DagMarta

  • Dokumenty336
  • Odsłony188 748
  • Obserwuję128
  • Rozmiar dokumentów626.0 MB
  • Ilość pobrań108 828

Popławska Halina - Na wersalskim trakcie

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Popławska Halina - Na wersalskim trakcie.pdf

DagMarta EBooki
Użytkownik DagMarta wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 350 stron)

HALINA POPŁAWSKA Na wersalskim trakcie

I. Dom ...przeto, córko droga, oboje z Jejmość Panią Matką polecamy cię Opiece Bożej, ufni, te jedynie pod tak możną protekcją nic cię złego dotknąć nie zdoła. Głos Józiuka cichnie westchnieniem. Dogasający na kominku płomień oświetla nieforemną postać, której cień, dziwnie duży i pokraczny, drga na obciągniętej atłasem ścianie. - To już wszystko? - Afra nisko pochyla jasną głowę, tak nisko, że czołem zdaje się dotykać złożonych na kolanach dłoni. - Wszystko - Józiuk składa białe karty, zapisane pochyłym pismem Jegomości. - Wszystko - powtarza Afra. - Tak wiele zdarzeń, spraw i ludzi... a tylko parę kart.. - Cieszę się, że mój brat i Hela... - zaczyna Józiuk. - On od niej młodszy! - Afra podnosi głowę. - Et, co tam jeden rok znaczy - Józiuk wzrusza ramionami. - Ale kochają się, a to chyba najważniejsze. Znają się przecież od dziecka, jak my... - dodaje ciszej. - Tak, jak my - potakuje Afra nie odrywając oczu od rozsypujących się w żarze polan. - Biedny Jegomość... a i pani Matka...

- Dlaczego biedny? - dziwi się Józiuk. - Córki nie traci, będzie tylko o miedzę, nie to co ty. A w razie potrzeby, zięć pomoc okaże, a potem to i gospodarstwo poprowadzi. - Ale im smutno. - Smutno, nie smutno, ot, jak zwykle w domu. Tyle biedy i zgryzot... Ty też tego zaznałaś. - A i ty - przypomina Afra. - Owszem, ja także. I to niemało - Józiuk trzęsie głową. - Bywało ciężko, lecz dobrze, bo u siebie, ze swoimi. Teraz my co? Jeszcze póki król Stanisław był z nami... Żyliśmy w Chambord skromnie, ale i godnie, a dziś... Tułacze bez dachu nad głową, jak i nasz Pan Miłościwy. - Józiuk, co ty? - Afra bacznie przygląda się przyjacielowi. - Zawsze byłeś dobrej myśli, mówiłeś, że wkrótce skończą się nasze biedy... Józiuk siedzi skurczony, zmalały nagle i jak gdyby przygnieciony ciężarem nie na jego siły. Czyżby zdał sobie sprawę z beznadziejności sytuacji, on, który dotąd wszystkich podtrzymywał na duchu? Czyżby zwątpił w szczęśliwe zakończenie jakże trudnego przedsięwzięcia, w triumfalne zwycięstwo sprawiedliwości? Afra nie może uwierzyć w możliwość klęski. Nie dopuszcza nawet do głowy podobnych myśli. Bo i po co? Co komu przyjdzie z rozpamiętywania niepowodzeń, z pogrążania się w smutku, sięgającym, zda się, dna rozpaczy. Rozpacz to zły doradca. Najdzielniejszym odbiera siły i chęć do walki. Afra wie o tym dobrze, wszystkie wzloty i upadki nadziei ma przecież za sobą. Ale Józiuk? Co gnębi Józiuka? Józiuk w tej chwili przebywa daleko od Paryża, gdzieś w Starych czy Nowych Tukanowiczach. W domu. Cóż stąd, że siedzi oto przed kominkiem w przytulnym saloniku pani Rousset, w pawilonie przytykającym do przesiąkniętych nędzą murów wielkiego Luwru? Myśl jego, duch, serce są tam, nad

brzegami Wilii, pod zasypanym śniegiem dachem starego dworku, skąd widać białe ściany pałacu za rzeką. Afrą wstrząsa dreszcz. Odolańce. I Cela. Dużo wyczytać można o Celinie z listu Jegomości. Jaśnie pani Odolańska urodziła syna, radość więc w rodzinie wielka, tak wielka, że śmierć męża przeszła prawie nie zauważona, śmierć męża Celiny, a ojca nowo narodzonego. Ojca? Czyżby? Afra zaciska usta, a przed oczami jawi się urodziwa, ale i bezczelna twarz pana Subocza. Kręci się koło Celiny z tuzin młodych panków, hołyszów jak my, z tą tylko różnicą, że pracy się boją, a na głupstwa pieniędzy potrzebują niemało - tak napisał Jegomość. I jeszcze: U nas coraz gorzej, coraz trudniej i ciężej, każdy tylko pięści zaciska i gębę stula, aby nieostrożnym słowem czy gestem nie narazić się na gniew tych, co władze sprawują. A więc w kraju źle, bardzo źle. Jegomość to widzi i boleje, choć nic nie poradzi. Któż tu bowiem co poradzić może, Bóg jeden tylko, nikt więcej. A w Odolańcach - rozmyśla Afra - mimo żałoby pełno jak zawsze gości, wielbicieli Celiny. Wdowa. Do twarzy jej w czarnej krepie przy jasnych włosach i białoróżowej karnacji. Pan Subocz nareszcie dopnie swego. Nie śniła mu się zapewne taka magnacka fortuna, która teraz sama lezie w ręce. Biedna Cela. I biedny jej syn... dziecina niewinna, zależna od kaprysów matki, zdana na łaskę i niełaskę „nastrojów" pani Liny. A może Cela zmieniła się i kocha to maleństwo? Afra wzdycha. Nie powinna o tym myśleć, po co przypominać sobie pobyt w domu siostry? Nie trzeba. Minęło to i nie powróci. Nigdy. Józiuk poruszył się, chwycił szczypce i oto zgarnia rozsypujące się kawałki zwęglonego drzewa. W saloniku jest prawie ciemno, ale tak lepiej, nie widać przynajmniej smutku

na twarzy Józiuka, a i własnej twarzy nie trzeba przyoblekać w sztuczną pogodę. Afra głęboko wciąga powietrze i mocno opiera dłonie na poręczach fotela. Musi wytrwać. Dla Patrycego. Dla Patrycego i dla siebie. Dla ich wspólnego życia, szczęścia bez granic, jak to mówiła Elżbietka. Stara Elżbietka też nie ta, co dawniej. Jakby coś w niej zagasło, choć pracowita jak zawsze i Pani Matce we wszystkim pomocna. Przycichła i prawie jej nie słychać, ot, krząta się, poczciwa babulka, tyle jut lat w naszym domu, że przywykliśmy do niej jak do swego i smutno będzie, gdy nadejdzie pora rozstania. Ciebie tylko ciągle wspomina. Tak, Afra rozumie, wie, co zagasło w duszy Elżbietki po wyjeździe ulubienicy, wie, dlaczego przycichła stara służąca. - Dziecino ty moja najmilsza - zdaje się słyszeć głos drżący serdecznym uczuciem - szczęście wielkie i miłość bez granic, ot, co tobie sądzone, zobaczysz... Z rozświetlonego żarem kominka, jak spod okapu chlebowego pieca, wysuwają się przygarbione plecy i chude ramiona starej Elżbietki. Afra widzi ją tak wyraźnie, jak gdyby rzeczywiście znajdowała się w kuchni, w rodzicielskim domu, podczas pieczenia chleba, kiedy to nikt nie potrafi zastąpić starej sługi. Gdyby wiedzieli o niej wszystko, gdyby znali jej serce - myśli patrząc w ogień - jakżeby ją wówczas kochali. Nie byłaby już domowym sprzętem codziennego użytku, bez którego obejść się nie sposób, to prawda, ale do czegóż poza tym potrzebny? Któż szuka serca w stołku kuchennym czy w glinianym garnku? Biedna stara Elżbietka. Dobrze jej, z pewnością, nikt przecież krzywdy babinie nie robi, lubią ją... Po prostu przywykli, że zawsze jest w kuchni, zgięta nad piecem, i trudno sobie wyobrazić, by mogło być inaczej.

Józiuk z brzękiem upuszcza szczypce. Afra budzi się z marzeń o domu. Dom. Jakże jest daleko, jak bardzo daleko. Setki mil dzielą ich od Starych Tukanowicz, od ojczyzny. Ale jej dom będzie chyba tu, we Francji. Tylko gdzie? Czy osiądą w Paryżu, czy poszukają innego schronienia? I kiedy to nastąpi? Kiedy wreszcie Patrycy będzie mógł bez lęku pokazać się w blasku dnia? Józiuk zapala świece, kominek bowiem prawie już wygasł. Chłodem wieje w zacisznym dotąd saloniku. O szyby łomoce wicher, rzucając chwilami garść mokrego śniegu w zamknięte szczelnie okna. Chłopak kręci się po komnatce, ustawia świecznik, poprawia zasłony u okien, jak gdyby pragnął jeszcze bardziej odgrodzić to zaciszne wnętrze od złego, okrutnego świata, od zawiei szalejącej za ścianami. W dalekiej ojczyźnie gorsza teraz pogoda, mróz siarczysty i śnieg po kolana. Ale w domu ciepło. Tak, w domu. Właściwie, co to takiego dom? Czy tylko miejsce, gdzie mieszkają rodzice, siostry, gdzie każdy ma swoje łóżko, swój kąt do spania, swoje legowisko? Afra wtula się w miękkie ramiona fotela. Nie może się oderwać od myśli o domu. Słowa listu ojca sprzed przeszło trzech miesięcy, który dziś otrzymała, tłuką się po głowie, szumiąc to głośniej, to ciszej, niczym drzewa sadu, o wszystkich wspólnych dla całej rodziny sprawach. Oto Fela, najmłodsza z czterech córek państwa Tukanowiczów. Drobna i pulchna jak matka, z ciemnym warkoczem i śniadą cerą. Fela ciągle wyrzeka, że się nie zabrała z tobą, tak jej pilno z domu. A przecież teraz, kiedy Hela idzie za mąż, ona jedna nam na pociechę zostanie - tak pisze Jegomość. „Na pociechę", nie do roboty czy pomocy. Na pociechę. Czy Fela wie, czy rozumie, że będzie jedyną pociechą rodziców? Fela

taka młoda, a tyle już na niej obowiązków! Czy znajdzie dobrego męża? Może drugi brat Józiuka...? W takim razie będą skazani na wieczną biedę, nieustanny brak grosza na nieodzowne nawet potrzeby. Afra wzdycha, wspominając domowe kłopoty. Smutno tam żyć i ciężko, ale jak spokojnie, jak - mimo narodowej niedoli - pewnie i bezpiecznie! Żaden zbir nie czai się za drzewami sadu ze skrytobójczym sztyletem, żaden przekupny sędzia nie czyha na niewinnego, by go oskarżyć o najpotworniejsze zbrodnie, wtrącić do więziennego lochu, a potem posłać na szafot. Stare Tukanowicze daleko od miasta, od dworu i jego niebezpiecznych spraw. Czymże są jej bliscy przy wielkich i możnych? Ot, mrówki zwyczajne, robaki pełzające po ziemi, pożyteczne, ale i godne pogardy przez swą niskość i pokorę. - Afra - szepcze Józiuk, jak gdyby bał się zbyt głośnym słowem zmącić jej zadumę. - O czym tak myślisz? - O domu - Afra szeroko otwiera oczy. - O tym, o czym pisze Jegomość. I o wielu innych rzeczach - dodaje ciszej. - Tak to wszystko wyraźnie widzę, jak gdybym tam była, rozumiesz? Józiuk kiwa głową. On też czuje podobnie, z tą tylko różnicą, że dla niego nie ma pięknej, szczęśliwej przyszłości. Nie ma domu. Niedługo na zawsze utraci Afrę, tę samą Afrę, z którą spędził dzieciństwo, z którą potem wyruszył do Francji. Po co to zresztą wspominać? I tak nic nie pomoże, nie zmieni biegu wypadków, zdążających do sprawiedliwego końca. - Wkrótce wróci Graff - stara się mówić spokojnie i rzeczowo. - To dobrze - przerywa Afra. - Bardzo Patrycemu potrzebny ten wierny i odważny, a przy tym mądry człowiek. Józiuk milczy. Co ma właściwie powiedzieć? Czy to, że aby pomóc Patrycemu naraził się na więzienie, na śmierć

nawet? Przecież wbrew rozkazom króla Stanisława opuścił Chambord, bezpieczny azyl i możną opiekę, i oto znajdował się w Paryżu, potajemnie, jak złoczyńca, ukryty razem z Patrycym w czcigodnych niegdyś murach Luwru, służąc radą, pomocą i własną osobą narzeczonemu Afry. Królowa Katarzyna nie była rada z jego postanowienia, o, nie. I jasno dała mu to do zrozumienia. Ale Józiuk nie mógł zostać widząc, że Afra go potrzebuje. Odwiedzał ją codziennie, późnym wieczorem, gdy droga do pawilonu była względnie bezpieczna i nie groziło mu spotkanie policyjnego szpicla czy patrolu straży miejskiej, wytrwale tropiącej nieuchwytnego wciąż Kawalera. Cały dzień oczekiwał nocy i pory wizyty w pawilonie. Po powrocie, rzuciwszy się na łóżko, rozpamiętywał każde słowo, które wypowiedziała Afra. Jej postać, ruchy, nachylenie głowy, wszystko to tkwiło w nim zawsze żywe i namacalne, jak rzeczywistość. Ale nie było nadziei, żadnej, na nic. Właściwie powinien był wyjechać, opuścić Francję i przez skłóconą Europę przedrzeć się do króla Stanisława. Tam jeszcze znajdowało się ocalenie, ratunek, wiedział to, bowiem osoba Leszczyńskiego, tragizm zdetronizowanej wielkości, męstwo w znoszeniu niedoli pociągało serca, porywało wyobraźnię. Aby się jednak na to zdobyć, trzeba było siły, a Józiuk nie miał siły oderwać się od Afry. Potrafiłby dla niej umrzeć, z uśmiechem wstąpiłby na szafot, gdyby tym mógł zapewnić jej szczęście, lecz pozbawić się widoku dziewczyny z własnej woli - to nadludzkie wprost poświęcenie. A przecież wiedział, że rozłąka jest nieunikniona. Gdy odnajdą prawdziwego Kawalera i Patrycy zostanie zrehabilitowany, on, Józiuk usunie się z życia Afry, przestanie dla niej istnieć. Ale nastąpi to kiedyś, potem, nieprędko

jeszcze, a tymczasem może na nią patrzeć, słuchać jej głosu, przestawać w jej towarzystwie, być prawie szczęśliwym. Nie cieszył się tym jednak. Z każdym dniem stawał się smutniejszy i coraz trudniej mu było ukazywać pogodną twarz. Z Patrycym widywał się co dzień, obu im bowiem gmach Luwru służył za schronienie. Wspólnie układali plan działania, snuli przypuszczenia, omawiali najdrobniejsze szczegóły każdej nowej akcji Kawalera. Patrycy z niecierpliwością wyglądał powrotu Graffa - ciążyła mu coraz bardziej niepewność własnej egzystencji - niebezpieczne bowiem położenie, w jakim się znajdował, każdej chwili mogło przecież doprowadzić do nieodwracalnej katastrofy. Działać przy tym należało bardzo ostrożnie, drobna nawet pomyłka groziła zawaleniem kruchej, a kunsztownie wznoszonej budowli. Najcenniejszym przedmiotem, jaki posiadał, była miniatura, zabrana z pałacyku na Wyspie Świętego Ludwika. Kilka razy dziennie wyjmował ją z ukrycia i wpatrywał się nareszcie w twarz, której tyle lat nie znał! Matka. Chwilami myślał o niej tak intensywnie, że nieledwie czuł jej niewidzialną obecność. Wiedział, że była przy nim zawsze, kogóż bowiem miała do kochania, jak nie syna? Dziecko nieznanego mężczyzny, któremu oddała serce. Kim był ojciec? Czy żył jeszcze? Patrycy nie szukał na to odpowiedzi, wystarczała mu matka, znana teraz i bliska, odkąd miał jej portrecik. Nigdy też nie wracał myślą do domu swego dzieciństwa. Stary zamek w Langwedocji przestał być jego domem, nienawiść pana de Merode przekreśliła wszystkie najpiękniejsze nawet wspomnienia. Lubił za to wyobrażać sobie, jakie by mogło być jego dzieciństwo w domu prawdziwego ojca. On, ukochany

jedynak, najmocniejsze ogniwo łączące rodziców. Rodzice. Boże, ileż jest dzieci tak bezgranicznie szczęśliwych, a które wcale nie cenią losu, jaki im przypadł w udziale! On był tego pozbawiony, pozbawiony miłości obojga rodziców. A pan de Merode? Grał przecież rolę najczulszego z ojców. A potem zdjął maskę i jednym gestem zniweczył wszystko, całą przeszłość. Biedny, tak, bardzo biedny i godzien litości. Pożera go nienawiść, a jej zatrute żądło, dotknąwszy serca, zabiło w nim wszelkie ludzkie uczucia. Hrabia nie jest już pełnym człowiekiem, rządzi nim zła siła, popychając go do najgorszych czynów. Jest bez ratunku zgubiony. Patrycy myśli o nim ze współczuciem, jak o kimś, kto w napadzie szaleństwa własnymi rękami niszczy swoje życie. Bo tylko człowiek szalony mógł świadomie pozbawić się szczęścia. Konrad Graff, który pewnego wieczoru zapukał do jego drzwi, potwierdził słuszność sądu Patrycego. Sas był wymizerowany i zziębnięty, pędził bowiem dzień i noc rozstawnymi końmi do Paryża, nie śpiąc prawie i mało co jedząc, byle prędzej znaleźć się przy boku wodza. - Spełniłem zadanie - oznajmił od progu, zamykając starannie drzwi. - Pan de Merode opuścił granice Francji. Patrycy poczuł dziwny ból, ból i żal jednocześnie, że stary dom w Langwedocji utracił pana, tak jak utracił dziedzica, i oto wydany jest na łup nieubłaganego czasu. Co z niego po latach zostanie? Tragiczna i opuszczona ruina, jak ten Luwr królewski, tak niegdyś piękny i podziwiany. - Siadaj - zakrzątnął się dobywając butelkę wina i kubki. Graff, wyprężony służbiście przy drzwiach, postąpił posłusznie naprzód. - A teraz gadaj, chcę wiedzieć wszystko, po kolei. - Gnaliśmy na południe jak szaleńcy, zatrzymywaliśmy się tylko dla zmiany koni - Graff potarł policzek. - Pan de Merode nie odezwał się ani razu, ignorował mnie, choć nie

opuściłem go ani na chwilę. To człowiek z żelaza! Nic nie potrafi go złamać, ani zmęczenie, ani smutek, żadne ludzkie uczucie nie ma do niego dostępu. Dopiero w domu otworzył usta. Jasno i wyraźnie wydawał rozkazy służbie i dyspozycje zarządzającemu majątkiem. Powiedział, że wyjeżdża, kazał przygotować pieniądze na drogę, a potem całą noc pisał, zamknięty w gabinecie. Nie spuściłem go z oka, z obawy, że się zastrzeli. Ale on nie z takich. Słaby popełniłby samobójstwo, ale hrabia nie uznał się za pokonanego, wierzy w odwet i w skuteczność zemsty. Oczami wyobraźni Patrycy ujrzał gabinet hrabiego na pierwszym piętrze w lewym skrzydle zamku, dużą narożną komnatę obwieszoną dywanami, tkanymi niegdyś we Flandrii. Ciężkie meble z pociemniałego drzewa przywodziły na myśl inne epoki, inną modę, inny styl w życiu i w sztuce. Takie to wszystko było mu bliskie, drogie, a oto ani on, ani pan de Merode nigdy już tego nie zobaczą. - I co, co dalej? - trudno mówić, gdy coś dławi w gardle i zaciska krtań. - Spędziliśmy w zamku cztery dni - Graff udał, że nie dostrzega wzruszenia wodza. - A potem ruszyliśmy ku granicy. Żegnając się z domem, hrabia powiedział rządcy, że ma mu przysyłać pieniądze na jego bankiera w Turynie. „A pan wicehrabia?" - zapytał rządca. „Pan wicehrabia nigdy tu nie wróci, słyszysz, nigdy!" Rządca tylko ukłonił się nisko, ale widziałem, że był niespokojny i zmartwiony. - To Riquet, poczciwiec, lubił mnie bardzo. - Ręką, która lekko drży, Patrycy odgarnia kosmyk opadający na czoło. - I co jeszcze? - To wszystko - Graff współczująco potrząsnął głową. - Wyjechaliśmy o świcie, by jak najszybciej znaleźć się na granicy. Spieszno mi było, wiedziałem, że pan mnie potrzebuje. Hrabia znowu milczał, jak gdybym był

powietrzem. Nie spojrzał na mnie wcale. Nie istniałem dla niego. Nasi ludzie doskonale wywiązali się ze swej roli stangreta i hajduków. I tak dotarliśmy do granicy. Zostawiłem pana de Merode już na terytorium Piemontu, w Castellane. To mała górska mieścina, ale ma dobry zajazd, a oberżysta oddał konie i kolasę do dyspozycji podróżnego. Pan de Merode jak najprędzej chciał się pozbyć niewygodnej eskorty. Odprawił nas ruchem ręki, jak natrętnych fagasów. Na mnie spojrzał pierwszy raz i powiedział dobitnie: „Wrócę". Poczekałem, aż wsiadł do powozu. Ruszyliśmy, gdy odjechał. Potem, co koń wyskoczy, lecieliśmy na północ. To wszystko. - Jest więc w Italii - szepnął Patrycy bardziej do siebie niż do Graffa. - W Italii, choć głowy za to nie dam. Coś mi się widzi, że dotrzyma słowa i wróci. To nie jest człowiek, który rezygnuje z zemsty. Ma swoją wolę i jeżeli tak postanowił... - Niech paru chłopców pilnuje pałacyku na wyspie i domu hrabiego w Wersalu - przerwał Patrycy. - Będą pilnować, ale hrabia ma sto innych kryjówek. Proszę też nie zapominać, że 'zna prawdziwego Kawalera. - Tak, zna prawdziwego Kawalera - powtórzył jak echo Patrycy. - Zmęczony jesteś - zwrócił się do Graffa - idź, odpocznij. Czy ludzie dobrze zakwaterowani? - Doskonale, już śpią po sutej wieczerzy. A co do hrabiego, szkoda, że go pan wypuścił. Pan de Merode wolny to wieczna groźba nad pańską głową. Zresztą, nie moja to rzecz mędrkować. - Rzeczywiście, nie twoja - rzucił sucho Patrycy. - Dobranoc. * * * - Wyobrażam sobie,' Ludwiku, jak kochasz swój dom. - Królowa odwróciła się od okna, od nagich drzew parku i splamionych płatami śniegu trawników, na których tu i ówdzie

bielały smutne, marmurowe posągi. W buduarze było ciepło i przytulnie, płonął ogień na kominku, a biało - złote boazerie i pastelowe barwy obić rozjaśniały szarość zimowego dnia. Ludwik podniósł rękę, by ukryć niewytworne ziewnięcie. Miał na sobie popielatobłękitny frak, który u rozwarcia ukazywał pięknie haftowaną kamizelkę. - Mylisz się, Mario - powiedział poprawiając koronkowe manszety. - Nigdy nie lubiłem Wersalu. Czyż w tak ogromnych, przytłaczająco wspaniałych komnatach można czuć się szczęśliwym? Dom to coś zacisznego i miękkiego, gdzie z każdej strony łatwo ręką dotknąć ścian, a sufit nie jest malowanym plafonem z Olimpem bóstw wszelkiego rodzaju lub perspektywą przestworzy. Wersal jest zimny i przerażający... jak korona i tronowe krzesło - dodał ciszej. - Ale jestem królem, a Wersal jest siedzibą królów Francji. Maria podeszła do męża z tyłu i oparła mu ręce na ramionach. - Jednakże twoje wspomnienia dzieciństwa związane są z Wersalem - powiedziała łagodnie. - Od najmłodszych lat. A ja naprawdę nie miałam domu, dopóki nie osiedliśmy w Księstwie Dwóch Mostów, a potem w Wissemburgu. Król ujął jej dłonie i zacisnął je sobie na szyi. - Wiem, że smutne miałaś dzieciństwo - rzekł niechętnie. - Lecz po co to wspominać? Wszak jesteś królową, a więc pierwszą panią w Europie. Czy to ci nie wystarcza, Mario? - Nie, Ludwiku. Chcę być pierwsza i jedyna w twoim sercu, reszta, jak wiesz, mało mnie obchodzi. I choć już dziesięć lat minęło, niewiele właściwie mam wspólnego z twoim dworem. - Dlaczego dziś jesteś taka smutna? - król ściągnął piękne brwi. - Czy robisz mi wyrzuty? - Niech mnie Bóg strzeże - zawołała z żywością młodej dziewczyny, przytulając policzek do twarzy męża. - Tylko tak

sobie myślałam... wspominałam przeszłość... twoją i moją. Ty, tu w Wersalu, pod skrzydłami wielkiego Dziada, otoczony opiekunami i strażą, mały Delfin, następca tronu, potem król. I ja, córka poznańskiego wojewody, dla której możliwość jakiejkolwiek korony, a cóż dopiero francuskiej, w ogóle nie wchodziła w rachubę. Właściwie nie można chyba powiedzieć, że miałam nieszczęśliwe dzieciństwo. Nie, to nieprawda. Stale przecież byli przy mnie kochający rodzice. Ale los nasz był niepewny. Nie znasz Polski, Ludwiku, i nie wiesz, jaką rolę odgrywa tam szlachta. Żadnemu władcy nie udało się ukrócić samowoli i ujarzmić szlacheckiej fantazji. Nie król szlachtę, lecz szlachta ujarzmiła króla do tego stopnia, że monarchia stała się u nas elekcyjna. Stąd wszystkie nasze niedole. Po co ci to zresztą mówić? - dodała z goryczą. - Czytujesz przecież raporty twoich ambasadorów. Jako dziecko nie rozumiałam sytuacji, byłam bardzo szczęśliwa, kochano mnie i pieszczono. I mimo wojny i niebezpieczeństw... Ach, Ludwiku, jak mi czasem ciężko! - Jej łzy spłynęły na czoło męża. Król odwrócił się gwałtownie, obejmując zgrubiałą nieco talię żony. - Mario... proszę cię... Królowa opanowała się z trudem. - Już nic, wszystko dobrze... przebacz mi tę chwilę słabości. Dostałam dziś list od matki... taka smutna i sama w Chambord... - Może nam złożyć wizytę - zniecierpliwił się. - Naturalnie, ale ona niepokoi się o ojca... Przesłano mi jego manifest, wydany w Królewcu... - Przesłano ci - zauważył z przekąsem Ludwik, nierad, że polityka Jego Eminencji, przeciwnego udzielaniu pomocy Leszczyńskiemu, nie zyskała aprobaty królowej, a bohaterska śmierć hrabiego Plelo poruszyła opinię, wywołując powszechne oburzenie.

Tak, manifest, który Leszczyński wydal latem w Królewcu, późno trafił do rąk córki. Widzieć w tym trzeba wolę wszechwładnego ministra, stojącego pilnie na straży interesów Francji. Czyż Maria nie była królową? Czyż dobro jej nowej ojczyzny nie powinno przesłaniać rodzinnych korzyści? Maria znała jednak ojca, wiedziała, że nie o korzyści mu chodzi. Manifest Leszczyńskiego, adresowany do ludzi dobrej woli, przedstawiał tragiczną sytuację kraju, rozdartego domową wojną, w którym panoszyły się obce wojska. Stanisław I, z bożej łaski król Polski - tak zaczynało się owo pismo, znane wszystkim władcom Europy. Pewni jesteśmy, iż te krwawe sceny odbywające się obecnie w Polsce, takie w całej Europie wzbudzają podziwienie, iż etiam impartialissimis w oczy uderzają. Słuszność nie potrzebuje wprawdzie apologii, prawda żadnej obrony, a sprawiedliwa sprawa żadnego dowodu, jednakże sądzilibyśmy się być winnymi przed Bogiem, gdybyśmy chrześcijańskiemu światu nie wystawili przed oczy prawdziwego stanu ojczyzny... Do nas przeto należy, aby odgłos naszych wypadków rozszedł się razem z naszym głosem, nie dla tego, abyśmy usiłowali wstrzymać powódź tylu niesprawiedliwości, ani wzywać o pomoc i wsparcie przeciw niesłychanym prześladowaniom, ponieważ tego jedynie z nieba czekamy; ale każdego, który nie rozstał się z sumieniem, honorem i szczerością, napominamy, aby się dla poratowania nieszczęśliwego stanu kraju przyłożyć zechciał. Jakże szlachetny był ojciec we wszystkim, co pisał lub mówił. Ile w nim godności! Ani słowa skargi czy użalania się nad własną, tragiczną przecież sytuacją, tylko niepokój o losy ojczyzny. Jej nieszczęścia przesłoniły jego osobiste klęski.

Maria drżącymi rękami wydobywa owe karty, wiele widać razy odczytywane. - Patrz, Ludwiku, posłuchaj, wiem, że twoim ministrom nieobce to pismo, ale przekonaj się, jaki jest mój ojciec, czyż niesłusznie tak bardzo kocham go i podziwiam? Postępki sąsiednich potencyi są nie praktykowane i godne zadziwienia. Alboż Rzeczpospolita złamała pokój, iż wojnę rozpoczęto? Alboż im jest hołdująca, że od nich prawa musi przyjmować? Alboż ta ziemia jest zawojowana, że musi się poddać pod postanowienia i dyspozycje zwycięzcy? A jednakże z jej koroną tak chcą postąpić, jak najpomyślniej jest prywacie i formam regiminis wywrócić. Określają moc wolnych głosów, państwo nachodzą, nie przestrzegają ani respektu dla kościołów, ani względu na płeć, ani bezpieczeństwa dla obywateli; wszystko w ogniu i rabunku. Nie dość tego spustoszenia kraju. Gdańsk, ozdoba jego, doznał całej okropności wojny. Przypisują mu upór, bo królowi jest wierny, którego jako pana przyjął wtedy, gdy ani słyszał, ani mógł sądzić, aby był jaki drugi. Za złe mu mają, że się bronił, gdy go bez dyskrecji atakowano, rujnowano bombami... W miarę czytania rumieniec okrywa blade dotąd policzki królowej, oczy nabierają nowego blasku, w głosie dźwięczy duma. To już nie bojaźliwa, skromna Polka, zabłąkana przypadkowo w salonach zbytkownej siedziby Króla - Słońce, to prawowita monarchini, przed której majestatem chylą karki najbardziej hardzi i najoporniejsi zginają kolana. Ludwik patrzy jak urzeczony. Czyżby to była ta sama Maria, taka zawsze cicha i potulna? Co się działo z posłem francuskim, to jest dalszym ciągiem gwałtów na nas wywieranych, a na które nie pozwala prawo narodów wszędzie szanowane. Cóż mamy mówić o niesprawiedliwości czynionej senatorom i innym zacnym osobom? Są zniewoleni uznać króla, którego nie obierali i

obierać wyprzysięgli się. Nie masz w historii przykładu, aby sumieniom wolnego narodu gwałt czyniono. Teraz widzimy to przy tej strasznej przysiędze, do której zbrojną ręką przymuszają. Taki jest stan polskiej korony, który wszystkim monarchom i państwom nie cierpiącym niesprawiedliwości okazuje, jak z nią postępują według reguł politycznej nauki, iż przeciw niesprawiedliwości żadnej nie masz ochrony. Głos królowej rwie się, wzruszenie łzami przesłania oczy. Biała karta drży w drobnych palcach niczym liść targany wiejącym nad Polską wichrem. Ludwik boi się poruszyć. Wstyd mu teraz, wstyd za Francję, za bezużyteczną śmierć hrabiego Plelo i tylu innych bohaterskich żołnierzy, których ciała leżą gdzieś nie pogrzebane na przedmieściach dalekiego Gdańska. Dlaczego właściwie nie oparł się woli Jego Eminencji? Czyż tak ślepo ufa mądrości i wierzy w nieomylność sądów starego ministra? Cała przecież Francja była przeciwko niemu, cała Francja rwała się do boju o polską koronę dla Leszczyńskiego. On, król, też był tego zdania. Cóż więc stanęło na przeszkodzie? „Wasza Królewska Mość winna pamiętać, że polityka jest sztuką nie wszystkim dostępną. Wiele dróg prowadzi do Rzymu, jednakże jedna tylko jest bezpieczna, omija bowiem zasadzki przygotowane ręką zbójców, czyhających na mienie podróżnego. W kierowaniu państwową nawą nieostrożność jest grzechem nie do wybaczenia, a jej fatalne skutki mogą wstrząsnąć tronem" - głos Jego Eminencji miał jakieś złowróżbne i ostrzegawcze brzmienie, Ludwik więc tylko pochylił głowę, posłuszny, jak zawsze, ukochanemu mistrzowi. Czy żałował teraz uległości, jaka zazwyczaj cechowała jego stosunki z wszechwładnym ministrem? - Wiem, że panujący mają tylko Bogu zdawać rachunek ze spraw swoich - czytała królowa, jak gdyby przenikając

myśli męża. - Przeto apeluję też do Jego strasznego sądu i przed Nim protestuję przeciw wszystkiej tej wiolencji, mocno ufając, iż Jego wszechmocność zawstydzi niesprawiedliwość i dumę, Jego świętość pokarze tych, którzy Go zapomnieli, a sprawiedliwość niewinnych ochraniać będzie. Maria nie może dokończyć czytania. Pocałunki Ludwika są równie nieśmiałe, jak przed dziesięciu laty, a jego ramiona z równą niecierpliwością tulą ją do serca. * * * - Drogi panie markizie - powiedziała królowa, patrząc gdzieś ponad głową pana de Nangis na ogołocone drzewa parku. - Czy sądzi pan, że znam pałac wersalski? - Miłościwa Pani - odparł wierny dworak Marii - pałac wersalski mniej jest znany niż niejedno miasto i trudniej przemierzyć go nie zabłądziwszy niż niegdyś odnaleźć drogę w antycznym labiryncie. Nie ma chyba nikogo, kto znałby cały pałac - taki to olbrzym pełen sal, galerii, schodów i tajemnych przejść, wspaniałych salonów i ciemnych schowków. - Właśnie - przytaknęła Maria - tak też myślałam. A przecież Wersal to mój dom i choć znam te wszystkie wspaniałe komnaty, nie zawsze wiem, jakie wydarzenia, może wielkie i doniosłe, częściej chyba tragiczne niż radosne, rozgrywały się w tych ścianach. Niegdyś, dawniej - dodała z żywością - na długo przed moim tu przybyciem. - Jestem na rozkazy Najjaśniejszej Pani - skłonił się markiz de Nanis. - Jeżeli w tej przechadzce będę zaszczycony rolą przewodnika, radziłbym zacząć od kaplicy. - Słusznie - przyznała królowa wstając. - W takim razie chodźmy. Poszli więc. Minęli szeregi strojnych komnat i z głównego trzonu pałacu, gdzie znajdowały się apartamenty królowej, przeszli do północnego skrzydła. Przystanęli w niewielkim westybulu pierwszego piętra przed biało - złotymi

drzwiami z pięknie rzeźbionego drzewa - dziełem nieodżałowanego pana Mansarta. - Gdy Ludwik Wielki wzniósł Wersal - zaczął pan de Nangis przyciszonym głosem - urządzono w pałacu dwie kaplice, jedną blisko Schodów Królowej, drugą w miejscu, gdzie dziś jest salon Herkulesa. Pobożność bowiem pani de Maintenon - markiz chrząknął znacząco - równała się pobożności Miłościwej Pani. Żadna jednak z tych kaplic - podjął głośniej - nie była godna królewskiej siedziby. Dopiero pan Mansart przedstawił królowi właściwe plany i Ludwik nakazał rozpocząć roboty. Piątego czerwca tysiąc siedemset dziesiątego roku kardynał de Noailles dokonał uroczystego poświęcenia nowej kaplicy. Najjaśniejsza Pani zna dobrze to miejsce - dodał pochylając głowę. Tak, królowa rzeczywiście bywała tu co dzień na porannej mszy i dobrze znała wnętrze pełne złoceń i światła. Kaplicę wersalską słusznie zaliczano do arcydzieł francuskiej architektury minionej epoki. Zbudowana z białego wapienia, który wydobywano w pobliskich kamieniołomach, dzieliła się na dwie części, górną i dolną. Wyłożono ją barwną mozaiką, a najwięksi artyści ubiegali się o zaszczyt przyozdobienia jej dziełami swego geniuszu. W tak zwanej Górnej Kaplicy, naprzeciw wielkiego ołtarza, znajdowała się loża królewska. Po bokach rozciągał się balkon, przeznaczony dla książąt i dworu. Jakże lubiła Maria dźwięk wspaniałych organów, gdzie wśród bogatych ornamentów król Dawid grał na harfie, jak bliski i drogi był jej ten Bóg Ojciec, wychylający się z obłoków na wysokim sklepieniu! - Miłościwa Pani nie widziała ślubu wnuka Wielkiego Ludwika z córką księcia Orleańskiego. Cóż to była za uroczystość! Dawniej umiano połączyć przepych z dobrym smakiem. Damy błyszczały niczym monstrancje, tak je

osypano diamentami, a nawet pani de Maintenon, morganatyczna małżonka króla, była przy tym obecna. Siedziała o tu, w tej loży. Z lewej strony stał jej klęcznik i fotel. Zawsze w czerni, nawet wówczas nie przybrała się w barwy bardziej odpowiednie do okoliczności. Maria zwróciła oczy w to miejsce, które zajmowała niegdyś jej poprzedniczka, nie koronowana co prawda królowa Francji, słynąca z cnót i mądrości. Zawsze w czerni! Wzdrygnęła się i spojrzała na bladoróżowy brokat, jaki ją okrywał. - Chodźmy dalej - zwróciła się do markiza, biorąc go pod ramię. Znowu znaleźli się w westybulu, gdzie w półkolistych wnękach pyszniły się białe posągi, przedstawiające cztery strony świata. Markiz pchnął złocone drzwi po prawej stronie kaplicy. Otworzyła się przed nimi długa galeria, odpowiadająca dokładnie galerii parteru, pełnej rzeźb. Tu natomiast wisiały obrazy w przebogatych ramach, a wśród licznych portretów królowej i Delfina - naturalnie z poprzedniego jeszcze panowania - wszystkie prawic płótna sławiły wielkość Czternastego Ludwika. - Oto scena odwołania Edyktu nantejskiego - głos markiza głucho dudnił w pustce galerii. - A tu król Ludwik podczas oblężenia Mons. Ten obraz przedstawia przyjęcie posłów perskich... Zatrzymali się dłużej przed portretami ludzi, którzy przydali blasku Francji owej epoki. Maria ze wzruszeniem przyglądała się portretom bajkopisarzy La Fontaine'a i Karola Perraulta, ogrodnika Le Notre'a i ministra finansów Colberta. Z rzeźbionych ram spoglądały na nich duże, ciemne oczy księżniczek z perłami na szyi czy we włosach, w dekoltowanych sukniach, z różą lub koronkową chusteczką w

pięknej ręce. Marii ściskało się serce na myśl o tragicznym losie niejednej z nich, a cichy głos pana de Nangis szemrał: - Księżna de Berry umarła młodo, a oto nieszczęśliwa księżniczka de Conti. Ta mała dziewczynka to Anna de Bourbon. Wydano ją za mąż wbrew jej woli. Podobno nie uśmiechnęła się już aż do śmierci. Ileż ich tam było, tych nieszczęsnych kobiet, bardziej lub mniej urodziwych, strojnych w koronki i brokaty, które malarz umieścił na tle wersalskiego parku lub aksamitnej kotary. Jak straszny, beznadziejny smutek wyzierał z ich spojrzenia, z zarysu zamkniętych ust, strzegących pilnie bolesnej tajemnicy. - Opuśćmy to miejsce - Maria zacisnęła palce na perłach zdobiących jej szyję. - Bardziej ono przygnębia niż cmentarz. Echo ich kroków niosło się wśród malowideł plafonu, białych stiuków i płaskorzeźb, w atmosferze ciężkiej, zdawałoby się, od westchnień i łez. Drzwi na końcu galerii otwarły przed nimi zupełnie inny świat. Pan de Nangis podniósł wyżej głowę, poprawił żabot i żwawiej ruszył po śliskiej posadzce.

- W tym salonie, zwanym dzisiaj salonem Herkulesa, była niegdyś kaplica. Gdy w roku tysiąc sześćset osiemdziesiątym trzecim zmarła królowa Maria Teresa, małżonka Ludwika XIV, tu właśnie ustawiono trumnę z jej zwłokami i odprawiono żałobne nabożeństwo. Wielki kaznodzieja, ojciec Bourdaloue, także w tej kaplicy wygłaszał swe słynne kazania. Najjaśniejsza Pani raczy spojrzeć na to płótno. Przedstawia ucztę u Szymona Faryzeusza. Malował je Paweł Veronese, a przysłała w darze królowi Republika Wenecka. - Markiz dotknął pięknie cyzelowanej klamki. - A oto jesteśmy już w Wielkich Apartamentach - powiedział usuwając się. Maria, któryż to już raz, obejrzała z podziwem plafon, od którego nazwano całą komnatę salonem Obfitości. - Król przyjmował tu trzy razy w tygodniu - prawił markiz. - Na kredensach ustawiano wówczas dzbany z tak rzadkimi napojami, jak kawa i czekolada, którą to modę królowa przywiozła z Hiszpanii. Były także pyszne likiery, sorbety, ciasta i osmażane w cukrze owoce, król bowiem lubił we wszystkim obfitość. Kolację jednak jadano obok, w salonie bogini Wenus. Niech Miłościwa Pani raczy obejrzeć te malowidła. Ośmielę się wspomnieć, że wykonano je specjalnie dla pani de Montespan, królewskiej faworyty. A

tam dalej, w salonie Diany, król Ludwik XIV lubił grywać w bilard. Wszędzie błyszczało złoto i wielobarwne marmury. Maria podeszła do portretów ówczesnego władcy Francji i jego małżonki. Maria Teresa bynajmniej nie olśniewała urodą, ale była córką Filipa IV, króla Hiszpanii. Twarz jej, pozbawiona wdzięku, odpychała dumą właściwą Habsburgom. Niekochana żona. Jakże była nieszczęśliwa i godna litości! Pan de Nangis otwierał już następne drzwi do salonu Marsa, boga wojny. - Tu król wydawał bale i koncerty, a w przyległym salonie Merkurego w niektóre wieczory rozstawiano stoliki do kart. Ściany obu salonów okrywały przepiękne gobeliny, zwane tak od królewskiej fabryki dywanów Gobelins w Paryżu. W jednym rogu pyszniło się złocone łoże przywiezione z Hiszpanii, okryte perskim dywanem, również w pozłociste kwiaty. - Dwadzieścia lat temu - zaczął markiz poważnie - na tym łożu wystawiono na widok publiczny ciało zmarłego króla. Ludwik XIV leżał tak cały tydzień, aby każdy poddany mógł zobaczyć przynajmniej pośmiertne szczątki władcy. - Chodźmy stąd - wzdrygnęła się królowa przymykając oczy, by nie widzieć królewskiego katafalku. - Czy Wersal chowa tylko grobowe pamiątki? - Wersal to mauzoleum wielkości Francji - wygłosił z namaszczeniem pan de Nangis. - Po Tobie, Miłościwa Pani, też tu zostaną wspomnienia. - Po mnie... - Maria odwróciła twarz, by ukryć nagłą bladość. - Ten oto obecny salon Apollina był z początku sypialnią Jego Królewskiej Mości wielkiego Dziada Najjaśniejszego

Pana, a potem salą tronową. Tutaj król dawał posłuchanie ambasadorom. Obciągnięte szkarłatem ściany wiele musiały słyszeć, tronowe krzesło z masywnego srebra niejedno widziało. Królowa poczuła dziwne, obezwładniające zmęczenie. Przytłaczała ją pycha, jaką tchnęło to miejsce. Nigdzie chyba tak wyraźnie jak tutaj nie błyszczał majestat monarchii. Czymże była ona, Maria Leszczyńska, wobec owych królów, książąt i księżniczek, których nazwiska przechowywały najstarsze herbarze Europy? Czyż liczy się tylko wspaniałość rodu? - myślała podnosząc oczy na zwycięskiego Apollina, pędzącego zaprzężonym w czwórkę rydwanem po niebieskim sklepieniu. - Ród i bogactwo? Potęga i znaczenie? Czymże to wobec śmierci, równającej wszystkich ludzi - i maluczkich, i możnych? Ludwik Wielki też umarł, tak samo jak najnędzniejszy z jego poddanych. I co po nim zostało? Czy liczy się tylko grobowiec w bazylice Świętego Dionizego? Tam leżą królowie Francji, tam spocznie i ona... Boże, Boże, dość już, dość tego smutku... Pan de Nangis uszanował milczenie Najjaśniejszej Pani. Rad był nawet wrażeniu, jakie zazwyczaj wywiera Wielkość. Czuł się dumny z przeszłości Francji i mimo szczerego szacunku, jakim darzył królową, cieszył się, że ta mała, nic właściwie nie znacząca Polka raz jeszcze zdała sobie sprawę, jak ogromnego dostąpiła zaszczytu i na jakim to - z woli bożej - zasiadła tronie. Nie chciał jednak zbytnio przedłużać owej nieprzyjemnej chyba dla niej konfrontacji. - Najjaśniejsza Pani zmęczona już smutkiem i żałobą - powiedział ze zrozumieniem. - Tym korytarzem dojdziemy do zachodniej części pałacu, okna wychodzą tam na najpiękniejsze ogrody.

Maria nie obejrzała się za siebie, spieszno jej było pozbyć się przygnębiającej atmosfery pysznych sal, zbyt bogatych i wspaniałych dla jej skromnej osoby. Mroczny korytarz oświetlony, hen w górze, wąską lukarną, doprowadził ich rzeczywiście do Lustrzanej Galerii, ujętej jak gdyby w ramy dwóch wspaniałych salonów: salonu Wojny i salonu Pokoju. Dwaj nieporównani artyści stworzyli te arcydzieła dobrego smaku: budowniczy Mansart i malarz Le Brun, komponując harmonijną całość, składającą się na tak zwany styl Ludwika Czternastego. W salonie dedykowanym wojnie pan Le Brun umieścił na plafonie zwycięską Francję, po rogach rzucił przed nią na kolana pobite i upokorzone mocarstwa: Holandię, Hiszpanię i Niemcy. Lustrzana Galeria, którą królowa dobrze znała z balów i uroczystości dworskich, oślepiła ich światłem odbitym w tysiącu zwierciadeł. W zimowym słońcu kryształy pająków iskrzyły się niczym sople lodu, a w lustrach wprawionych w arkady przeciwległej ściany przeglądało się blade niebo i ośnieżone pióropusze najstarszych drzew parku. Cała galeria była istnym hymnem na cześć króla, apoteozą Ludwika Wielkiego. - Miłościwa Pani - szepnął markiz, jak gdyby onieśmielony blaskiem tego miejsca. - Nie widzieliśmy, niestety, tych wszystkich cacek ze srebra i złota, które król Ludwik XIV poświęcił dla Francji. Wojna, jak wiadomo, drogo kosztuje, a skarb był właśnie pusty, ozdabianie Wersalu pochłonęło wszystkie zasoby. Jednakże król nie zawahał się przed ofiarą. Dwa i pół tysiąca drogocennych przedmiotów przetopiono z jego rozkazu w mennicy. Przepadły na zawsze dawne arcydzieła złotniczej sztuki, których wartość