DagMarta

  • Dokumenty336
  • Odsłony188 748
  • Obserwuję128
  • Rozmiar dokumentów626.0 MB
  • Ilość pobrań108 828

Wyjątkowi - Meg Wolitzer

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Wyjątkowi - Meg Wolitzer.pdf

DagMarta EBooki
Użytkownik DagMarta wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 414 stron)

Meg Wolitzer WYJĄTKOWI przełożył Wiesław Marcysiak

Tytuł oryginału: The Interestings Copyright © 2013 by Meg Wolitzer Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXVI Copyright © for the Polish translation by Wiesław Marcysiak, MMXVI Wydanie I Warszawa, MMXVI

Spis treści Dedykacja Motto Część pierwsza. Chwile wyobcowania 1. 2. 3. 4. 5. 6. 7. 8. 9. Część druga. Figland 10. 11. 12. 13. 14. 15. 16. 17. Część trzecia. Dramat udanego dziecka 18. 19.

20. 21. 22. Podziękowania Przypisy

Moim rodzicom, którzy mnie tu przysłali I Marcie Parker, którą tu spotkałam

Pociągiem na zachód jechałem w ten dzień Zasnąłem znużony i naszedł mnie sen Tak bardzo smutny i tak pełen żałości O przyjaciołach mych z czasów młodości Bob Dylan, Bob Dylan’s Dream …mieć choć mały talent… było strasznym dopustem… być tylko trochę wyjątkowym oznaczało, że nieustannie spodziewałeś się nazbyt dużo… Mary Robison, Yours

Część pierwsza Chwile wyobcowania

1. W ciepłą lipcową noc tamtego dawno minionego lata Wyjątkowi zebrali się po raz pierwszy. Mieli zaledwie po piętnaście, szesnaście lat i zaczęli określać się tym mianem z nieśmiałą ironią. Julie Jacobson, outsiderka, może nawet dziwaczka, została zaproszona z niejasnych powodów. Teraz siedziała w kącie na niezamiecionej podłodze; starała się usadowić tak, aby się nikomu nie narzucać, a jednocześnie nie wyglądać żałośnie, co zdecydowanie nie było łatwe. W noce takie jak ta, gdy nie wiał wiatr, który przedarłby się przez siatki na owady, w tipi, sprytnie zaprojektowanym, ale zbudowanym małym kosztem, brakowało powietrza. Julie Jacobson miała ochotę wyprostować nogę albo poruszyć szczęką z boku na bok, co czasami wywoływało serię miłych cichych stuknięć w czaszce. Gdyby jednak zwróciła na siebie uwagę, ktoś mógłby się zacząć zastanawiać, dlaczego właściwie się tu znalazła; i rzeczywiście, dobrze wiedziała, że nie ma najmniejszego powodu, aby tu była. To prawdziwy cud, że Ash Wolf tego wieczoru kiwnęła na nią głową, gdy stały przed rzędem umywalek, i zapytała ją, czy miałaby ochotę pójść z nią i poznać pozostałych. Pozostali. Już samo to słowo ją elektryzowało. Oniemiała Julie zwróciła ku Ash ociekającą wodą twarz, ale zaraz wytarła ją ręcznikiem przywiezionym z domu. Na jego pomarszczonym brzegu mama drżącą ręką napisała czerwonym wodoodpornym flamastrem „Jacobson”, co wydawało się teraz nieco tragiczne. – Pewnie – odparła automatycznie. A co by było, gdyby odpowiedziała „nie”? Później lubiła się nad tym zastanawiać w swego rodzaju barokowym przerażeniu sprawiającym jej dziwną przyjemność. Co by było, gdyby nie przyjęła tego rzuconego mimochodem zaproszenia i zajęła się własnym życiem, ciężko stąpając jak pijak, ślepiec, idiota, ktoś, kto uważa, że mała paczuszka szczęścia, którą niesie, w zupełności mu wystarczy. Jednakże „pewnie” wypowiedziane przy umywalkach w damskiej łazience ulokowało ją w kącie tego obcego, pełnego ironii świata. Ironia była dla niej czymś nowym i smakowała dziwnie dobrze, jak niedostępny dotąd owoc lata. Wkrótce ona i cała reszta będą ironizować przez większość czasu, niezdolni odpowiedzieć na niewinne pytanie bez nadania słowom lekko złośliwego zabarwienia. Wkrótce ta złośliwość straci siłę, ironia zmiesza się z powagą, a lata wydadzą się krótkie i będą uciekać. Nie minie zbyt wiele czasu, a ich wszystkich zasmuci i zdziwi fakt, że są

całkiem dorośli, że przybrali ostateczną, wyraźną dojrzałą postać, bez szansy na przeistoczenie. Tej nocy jednak, na długo przed tym smutkiem i zdziwieniem, gdy siedzieli w tipi numer trzy chłopców, w ubraniach pachnących słodko po ostatnim domowym praniu, Ash Wolf powiedziała: – Siedzimy tu tak każdego lata. Powinniśmy jakoś się nazwać. – Po co? – zdziwił się Goodman, jej starszy brat. – Żeby świat wiedział, jak niewiarygodnie wyjątkowi jesteśmy? – Możemy się nazwać Niewiarygodnie Wyjątkowi – zaproponował Ethan Figman. – Co wy na to? – Wyjątkowi – stwierdziła Ash. – Pasuje. Tak postanowiono. – Od tego dnia, ponieważ najwyraźniej jesteśmy najbardziej wyjątkowymi ludźmi na tym popieprzonym świecie – powiedział Ethan – ponieważ jesteśmy, kurwa, tak bardzo pociągający, a nasze mózgi napęczniały intelektualnymi przemyśleniami, będziemy się nazywać Wyjątkowi. I niech każdy, kto nas napotka na swej drodze, padnie trupem, bo jesteśmy tak kurewsko interesujący. W tym niedorzecznie uroczystym momencie wznieśli papierowe kubki i jointy. Julie zaryzykowała uniesienie kubka z wódką i tangiem – V&T, jak nazwali ten drink – poważnie kiwając głową. – Zdrowie – rzuciła Cathy Kiplinger. – Zdrowie – powtórzyli pozostali. Nazwa była ironiczna, a zaimprowizowany chrzest drwiąco pretensjonalny, ale mimo to według Julie Jacobson oni byli wyjątkowi. Nastolatkowie wokół niej, wszyscy z Nowego Jorku, mieli cechy członków królewskiego rodu, gwiazd francuskiego kina z domieszką czegoś papieskiego. Wszyscy na tym obozie byli rzekomo utalentowani artystycznie, ale oni, z tego co wiedziała, stanowili małe, gorące jądro tego miejsca. Nigdy dotąd nie spotkała nikogo podobnego do nich. Byli wyjątkowi nie tylko w porównaniu z mieszkańcami Underhill, przedmieścia Nowego Jorku, gdzie Julie żyła od urodzenia, ale także w porównaniu z tym, co było wszędzie indziej, w świecie, a co teraz wydawało się odpychające, nikczemne i wstrętne. Przez krótką chwilę tego lata 1974 roku, kiedy ona i każde z nich wyrwało się z głębokiego, otępiającego skupienia nad jednoaktówkami, filmami rysunkowymi, układami tanecznymi i gitarami akustycznymi, znaleźli się przed przerażającymi drzwiami, od których pospiesznie się odwrócili. Dwaj chłopacy na obozie mieli egzemplarze Wszystkich ludzi prezydenta na półce

nad łóżkiem, obok aerozolu Off! i małych buteleczek nadtlenku benzoilu przeznaczonego do zwalczania szalejącego trądziku. Książka ukazała się krótko przed rozpoczęciem obozu, a w nocy, kiedy rozmowy w tipi cichły przed snem albo rytmiczną masturbacją, czytali przy latarce. Zastanawiali się, czy można wierzyć tym skurwysynom. W ten świat mieli wejść: w świat skurwieli. Julie Jacobson i inni zatrzymali się przed drzwiami do tego świata, i co mieli zrobić? Przejść przez nie? Później tego lata Nixon ucieknie, zostawiając za sobą śluzowaty szlak jak ślimak, i cały obóz będzie to oglądać na starym panasonicu wwiezionym do jadalni przez właścicieli, Manny’ego i Edie Wunderlichów, parę starzejących się socjalistów, która stała się legendarna w tym małym, znikającym świecie starzejących się socjalistów. Teraz się zbierali, bo świat był nie do zniesienia, a oni sami wręcz przeciwnie. Julie pozwoliła sobie na nieznaczną zmianę pozycji, rozplatając i zaplatając palce u rąk. I jakoś nikt się nie odwrócił i nie domagał wyjaśnienia, kto zaprosił tę niezdarną rudowłosą dziewczynę o twarzy pokrytej plamami. Nadal nikt nie kazał jej wyjść. Rozejrzała się po ciemnym wnętrzu, gdzie wszyscy niemal znieruchomieli na pryczach lub deskach podłogi, jak w saunie. Ethan Figman, zwalisty, niezwykle brzydki, o rysach nieco spłaszczonych, jakby przyciskał twarz do ściany ze szkła niczym mim, siedział z rozdziawionymi ustami i albumem płytowym na kolanach. Był jednym z pierwszych, których zauważyła, gdy mama i siostra przywiozły ją tutaj. Wtedy miał na głowie oklapłą dżinsową czapkę i witał się z wszystkimi na trawniku, obciągając kurczowo nogawki krótkich spodenek. Z dziewczynami platoniczne objęcia, z chłopakami celebrowane uściski dłoni. Ludzie wołali do niego „Ethan! Ethan!”, a on odwracał się w stronę każdego głosu. – Ten chłopak wygląda komicznie – powiedziała szeptem siostra Julie, Ellen, gdy po czterogodzinnej jeździe z Underhill wysiadły z zielonego dodge’a i stanęły na trawniku. Rzeczywiście wyglądał komicznie, ale Julie od razu odczuła potrzebę wzięcia go w obronę. – Wcale nie – powiedziała. – Wygląda okej. Ellen była starsza od niej o szesnaście miesięcy. Miała ciemne włosy, nieodgadnioną twarz i zadziwiająco krytyczne opinie, które często wyrażała w parterowym domku, gdzie mieszkali z mamą (Lois) i aż do tej zimy z ojcem (Warrenem), który zmarł na raka trzustki. Julie nigdy nie zapomni życia w pobliżu umierającej osoby, szczególnie tego, że musieli korzystać ze

wspólnej, pomalowanej na brzoskwiniowo łazienki, którą ich biedny ojciec zmonopolizował. Pierwszego okresu dostała, gdy miała czternaście lat i sześć miesięcy – o wiele później od jej koleżanek – i czasami musiała skorzystać z łazienki, która była wciąż niedostępna. Kuliła się więc w swoim pokoju z olbrzymim pudełkiem podpasek i myślała o różnicy między sobą, „wchodzącą w kobiecość”, jak na filmie, który w szóstej klasie pokazała dziewczętom nauczycielka WF-u, a jej ojcem, wchodzącym w coś innego, o czym nie chciała myśleć, ale co wisiało nad nią przez cały czas. W styczniu ojciec już nie żył. Był to okrutny cios, ale zarazem ulga; nie można się było na tym skupić ani przestać o tym myśleć. Przyszło lato, nadal bez planów wakacyjnych. Ellen nie chciała nigdzie jechać, ale Julie nie mogła siedzieć w domu przez całe wakacje w takim stanie i patrzeć, jak mama i siostra czują się tak samo jak ona. Można by przez to zwariować. W ostatniej chwili nauczycielka angielskiego zaproponowała obóz, na którym znalazło się wolne miejsce i była możliwość przyjęcia Julie bez opłat. Nikt z Underhill nie jeździł na takie obozy; nie tylko nikogo nie było na to stać, ale nawet nikomu nie przyszłoby do głowy, żeby jechać. Wszyscy zostawali na miejscu i chodzili na nudne półkolonie, wysmarowani olejkiem spędzali całe dnie na basenie lub pracowali w lodziarni Carvela, a jak nie, to tkwili bezczynnie w dusznych domach. Nikt tak naprawdę nie miał pieniędzy i nikt specjalnie się nad tym nie rozwodził. Warren Jacobson pracował w dziale kadr Clelland Aerospace. Julie nigdy nie rozumiała, na czym właściwie polega jego praca, ale wiedziała, że ich dochody nie pozwalają na wybudowanie i utrzymanie basenu w małym ogrodzie. Kiedy nagle dostała szansę wyjazdu na obóz, matka nalegała, aby Julie z niej skorzystała. – Ktoś w tej rodzinie powinien mieć trochę radości – powiedziała Lois Jacobson, roztrzęsiona czterdziestojednoletnia wdowa. – Już minęło trochę czasu. Tej nocy w tipi numer trzy chłopców Figman był tak samo pewny siebie jak na trawniku pierwszego dnia. Pewny, ale chyba też świadomy własnej brzydoty, co mu zostanie na całe życie. Zaczął sprawnie zwijać jointy na okładce płyty. To jego zadanie, tak powiedział, i najwyraźniej lubił czymś zająć ręce, kiedy nie trzymał długopisu czy ołówka. Był rysownikiem i całymi godzinami tworzył krótkie animowane filmy, zapełniając rysunkami małe kołonotatniki, które zawsze sterczały mu z tylnej kieszeni spodni. Teraz ostrożnie zajmował się drobnymi porcjami ziaren, źdźbeł i pąków. – Figman, przyspiesz, tubylcy się niecierpliwią – powiedział Jonah Bay.

Julie nie wiedziała na razie nic poza tym, że Jonah, przystojny chłopak o kruczoczarnych włosach sięgających do ramion, ze skórzanym rzemykiem na szyi, był synem Susannah Bay, piosenkarki folkowej. Jeszcze długo słynna matka będzie najważniejszą cechą identyfikującą Jonaha. Nałogowo używał zwrotu „tubylcy się niecierpliwią”, chociaż w tym momencie miało to umiarkowany sens. Wszyscy się niecierpliwili, chociaż nikt nie uchodził za tubylca. Od tej lipcowej nocy minie jeszcze miesiąc, zanim zabiorą Nixona z trawnika przed Białym Domem niczym spróchniały mebel ogrodowy. Naprzeciw Ethana siedział Jonah Bay z gitarą o metalowych strunach, wciśnięty między Julie Jacobson i Cathy Kiplinger, dziewczynę, która przez cały dzień rozciągała się i ćwiczyła w studiu tańca. Cathy była dużą blondynką, o wiele bardziej kobiecą ponad to, z czym większość dziewcząt była w stanie czuć się swobodnie w wieku lat piętnastu. Poza tym była „za bardzo wymagająca emocjonalnie”, jak ktoś zauważył bez ogródek. Należała do dziewczyn, którym chłopcy nie dają spokoju. Byli niepohamowani w naturalnej pogoni za Cathy. Czasami jej sutki zaznaczały się przez trykot jak guziki na obiciu kanapy, a wszyscy musieli ignorować ten widok, bo tak należy postępować względem sutków w różnych życiowych sytuacjach. Na górnej pryczy, nad wszystkimi, rozłożył się supermęski Goodman Wolf, mierzący metr osiemdziesiąt, wrażliwy na słońce, o wielkich kolanach, w szortach khaki i indiańskich sandałach. Jeżeli ta grupa miała przywódcę, to był nim on. Teraz patrzył na nich z góry – dosłownie. Dwóch innych chłopaków, którzy mieszkali w tipi, grzecznie, ale stanowczo poproszono, aby wynieśli się na tę noc. Goodman chciał zostać architektem, jak usłyszała Julie, ale nie interesowało go, dlaczego budynki stoją albo w jaki sposób mosty wytrzymują ciężar samochodów. Fizycznie nie prezentował się tak dobrze jak jego siostra, ponieważ jego uroda ucierpiała za sprawą problemów skórnych i kilkudniowego zarostu. Pomimo tych niedoskonałości i ogólnego leniwego nastawienia do życia jego obecność tu była wyraźnie odczuwalna. Poprzedniego lata w połowie przedstawienia Czekając na Godota Goodman wspiął się do budki elektryka i na pełne trzy minuty pogrążył scenę w ciemnościach tylko po to, żeby sprawdzić, co będzie – kto krzyknie, kto się zaśmieje, ile kłopotów sobie narobi. Niejedna dziewczyna, siedząc w ciemnościach, wyobrażała sobie, jak Goodman leży na niej. Wielki jak drwal, który chce zerżnąć dziewczynę – albo nie, bardziej jak drzewo, które chce zerżnąć dziewczynę. Dużo później ludzie, którzy byli z nim na obozie, zgodzili się, że życie

Goodmana Wolfa biegnie niepokojącą trajektorią. Twierdzili, że oczywiście to ich zaskoczyło – chociaż zaraz zastrzegali, że nie aż tak bardzo. Wolfowie przyjeżdżali do Ducha Lasów, odkąd skończyli dwanaście i trzynaście lat; byli tu najważniejsi. Goodman był wielki, otwarty i niepokojący, Ash była bezbronna jak dziecko, serdeczna, piękna, o długich, prostych, jasnokasztanowych włosach i smutnych oczach. W niektóre popołudnia, w trakcie zajęć improwizacyjnych, kiedy grupa rozmawiała w wymyślonym języku albo meczała i beczała, Ash Wolf nagle wykradała się z sali. Szła do pustego tipi dziewcząt, kładła się na łóżku, zajadała miętówkami w czekoladzie i pisała dziennik. „Zaczynam myśleć, że za dużo czuję”, pisała Ash. „Uczucia napływają do mnie jak wielka woda, a ja jestem bezradna wobec tej napaści”. Dzisiaj drzwi z siatki zajęczały zatrzaśnięte za przegonionymi chłopakami, a potem zjawiły się trzy dziewczyny z drugiej strony sosnowego lasku. W tej stożkowej drewnianej konstrukcji oświetlonej pojedynczą żarówką znalazło się sześć osób. Spotykały się, gdy tylko mogły, przez resztę lata i często w Nowym Jorku przez następne półtora roku. Będą mieli jeszcze jedno wspólne lato. Później, przez następne trzydzieści parę lat tylko czworo z nich będzie się spotykać w miarę możliwości, ale oczywiście będzie już zupełnie inaczej. Julie Jacobson na początku tej pierwszej nocy jeszcze nie przeistoczyła się w o wiele lepiej brzmiącą Jules Jacobson – ta zmiana zajdzie płynnie chwilę później. Jako Julie zawsze czuła się niewłaściwie; była tyczkowata, jej skóra z byle powodu różowiała i pokrywała się plamami: kiedy dziewczyna się zawstydziła, kiedy jadła gorącą zupę, kiedy wyszła na słońce na pół minuty. Niedawno zrobiła sobie na swoich sarnich włosach trwałą w salonie La Beauté w Underhill, więc głowę miała wielką jak pudel, co przyprawiało ją o męki. Śmierdząca ondulacja była pomysłem matki. Przez rok, kiedy umierał jej ojciec, Julie zapamiętale rozrywała rozdwojone końce, aż włosy się dziko skręciły. Czasami natrafiała na włos rozdzielony niezliczoną ilość razy i szarpała go, słuchając, jak pęka z trzaskiem między palcami niczym gałązka, i w duchu cicho oddychała z ulgą. Kiedy pewnego dnia spojrzała w lustro, uznała, że jej włosy wyglądają jak splądrowane gniazdo. Matka zdecydowała, że strzyżenie i trwała mogą pomóc. Przejrzawszy się w lustrze po wszystkim, Julie krzyknęła: „Co za gówno!” i wybiegła z salonu na parking, a matka za nią, twierdząc, że włosy przyklapną i jutro nie będą tak sterczeć. – Oj, kochanie, nie będą takie napuszone! – zawołała do niej Lois Jacobson

zza dwóch rzędów oślepiających samochodów. Teraz, pośród młodzieży, która od dwóch lub trzech lat przyjeżdżała na letni obóz artystyczny w Belknap w stanie Massachusetts, Julie, pudel outsider z nijakiego miasta sto kilometrów od Nowego Jorku, była zadziwiająco atrakcyjna. Wystarczyło tylko, że wszyscy znaleźli się w tipi o wyznaczonej godzinie, a uwodzili się nawzajem swoją wielkością lub domniemaniem przyszłej wielkości. Wielkości przyczajonej. Jonah Bay przeciągnął po podłodze magnetofon kasetowy, ciężki jak przenośna broń jądrowa. – Mam parę nowych taśm – powiedział. – Naprawdę dobre, akustyczne rzeczy. Posłuchajcie tego riffu, a zwariujecie. Słuchali uważnie, ponieważ ufali jego gustowi, nawet jeżeli go nie rozumieli. Jonah zamknął oczy, gdy popłynęła muzyka, a Julie obserwowała go jak zahipnotyzowana. Baterie zaczęły słabnąć i odnosiło się wrażenie, że gra tonący muzyk, lecz Jonah, najwyraźniej utalentowany gitarzysta, był zachwycony, więc Julie też była i kiwała głową mniej więcej do rytmu. Cathy Kiplinger podała więcej wódki z tangiem; sobie nalała do składanego kubka, jaki zabiera się na kempingi i nigdy nie można go domyć, a który zdaniem Jonaha wyglądał jak miniatura Muzeum Guggenheima. – To nie jest komplement – dodał Jonah. – Kubek nie powinien się składać i odbudowywać. Sam w sobie jest idealnym przedmiotem. I znowu Julie bezwiednie kiwała głową w bezgłośnej zgodzie na wszystko, co ktokolwiek tutaj mówił. Przez pierwszą godzinę omawiali książki, głównie te napisane przez zadziornych i urażonych europejskich pisarzy. – Günter Grass to naprawdę bóg – stwierdził Goodman Wolf, a dwaj pozostali chłopcy się z nim zgodzili. Julie w zasadzie nigdy nie słyszała o Grassie, ale nie dała tego po sobie poznać. Gdyby ktoś zapytał, upierałaby się, że ona też uwielbia Güntera Grassa, chociaż dodałaby na swoją obronę, że nie przeczytała tyle, ile by chciała. – Dla mnie Anaïs Nin jest bogiem – odezwała się Ash. – Jak możesz tak mówić? – zareagował jej brat. – Pełno u niej pretensjonalnych, dziewczyńskich bzdur. Nie mam pojęcia, dlaczego ludzie czytają Anaïs Nin. To najgorsza pisarka na świecie. – Oboje, Anaïs Nin i Günter Grass, mają w nazwiskach umlauty – zauważył Ethan. – Może to klucz do sukcesu. Sam sobie taki zrobię. – Goodman, dlaczego czytałeś Nin? – zapytała Cathy.

– Ash mi kazała – odparł. – Robię wszystko, co każe mi siostra. Dwoje z nich powiedziało, że przywiozło na obóz lektury szkolne; ich spis książek na lato był podobny i obejmował poważnych autorów przyjaznych nastolatkom, takich jak John Knowles i William Golding. – Jakby się zastanowić – zaczął Ethan – to Władca much jest praktycznie przeciwieństwem Ducha Lasów. Jedno to totalny koszmar, a drugie – utopia. – Tak, są diametralnie przeciwne – odezwał się Jonah, bo to był kolejny zwrot, którego lubił używać. Chociaż, pomyślała Julie, jeżeli ktoś mówił, że coś jest „przeciwne”, to czy musiał dodawać „diametralnie”? O rodzicach też rozmawiali, chociaż na ogół z tolerancyjnym lekceważeniem. – Uważam, że separacja moich starych to nie moja sprawa – powiedział Figman, pociągając skręta z cmoknięciem. – Oni są całkowicie pochłonięci sobą, co znaczy, że w ogóle nie zwracają na mnie uwagi, a mnie więcej do szczęścia nie trzeba. Chociaż byłoby miło, gdyby ojciec od czasu do czasu wkładał trochę jedzenia do lodówki. Karm swoje dziecko… to chyba ostatnia moda. – Przyjdź do Labiryntu – powiedziała Ash. – Tam się tobą zajmą. Julie nie miała pojęcia, co to takiego ten Labirynt. Ekskluzywny prywatny klub w mieście z długim, krętym wejściem? Nie mogła ryzykować i zapytać, by się nie zdradzić z ignorancją. Chociaż nie wiedziała, jakim sposobem sama się tu znalazła, to przyjęcie do tego grona Ethana Figmana było równie tajemnicze. Był taki przysadzisty i brzydki i miał wypryski biegnące po całych przedramionach niczym zapalony lont. Ethan nie zdejmował koszuli, nigdy. Czas na pływanie spędzał codziennie pod rozgrzanym blaszanym dachem szopy, w której odbywały się zajęcia z animacji, z nauczycielem, starym Mo Templetonem, który podobno kiedyś pracował w Hollywood z samym Waltem Disneyem. Stary Mo wyglądał niesamowicie, jak Dżepetto z Disnejowskiej wersji Pinokia. Gdy Julie poczuła działanie zwilgotniałego jointa, wyobraziła sobie, że cała ta ich ślina łączy się na poziomie komórkowym i obraz ten wywołał u niej obrzydzenie, a potem zaśmiała się do samej siebie i pomyślała: nie jesteśmy niczym więcej jak kotłującą się, opadającą kulą komórek. Zauważyła, że Ethan się jej uważnie przygląda. – Hm – mruknął. – Co? – Znamienny intymny chichot. Może chcesz trochę zwolnić. – Tak, może powinnam – odparła Julie.

– Uważam na ciebie. – Dzięki. Odwrócił się do pozostałych, ale w tym swoim niepewnym stanie uniesienia Julie poczuła, że Ethan mianował się jej obrońcą. Jej mózg na haju nieustannie podsuwał obraz przedstawiający kolaż wypełniających namiot ludzkich komórek, które składały się na tego brzydkiego, miłego chłopaka i takie zwyczajne nic jak ona, na piękną, delikatną dziewczynę siedzącą naprzeciw niej, nieprzeciętnie magnetycznego brata tej pięknej dziewczyny i delikatnego syna słynnej piosenkarki folk obdarzonego łagodnym głosem, i w końcu świadomą swojej atrakcyjności, lekko nieporadną tancerkę ze strzechą blond włosów. Oni wszyscy byli po prostu niezliczonymi komórkami, które połączyły się, aby utworzyć tę grupę – tę szczególną grupę, którą Julie Jacobson nieposiadająca zupełnie żadnych zalet nagle postanowiła pokochać. W której była zakochana i pozostanie zakochana przez resztę życia. – Jeżeli moja matka postanowi odejść od ojca i pieprzyć się z moim pediatrą – mówił Ethan – to módlmy się, żeby użył mydła i wody po tym, jak jakiemuś dzieciakowi wsadził rękę w dupę. – Czekaj, Figman, więc mamy przyjąć, że twój pediatra wkłada rękę w dupę wszystkim pacjentom, w tym tobie? – zapytał Goodman. – Przykro mi to mówić, ale raczej nie powinien tego robić. To wbrew przysiędze Hipokratesa. Wiesz: pierwsze, nie pchaj łapy w dupę. – Nie, on tego nie robi. Chciałem tylko być obrzydliwy, żeby zwrócić waszą uwagę – odparł Ethan. – Taki mam zwyczaj. – Więc dobra, rozumiemy. Jesteś obrzydliwy, bo twoi rodzice się rozwodzą – powiedziała Cathy. – Ale Ash i ja nie możemy się tym przejąć – dodał Goodman – bo nasi rodzice mają się świetnie razem. – Tak. Mama i tata praktycznie całują się z języczkiem przy nas – powiedziała Ash, udając oburzenie, ale nie kryjąc dumy. Państwo Wolfowie, których Julie widziała przelotnie pierwszego dnia obozu, byli energiczni i młodzieńczy. Gil był bankierem inwestycyjnym w nowej firmie Drexel Burnham, a Betsy, jego rozmiłowana w sztuce, śliczna żona, gotowała ambitne dania. – Zachowujesz się, Figman – ciągnął Goodman – jakby twoja rodzina gówno cię obchodziła, ale faktycznie gówno z tego wyszło. I zdaje się, że cierpisz. – Nie żebym odsuwał rozmowę od tragedii mojego rozbitego domu –

powiedział Ethan – ale są o wiele większe tragedie, które możemy omawiać. – Na przykład? – chciał wiedzieć Goodman. – Twoje dziwaczne nazwisko? – To albo masakra w Mỹ Lai – zasugerował Jonah. – Och, syn pieśniarki przywołuje Wietnam, gdy tylko może – odparł Ethan. – Zamknij się – rzucił Jonah, ale nie był zły. Wszyscy milczeli przez chwilę. To zdumiewające, że oni wiedzieli, jak się zachować, gdy na potworność reagowano z ironią. Przeważnie człowiek powinien zatrzymać się w takim momencie. Zatrzymywałeś się i czekałeś, a potem przechodziłeś do czegoś innego, chociaż to było straszne. Odezwał się Ethan: – Powiem wam, żebyście sobie zapamiętali, że Ethan Figman to wcale nie takie złe imię i nazwisko. Goodman Wolf jest o wiele gorsze. To nazwisko w sam raz dla purytanina. „Goodmanie Pokoro Wolfie, twa obecność oczekiwana jest przy silosie”. W stanie nawalenia Julie pomyślała, że to wszystko jest przekomarzanie albo przynajmniej najbliższa mu forma, do jakiej byli zdolni w tym wieku. Poziom faktycznego dowcipu był niski, ale mechanizm został uruchomiony, przygotowany na później. – W szkole naszej kuzynki w Pensylwanii jest dziewczyna – mówiła Ash – która nazywa się Crema Seamans. – Zmyślasz – odezwała się Cathy. – Nie, nie zmyśla – wtrącił Goodman. – To prawda. – Ash i Goodman nagle spoważnieli. Jeżeli przeprowadzali jako rodzeństwo zsynchronizowaną manipulację, to mieli w tym całkiem niezłą wprawę. – Crema Seamans 1 – powtórzył zamyślony Ethan. – To jak zupa z… nasienia od różnych mężczyzn. Mieszanka spermy. Ten smak zupy Campbella natychmiast został wycofany. – Przestań, Ethan, zbyt obrazowy jesteś. – Hm, przecież on zajmuje się obrazami – wtrącił Goodman. Wszyscy się zaśmiali, a potem Goodman bez ostrzeżenia zeskoczył z górnej pryczy, wprawiając w drżenie całe tipi. Usadowił się na łóżku w nogach Cathy Kiplinger, w zasadzie na jej stopach, aż usiadła rozdrażniona. – Co robisz? – rzuciła. – Zgniotłeś mnie. I śmierdzisz. Boże, co to jest, Goodman, woda kolońska? – Tak. Canoe. – Uh, nie cierpię jej. – Ale nie odepchnęła go, a on został i wziął ją za rękę. – A teraz chwila ciszy dla uczczenia Cremy Seamans. – Julie sama się zdziwiła, że to powiedziała. Nie zamierzała wymówić dzisiaj choćby słowa

i gdy tylko się odezwała, przestraszyła się, że popełniła błąd, wtrącając się do rozmowy. Przyglądali się jej uważnie, oceniając ją. – Przemówiła dziewczyna z Long Island – obwieścił Goodman. – Goodman, przez taki komentarz stajesz się okropny – zauważyła jego siostra. – Jestem okropny. – Hm, jesteś okropny jak faszysta – stwierdził Ethan. – Jakbyś używał jakiegoś szyfru, żeby przypomnieć wszystkim, że Julie jest Żydówką. – Figman, ja też jestem – odparł Goodman. – Tak jak ty. – Wcale nie jesteś – odparł Ethan. – Bo chociaż twój ojciec jest Żydem, to twoja matka nie. Trzeba mieć matkę Żydówkę, bo jak nie, to zrzucą cię w przepaść. – Żydzi? Nie używają przemocy. Nie popełnili masakry w Mỹ Lai. Wygłupiałem się tylko – zastrzegł Goodman. – Jacobson wie, co nie? Żartowałem trochę, co nie, Jacobson? Jacobson. Podniecało ją, gdy tak do niej mówił, chociaż wcześniej nie wyobrażała sobie, że chłopak w ogóle może się tak do niej zwracać. Goodman spojrzał na nią i uśmiechnął się, a ona musiała się opanować, żeby nie wstać i nie dotknąć wszystkich miejsc jego złotej twarzy; nigdy dotąd nie spędziła tak dużo czasu tak blisko chłopaka, który wyglądał tak cudownie jak on. Julie sama nie wiedziała, co robi, gdy znowu uniosła kubek, ale on ją obserwował, podobnie jak reszta. – Cremo Seamans, gdziekolwiek przebywasz – powiedziała głośno – twe życie będzie tragiczne. Skróci je wypadek ze… sprzętem do deinseminacji zwierząt. – Była to sugestywna i absurdalna uwaga, w której znalazło się wymyślone słowo, ale w tipi rozległy się odgłosy uznania. – Widzicie. Wiedziałam, dlaczego ją zaprosić – powiedziała Ash, zwracając się do wszystkich. – Deinseminacja. Dalej, Jules! Jules. Proszę, jest: bezproblemowa zmiana, która tyle znaczy. Nieśmiała miernota z przedmieść Julie Jacobson, która po raz pierwszy w życiu sprowokowała salwę śmiechu, nagle i bezboleśnie zamieniła się w Jules. To o wiele lepsze imię dla niezdarnej piętnastolatki, która desperacko pragnęła, aby ludzie zwracali na nią uwagę. Ci ludzie nie mieli pojęcia, jak ją zazwyczaj nazywano, ledwo ją zauważali przez pierwsze dni obozu, chociaż oczywiście ona ich widziała. W nowym środowisku transformacja była możliwa. Jules. Ash tak ją nazwała, a inni natychmiast poszli za jej przykładem. Teraz stała się Jules i będzie Jules już zawsze. Jonah Bay szarpnął struny starej gitary swojej matki. Susannah Bay uczyła

gry na gitarze na tym obozie pod koniec lat pięćdziesiątych, zanim urodził się jej syn. Od tamtej pory każdego lata, nawet kiedy była już sławna, zjawiała się w pewnym momencie na zaimprowizowanym koncercie. Te wakacje na pewno też nie będą wyjątkiem. Po prostu przyjedzie któregoś dnia, chociaż nikt nie wie kiedy, nawet jej syn. Teraz Jonah brzdąknął kilkakrotnie na próbę, a potem fantazyjnie rozłożył dźwięki. Prawie nie zwracał uwagi na to, co robi; należał do tych, którym tworzenie muzyki przychodzi bez wysiłku, niezauważalnie, jakby mieli ją głęboko w środku. – Jejku – powiedziała Jules bezgłośnie. Sama nie była pewna, czy to słowo padło, gdy patrzyła, jak Jonah gra. Wyobrażała sobie, że za kilka lat stanie się sławny, jak jego matka. Susannah Bay wciągnie go do swojego świata, wezwie na scenę – to było nieuniknione. Teraz, kiedy wydawało się, że Jonah zacznie grać jedną z piosenek matki, na przykład Dzieli nas wiatr, przeszedł do Amazing Grace, ku czci tej dziewczyny ze szkoły kuzynki Goodmana i Ash w Pensylwanii, która albo istniała, albo nie. Byli razem trochę ponad godzinę, kiedy jedna z opiekunek na koedukacyjnym patrolu, instruktorka tkactwa z Islandii o włosach obciętych na jeża, a także ratowniczka, Gudrun Sigurdsdottir, weszła do tipi z wielką pancerną latarką, której można by używać podczas nocnego połowu ryb. Rozejrzała się i powiedziała: – Dobrze, młodzi przyjaciele, zdaje się, że paliliście trawkę. To nie jest fajne, chociaż pewnie myślicie, że tak jest. – Mylisz się, Gudrun – odezwał się Goodman. – Tak pachnie moja canoe. – Słucham? – Moja woda kolońska. – Nie, popalacie tu sobie marychę. – Gudrun nie dała się przekonać. – Hm, to prawda, że mógł tu być składnik roślinny, ale skoro wytknęłaś nam błąd w naszym postępowaniu, już więcej do tego nie dojdzie. – To bardzo dobrze, ale poza tym zadajecie się z płcią przeciwną – powiedziała Gudrun. – Nie zadajemy – odparła Cathy Kiplinger, która poprawiła się na swoim łóżku tuż obok Goodmana, a żadne z nich nie było zaniepokojone faktem, że zastano ich tak blisko siebie. – Ach, nie? To powiedz mi, co robicie. – Mamy zebranie – odparł Goodman, podpierając się na łokciu. – Wiem, kiedy ktoś mnie wkręca – odpowiedziała Gudrun. – Nie, nie, to prawda. Zawiązaliśmy grupę, która przetrwa całe życie –

dodał Jonah. – Cóż – westchnęła Gudrun. – Nie chciałabym, żeby was odesłano do domów. Proszę je przerwać natychmiast. I wszystkie dziewczęta pójdą zaraz do siebie. Tak więc trzy dziewczyny wyszły i oddaliły się od tipi powoli, ze spokojem, oświetlając sobie drogę latarkami. Jules, idąc ścieżką, usłyszała, jak ktoś mówi „Julie?”, więc zatrzymała się i odwróciła, kierując światło na tę osobę, którą okazał się Ethan Figman. Szedł za nią. – To znaczy Jules – poprawił się. – Nie wiedziałem, które imię wolisz. – Jules pasuje. – Dobra. No to, Jules… – Ethan podszedł do niej i stanął tak blisko, że czuła, jakby mogła spojrzeć przez niego na wylot. Inne dziewczyny szły dalej bez niej. – Jesteś już mniej naćpana? – zapytał. – Tak, dzięki. – Powinno być pokrętło. Gałka z boku głowy, którą można przekręcać. – Byłoby dobrze – przyznała. – Pokazać ci coś? – Pokrętło w głowie? – Ha, ha. Nie. Chodź ze mną. Pospieszmy się. Pozwoliła się poprowadzić w dół zbocza do szopy animacji. Ethan Figman otworzył drzwi. W środku pachniało plastikiem, lekko przypalonym. Włączył jarzeniówki, które zająknąwszy się wpierw, zalały pokój jasnością. Wszędzie poprzyklejano rysunki, świadectwo pracy tego dziwacznie utalentowanego piętnastolatka, minimalną uwagę poświęcając pracom innych uczniów animacji rysunkowej. Ethan włożył film do projektora i zgasił światła. – Widzisz – powiedział. – Chcę ci pokazać, co mam w mózgu. Od dzieciństwa leżałem w nocy w łóżku, wyobrażając sobie film rysunkowy, który odtwarzał się w mojej głowie. Oto temat: jest nieśmiały i samotny, nazywa się Wally Figman. Mieszka z rodzicami, którzy ciągle się kłócą i są straszni, a on nienawidzi swojego życia. Więc co noc, kiedy w końcu jest sam w swoim pokoju, wyciąga spod łóżka pudełko po butach, a w nim jest jego mała planeta, równoległy świat: Figland. – Spojrzał na nią. – Mam mówić dalej? – Jasne. – Tak więc pewnej nocy Wally Figman odkrywa, że może wejść do pudełka. Kurczy się i wchodzi do tego miniaturowego świata. I już nie jest

nikim, lecz staje się dorosłym człowiekiem, który sprawuje władzę nad całym Figlandem. W Fig House jest skorumpowany rząd i prezydent i Wally musi to naprawić. Och, mówiłem, że film jest śmieszny? To komedia, w każdym razie taki ma być. Rozumiesz. A może nie. – Jules chciała coś odpowiedzieć, ale on ciągnął: – W każdym razie to jest Figland i nawet nie wiem, dlaczego chcę ci go pokazać, ale chcę, i oto on. W namiocie przyszła mi do głowy taka możliwość, że ty i ja możemy mieć ze sobą coś wspólnego. Wiesz, wrażliwość. I że może ci się spodoba. Ale ostrzegam, że może ci się też bardzo, bardzo nie spodobać. W każdym razie bądź szczera. Choć trochę – dodał i zaśmiał się nerwowo. Na prześcieradło na ścianie wyskoczył obraz. Pojawił się napis „Figland”, a potem groteskowe postacie zaczęły skakać, przewracać się i trajkotać; przemawiały głosami zbyt podobnymi do głosu Ethana. Mieszkańcy planety Figland na zmianę przypominali to robaki, to penisy, a do tego byli przebiegli i uroczy, podczas gdy ich twórca w silnym świetle projektora był ujmująco brzydki, a na otartej skórze ramienia wyświetlał się jego osobny, dermatologiczny film. W Figlandzie postacie jeździły tramwajami, grały na akordeonach na rogach ulic, kilka z nich włamało się do hotelu Figmangate. Dialogi były jednocześnie ostre i głupawe. Ethan stworzył nawet własną wersję Ducha Lasów – Figlarza Lasu, z młodszymi wersjami postaci z filmu na koloniach letnich. Jules patrzyła, jak rozpalają ognisko, a potem odchodzą parami, aby się całować, a nawet w jednym przypadku uprawiać seks. Była zażenowana ich nerwowym podrygiwaniem, a pot tryskający w powietrze miał oznaczać wysiłek, ale ten wstyd natychmiast został wyparty przez podziw. Film hipnotyzował – był bardzo pomysłowy i bardzo śmieszny. Skończył się i rozbiegówka terkotała na rolce. – Boże – powiedziała w końcu Jules. – To niesamowite. Naprawdę oryginalne. Ethan odwrócił się do niej z promienną i prostoduszną miną. Dla niego był to ważny moment, a ona nie rozumiała dlaczego. To niewiarygodne, ale jej opinia miała dla niego znaczenie. – Naprawdę uważasz, że jest dobry? – spytał. – To znaczy, nie tylko technicznie dobry, bo sporo ludzi to potrafi; powinnaś zobaczyć, co umie stary Mo Templeton. Był jakby honorowym członkiem dziewięciu staruszków Disneya. Tak naprawdę to był dziesiątym staruszkiem. – Chyba naprawdę jestem za głupia – powiedziała Jules. – Nie wiem, co to znaczy. – Och, nikt tutaj nie wie. Było dziewięciu animatorów, którzy pracowali

z Disneyem przy klasykach… takich filmach jak Królewna Śnieżka. Mo dołączył później, ale też się znalazł w tym towarzystwie. Co roku, odkąd tu przyjeżdżam, uczy mnie wszystkiego, naprawdę wszystkiego. – To widać – przyznała Jules. – Podoba mi się. – Podłożyłem też głos – dodał. – Słyszę. Można by puścić ten film w kinie albo w telewizji. Całość jest cudowna. – Cieszę się. – Stał przed nią i się uśmiechał. Ona też się uśmiechnęła. – Wiesz – powiedział cichszym, chropowatym głosem. – Podoba ci się. Jules Jacobson podoba się ten film. Kiedy z radością wsłuchiwała się w to obce imię wypowiadane głośno, uświadamiając sobie, że jest o wiele wygodniejsze niż ta tępa, stara Julie Jacobson, Ethan zrobił coś naprawdę dziwnego – raptownie wysunął ku niej wielką głowę i naparł na nią, jakby chciał, aby przylgnęli do siebie całym ciałem. Jego usta wczepiły się w jej usta. Wcześniej czuła od niego marychę, ale przytulony do niej pachniał gorzej – grzybowo, gorączkowo, przejrzale. – Czekaj, o co… – powiedziała, odsuwając głowę. Prawdopodobnie uznał, że ich pozycja w Duchu Lasów jest podobna… Był tu lubiany, ale niezbyt pociągający, a ona nieznana, o kędzierzawych włosach i prosta, ale zwracała uwagę i zdobywała uznanie. Mogliby zostać parą, mogliby być razem. Ludzie zaakceptowaliby ich związek; miało to sens zarówno logiczny, jak i estetyczny. Chociaż Jules uwolniła głowę, on nadal przylegał do niej ciałem i wtedy poczuła jego bryłę. „Bryłę węgla”, mogłaby powiedzieć dziewczynom w namiocie, wywołując śmiech. „Jest jak… jaki to był wiersz na angielskim, Moja ostatnia księżna?” – opowiadałaby im, bo w końcu mogłaby wykazać się jakąś wiedzą na jakiś temat. „To był Mój pierwszy penis”. Jules cofnęła się kilka centymetrów, żeby nie stykać się z nim żadną częścią ciała. – Naprawdę przepraszam – powiedziała. Twarz miała gorącą; na pewno zrobiła się czerwona w różnych miejscach. – Och, zapomnij – odparł chropawym głosem, a potem Jules zobaczyła, że jego twarz się zmienia, jakby podjął decyzję o przejściu w tryb ironicznej samoobrony. – Nie masz za co przepraszać. Znajdę sposób, żeby przeżyć. Żeby nie popełnić samobójstwa, bo nie chciałaś się ze mną całować, Jules. Nic nie odpowiedziała, ale spuściła wzrok na swoje stopy w żółtych drewniakach na zakurzonej podłodze. Przez sekundę myślała, że Ethan odwróci się wściekły i zostawi ją, a ona będzie musiała wracać sama przez zagajnik. Widziała siebie, jak potyka się o wystające korzenie, aż silne światło

latarki Gudrun Sigurdsdottir odnajdzie ją w lesie, gdy usiądzie roztrzęsiona pod drzewem. – Nie chcę zachować się jak kutas – odezwał się wtedy. – Ludzie byli odtrącani przez innych od zarania dziejów. – Nigdy w życiu nikogo nie odtrąciłam – zapalczywie odparła Jules. – Chociaż nigdy też nikogo nie przyjęłam. To znaczy nigdy do tego nie doszło. – Och. Był przy niej, kiedy razem wspinali się pod górę. Gdy dotarli na szczyt, odwrócił się do niej, a ona spodziewała się usłyszeć coś sarkastycznego, ale zamiast tego powiedział: – Może to nie ja jestem powodem, dla którego nie chcesz tego ze mną zrobić? – Jak to? – Powiedziałaś, że ani nie odrzuciłaś, ani nie przyjęłaś nikogo do tej pory. Jesteś w stu procentach niedoświadczona. Więc może po prostu się denerwujesz. I w ten sposób maskujesz prawdziwe uczucia. – Tak myślisz? – zapytała z powątpiewaniem. – To jest możliwe. Czasami tak się dzieje z dziewczynami – dodał, podkreślając swoje obycie. – Mam dla ciebie propozycję. Jules czekała. – Zastanów się jeszcze raz. Spędź ze mną więcej czasu i zobaczymy, co się wydarzy. To było bardzo rozsądne żądanie. Mogła spędzić więcej czasu z Ethanem Figmanem i zastanowić się, czy stworzyć z nim parę. Ethan był wyjątkowy, a jej podobało się to, że wybrał ją. Był geniuszem, a to bardzo się dla niej liczyło. Chyba. – W porządku – zdecydowała w końcu. – Dzięki – odpowiedział Ethan. – Ciąg dalszy nastąpi – dodał radośnie. Zostawił ją dopiero przy jej tipi. Jules weszła do środka i zaczęła się szykować do spania. Zdjęła koszulkę i rozpięła stanik. Po drugiej stronie Ash Wolf leżała już w łóżku, opatulona śpiworem wyłożonym czerwoną flanelą w powtarzający się wzorek rozkręconego lassa. Jules domyśliła się, że pewnie kiedyś należał do jej brata. – Gdzie byłaś? – spytała Ash. – Och, Figman chciał mi pokazać swój film. A potem zaczęliśmy rozmawiać i zrobiło się… trudno to wytłumaczyć. – Brzmi tajemniczo. – To nic takiego – odparła Jules. – To znaczy, to było coś, ale dziwne.

– Wiem, jakie one są – stwierdziła Ash. – Co jest jakie? – Te chwile wyobcowania. W życiu jest ich mnóstwo – powiedziała Ash. – Jak to rozumiesz? – Hm. – Ash wstała z łóżka i usiadła obok Jules. – Zawsze mi się wydawało, że przygotowujesz się przez całe życie na wielkie chwile, wiesz? Ale kiedy do nich dochodzi, czasami czujesz się całkowicie nieprzygotowana, a nawet czujesz, że jesteś nie tym, kim ci się wydawało. I przez to są obce. Rzeczywistość naprawdę różni się od fantazji. – To prawda – zgodziła się Jules. – Coś takiego właśnie mi się przytrafiło. Spojrzała ze zdziwieniem na śliczną dziewczynę siedzącą na jej łóżku; najwyraźniej ta dziewczyna ją rozumiała, chociaż Jules nic jej nie powiedziała. Cały ten wieczór nabierał różnych wyjątkowych znaczeń. Pierwszy pocałunek miał zauroczyć cię drugą osobą, myślała Jules. Magnes i metal miały się połączyć i stopić w syczący fajerwerk, srebrny i czerwony, tymczasem ten pocałunek do niczego takiego nie doprowadził. Jules chciałaby o tym wszystkim opowiedzieć Ash. Zorientowała się, że tak właśnie zaczyna się przyjaźń: jedna osoba wyjawia dziwny moment, a druga postanawia tego wysłuchać i nie wykorzystać. Ich przyjaźń zaczęła się tej nocy; rozmawiały w ten zawoalowany sposób o sobie, a potem Ash próbowała podrapać się w łopatkę, w miejscu, gdzie ukąsił ją komar, ale nie mogła sięgnąć, więc poprosiła Jules, aby posmarowała ją żelem. Ash odciągnęła kołnierz szlafroka, a Jules naniosła kilka kropek różowego płynu o najbardziej charakterystycznym zapachu, jaki tylko można sobie wyobrazić, jednocześnie apetycznym i gryzącym. – Jak myślisz, dlaczego ten żel tak pachnie? – zapytała Jules. – Czy to prawdziwy zapach? Czy jakiś chemik przypadkiem trafił na niego w laboratorium i teraz wszyscy myślą, że tak właśnie musi pachnieć? – Hm. Nie mam pojęcia – odpowiedziała Ash. – Może jest z nim tak jak z ananasowymi dropsami – zasugerowała Jules. – Czyli? – No, wcale nie smakują jak prawdziwy ananas, ale tak do nich przywykliśmy, że myślimy, że to prawdziwy smak, no nie? Prawdziwy ananas przestał się liczyć. Z wyjątkiem Hawajów może. – Przerwała i dodała: – Oddałabym wszystko, żeby spróbować poi, od kiedy nauczyłam się tego słowa w czwartej klasie. Jesz ją rękoma. Ash spojrzała na nią i się uśmiechnęła. – To dziwne spostrzeżenia, Jules – powiedziała. – Bez obrazy. Jesteś