DagMarta

  • Dokumenty336
  • Odsłony185 988
  • Obserwuję126
  • Rozmiar dokumentów626.0 MB
  • Ilość pobrań107 675

Plomienna siedemnastka - Janet Evanovich

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Plomienna siedemnastka - Janet Evanovich.pdf

DagMarta EBooki
Użytkownik DagMarta wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 462 osób, 247 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 223 stron)

Spis treści Karta tytułowa Łowczyni nagród Stephanie Plum Raz Dwa Trzy Cztery Pięć Sześć Siedem Osiem Dziewięć Dziesięć Jedenaście Dwanaście Trzynaście Czternaście Piętnaście Szesnaście Siedemnaście Osiemnaście Dziewiętnaście Dwadzieścia Dwadzieścia jeden

Dwadzieścia dwa Dwadzieścia trzy Dwadzieścia cztery Dwadzieścia pięć Dwadzieścia sześć Dwadzieścia siedem Dwadzieścia osiem Dwadzieścia dziewięć Trzydzieści Trzydzieści jeden Trzydzieści dwa Trzydzieści trzy Trzydzieści cztery Trzydzieści pięć Trzydzieści sześć Trzydzieści siedem Trzydzieści osiem Trzydzieści dziewięć Janet Evanovich Karta redakcyjna Okładka

Łowczyni nagród Stephanie Plum: 1. Jak upolować faceta. Po pierwsze dla pieniędzy 2. Po drugie dla kasy 3. Po trzecie dla zasady 4. Zaliczyć czwórkę 5. Przybić piątkę 6. Po szóste nie odpuszczaj 7. Szczęśliwa siódemka 8. Ósemka wygrywa 9. Wystrzałowa dziewiątka 10. Dziesięć kawałków 11. Najlepsza jedenastka 12. Parszywa dwunastka 13. Złośliwa trzynastka 14. Odlotowa czternastka 15. Smakowita piętnastka 16. Obłędna szesnastka 17. Płomienna siedemnastka 18. Explosive Eighteen 19. Notorious Nineteen

B Raz abcia Mazurowa zadzwoniła do mnie o poranku. – Miałam sen – oznajmiła. – Śnił mi się wielki koń i umiał latać. Nie miał skrzydeł. Tylko unosił się w powietrzu. I leciał nad tobą, i zaczął zrzucać wielkie bobki, a ty biegłaś i próbowałaś ich unikać. A najzabawniejsze było to, że nie miałaś na sobie żadnych ubrań, tylko takie czerwone, koronkowe stringi czy coś. W każdym razie chwilę później nad twoją głowę nadleciał nosorożec, i tak jakby się unosił nad tobą. I wtedy się obudziłam. I miałam takie uczucie, że to wszystko coś znaczy. – Co? – spytałam. – Nie wiem, ale to nie może być nic dobrego. – I się rozłączyła. I tak zaczął się mój dzień. A sen, prawdę mówiąc, stanowi doskonałe podsumowanie mojego życia. Nazywam się Stephanie Plum. Pracuję jako agentka do spraw poręczeń dla mojego kuzyna Vinniego, do tego mieszkam w bezbarwnym, dwupiętrowym, niskoczynszowym ceglanym przykładzie budownictwa mieszkaniowego w Trenton, w New Jersey. Moje mieszkanie na pierwszym piętrze umeblowane jest rozbitkami z domów rozmaitych krewnych. Ja natomiast mam niezłą figurę, średni wzrost i jestem głęboko przekonana, że inteligencję też mam przeciętną. Za to jestem bardziej niż pewna, że pracę mam fatalną. Moje sięgające ramion, kręcone brązowe włosy odziedziczyłam po włoskiej części rodziny, niebieskie oczy po węgierskich przodkach, a idealny nos jest po prostu darem od Boga. Dobrze, że dał mi ten nos, zanim przekonał się, że nie jestem najlepszą katoliczką na świecie. Było niedorzecznie gorąco, jak na początek września. Związałam włosy w kucyk, odpuściłam sobie makijaż, poprzestając na balsamie do ust. Miałam na sobie czerwoną, elastyczną koszulkę bez rękawów, jeansy i tenisówki. Idealny strój do ścigania przestępców albo kupowania pączków. Zaparkowałam mój złomochód, forda escorta, przed Słodkim Ciasteczkiem na Hamilton Avenue i przeliczyłam w myślach zawartość portfela. Z pewnością mogłam sobie pozwolić na dwa pączki. Na trzy już nie. Kiedy weszłam do cukierni, za ladą stała Loretta Kucharski. W zeszłym roku Loretta była wicedyrektorem banku. Kiedy bank wyciągnął nogi, Loretta dostała pracę w Słodkim

Ciasteczku. Z mojego punktu widzenia to niewątpliwie pożądany zwrot w karierze. No bo kto nie chciałby pracować w cukierni? – Co będzie? – spytała Loretta. – Rurka z kremem? Włoskie ciasteczka? Pączek? – Pączki. – Z budyniem, czekoladą, z dżemem, cytrynowym lukrem, z posypką cynamonową, jagodowy, marchewkowy, z polewą czekoladową, z kremem, toffi czy syropem klonowym? Przygryzłam dolną wargę. Chciałam wszystkie. – Na pewno z budyniem. Loretta ostrożnie włożyła pączka z budyniem do niewielkiego pudełka. – I? – Z dżemem. Nie, czekaj! Z toffi! Nie! Z syropem klonowym albo marchewkowy. Albo może z polewą czekoladową. Drzwi cukierni otworzyły się i do środka wmaszerowała staruszka, która wyglądała jak statystka z niskobudżetowego filmu o włoskiej mafii. Niewielka, żylasta i cała w czerni. Prosta czarna sukienka, czarny szal na stalowoszarych włosach, czarne buty na niskim obcasie, czarne pończochy. I połyskujące gniewnie czarne oczy pod krzaczastymi brwiami. Do tego oliwkowa skóra. Obie z Lorettą gwałtownie wciągnęłyśmy powietrze. To była Bella – najbardziej przerażająca kobieta w Trenton. Przybyła do Stanów ponad pięćdziesiąt lat temu, ale nadal była bardziej sycylijska niż amerykańska. Pokrętna, przebiegła i pewnie kompletnie obłąkana. Była też babcią mego chłopaka. Loretta przeżegnała się szybko i poprosiła Matkę Boską o ochronę. Biorąc pod uwagę, że raczej unikałam bywania w kościele, nie czułabym się dobrze, prosząc Najświętszą Panienkę o ochronę, więc tylko uśmiechnęłam się blado i pomachałam lekko. Babcia Bella wycelowała we mnie kościsty paluch. – Ty! Co TY tu robisz? Stwierdzenie, że moje relacje z babką Bellą są napięte, byłoby niedopowiedzeniem roku. Mało tego, że jestem ladacznicą, która uwiodła i zepsuła Josepha Anthony’ego Morellego, jej ulubionego wnuka, ale, co gorsza, jestem też wnuczką Edny Mazurowej. Babka Bella i babcia Mazurowa nie przepadają za sobą. – P-p-pączki – wykrztusiłam. – Zejdź mi z drogi – zażądała Bella, odpychając mnie na bok, by podejść do lady. – Ja tu

byłam pierwsza. Oczy Loretty – teraz rozmiarów kaczych jaj – wędrowały ode mnie do Belli i z powrotem. – Em – powiedziała Loretta, wciąż trzymając w ręku pudełko z pączkiem. – Właściwie to ja byłam pierwsza – zwróciłam się do Belli – ale może pani wejść przede mnie, jeśli ma pani ochotę. – Co? Mówisz mi, że byłaś pierwsza? Śmiesz powiedzieć mi coś takiego? – Babka Bella walnęła mnie w ramię swoją torebką. – Nie masz za grosz szacunku. – Jeju – jęknęłam. – Niech się pani opanuje. – „Jezu”? Powiedziałaś „Jezu”? – Bella zrobiła znak krzyża i wyciągnęła z kieszeni różaniec. – Spłoniesz w piekle. Zostaniesz pochłonięta przez czeluść piekielną. Odsuń się ode mnie. Nie chcę być obok, gdy to się stanie. – Nie powiedziałam „Jezu”, tylko „jeju”. – Jesteś poganką – oznajmiła Bella. – Jak twoja babka Edna. Powinna smażyć się w piekle. No dobrze, Bella była zwariowaną staruchą, ale tu już posunęła się za daleko. – Hej, niech pani uważa, co mówi o mojej babci – zażądałam. Bella pomachała paluchem w moją stronę. – Spojrzę na ciebie urocznym okiem. Już ja cię załatwię. Loretta ze świstem wciągnęła powietrze i schowała się za kontuarem. – Naskarżę na panią Joemu – odpowiedziałam. – Nie powinna pani patrzeć na ludzi urocznym okiem. Bella odchyliła głowę i rzuciła mi spojrzenie spod opuszczonych powiek. – I myślisz, że uwierzy tobie, a nie swojej babci? Myślisz, że uwierzy ci, gdy będziesz paskudna z powodu pryszczy? Sądzisz, że ci uwierzy, gdy będziesz gruba? Albo gdy będziesz cuchnąć jak kapusta? Loretta zaskomlała za ladą. – Nie wstawaj – poleciła jej Bella. – Jesteś dobrą dziewczyną. Nie chcę, żebyś przypadkiem dostała urokiem. Z tym urocznym okiem to jest tak: jestem prawie pewna, że to bzdury. Ale wciąż istnieje taka możliwość, że Junior Genovisi nie stracił wszystkich włosów wskutek męskiego łysienia plackowatego. Chodzi mi o to, że nikt inny w jego rodzinie nie wyłysiał. I

wydarzyło się to zaraz po tym, jak Bella rzuciła na niego swój urok. No i była jeszcze Rosa DeMarco. Przypadkowo przejechała Bellę swoim zmotoryzowanym wózkiem inwalidzkim i następnego dnia dostała półpaśca. Loretta wychyliła się na chwilę, wepchnęła kilka pączków do pudełka i rzuciła nim we mnie. – Uciekaj! Złapałam pudełko i spojrzałam nad ladą. – Ile ich tu jest? Ile ci jestem winna? – Nic! Tylko się stąd wynoś! – Ha, dla niej już za późno – poinformowała Lorettę Bella. – Już na nią popatrzyłam urocznym okiem. Wezmę babkę migdałową. Tę, która ma najwięcej lukru. W normalnych okolicznościach o tej porze kierowałabym się do biura firmy poręczycielskiej, przy Hamilton. Niestety, nie tak dawno biuro spłonęło do fundamentów i teraz mamy bazę w kamperze należącym do gościa nazywanego Zakrętem. Znam Zakręta od lat i z pewnością nie jego wybrałabym jako gospodarza domu, ale potrzeba matką wynalazków. Mój kuzyn Vinnie musiał znaleźć jakieś miejsce z niskim czynszem, a Zakręt potrzebował pieniędzy na benzynę i burrito. No i voilà! Ruchoma agencja poręczycielska. Problem w tym, że nigdy nie wiadomo, gdzie biuro akurat parkuje. Przejechałam Hamilton, minęłam działkę, na której kiedyś znajdowała się agencja, i zobaczyłam autobus Zakręta. Za autobusem zaparkowano barakowóz, osmalony gruz został usunięty, a w ziemię działki wbito paliki. Agencja Poręczycielska Vincenta Pluma weszła w fazę odbudowy. Zasadniczo był to poniedziałkowy ranek, normalny dzień pracy, no może poza tym, że dwa wozy policyjne, zielony SUV Morellego i chłodnia koronera, zacumowały pod dziwnymi kątami obok barakowozu i kampera. Przy niewielkiej koparce stało czterech policjantów w mundurach, Morelli, koroner, mój kuzyn Vinnie, Connie Rosolli, kierowniczka biura agencji, i Zakręt. Wszyscy zaglądali do niewielkiego dołu. Znam Morellego całe życie. Należy on do tych mężczyzn, którzy zyskują z wiekiem. Był przystojnym i zuchwałym pożeraczem serc w szkole średniej. Teraz, gdy jego twarz zyskała nieco charakteru i dojrzałości, jeszcze wyprzystojniał. Jest smukły, ale umięśniony, ma czarne włosy, które wiją się za uszami i na karku. Brązowe oczy spoglądają bystro i

taksująco, gdy pracuje. Ich wyraz łagodnieje, gdy Morelli jest podniecony. Joe jest detektywem w wydziale zabójstw w Trenton i nie nosi munduru. Tego dnia miał jeansy, buty do kostek i koszulę, a do paska przypiętą kaburę. Stanowił całkowite przeciwieństwo Vinniego, który jest niemal dziesięć centymetrów niższy, przypomina łasicę, włosy nosi zaczesane gładko do tyłu, a jego buty mają szpiczaste czubki. Zaparkowałam za SUV-em Morellego i dołączyłam do malowniczej grupki. – Na co patrzymy? – spytałam Morellego. – Chyba na Lou Dugana – odparł. Z poruszonej ziemi wystawała na wpół przegniła ręka, a obok niej dostrzegłam coś, co mogło być kawałkiem czaszki. W pracy widuję mnóstwo paskudnych rzeczy, ale to znalazło się na szczycie skali rzygometru.

D Dwa laczego uważasz, że to Lou Dugan? – zainteresował się koroner. W odpowiedzi Morelli wskazał nadpsutą dłoń. – Sygnet na małym palcu. Diamenty i rubiny. Dugan był na kolacji z okazji Śledzika u Świętego Joachima, tam powiedział Manny’emu Krugerowi, że idzie do domu, i już nikt go później nie widział. Lou Dugan miał swoich wrogów. Prowadził bar ze striptizem w śródmieściu i tajemnicą poliszynela było, że tancerki w tym przybytku robiły coś więcej, niż tylko tańczyły przed gośćmi. Był niezwykle barwnym filarem społeczeństwa i z tego, co słyszałam, potrafił być bezwzględny w interesach. Wszyscy popatrzyliśmy na ohydną rękę z sygnetem. – Dobra, otoczcie to miejsce taśmą – polecił koroner jednemu z mundurowych. – I niech przyślą techników z laboratorium stanowego, żeby ekshumowali ciało. Niech ktoś tu zostanie, póki nie przejmą tego stanowi. Nie chcę żadnych wpadek. – Bomba – ucieszył się Zakręt. – Normalnie: „Kryminalne zagadki Trenton”. Zakręt ma brązowe włosy do ramion z przedziałkiem pośrodku, jest szczupły i miękki w stawach. No i ma tyle lat co ja. To miły facet. Głowę ma przeważnie pustą, bo mózg usmażony na prochach w szkole średniej nigdy się nie zregenerował. – Nie płacę za specjalnych gliniarzy – powiedział Vinnie. – To nie mój problem. Dugan sam jest sobie winien, że go zagrzebali na tej działce, gdzie zwykle stały śmietniki. Ta część należy chyba do miasta. To nie powstrzyma budowy, co? W przyszłym tygodniu mieli wylewać fundamenty. Wynajmuję jakieś lipne biuro od tego tu, Scooby Doo. Każdy dzień zwłoki to jakbym sobie wsadził widelec w oko. Tak naprawdę Vinnie był w nie najlepszym położeniu. Stąpał po kruchym lodzie, jeśli chodziło o jego żonę Lucille i teścia Harry’ego Młota. Vinnie i Lucille dopiero co się pogodzili po paskudnej kłótni i Lucille trzymała Vinniego za jaja. Gorzej, na jej prośbę Harry zgodził się wrócić do tego całego interesu z kaucjami i finansować działalność Vinniego. I Harry trzymał jaja Vinniego pod BUTEM. Nic więc dziwnego, że Vinnie postępował bardzo ostrożnie, by uniknąć paskudnego bólu. Czerwony firebird zatrzymał się obok mojego złomochodu i wysiadła z niego Lula. Lula

powinna zajmować się archiwizacją dokumentów, ale głównie zajmuje się tym, na co ma ochotę. Tego dnia była blondynką, żółte kędziory ładnie kontrastowały z jej brązową skórą i elastyczną sukienką w lamparcie cętki. Ciało wysokości stu sześćdziesięciu pięciu centymetrów ma rozmiar plus, ale Lula znajduje niezmienną przyjemność w testowaniu wytrzymałości szwów i materiału, wciskając się w rozmiar dwa. – Co tu się dzieje? – chciała wiedzieć, zapadając się w ziemię na swoich dziesięciocentymetrowych via spigach. – To biuro w autobusie to prawdziwy wrzód na tyłku. Nigdy nie wiem, gdzie kto jest, i nikt tu nie odbiera komórki. Jak ja mam, do licha, pracować w takich warunkach? – I tak nie pracujesz – burknął Vinnie. Lula pochyliła się z rękoma wspartymi na biodrach. – To jest zachowanie pozbawione szacunku, a ja nie toleruję braku szacunku. Musiałam pracować tylko po to, żeby znaleźć twoje głupie biuro na kółkach. – Jej wzrok zawadził o dziurę i zatrzymał się na dłoni. – A to co? Szykujemy się na Halloween? Ma tu być jakieś przerażające miejsce dla zbieraczy cukierków? – Sądzimy, że to Lou Dugan – poinformowałam ją. – Koparka wygrzebała go niechcący. Oczy Luli niemal wyskoczyły jej z głowy. – Pierdolisz?! Lou Dugan?! PAN CYCUŚ?! – Ta. – To odrażające. Coś jest dołączone do tej ręki? Jeśli jest, nie chcę tego wiedzieć. Od nieboszczyków mam ciarki. Chyba będę potrzebowała kurczaka w panierce, żeby oderwać od tego swoje myśli. A tak w ogóle co, u licha, robi Pan Cycuś pod naszym biurem? – Technicznie to pod pojemnikami na śmieci – uściślił Vinnie. – Niech sprawdzę, czy wszystko zrozumiałam. Jakiś idiota wykopał tu dziurę, zamiast wrzucić ciało do rzeki albo zostawić na wysypisku? – powiedziała Lula. – Zostawił mu sygnet na palcu. O co tu chodzi? Ten sygnet jest coś wart. To musiał być jakiś amator. Nikt się nie odezwał. Lula miała rację. Nie tak załatwialiśmy sprawy w Trenton. Odwróciłam się do Morellego. – Ty dostałeś tę sprawę? – Ta – potwierdził. – Takie mam szczęście. – Jego spojrzenie ześlizgnęło się na moją klatkę piersiową i pochylił się ku mnie tak, że jego usta muskały mi ucho. – Wyglądasz dziś seksownie. Podoba mi się ta czerwona bluzeczka.

Byłam wdzięczna za komplement, ale prawdę powiedziawszy, Morelli uważa za seksowne wszystko, co na siebie wkładam. Testosteron wypływa mu wszystkimi porami. – Wracam do autobusu – oznajmiła Connie. – Mam nowe sprawy, które muszę opracować. – Gdzie teraz pojedzie ten autobus? – chciała wiedzieć Lula. – Zamierzam pojechać po kurczaka dla ukojenia nerwów, a potem mogę wpaść i coś tam poukładać do teczek. – Autobus zostaje tutaj – oznajmił Vinnie. – Mam się spotkać z przedsiębiorcą budowlanym i przejrzeć jakieś plany. – To nie jest najlepszy pomysł – stwierdziła Lula. – Pewnie z tego gnijącego trupa wyciekają wszelkiego rodzaju złe fluidy, będziesz się tu kręcił, to jeszcze coś złapiesz. Zakręt zrobił się biały jak ściana. – Lalka. Morelli przygarnął mnie ramieniem i pociągnął w stronę mojego samochodu. – Postawię ci obiad dziś wieczorem, jeśli będziesz miała na sobie tę bluzeczkę. – A jeśli nie będę miała tej bluzeczki? – To i tak postawię ci obiad. – Otworzył drzwi od strony pasażera, wyjął pudełko z cukierni i zajrzał do środka. – To nie jest to, co zwykle kupujesz. Nigdy nie bierzesz pączka z jagodami. – Loretta się spieszyła. To w pewnym sensie darmowa próbka. Morelli wziął pączka z jagodami, na próbę, a ja zjadłam tego z budyniem. – Myślisz, że z Lou wyciekają złe fluidy? – spytałam. – Nie bardziej, niż gdy był żywy. – Morelli dokończył pączka i mnie pocałował. – Mmm. Smakujesz jak czekolada. Muszę wracać na komendę, żeby odwalić papierkową robotę, ale przyjadę po ciebie o wpół do szóstej.

O Trzy statnio Zakręt wyremontował wnętrze swego domu na kółkach i teraz ściany i sufit wyłożone były sztucznym czarnym aksamitem, a meble obite czarnym welurem. Na podłodze leżał czarny kudłaty dywan, a blat kuchenny został pokryty czarnym laminatem. Zakręt twierdził, że wnętrze kojarzy mu się teraz z powrotem do łona, ale ja miałam wrażenie, że pracuję w środku Gwiazdy Śmierci. Vinnie zarekwirował tylną sypialnię na swoje biuro, Connie rozstawiła komputer na stole obiadowym, sążnisty przewód elektryczny, przemysłowej jakości, niczym pępowina ciągnął się od autobusu do antykwariatu obok ruin naszego biura. Vinnie zawarł umowę z właścicielką, Maggie Mason, w kwestii zasilania. Oświetlenie w autobusie w najlepszym wypadku było przyciemnione, o ile w ogóle było, więc wymacałam sobie drogę do kanapy i obejrzałam ją dokładnie z bliska, zanim usiadłam. Zakręt to naprawdę fajny facet, ale sprzątanie nie należy do jego mocnych stron. Poprzednim razem, gdy odwiedzałam kamper, usiadłam na brownie, zakamuflowanym wśród czarnego weluru. – Co nowego? – spytałam Connie. – Jakieś interesujące sprawy? Connie podała mi dwie teczki. – Ziggy Glitch i Merlin Brown. Obaj nie zjawili się w sądzie. Brown to recydywa. Napad z bronią w ręku. Glitch pobicie. Ma siedemdziesiąt dwa lata. W raporcie policyjnym napisali, że gryzie. Connie jest starsza ode mnie kilka lat, za to o wiele bardziej ponętna. Ma lepsze włosy, lepsze piersi, lepsze wyniki w strzelaniu i stalowe jaja. Jest też spokrewniona z połową trentońskiej mafii. – Myślisz, że Lou Dugana załatwiła mafia? – spytałam. – Zazwyczaj jak kogoś zlikwidują, to coś tam się wspomina przy obiedzie, ale na ten temat nic nie słyszałam – odpowiedziała. – Wydaje mi się, że większość ludzi uznała, że Dugan miał kłopoty i gdzieś się przyczaił. Wepchnęłam teczki do torby i zadzwoniłam do Luli. – Co jest? – odebrała. – Wracasz tutaj?

– Może. A może nie. – Ja akurat wychodzę, będę polować na dwóch nowych NS-ów. – No to chyba zapoluję z tobą – oznajmiła Lula. – Ty pewnie nawet spluwy nie masz. I co zrobisz, jak będziesz musiała kogoś zastrzelić? Co wtedy? – Nie strzelamy do ludzi – przypomniałam jej. – Dupa tam. Dziesięć minut później zgarnęłam Lulę z parkingu przy Gdaczącym Kubełku. Stała z torebką przewieszoną przez ramię, przytrzymywała przedramieniem kubełek z kurczakiem, a w dłoni miała niewielką butelkę z napojem. – Dziewczyna musi zjeść śniadanie – powiedziała, zapinając pas. – Poza tym właśnie skończyłam dietę i muszę odzyskać siły. – Rozłożyła na kolanach papierową serwetkę i wyjęła z kubełka kawałek kurczaka. – Kogo szukamy? – Merlina Browna. – Powtórka z rozrywki – stwierdziła. – Zawlekłyśmy go do pierdla w zeszłym roku, był oskarżony o kradzież w sklepie. Prawdziwy wrzód na tyłku. Nie chciał iść. Co teraz zrobił? – Napad z bronią w ręku. – A to dobrze. Przynajmniej się rozwija. Kogo jeszcze masz? – Ziggy’ego Glitcha. – Podałam jej teczkę. – Siedemdziesiąt dwa lata, oskarżony o napaść. Pomyślałam, że jego poszukamy najpierw. Lula przewertowała zawartość teczki. – Mieszka w Grajdole, przy Kreinera. I piszą, że gryzie. Nienawidzę, jak gryzą. Grajdoł to kawałek Trenton między Hamilton Avenue, Liberty Street, Broad i Chambersburg Street. Domy są tam niewielkie, ulice wąskie, a telewizory duże. Urodziłam się i wychowałam w Grajdole, a moi rodzice mieszkają tam do dzisiaj. Zjechałam z Hamilton, minęłam szpital Świętego Franciszka i wjechałam w Kreinera. – Co tam napisali o Ziggym? – spytałam Lulę. – Że odszedł na emeryturę z fabryki guzików. Z tego, co tu widzę, nigdy się nie ożenił. Ma siostrę i to ona podpisała umowę o kaucję. Siostra mieszka w Nowym Brunszwiku. Wygląda na to, że pierwszy raz go aresztowali. Pewnie nie wziął leków, odbiło mu i przyłożył jakiemuś staruchowi laską. – Lula pochyliła się, obserwując numery na domach. – To ten ceglany, z czerwonymi drzwiami. Ten z czarnymi zasłonami w oknach. O co

chodzi? Ziggy mieszkał na rogu ulicy w piętrowym domu, który miał metr kwadratowy trawnika i niewielką werandę. Wyglądał jak każdy inny dom na ulicy, jeśli nie liczyć czarnych zasłon. Wysiadłyśmy, zadzwoniłyśmy do drzwi i czekałyśmy. Nikt nie otwierał. – Założę się, że jest w domu – stwierdziła Lula. – No bo gdzie miałby pójść? Nie pracuje i o tej porze rano nie ma żadnego bingo. Raz jeszcze zadzwoniłam i usłyszałyśmy szuranie za drzwiami, wreszcie uchyliły się odrobinę. – Tak? – spytała blada twarz po drugiej stronie szczeliny. Z tego, co widziałam, pasowała do opisu Ziggy’ego Glitcha. Rzednące siwe włosy, kościsty, jakieś metr siedemdziesiąt pięć. – Reprezentuję pańską agencję poręczycielską – powiedziałam. – Nie stawił się pan w sądzie i teraz trzeba wyznaczyć nowy termin. – Wróćcie, jak się ściemni. – Zatrzasnął drzwi i przekręcił klucz. – Dobrze nam poszło – skrzywiła się Lula. – Nie wiem, czemu zawsze używasz tego zasranego tekstu, nigdy nie działa. Wszyscy wiedzą, że zawleczesz ich tyłek do pudła. A jakby chcieli siedzieć w pudle, toby się w pierwszej kolejności zjawili na tą swoją głupią rozprawę. – Hej – ryknęłam na Ziggy’ego. – Wracaj i otwieraj drzwi, bo je wykopiemy. – Nie będę kopać żadnych drzwi w moich via spigach – oznajmiła Lula. – Bosko. Sama je wykopię. Wiedziałyśmy, że to tylko takie gadanie. Wyważanie drzwi kopniakiem jakoś nie znalazło się na mojej liście opanowanych umiejętności. – Wracam do wozu – stwierdziła Lula. – Mam tam kubełek kurczaka z moim imieniem. Poszłam za Lulą, a potem pojechałam kawałek dalej, do domu moich rodziców. Grajdoł jest naprawdę zżytą społecznością, która żyje plotkami i pieczenią wieprzową. Od czasu, gdy dziadek Mazur odjechał do nieba pociągiem tłustych sosów, babcia Mazurowa mieszkała z moimi rodzicami. Babcia Mazurowa wiedziała wszystko o wszystkich. I mogłam się założyć, że znała też Ziggy’ego Glitcha.

Z Cztery aparkowałam na podjeździe moich rodziców. – Mam nadzieję, że babcia zna Ziggy’ego i wie, jak go namówić do współpracy. Lula odstawiła kubełek na podłogę wozu. – Uwielbiam twoją babcię. Chcę być taka jak ona, gdy dorosnę. Babcia Mazurowa czekała na nas przy frontowych drzwiach, kierowana jakimś macierzyńskim instynktem, który pozwalał jej wyczuwać zbliżanie się potomka. Babcia ma bystre oczy, obwisłą skórę, siwe włosy obcięte krótko i ułożone w loczki. Tego dnia ubrała się w jedwabny lawendowo-biały dres i białe tenisówki. – Co za miła niespodzianka – wykrzyknęła. – Mam ciasto na stole. – Nie obraziłabym się za kawałek ciasta – wyznała Lula. – Właśnie sobie myślałam, że kawałek ciasta to by było to. Moja matka stała w kuchni nad deską do prasowania. Fizycznie mama jest młodszą wersją babci Mazurowej i fizycznie ja jestem młodszą wersją mojej matki. Ale mentalnie i emocjonalnie matka jest sama. Obłęd najwyraźniej przeskoczył jedno pokolenie i moja matka musi samotnie dźwigać ciężar utrzymania standardów przyzwoitości. Babcia i ja jesteśmy kompletnie pomylone. – A prasowanie to odchodzi z jakiego powodu? – spytała Lula. Wszyscy wiedzieliśmy, że moja matka prasuje, gdy jest zdenerwowana. Prasowała całymi dniami, gdy się rozwodziłam. Babcia obeszła matkę szerokim łukiem i postawiła na stole dzbanek z kawą. – Córka Margaret Gooley się zaręczyła i wynajęli salę w Domu Polskim na ślub w listopadzie. – No i? – Razem z nią ukończyłam szkołę – podpowiedziałam. Lula usiadła przy stole i poczęstowała się kawałkiem ciasta. – No i? Matka przeciągnęła żelazkiem po spodniach z taką siłą, że kant będzie się na nich trzymał po wsze czasy. – Nie wiem, dlaczego córki wszystkich wychodzą za mąż, tylko moje nie! –

powiedziała. – Czy to naprawdę tak wiele prosić o szczęśliwie zamężną córkę? – Byłam zamężna – przypomniałam jej. – Ale mi się nie podobało. Babcia posmarowała swój kawałek ciasta masłem. – On był tyłem konia. – Od lat jesteś już z Josephem Morellim – mówiła matka. – Wszyscy w sąsiedztwie o tym gadają. Dlaczego nie jesteś przynajmniej ZARĘCZONA?! To doskonałe pytanie, na które nie miałam odpowiedzi. Przynajmniej nie takiej, którą chciałabym powiedzieć głośno. Tak naprawdę Morelli nie był jedynym mężczyzną w moim życiu. Byłam zakochana w DWÓCH. Chyba nie można być bardziej popieprzonym? – Taa – wtrąciła się Lula. – Musisz podjąć jakąś decyzję odnośnie Morellego albo jakaś inna go złapie. To prawdziwy towar. I ma własny dom, i psa, i wszystko. Lubiłam Morellego. Naprawdę go lubiłam. I Lula miała rację. Był seksowny. I uważałam, że będzie dobrym mężem... prawdopodobnie. I zdarzały się nawet takie dni, kiedy podejrzewałam, że może nawet rozważa poślubienie mnie. Problem polega na tym, że gdy tylko pomyślałam, że małżeństwo z Morellim jest nie najgorszym pomysłem, Komandos wciskał się do mojej głowy niczym dym szparą pod drzwiami. Komandos nie był materiałem na męża, tylko zabójczo przystojnym Latynosem, ciemnoskórym, ciemnookim. Był silny psychicznie i fizycznie i był enigmą. Głęboko ukrywał wszystkie blizny, jakich dorobił się w życiu. – Muszę sprowadzić Ziggy’ego Glitcha do sądu – zwróciłam się do babci. – Pomyślałam, że mogłabyś do niego zadzwonić i pojechać ze mną, żeby go zgarnąć. – Mogłabym, ale musisz poczekać, aż się ściemni. On nie wychodzi za dnia. – Babcia zamilkła na chwilę. – Ma taką wadę. – Jaką wadę? Jest chory? – Ta, w sumie można to tak ująć. Jest wampirem. Jak wyjdzie na słońce, to ono go zabije. Spali się na miejscu. Pamiętasz, jak Dorotka wylała na złą czarownicę wiadro wody i czarownica się skurczyła? Coś podobnego. Lula niemal opluła się kawą. – Nie gadaj! Poważnie? – Dlatego nigdy się nie ożenił – poinformowała nas babcia. – Jak tylko kobieta zobaczy jego kły, to od razu nie chce mieć z nim nic wspólnego. – To dlatego gliniarze napisali, że on gryzie, bo chodziło im o to, że naprawdę GRYZIE

– stwierdziła Lula. Babcia dolała sobie kawy. – No. Wysysa z ciebie całą krew. Do ostatniej kropelki. – To niedorzeczne – zirytowała się moja matka. – On nie jest żadnym wampirem. Jest człowiekiem z problemem dentystycznym i zaburzeniami osobowości. – To chyba ten taki politycznie poprawny punkt widzenia – uznała Lula. – Mogę tak mówić, nie ma sprawy, o ile tylko nie dorobię się dziury w szyi, gdy będę próbowała nie urazić jakiegoś skurczyssaka wampira. Pardon my French. I to jest naprawdę dobre ciasto, od Entenmanna? – Nie widziałam żadnych kłów, kiedy nam otworzył – powiedziałam babci. – No wiesz, jest dzień, może szykował się, żeby pójść spać, i miał szczękę w szklance – podsunęła babcia. – Ja też wyjmuję protezę, jak idę spać. Lula odchyliła się na krześle. – Nie no, momencik. Ten gość ma sztuczne kły? – Kiedyś miał prawdziwe – wyjaśniła babcia – ale kilka lat temu babka Joego, Bella, spojrzała na Ziggy’ego urocznym okiem i wszystkie zęby mu wypadły. No więc Ziggy poszedł do Horacego Worly’ego, tego dentysty na Hamilton, zaraz obok szpitala. No w każdym razie Horacy zrobił Ziggy’emu nowe zęby, które wyglądają dokładnie tak jak stare. Popatrzyłam na matkę. – To prawda? Matka westchnęła i prasowała dalej. – Słyszałam, że znaleźli Lou Dugana – babcia zmieniła temat. – Kto by pomyślał, że zakopią go zaraz na Hamilton Avenue. – Widziałyśmy go – poinformowała ją Lula. – Wyglądało, jakby się chciał wygrzebać z grobu, ręka mu tak sterczała z ziemi. Babcia gwałtownie nabrała powietrza. – WIDZIAŁYŚCIE go? Jak wyglądał? – Cały był zarobaczony i zepsuty. – Będą musieli się cholernie napracować, żeby wyglądał jako tako w trumnie – doszła do wniosku. – Taa. – Lula dodała śmietanki do kawy. – Nie wiem, czybyśmy go rozpoznali, gdyby nie sygnet.

Babcia pochyliła się nad stołem. – Miał na palcu sygnet? Ten sygnet był wiele wart. Co za ciemniak pochował Lou Dugana z tym pierścieniem? Lula odkroiła sobie kolejny kawałek ciasta. – To samo powiedziałam. To musiał zrobić ktoś w totalnej panice. Jakiś amator. Albo ktoś chciał przekazać wiadomość, pomyślałam. Moim zdaniem grób był raczej płytki. Może Lou Dugan miał zostać znaleziony. – Ale tu przytulnie w tej kuchni – powiedziała Lula. – Założę się, że jakbym posiedziała wystarczająco długo, to zapomniałabym o Lou Duganie i jego robaczywej ręce. Dom moich rodziców jest niewielki i wypełniony wygodnymi, lekko zużytymi meblami. Okna ozdabiają białe firanki, na mahoniowych, lśniących stolikach stoją lampy i misy ze słodyczami. Pomarańczowo-brązowo-kremowy, ręcznie zrobiony koc jest równo złożony i przewieszony przez oparcie kanapy w kolorze szampana. Ulubiony fotel mojego ojca ma kasztanowo-złote pasy i na stałe wysiedziany odcisk jego tyłka. Zarówno fotel, jak i kanapa stoją zwrócone w stronę nowego telewizora o płaskim ekranie, a telewizor wpasowany jest w nowiutki mahoniowy regał. Podstawki i magazyny są równiutko ułożone na ławie, a pod ścianą stoi kosz na pranie wypełniony zabawkami. Zabawki należą do dzieci mojej siostry. Z salonu przechodzi się do jadalni, a tam znajduje się stół na sześć osób, ale można go powiększyć w razie potrzeby. Moja matka dba, by stół okryty był obrusem. Zazwyczaj w kolorze różu albo złota. A na kolorowy obrus układa drugi, koronkowy. Robi tak, od kiedy pamiętam. Jadalnię oddzielają od kuchni zawsze otwarte drzwi. Tak jak mój ojciec żyje w fotelu w kasztanowe i złote pasy, tak matka z babcią żyją w kuchni. Kiedy szykują obiad i ziemniaki gotują się na gazie, kuchnia jest gorąca i parna i pachnie sosem i szarlotką. Tego ranka kuchnia pachniała świeżo wyprasowanymi ubraniami i kawą. A Lula dodała do tego nutę aromatu smażonego kurczaka. – Ponoć Dave Brewer przeprowadził się do Trenton – powiedziała do mnie matka. – Pamiętasz Dave’a? Chodziłaś z nim do szkoły. Dave Brewer był wielkim zawodnikiem, grał w football i w szkole średniej znajdował się całkowicie poza moim zasięgiem. Poszedł do college’u, ożenił się, przeprowadził do Atlanty. Ostatnio gdy o nim słyszałam, interesowała się nim policja w związku z

nielegalnymi procesami egzekucyjnymi w Georgii. – Myślałam, że poszedł siedzieć za nielegalne wyrzucanie ludzi z ich domów – odpowiedziałam. – Niczego mu nie udowodnili – wtrąciła babcia. – A Marion Kolakowski mówiła, że go wyrzucili z pracy i stracił ten swój wielki dom w Atlancie. A potem żona go opuściła i zabrała psa i mercedesa. Moja matka rozprasowała nieistniejące zagniecenie na spodniach ojca. – Matka Dave’a była wczoraj na mszy. Powiedziała, że to wszystko nieporozumienie, bo Dave nie zrobił nic złego. Lula nałożyła sobie trzeci kawałek ciasta. – Coś musiał zrobić nie tak, skoro jego żona zabrała psa i samochód. To okrutne. – Pochodzi z dobrej rodziny, był kapitanem drużyny futbolowej i nagradzanym uczniem – kontynuowała moja matka. Zaczynałam mieć złe przeczucie co do kierunku, w którym zmierzała ta rozmowa. Zawierała wszystkie charakterystyczne elementy pozwalające się zorientować, że moja matka weszła w fazę realizowania misji. – Powinnaś do niego zadzwonić – zwróciła się do mnie. – On z pewnością chętnie odnowi kontakty z przyjaciółmi. – Nie byliśmy przyjaciółmi – uświadomiłam ją. – Wątpię, by mnie w ogóle pamiętał. – Oczywiście, że cię pamięta! Jego matka nawet pytała o ciebie. No i proszę. Rozwiązanie. – Pani Brewer to miła osoba – odpowiedziałam. – I jestem pewna, że jej syn jest niewinny, i przykro mi bardzo, że żona zabrała mu psa, ale nie zamierzam do niego dzwonić. – Mogłybyśmy zaprosić go na obiad – nie ustępowała matka. – Nie! Nie jestem zainteresowana. – Owinęłam mój kawałek ciasta w serwetkę i wstałam. – Muszę lecieć. Mam robotę. – Pewnie nie zrobiłaś zdjęcia Lou Duganowi? – spytała babcia Lulę. – To by było niezłe. Ale nie pomyślałam o tym. Pospiesznie opuściłam dom rodziców z Lulą na ogonie. Wskoczyłam do samochodu i odpaliłam silnik. – Może powinnaś zadzwonić do tego Dave’a – zasugerowała Lula, gdy dojechałyśmy do

rogu. – Może być tym jedynym. – Już raz myślałam, że znalazłam tego jedynego, ale okazał się palantem i się z nim rozwiodłam. A teraz mam dwóch facetów, którzy mogą być tym jedynym, ale nie mogę się zdecydować na jednego. Ostatnie, czego mi potrzeba, to trzeciego jedynego. – Ale może nie możesz zdecydować, bo żaden z nich nie jest tym jedynym. Może Dave Jakmutam jest. Co wtedy? – Rozumiem, co masz na myśli, ale mam pewien układ z Morellim. – To znaczy? Prawdę powiedziawszy, układ z Morellim był cokolwiek niejasny. Coś jak mój status katoliczki. Nosiłam w sobie stosowną ilość poczucia winy i bałam się wiecznego potępienia, ale ślepej wiary i całkowitego oddania jakoś mi brakowało. – Mówimy, że możemy się umawiać z innymi, ale tego nie robimy – wyjaśniłam Luli. – To głupie – podsumowała. – Macie problem z komunikacją. A poza tym skąd masz pewność, że on się nie umawia z innymi ludźmi? Chodzi mi o to, że ma twoje pozwolenie, tak? Może umawia się z tą zdzirą Joyce Barnhardt? Co wtedy? – Zabiłabym go. – Dostałabyś od dziesięciu do dożywocia. Skręciłam w Kreiner Street. – Postanowiłam dać Ziggy’emu jeszcze jedną szansę.

P Pięć o raz drugi tego dnia zaparkowałam przed domem Ziggy’ego, wysiadłam z samochodu i podeszłam do drzwi frontowych. Skoro był na tyle głupi, żeby otworzyć drzwi raz, to może będzie na tyle głupi, by otworzyć je ponownie. Zadzwoniłam i poczekałam. Cisza. Zadzwoniłam raz jeszcze. Znowu nic. Złapałam za klamkę. Zamknięte. – Stój tu i pukaj – poleciłam Luli. – Ja pójdę od podwórka. A jak uchyli drzwi, to je pchnij i otwórz. – Nie ma mowy – zaprotestowała Lula. – On jest wampirem. – Nie jest żadnym wampirem. A nawet jeśli jest, to nie zrobi ci żadnej krzywdy, skoro zęby ma w szklance. – Dobra, ale jak się uśmiechnie i zobaczę kły, to spadam stąd natychmiast. Pobiegłam na tyły domu i obejrzałam go sobie. Okna były zasłonięte czarną tkaniną, jak z przodu. Do tylnych drzwi prowadziły schodki. Słyszałam odległy pogłos walenia we frontowe drzwi. Złapałam za klamkę. Zamknięte. Wspięłam się na palce, przejechałam dłonią po futrynie i znalazłam klucz. Otworzyłam drzwi i weszłam do kuchni. Szafki z ciemnego drewna, zielone blaty z forniki. Żadnych brudnych naczyń. Żadnych pojemników sugerujących wypłaty z banków krwi. Miałam kajdanki wsunięte za pasek od jeansów, a w kieszeni paralizator. Przeszłam przez kuchnię do jadalni. Z salonu dobiegł mnie dźwięk telewizora. – Ziggy? – wrzasnęłam. – Tu Stephanie Plum. Musimy porozmawiać. Usłyszałam syk gwałtownie wciąganego powietrza, kilka przekleństw, a potem ktoś się poruszył. Weszłam do salonu i zobaczyłam Ziggy’ego stojącego przy kanapie. Jego pozycja świadczyła, że gotów jest do ucieczki, tylko nie bardzo wiedział, w którą stronę, bo Lula wciąż waliła we frontowe drzwi. Poszłam w tamtym kierunku, celując palcem w Ziggy’ego. – Stój. Ani kroku. – Czego chcesz? – Muszę cię zabrać do sądu na ponowne wyznaczenie daty rozprawy. – Mówiłem, żebyś wróciła w nocy. Albo może dałbym radę, jakby dzień był naprawdę

pochmurny – dodał po zastanowieniu. Podeszłam do frotowych drzwi i odblokowałam zasuwę, ale zanim zdążyłam je otworzyć, Lula pchnęła od drugiej strony i wylądowałam na tyłku. – Ups – powiedziała, patrząc na mnie z góry. – Myślałam, że to wampir. – Łap go – krzyknęłam. – Bo weźmie zęby. Lula skoczyła jak tygrys i złapała Ziggy’ego za nogi. Oboje upadli na podłogę i zaczęli się po niej tarzać. Ziggy próbował się wyrwać, Lula trzymała go z całej siły. – Poraź go! – wrzeszczała. – Skuj go! Zrób coś! Jakbym węża trzymała, tak się cały wije. Trzymałam już w dłoni paralizator, ale nie miałam jak go przystawić. Jeśli przez pomyłkę potraktowałabym prądem Lulę, to ja musiałabym uprawiać zapasy z Ziggym. – Co on robi? – zaskrzeczała Lula cienko. – Ssie mi kark? Czuję, jak ktoś ssie mi kark! Zdejmij go ze mnie. Przycisnęłam paralizator do machającego ramienia Ziggy’ego i nacisnęłam guzik. Ziggy zaskrzeczał i znieruchomiał. Lula dźwignęła się z podłogi i przyłożyła rękę do szyi. – Mam dziury? Krwawię? Wyglądam, jakbym się zmieniała w wampira? – Nie, nie i nie – odpowiedziałam. – Nie ma włożonej szczęki. Tylko cię złapał dziąsłami. – Ohyda – stwierdziła Lula. – Zostałam pomiędlona dziąsłami przez starego wampira. To ohydne. Mam całą szyję mokrą? Co mam na szyi? Spojrzałam, mrużąc oczy. – Wygląda jak malinka. – Pierdolisz?! Ten żałosny wór kości zrobił mi malinkę?! – Lula wyciągnęła z torebki lusterko i obejrzała sobie szyję. – Nie jestem zadowolona – oznajmiła. – Po pierwsze, jeszcze mnie od tego oblezą jakieś wampirze weszki, a po drugie, jak wytłumaczę malinkę na mojej dzisiejszej randce? Skułam Ziggy’ego i zrobiłam krok w tył. Ale on leżał na podłodze i się nie ruszał. – Musimy zabrać go jakoś do samochodu – powiedziałam. – Oczy ma tak jakby otwarte, ale na moje to on dużo nie widzi – stwierdziła Lula. – Kopnij go, zobaczymy, czy poczuje. Schyliłam się nad Ziggym.

– Hej – zawołałam. – Wszystko w porządku? Możesz wstać? Ręka Ziggy’ego zadrgała i usta mu się otworzyły, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. – Nie mam na to całego dnia – powiedziała Lula. – Muszę wyguglać ugryzienia wampira i jeszcze kupić jakiś makijaż na szyję. – Złapała Ziggy’ego za stopę. – Bierz za drugą i go wyciągamy. Powlekłyśmy go przez pokój i otworzyłam frontowe drzwi. Gdy tylko słońce padło na Ziggy’ego, zaczął wrzeszczeć. Wydawał z siebie wysokie, przeszywające EEEEEEE, z gatunku tych, co to są w stanie rozbić szkło. – Jasna cholera! Jasna dupa! Jasny gwint! – Lula puściła stopę Ziggy’ego i odskoczyła. – Co z nim jest nie tak, do diabła?! Kopniakiem zamknęłam drzwi i Ziggy przestał krzyczeć. – Prawie sraczki dostałam – oznajmiła Lula. – To było straszne. Nigdy nie słyszałam, żeby ktoś wydawał takie dźwięki. Ziggy zmrużył oczy w wąskie szparki i oddychał ze świstem przez zaciśnięte dziąsła. – Żadnego słońca – oświadczył. – No dobra, to już teraz zaczynam świrować – powiedziała Lula. – Nie wiem, co robić. Z jednej strony myślę sobie, że musimy wywlec go na słońce, żeby spłonął, wtedy na świecie będzie o jednego wampira mniej. Ale z drugiej strony wcale nie chcę, żeby się tak ohydnie poskręcał i rozpuszczał jak w horrorach. Nienawidzę takich horrorów, gdzie ludzie się robią na chrupko. – O co chodzi? – zwróciłam się do Ziggy’ego. – Jesteś wampirem? Ziggy wzruszył ramionami. – Mogę być – odparł. – No to może owiniemy go w kołdrę – zaproponowała Lula. – W ten sposób słońce go nie usmaży. – To ci odpowiada? – spytałam Ziggy’ego. – Chyba tak. Tylko nie zostawcie żadnych dziur, przez które słońce może się do mnie dostać. Owińcie mnie naprawdę dobrze. I czy mogłabyś jeszcze pójść na górę i przynieść mi zęby? – W życiu! – zaprotestowała Lula. – Nie damy ci żadnych zębów. Już mi zrobiłeś malinkę. I to całkowicie wystarczy, jeśli chodzi o to całe wampirze paskudztwo.