: cacko miało legendarny czerwony kolor i maskę przyozdobioną nie mniej legendarnym wierzgającym koniem. Biznesmen czule spoglądał na symbol swojego sukcesu. Moc samochodu dorównywała siłą wściekłości towarzyszącej mu od najmłodszych lat. Nic, oprócz uczucia, jakie przeszywało jego trzewia, gdy wprawiał w ruch dwanaście cylindrów ferrari, nie mogło zaspokoić jego potrzeby dominacji. Pozwalał maszynie robić ze sobą to, na co

nigdy nie pozwoliłby żadnemu człowiekowi. Luksusowy bolid dawał mu rozkosz, poczucie spełnienia i bezpieczeństwa przekraczające jego najśmielsze oczekiwania. Zatarł ręce. Wyprzedził ich wszystkich o głowę. W okolicy nikt, poza dwoma paryżanami i jednym Rosjaninem, nie miał takiego skarbu. Marius Garbiani był grubo po sześćdziesiątce i miał lekką nadwagę. W zasadzie nie wyglądał na niesympatycznego – był średniego wzrostu, miał siwiejące ciemne włosy, niebieskie, nieco złośliwe oczy o twardym spojrzeniu i zmysłowe usta, ułożone w grymas niechęci. Czuło się od niego przemoc gotową wybuchnąć pod byle pretekstem. Często wpadał w złość, a wybuchy jego gniewu były gwałtowne jak burza. Zwykle była to gra mająca na celu wyprowadzenie z równowagi przeciwnika, któremu z trudem przychodziło odróżnienie prawdy od pozorów. Garbiani stał na czele grupy kapitałowej posiadającej monopol na zbiórkę i gospodarkę odpadami w Prowansji. W skład holdingu wchodziły liczne przedsiębiorstwa prowadzące najróżniejszą działalność. Garbiani pasjonował się sportem i był właścicielem pierwszoligowego klubu piłkarskiego Racing Avignon. Sponsorował także turnieje golfowe i tenisowe. Zaspokajało to jego ambicje, jak również pozwalało wniknąć w różne kręgi i w pewien sposób sprawować nad nimi kontrolę. Marius Garbiani miał nieszczęśliwe dzieciństwo. Spędził je najpierw w Carpentras, później w Sault, w chacie na obrzeżach wioski. Jego ojciec był dróżnikiem; razem z matką przepijali całą lichą pensję. W wieku dwunastu lat Marius pracował ze starym złomiarzem, Gabrielem Anquissem, zbierając to, co wyrzucali inni. Przez osiem lat żyli razem pod jednym dachem. Po śmierci Gabriela Marius ze zdumieniem odkrył, że złomiarz zostawił mu w spadku trochę grosza, zdeponowanego u notariusza. Kupił za to ciężarówkę, potem drugą. Z chwilą, gdy gminy zrzekały się odpowiedzialności za odpady z gospodarstw domowych na rzecz prywatnych przedsiębiorstw, Garbiani poszerzył swoją działalność. Ten, do którego mieszkańcy Sault odnosili się z pogardą lub,

w najlepszym wypadku, wyższością, okazał się potężnym biznesmenem – udało mu się podbić nie tylko rynki okolicznych wsi i miasteczek, ale także zawojować Marsylię, Niceę i Tulon. Choć nie od razu zaakceptowano go w kręgach wyższych sfer, niebawem stał się bardzo wpływowym człowiekiem. Marius Garbiani wszedł do swojej willi, zaprojektowanej przez znanego architekta z Bandol. Był z niej ogromnie dumny – o jego domu robiono reportaże do czasopism wnętrzarskich na całym świecie. Była to budowla z betonu, szkła i stali, otoczona dwuhektarowym parkiem podkreślającym rzeźbę terenu; znajdowała się przy wyjeździe z Gordes. Trzypiętrowy budynek o prostych liniach harmonijnie wkomponowywał się w krajobraz. Z tarasu z basenem typu infinity rozciągał się wspaniały widok na dolinę z opactwem Sénanque. Wszędzie królowała technologia, a dzięki zaawansowanej automatyzacji drzwi, rolety, telewizor, głośniki i światło reagowały na głos swojego pana i zapalały się i gasły za pstryknięciem palcami. Gdy tylko Magda, gospodyni Garbianiego, zobaczyła na ekranie w kuchni otwierającą się bramę wjazdową, od razu pospieszyła do holu. Przygotowała osiemnastoletnią whisky Laphroaig, którą szef pił zawsze po powrocie do domu. Wiedziała, że nawet się z nią nie przywita, krzyknie, żeby mu nie przeszkadzać, po czym nastąpi seria sprzecznych rozkazów. – Idę do swojego gabinetu. Nie powiedział nic więcej. Magdę zaskoczył spokój szefa, ale doszła do wniosku, że to zasługa nowego samochodu. Zachowywał się zazwyczaj jak dziecko, i to jak niegrzeczne dziecko. Magda nie bała się go i pewnie dlatego ze wszystkich służących to ona pracowała tutaj najdłużej. Świetnie zdawała sobie sprawę z tego, że brakowało mu miłości. Wiedziała o jego trudnym dzieciństwie i współczuła mu. Od śmierci pani Garbiani to ona zajmowała się domem. Nigdy mu się nie sprzeciwiała, była posłuszna, ale nie uległa. Zresztą Garbiani potrafił być wielkoduszny, często w sposób zupełnie nieoczekiwany. Gdy syn Fernanda, jednego z ogrodników, ojciec dwójki małych dzieci, miał

poważny wypadek na motorze, Garbiani opłacił mu najlepszą klinikę, zafundował kosztowną rehabilitację i po zakończeniu trzymiesięcznego okresu świadczeń z ubezpieczalni sam tak długo płacił mu pensję, dopóki mężczyzna nie wyzdrowiał. Przez rok był na zwolnieniu lekarskim. Przez wewnętrzy telefon Garbiani zawołał do siebie syna. W chwili, gdy Morgan wszedł do gabinetu, jego ojciec zabawiał się systemem sterowania kamerami obserwacyjnymi. – Arnoult wróciła. Nie ma na co czekać, trzeba atakować. Braciszek może zmięknąć przed starszą siostrą. – Chcesz powiedzieć, że Alexandra wróciła? – Pojutrze Françoise Arnoult kończy sześćdziesiąt lat. Córuchna przyjechała na urodziny. Będzie impreza. – Jesteś zaproszony? – Nie bądź durniem, przecież wiesz, że nikt z nich nigdy mnie nie zaprosił i nie zaprosi. Zresztą mam to głęboko gdzieś. Zgniotę ich na miazgę i tylko to się liczy! Morgan nie dał się zwieść. Ojciec wcale nie miał tego „głęboko gdzieś”. Zawsze bolało go, że nie należał do kręgu bliskich przyjaciół starej rodziny z Sault. Morgana też to nękało, ale z zupełnie innego powodu. Od dzieciństwa był zapatrzony w Alexandrę i zrobiłby dla niej wszystko. Ale chociaż dziewczyna zawsze była wobec niego miła i serdeczna, trzymała go na bezpieczny dystans. Teraz nienawiść, jaką ojciec żywił do rodziny Arnoultów, i numer, który zamierzał wykręcić, popchną ją wreszcie w ramiona Morgana. – Postanowione, przejmuję kontrolę nad Ventiverem. To najlepszy moment. Przyciśnięty do muru Julien zgodzi się na moje warunki i będzie mi wdzięczny, że wyrwę go ze szponów „dziedziczki”, jak nazywa siostrę. Możesz puścić machinę w ruch. – Już to zrobiłem. Marius spojrzał na syna z podziwem i nieco podejrzliwie. – Problem w tym, że jeden z członków zarządu Ventivera staje okoniem – oświadczył Morgan.

– Kto? – Christian Bottier. – Gdzie go mogę znaleźć? – Na polu golfowym, spędza tam większość czasu. Próbowałem z nim porozmawiać, zaproponowałem partyjkę, ale odmówił pod pretekstem, że mam za słaby handicap. – Zajmę się tym. – Przecież nie grasz lepiej ode mnie! – Może i na tym cholernym polu częściej trafiam w kępki trawy niż w piłkę, ale w klubie, przy barze, będzie musiał mnie wysłuchać. Nie będzie mi tu zgrywał ważniaka. W razie potrzeby pokażę mu parę dokumentów, które nauczą go pokory… – Wolę, żebyś ty to zrobił, ja nie pochwalam takich metod działania. – Wcale cię o to nie proszę. Doprowadzenie do upadku La Provençale było ostatnim zadaniem, jakie Garbiani sobie postawił. Nie musiał już nic nikomu udowadniać, pozostało mu tylko zaspokoić żądzę zemsty. Dzięki Ventiverowi wejdzie w posiadanie udziałów w spółce, zostanie jej głównym akcjonariuszem i wszystko, co należy do rodziny Arnoultów – będzie jego. Françoise będzie jadła mu z ręki. – Trzeba to uczcić, synu! Zabieram cię do Bastide de Capelongue. Aha, córunia Arnoultów wróciła z jakimś typem. Poznali się w Afryce. Wygląda to na coś poważnego. Nie martw się, nie Murzyn, raczej żółtodziób, dziennikarzyna. À propos pismaków, dzwonili do mnie dzisiaj z „Echa Południa”. Robią artykuł o najważniejszych rodzinach w regionie. Chciałbym, żebyś był obecny przy wywiadzie. Morgan zbladł. Dotychczas Alexandra miała same przelotne romanse, które nigdy zanadto go nie niepokoiły. Zacisnął zęby. Nie przewidział takiej przeszkody. – Czego się boczysz? Martwisz się Alexandrą? Nic się nie bój, gdy tylko wyjdzie na jaw, w jaką kabałę wpakował się jej drogi braciszek, i że skończyły się pieniądze, kochaś Alexadry weźmie nogi za pas. Nacisnął guzik. Na ekranie pojawiła się Magda.

– Słucham pana. – Zjemy kolację poza domem. Nacisnął inny guzik i wielki przesuwny panel z palisandru ukrył ekrany, przywracając gabinetowi przytulny, intymny nastrój, którego elegancja kontrastowała z wulgarnością właściciela. Garbiani nie mógł się doczekać, żeby podzielić się z synem dreszczem emocji, o jaki przyprawiała go nowa zabawka. Ale Morgan nie lubił zbytku i ostentacji. – Zmienię marynarkę, będę za dwie sekundy – rzucił. Zastał ojca za kierownicą ferrari. Bawił się uruchamianiem silnika, którego ogłuszający ryk wypełniał dolinę. – Jak się udał mecz? – zapytał Morgan i usadowił się obok. Gdy tylko zamknęły się drzwiczki, Marius ruszył z wyciem. – Amatorzy! Stado amatorów. Zasługują tylko na to, żeby ich kopnąć w tyłek. Słuchaj no, prosiłem cię, żebyś mi znalazł dojścia w kulturze. Podobno teraz ludzie coraz częściej chodzą do teatru, opery, muzeów. W kulturze na pewno potrzeba forsy, zwłaszcza że z tego, co mówił Borelli, obcięli im wszystkie dotacje. – Spotkałem się z dyrektorem festiwalu w Avignonie i z szefem Chorégies d’Orange. Wszystko zależy od tego, do której opcji politycznej jest ci bliżej. – Mam gdzieś politykę! To co mnie interesuje, to fajne laski, żebym miał na czym oko zawiesić. – Czyli Avignon. Przyjeżdżają tam czasem gwiazdy filmowe. Ale w teatrze zanudzisz się na śmierć. – A byłeś kiedyś w teatrze? – Byłem – odpowiedział Morgan. Nie powiedział ojcu, że zawsze, gdy Alexandra udawała się na festiwalowe przedstawienia, on jechał za nią. Do zeszłego roku nigdy nie opuściła żadnego spektaklu. – Tłumy ludzi – mówił dalej Morgan. Ojciec patrzył na niego z niedowierzaniem. – Wreszcie zobaczysz coś innego niż tych twoich piłkarzy. Nie będziesz już musiał wydzierać się na trybunach.