Wykorzystywanie e-booka niezgodne z regulaminem dystrybutora,
w tym nielegalne jego kopiowanie i rozpowszechnianie, jest zabronione.
All rights reserved
Wydanie elektroniczne 2016
ISBN 978-83-271-5551-1
P a t r o n a t m e d i a l n y
jest znakiem towarowym Publicat S.A.
Publicat S.A.
61-003 Poznań, ul. Chlebowa 24
tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00
e-mail: office@publicat.pl, www.publicat.pl
Oddział we Wrocławiu
50-010 Wrocław, ul. Podwale 62
tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66
e-mail: wydawnictwodolnoslaskie@publicat.pl
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Spis treści
Dedykacja
CZĘŚĆ PIERWSZA
1. Nowy testament
2. Zaskakujące spotkanie po latach
3. Szczególne zainteresowanie śmiercią
4. Niespodziewany amant
5. Łzy przed obiadem
6. Obwieszczenie
7. Reakcja
8. Przechadzka w ogrodach
9. Król Jan
10. Otwarta trumna
11. Podsłuchane głosy
12. Sophie wskazuje palcem
CZĘŚĆ DRUGA
13. Na scenę wkracza policja
14. Dwie listy lady Playford
15. Widzieć, słyszeć i patrzeć
16. Chandra
17. Zegar stojący
18. Zawiedziona
19. Dwie Iris
20. Przyczyna śmierci
21. Kwestia trumny
22. W oranżerii
23. Autopsja
CZĘŚĆ TRZECIA
24. Sophie wysuwa kolejne oskarżenie
25. Shrimp Seddon i zazdrosna córka
26. Definicja wiedzy Kimptona
27. Historia Iris
28. Możliwe aresztowanie
29. Przytułek
30. Coś więcej niż przyjaźń
31. Plan lady Playford
32. Porwany koń wyścigowy
33. Dwa prawdziwe fakty
34. Motyw i sposobność
35. Każdy mógł, ale nikt nie zrobił
36. Eksperyment
37. Poirot wygrywa bezdyskusyjnie
Epilog
Podziękowania
Nota od tłumaczki
Przypisy
Mathew oraz Jamesowi Prichardom i ich rodzinom
z wyrazami miłości
CZĘŚĆ PIERWSZA
R O Z D Z I A Ł 1
Nowy testament
Michael Gathercole wpatrywał się w drzwi przed sobą, usiłując siebie przekonać,
że nadeszła pora, aby zapukać, skoro zegar stojący na dole wybił właśnie pełną
godzinę.
Gathercole otrzymał polecenie, żeby pojawił się o czwartej – i była już czwarta.
Na przestrzeni ostatnich sześciu lat nieraz stał w tym samym miejscu na szerokim
podeście pierwszego piętra rezydencji Lillieoak, ale tylko raz czuł się mniej pewnie
niż przy tej okazji. Tamtego dnia był jedną z dwu czekających osób, zamiast stać
samotnie jak tego popołudnia. W dalszym ciągu pamiętał każde słowo, które wtedy
padło między nim i drugim mężczyzną, chociaż wiele by dał, aby było inaczej.
Sięgając do pokładów samodyscypliny, wyrzucił je teraz z pamięci.
Uprzedzono go, że dzisiejsze spotkanie nie będzie należało do łatwych. W istocie
przestroga stanowiła część wezwania, co było typowe dla pani domu. „Szokiem dla
ciebie będzie to, co ode mnie usłyszysz...”
Gathercole w to nie wątpił. To, że został uprzedzony, nie na wiele się zdało,
ponieważ zabrakło informacji, w jaki sposób powinien się przygotować
na rewelacje.
Jego niepewność jeszcze wzrosła, gdy zerknąwszy na zegarek kieszonkowy,
zauważył, że przez swoje wahanie i całe to wyjmowanie zegarka z kieszonki
kamizeli, chowanie go z powrotem i ponowne wyciąganie, aby sprawdzić, czy
przypadkiem się nie pomylił, najzwyczajniej w świecie się spóźnił. Była już minuta
po czwartej. Zapukał więc.
Zaledwie minuta... Pani domu niewątpliwie to spostrzeże – czy cokolwiek umykało
jej uwadze? – chociaż przy odrobinie szczęścia być może nie skomentuje tego.
– Proszę dalej, Michaelu!
Lady Athelinda Playford jak zawsze tryskała energią. Miała siedemdziesiąt lat
i głos jak dzwon. Gathercole jeszcze nigdy nie widział jej przygaszonej. Wiecznie
czymś się ekscytowała – zazwyczaj było to coś, co osobę bardziej konwencjonalną
wprawiłoby w zażenowanie. Lady Playford bowiem zazwyczaj czerpała rozrywkę
tyleż z rzeczy nieistotnych co kontrowersyjnych.
Gathercole podziwiał jej historyjki o radosnych dzieciach, które rozwiązywały
zagadki kryminalne sprawiające kłopot miejscowej policji, odkąd natknął się na nie
po raz pierwszy jako samotny dziesięciolatek w londyńskim sierocińcu. Gdy sześć
lat temu poznał ich twórczynię, stwierdził, że jest równie czarująca
i nieprzewidywalna jak jej książki. Nigdy się nie spodziewał, że zajdzie tak daleko
w wybranym zawodzie, a tu proszę – dzięki Athelindzie Playford jako stosunkowo
młody, trzydziestosześcioletni człowiek był partnerem w odnoszącej sukcesy
kancelarii adwokackiej Gathercole i Rolfe. Sama myśl, że jakiekolwiek udane
przedsięwzięcie nosi jego nazwisko, zdumiewała Gathercole’a nawet po tak długim
czasie.
Jego lojalność wobec lady Playford przewyższała wszystkie zobowiązania, jakie
podjął w życiu, wszelako osobista znajomość z ulubioną autorką zmusiła go
do przyznania przed samym sobą, że jednak woli, gdy zaskakujące zwroty akcji
następują w świecie fikcji literackiej aniżeli w rzeczywistości. Nie trzeba dodawać,
że lady Athelinda miała na ten temat wręcz przeciwne zapatrywania.
Zaczął otwierać drzwi.
– Czyżbyś zamierzał... A! Jesteś nareszcie! Przestań się czaić. Siadaj, siadaj. Nic nie
załatwimy, jeśli nie zabierzemy się do rzeczy.
Gathercole usiadł.
– Witaj, Michaelu. – Uśmiechnęła się do niego, a on jak zwykle doznał dziwnego
uczucia, jak gdyby uniosła go samymi oczyma, obróciła dokoła, po czym
odstawiła z powrotem na miejsce. – A teraz ty mówisz: „Witaj, Athie”. No dalej,
powiedz to! Po takim czasie powinno ci to przychodzić naturalnie. Nie „Dzień
dobry, jaśnie pani” ani „Dzień dobry, lady Playford”. Tylko zwykłe, przyjacielskie
„Witaj, Athie”. Czy to przerasta twoje możliwości? Ha! – Klasnęła w dłonie. –
Sprawiasz wrażenie zapędzonego w róg szczenięcia lisa! Nie rozumiesz, czemu
zaprosiłam cię na tydzień. Ani czemu został zaproszony także pan Rolfe.
Czy działania, które przedsięwziął, okażą się wystarczające, aby zatuszować
nieobecność jego i Orville’a Rolfe’a? Niesłychane, aby obaj naraz znaleźli się poza
biurem, i to na pięć dni z rzędu, wszakże lady Playford należała
do najznakomitszych klientów. Nie sposób było odmówić jej prośbie.
– Jak widzę, zastanawiasz się, Michaelu, czy będą także inni goście. Dojdziemy
do tego, ale tymczasem wciąż czekam, aż się ze mną przywitasz.
Nie miał wyjścia. Powitanie, którego każdorazowo się od niego domagała, nigdy
nie padnie swobodnie z jego ust. Trzymał się zasad, a nawet jeśli nie istniała zasada
wzbraniająca człowiekowi jego urodzenia zwracania się po imieniu do wdowy
po piątym wicehrabim Playfordzie z Clonakilty, Gathercole był święcie
przekonany, że takowa powinna istnieć.
Pech zatem chciał, że lady Playford, dla której był gotów na wszystko, gardziła
zasadami na każdym kroku, a tych, którzy się do nich stosowali, uważała
za „niemożebnych nudziarzy”.
– Witaj, Athie.
– No proszę! – Rozłożyła ramiona gestem kobiety, która zaprasza mężczyznę
do wskoczenia w nie, aczkolwiek Gathercole wiedział oczywiście, że nie taka była
jej intencja. – Najgorsze za nami. Możesz się już odprężyć. Byle nie za bardzo!
Mamy do przedyskutowania ważne sprawy po tym, jak już omówimy bieżący pakiet.
Pakietem lady Playford miała w zwyczaju nazywać książkę, nad którą pracowała,
i teraz posłała w stronę najnowszej, leżącej na blacie biurka, nieprzychylne
spojrzenie. W oczach Gathercole’a „pakiet” wyglądał mniej na rozgrzebaną
powieść, bardziej zaś na rozwichrzony zbiór kartek: pomięty papier
z pozaginanymi krawędziami celował rogami we wszystkie strony. Żadną miarą nie
można było dopatrzyć się w nim prostokąta.
Lady Playford podniosła się ciężko z fotela stojącego przy oknie z widokiem
na ogród różany. Ani razu przez nie jednak nie wyjrzała, jak zauważył Gathercole.
Gdy miała na oku człowieka, nie traciła czasu na przyrodę. Z wychodzącego
na południe drugiego okna gabinetu można było podziwiać obszerny, idealnie
kwadratowy trawnik, pośrodku którego stał posąg anioła, zamówiony przez świętej
pamięci wicehrabiego Guya Playforda z okazji trzydziestej rocznicy ślubu.
Ilekroć Gathercole składał wizytę, zawsze patrzył na rzeźbę, trawnik i krzaki róż,
jak również na zegar stojący w holu na dole i na stolikową lampę w bibliotece,
wykonaną z brązu i ze szkła połączonego ołowiem, uformowanego w kształt
muszli ślimaka. Weszło mu to w nawyk. Podobała mu się stabilność, jaką zdawały
się zapewniać. W Lillieoak niewiele się zmieniało – przynajmniej jeśli chodzi
o wyposażenie, gdyż nie dało się powiedzieć tego samego o reszcie. Stała
i skrupulatna inspekcja każdego, kto się pojawił na drodze Athelindy Playford,
oznaczała, że rzeczy były pozostawione samym sobie.
W pokaźnej biblioteczce gabinetu, gdzie obecnie znajdowali się lady Playford
i Gathercole, dwie książki stały do góry nogami: Shrimp Seddon i naszyjnik z pereł
oraz Shrimp Seddon i świąteczna pończocha. Tkwiły odwrócone od pierwszej
wizyty Gathercole’a. Zobaczyć je wyprostowane po sześciu latach byłoby
niepokojące. Na półkach znajdowały się wyłącznie dzieła Athelindy Playford,
żadnego innego autora. Ich grzbiety wnosiły nieco mile widzianego koloru do poza
tym ciemnego, bo wyłożonego drewnem pomieszczenia – pasy czerwieni, błękitu,
zieleni, purpury, pomarańczu, czyli barw z łatwością trafiających do dzieci, nie
mogły jednak konkurować z lśniącą burzą siwych włosów pani domu.
Lady Playford usadowiła się naprzeciw gościa.
– Chcę porozmawiać z tobą o testamencie, Michaelu, a także prosić cię o przysługę.
Najpierw jednak: ile twoim zdaniem dziecko, zwykłe dziecko, wiedziałoby
o operacji nosa?
– N... nosa?
Gathercole wolałby porozmawiać najpierw o testamencie, a dopiero potem przejść
do tematu przysługi. Jedno i drugie było niewątpliwie istotne, a być może też
powiązane ze sobą. Lady Playford sporządziła swój testament już jakiś czas temu.
Wszystko było tak jak trzeba. Czyżby teraz zapragnęła dokonać jakichś zmian?
– Nie irytuj się, Michaelu. To proste pytanie. Po brzydkim wypadku
samochodowym albo w celu naprawienia deformacji. Operacja nosa. Czy dziecko
by o niej wiedziało? Znałoby jej poprawną nazwę?
– Obawiam się, że nie wiem.
– A czy ty znasz jej poprawną nazwę?
– Nazwałbym ją operacją, czy chodziłoby o nos, czy o inną część ciała.
– Przypuszczam, że można znać nazwę i nawet nie zdawać sobie z tego sprawy. To
często się zdarza. – Lady Playford zmarszczyła czoło. – Hmm. Pozwól, że zapytam
cię o coś innego... Stawiasz się w firmie, która zatrudnia dziesięciu mężczyzn i dwie
kobiety. Przypadkiem słyszysz, że kilku mężczyzn obgaduje jedną z kobiet. Mówiąc
o niej, używają łacińskiego określenia „Rhinoceros”, co znaczy nosorożec.
– Raczej mało po dżentelmeńsku.
– Ich maniery to nie twoje zmartwienie. Kilka chwil później obie panie wracają
z lunchu. Jedna z nich jest drobnokoścista, smukła i opanowana, ale ma dość
szczególną twarz. Nikt nie wie, co z nią nie tak, lecz z jakiegoś powodu wygląda
dziwnie. Druga to góra, nie kobieta. Co najmniej dwa razy taka jak ja. – Lady
Playford była średniego wzrostu, ale pulchna, ze spadzistymi ramionami,
co nadawało jej wygląd lejka. – Co więcej, ma zaciekłą minę. Którą z nich nazywają
Nosorożcem?
– Tę wielką i zaciekłą – odpowiedział bez namysłu Gathercole. – Cudownie!
Pomyliłeś się. W mojej książce Nosorożcem okazuje się ta drobna dziewczyna
o dziwnych rysach twarzy, bo widzisz, po wypadku przeszła rekonstrukcję nosa
w trakcie zabiegu zwanego rynoplastyką!
– Ach tak – bąknął Gathercole. – Nie miałem pojęcia...
– Obawiam się jednak, że dzieci nie będą znały tej nazwy, a przecież ja piszę dla
dzieci. Skoro nawet ty nie słyszałeś o rynoplastyce... – Lady Playford westchnęła. –
Nie mogę się zdecydować. Byłam taka podekscytowana, kiedy na to wpadłam,
później jednak zaczęłam się martwić. Czy to nie nazbyt techniczne osnuć historię
wokół zabiegu medycznego? Mało kto myśli o operacjach, jeśli nie musi tego
robić, to znaczy jeśli sam nie wybiera się do szpitala. A już dzieci w ogóle nie mają
do tego głowy, prawda?
– Mnie pomysł się podoba – stwierdził Gathercole. – Mogłaby pani tylko
podkreślić, że ta drobna kobieta ma dziwną nie tyle twarz, ile nos, aby nakierować
czytelnika na właściwe tory. Mogłaby pani zdradzić już na wstępie, że bohaterka ma
nowy nos dzięki profesjonalnemu zabiegowi, i pozwolić protagonistce, znaczy
Shrimp Seddon, w jakiś sposób odkryć nazwę operacji, dzięki czemu czytelnik
będzie świadkiem jej zdumienia.
Shrimp Seddon to wymyślona przez lady Playford dziesięcioletnia przywódczyni
grupy dziecięcych detektywów.
– Zatem czytelnik najpierw ujrzy zdziwienie, a nie samo odkrycie. Tak! Może też
Shrimp powie do Podge: „Nigdy nie zgadniesz, jak to się nazywa!”, po czym ktoś
jej przerwie, a ja będę mogła wstawić rozdział o czymś innym... na przykład o tym,
jak policja swoim zwyczajem aresztuje nie tego, kogo trzeba, tyle że tym razem
popełnia jeszcze oczywistszą pomyłkę, zamykając któreś z rodziców Shrimp...
dzięki czemu każdy, kto zechce, będzie mógł się zwrócić do lekarza czy
do encyklopedii. Oczywiście nie przeciągnę odkrycia prawdy zanadto. Tak!
Michaelu, wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć. Zatem to mamy załatwione. A teraz
co do mojego testamentu...
Wróciła do fotela pod oknem i z powrotem się na nim rozsiadła.
– Chcę, abyś sporządził nowy.
Gathercole był zdziwiony. Zgodnie z zapisami obecnego testamentu pokaźny
majątek lady Playford miał trafić po połowie do dwojga jej dzieci, córki Claudii
i syna Harry’ego, który odziedziczył po ojcu tytuł i od tej pory uchodził
za szóstego wicehrabiego Playforda z Clonakilty. Był jeszcze syn Nicholas, który
jednak zmarł w młodym wieku.
– Pragnę zostawić wszystko swemu sekretarzowi, Josephowi Scotcherowi –
oznajmiła lady Playford jasno i wyraźnie.
Siedzący na krześle Gathercole nachylił się do przodu. Nie miało sensu odpychanie
od siebie niemiłych słów. Usłyszał je i nie mógł udawać, że jest inaczej.
Do jakiego aktu wandalizmu przymierzała się lady Playford? Bo chyba nie mówiła
poważnie. To była jakaś jej sztuczka; musiała być. Tak, Gathercole przejrzał,
o co jej chodzi: najpierw załatwiła banalną sprawę Nosorożca i rynoplastyki,
wszystko pięknie, ładnie, po czym przeszła do grubszego kalibru, przedstawiając
kwestię testamentu tak, jakby mówiła poważnie.
– Jestem przy zdrowych zmysłach, Michaelu. I chciałabym, abyś spełnił moją
prośbę. Jeszcze przed obiadem, o ile to możliwe. Czemu nie zaczniesz od razu?
– Lady Playford...
– Athie – poprawiła go.
– Jeśli to ciąg dalszy pani historyjki o nosorożcach...
– Skądże, Michaelu. Nigdy cię nie okłamałam. Teraz też nie kłamię. Chcę, abyś
sporządził mój nowy testament. Jedynym spadkobiercą ma zostać Joseph Scotcher.
– A co z pani dziećmi?
– Claudia wychodzi za mąż za Randalla Kimptona, który jest jeszcze bogatszy ode
mnie. Będzie jej się doskonale powodzić. Harry z kolei ma głowę na karku i godną
zaufania, nawet jeśli denerwującą, żonę. Nieszczęsny Joseph bardziej niż oni
potrzebuje tego, co mogę mu dać.
– Muszę panią poprosić, aby dobrze to pani przemyślała, zanim...
Lady Playford wpadła mu w słowo.
– Nie rób z siebie głupca, Michaelu. Nie sądzisz chyba, że ten pomysł przyszedł mi
do głowy, kiedy przed kilkoma minutami pukałeś do drzwi. A może jest bardziej
prawdopodobne, że noszę się z nim od wielu tygodni, a nawet miesięcy?
Zapewniam cię, że zdążyłam wszystko starannie przemyśleć. A zatem sporządzisz
mój nowy testament czy mam wezwać pana Rolfe’a?
Więc to dlatego Orville Rolfe także został zaproszony do Lillieoak – na wypadek
gdyby on, Gathercole, odmówił spełnienia prośby pani domu.
– Jest jeszcze jedna zmiana, jakiej chciałabym dokonać. Pamiętasz z pewnością
o przysłudze, o której wspomniałam. W tym względzie możesz mi odmówić, jeśli
takie będzie twoje życzenie, wolałabym jednak, abyś się zgodził. Obecnie
wykonawcami testamentu w zakresie praw autorskich są moje dzieci. Ten zapis
również przestał mi odpowiadać. Będę zaszczycona, jeśli to ty, Michaelu,
zaopiekujesz się schedą po mnie.
– J... ja? – Ledwie był w stanie ogarnąć to rozumem. Przez dłuższą chwilę czuł się
nazbyt przytłoczony, aby wydusić z siebie słowo. Ależ to było niewłaściwe!
Co powiedziałyby dzieci lady Playford? Nie, w żadnym razie nie mógł na to
przystać! – Czy Harry i Claudia są świadomi pani planów? – zapytał w końcu.
– Nie. Poznają je dziś przy obiedzie, tak samo jak Joseph. W tej chwili jedynymi
osobami, które wiedzą o moich planach, jesteśmy my dwoje.
– Czyżby w łonie rodziny doszło do konfliktu, o którym nic mi nie wiadomo?
– Skądże! – Lady Playford się uśmiechnęła. – Moje dzieci i ja pozostajemy
w najlepszej komitywie... przynajmniej do dzisiejszego obiadu.
– Ale... Josepha Scotchera zna pani zaledwie od sześciu lat. Poznała go pani tego
samego dnia co mnie.
– Nie ma potrzeby mówić mi rzeczy oczywistych, Michaelu.
– Ale pani dzieci... Do tego, jak rozumiem, Joseph Scotcher jest...
– Przestań się jąkać, młodzieńcze.
– Scotcher jest ciężko chory, nieprawdaż? – „I zapewne umrze przed panią”, dodał
w myślach.
Athelinda Playford była może niemłoda, ale za to żywotna. Z trudnością
przychodziło wyobrazić sobie, że ktoś taki, ktoś, kto tak bardzo ceni życie, mógłby
go zostać pozbawiony.
– Owszem, Joseph jest bardzo poważnie chory – przyznała. – Z dnia na dzień staje
się coraz słabszy. Stąd właśnie ta nietypowa decyzja z mojej strony. Wprawdzie
nigdy tego nie mówiłam głośno, ale chyba zdajesz sobie sprawę, że przepadam
za Josephem? Kocham go jak rodzonego syna.
Gathercole poczuł nagły ucisk w piersi. O tak, wiedział o tym. Jednakże wiedzę i jej
potwierdzenie dzieliła ogromna przepaść. Przywołująca myśli, które były poniżej
jego godności, myśli, które musiał zwalczać z całych sił.
– Joseph powiedział mi, że zdaniem lekarzy zostały mu już tylko tygodnie życia.
– Ale... W takim razie, obawiam się, nic już nie rozumiem – rzekł Gathercole. –
Życzy sobie pani zapisać wszystko w testamencie człowiekowi, który nie zdoła
nacieszyć się spadkiem.
– Na tym świecie nie ma nic pewnego, Michaelu.
– A jeśli Scotcher umrze za kilka tygodni, jak można się spodziewać, co wtedy?
– Jak to co? Przywrócimy wersję pierwotną, to znaczy Claudia i Harry podzielą się
spadkiem po połowie.
– Muszę panią o coś zapytać... – W Gathercole’u zaczął narastać bolesny niepokój. –
Zechce pani wybaczyć impertynencję. Czyżby miała pani powody przypuszczać,
że też zejdzie z tego świata niebawem?
– Ja? – Lady Playford się roześmiała. – Jestem silna jak wół. Spodziewam się zipać
jeszcze przez wiele lat.
– Zatem Scotcher niczego po pani nie odziedziczy, skoro sam umrze wcześniej.
A nowy testament, na który pani tak nalega, przyczyni się tylko do niesnasek między
panią i dziećmi.
– Wręcz przeciwnie, mój nowy testament przyczyni się do czegoś wspaniałego –
oznajmiła lady Playford z radością.
Gathercole westchnął.
– Obawiam się, że nadal nie rozumiem...
– To naturalne – potaknęła Athelinda Playford. – Niczego innego nie oczekiwałam.
R O Z D Z I A Ł 2
Zaskakujące spotkanie po latach
Zasłonić i odsłonić: jakież to odpowiednie, że te dwa słowa mają ten sam rdzeń.
Brzmią niczym przeciwieństwa, a jednak – jak wiadomo wszystkim gawędziarzom
– wiele można wyjawić za sprawą prób zatajenia, podobnie nowe rewelacje często
zaczynają się w ukryciu, zanim wyjdą na światło dzienne.
Powyższe jest nieudolną próbą przedstawienia siebie jako narratora niniejszej
opowieści. Wszystko, czego do tej pory się dowiedzieliście – o spotkaniu Michaela
Gathercole’a z lady Athelindą Playford – zostało wam wyjawione przeze mnie,
aczkolwiek rozpocząłem tę opowieść bez uczulania nikogo na swoją obecność.
Nazywam się Edward Catchpool i jestem detektywem pracującym w londyńskim
Scotland Yardzie. Wyjątkowe zdarzenia, które ledwie zacząłem opisywać, miały
miejsce nie w Londynie, lecz w Clonakilty w hrabstwie Cork Wolnego Państwa
Irlandzkiego. Było to dnia czternastego października tysiąc dziewięćset
dwudziestego dziewiątego roku, kiedy Michael Gathercole i lady Playford spotkali
się w gabinecie jej rezydencji Lillieoak. Tego samego dnia – zaledwie godzinę
po rozpoczęciu wspomnianego spotkania – przybyłem do Lillieoak po długiej
podróży z Anglii.
Sześć tygodni wcześniej otrzymałem od lady Athelindy Playford zagadkowy list,
w którym zapraszała mnie do swej wiejskiej posiadłości na tygodniowy pobyt
w charakterze gościa. W zaproszeniu przedstawiono mi rozmaite rozkosze
polowania, strzelania i łowienia – rozrywki, którymi ani się nie parałem wcześniej,
ani nie zamierzałem się parać w przyszłości, o czym oczywiście moja gospodyni
nie mogła wiedzieć – jednakże zatajono w nim faktyczny powód, dla którego moja
obecność była pożądana.
Odłożyłem list na stół jadalni swego pensjonatu i zacząłem się zastanawiać,
co począć. Oddałem się rozmyślaniom na temat Athelindy Playford – autorki
opowieści detektywistycznych i chyba najsłynniejszej pisarki dziecięcej – po czym
przeszedłem do rozmyślań o sobie samym: policjancie i kawalerze bez żony i bez
dzieci, którym mógłbym czytać książki...
Nie, świat lady Playford i mój nigdy nie powinny się zazębić, uznałem. A jednak
przysłała mi ten list, zatem musiałem jakoś na niego zareagować.
Czy chciałem pojechać? Nieszczególnie, co z kolei znaczyło,
że najprawdopodobniej pojadę. Ludzie, jak zauważyłem przy niejednej okazji,
postępują zgodnie z wzorcem i ja nie byłem tutaj wyjątkiem. Ponieważ większości
swoich codziennych działań nie podjąłbym z własnej woli, skłaniam się
ku przekonaniu, że w sytuacji, gdy wyskakuje coś, na co nie mam ochoty, jest
pewne, że to zrobię.
Kilka dni później napisałem do lady Playford, entuzjastycznie przyjmując jej
zaproszenie. Zakładałem, że pragnie wypytać mnie o różne sprawy i wykorzystać
odpowiedzi w jednej ze swoich przyszłych książek. Bardzo możliwe, że wreszcie
postanowiła dowiedzieć się czegoś więcej na temat funkcjonowania policji. Gdy
jeszcze jako dziecko przeczytałem kilka jej historyjek, osłupiałem, że nawet starsi
stopniem policjanci są takimi ciamajdami, niezdolnymi rozwiązać najprostszej
zagadki bez pomocy grupki zadufanych w sobie i wyszczekanych dziesięciolatków.
Tak naprawdę od tego zaczęła się moja przygoda z policją – przygoda, która
doprowadziła do wyboru takiego, a nie innego zawodu. Co dziwne, do tej pory
nigdy nie przyszło mi do głowy, że jestem winien podziękowanie Athelindzie
Playford.
Podczas podróży do Lillieoak przeczytałem dla odświeżenia pamięci inną jej
powieść i przekonałem się, że moja młodzieńcza ocena była jak najbardziej
słuszna: w zakończeniu jak zwykle sierżant Półgłówek i inspektor Imbecyl zebrali
cięgi od starej maleńkiej Shrimp Seddon za to, że pozostali bezradni w obliczu
oczywistych faktów, które nawet Anita, gruba długowłosa suczka Shrimp, odczytała
prawidłowo.
Słońce zaczynało właśnie zachodzić, gdy o piątej po południu przybyłem
na miejsce, było jednak wystarczająco jasno, abym zdołał się rozeznać w dosyć
spektakularnym otoczeniu. Stojąc naprzeciw imponującej palladiańskiej rezydencji
na brzegu rzeki Argideen w Clonakilty i mając za plecami ogrody, po lewej pola,
a po prawej coś, co wyglądało na skraj lasu – świadom byłem nieskończonej
przestrzeni: nieprzerwanych błękitów i zieleni natury. Jeszcze przed wyruszeniem
w podróż wiedziałem, że posiadłość liczy osiemset akrów, ale dopiero teraz
zrozumiałem, co to znaczy. A znaczyło ni mniej, ni więcej, tylko brak towarzystwa
kogokolwiek, kto byłby niemiły gospodarzowi, a przy tym także nieobecność
wszystkiego i wszystkich, którzy normalnie czają się w pobliżu w mieście. Nie
dziwota, że lady Playford nie miała pojęcia o zachowaniu policjantów.
Wciągając do płuc najświeższe powietrze, jakim było mi dane kiedykolwiek
oddychać, stwierdziłem, że łudzę się, iż powód zaproszenia mnie tutaj jest istotnie
taki, jak podejrzewam. Zyskawszy taką sposobność, myślałem, z radością podsunę
Athelindzie Playford, że odrobina realizmu zdecydowanie ulepszy jej książki. Może
nawet w następnej odsłonie przygód Shrimp Seddon grupa dziesięciolatków będzie
współpracować z kompetentniejszymi funkcjonariuszami...
Skrzypnęły drzwi frontowe. Kamerdyner łypnął na mnie okiem. Był średniej
budowy ciała, miał rzadkie siwe włosy, a jego oczy otaczała cała sieć zmarszczek,
przy czym reszta twarzy pozostawała zupełnie gładka, co dawało taki efekt, jakby
oczy staruszka przeniesiono na oblicze kogoś znacznie młodszego.
Jeszcze dziwniejsza była mina kamerdynera. Sugerowała, że mężczyzna ma
do wyjawienia niezwykle ważną informację, która powinna mnie uchronić
od jakiegoś nieszczęścia, ale niestety nie może tego uczynić, gdyż jest to sprawa
najwyższej delikatności.
Czekałem, aż się przedstawi albo zaprosi mnie do środka. Tymczasem nic takiego
się nie zdarzyło. W końcu ja pierwszy się odezwałem.
– Nazywam się Edward Catchpool. Właśnie przyjechałem z Anglii. Jak się
spodziewam, lady Playford mnie oczekuje.
Swoje walizy miałem koło nóg. Kamerdyner zerknął na bagaże, po czym obejrzał
się przez ramię, aby powtórzyć te czynności jeszcze raz. Nie odezwał się przy tym
ani słowem.
W końcu przemówił:
– Każę zanieść pańskie rzeczy do pańskiego pokoju.
– Dziękuję. – Zmarszczyłem brew. Było to dziwne; dziwniejsze, niż jestem w stanie
wyrazić, obawiam się. Mimo że słowa kamerdynera zdawały się całkowicie
zwyczajne, kryło się za nimi to, co przemilczane; komentarz w rodzaju: „Boję się,
że w tych okolicznościach nie mogę sobie pozwolić na nic więcej”. – Czy coś
jeszcze? – zapytałem.
Rysy twarzy kamerdynera stężały.
– Drugi gość lady Playford oczekuje pana w salonie.
– Drugi gość? – Nie wiedzieć dlaczego uznałem, że oprócz mnie nikogo nie będzie.
Z jakiegoś powodu moje pytanie go wzburzyło. Nie rozumiejąc, o czym mówi, już
zamierzałem okazać swoje zniecierpliwienie, kiedy we wnętrzu domu rozległ się
dźwięk otwieranych drzwi i usłyszałem dobrze sobie znany głos.
– Catchpool! Mon cher ami![1]
– Poirot? – wykrzyknąłem. Zwracając się do kamerdynera, dodałem: – Czy to
Herkules Poirot?
Pchnąłem drzwi i przekroczyłem próg, znużony przedłużającym się oczekiwaniem,
aż ktoś mnie raczy wpuścić do środka z tego zimna. Ujrzałem wymyślną
mozaikową posadzkę, jakiej można by się spodziewać w pałacu, szerokie
drewniane schody, nazbyt wiele drzwi i korytarzy, aby nowo przybyły zdołał się
połapać w ich rozkładzie, stojący zegar, wreszcie łeb jelenia wystający ze ściany.
Nieszczęsne stworzenie sprawiało wrażenie, że się uśmiecha, odwzajemniłem więc
grymas. Choć martwa i odłączona od reszty ciała, głowa jelenia zgotowała mi
milsze powitanie niż kamerdyner.
– Catchpool! – Znów rozległ się ten sam głos.
– Zaraz, zaraz, to Herkules Poirot tu jest? – zapytałem z większym naciskiem.
Tym razem kamerdyner odpowiedział niechętnym skinieniem, po czym zaledwie
chwilę później w polu widzenia pojawił się mały Belg, i to w tempie jak na niego
dość szybkim. Nie zdołałem powstrzymać cichego śmiechu na widok jego jajowatej
głowy i wypucowanych butów, z których jedno i drugie było mi tak dobrze znane,
no i oczywiście niedających się z niczym pomylić wąsów!
– Catchpool! Co za przyjemność też cię tu widzieć!
– Właśnie miałem powiedzieć to samo. Czyżbyś to ty czekał na mnie w salonie?
– W rzeczy samej, to byłem ja.
– Tak też myślałem. Doskonale, prowadź zatem. O co, na miłość boską, chodzi?
Czy coś się stało?
– Stało? Nie, skądże. Co by się miało twoim zdaniem stać?
– No... – Obróciłem się. Byliśmy sami, a moje walizy zniknęły. – Z zachowania
kamerdynera wnosiłem, że...
WROCŁAW 2016
Ten ebook jest chroniony znakiem wodnym ebookpoint kopia dla: ebookpoint.pl
Tytuł oryginału Closed Casket. The New Hercule Poirot Mystery Projekt okładki EMIN MANCHERIL Fotografie na okładce © Carlos Restrepo/Arcangel © Philippa Gedge Redakcja MAŁGORZATA GROCHOCKA Korekta URSZULA WŁODARSKA Redakcja techniczna ADAM KOLENDA Closed Casket copyright © 2016 Agatha Christie Limited. All rights reserved. AGATHA CHRISTIE, POIROT and the Agatha Christie Signature are registered trade marks of Agatha Christie Limited in the UK and elsewhere. All rights reserved. Polish edition © Publicat S.A. MMXVI (wydanie elektroniczne)
Wykorzystywanie e-booka niezgodne z regulaminem dystrybutora, w tym nielegalne jego kopiowanie i rozpowszechnianie, jest zabronione. All rights reserved Wydanie elektroniczne 2016 ISBN 978-83-271-5551-1 P a t r o n a t m e d i a l n y jest znakiem towarowym Publicat S.A. Publicat S.A. 61-003 Poznań, ul. Chlebowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: office@publicat.pl, www.publicat.pl Oddział we Wrocławiu 50-010 Wrocław, ul. Podwale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: wydawnictwodolnoslaskie@publicat.pl
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Spis treści Dedykacja CZĘŚĆ PIERWSZA 1. Nowy testament 2. Zaskakujące spotkanie po latach 3. Szczególne zainteresowanie śmiercią 4. Niespodziewany amant 5. Łzy przed obiadem 6. Obwieszczenie 7. Reakcja 8. Przechadzka w ogrodach 9. Król Jan 10. Otwarta trumna 11. Podsłuchane głosy 12. Sophie wskazuje palcem CZĘŚĆ DRUGA 13. Na scenę wkracza policja 14. Dwie listy lady Playford 15. Widzieć, słyszeć i patrzeć 16. Chandra 17. Zegar stojący
18. Zawiedziona 19. Dwie Iris 20. Przyczyna śmierci 21. Kwestia trumny 22. W oranżerii 23. Autopsja CZĘŚĆ TRZECIA 24. Sophie wysuwa kolejne oskarżenie 25. Shrimp Seddon i zazdrosna córka 26. Definicja wiedzy Kimptona 27. Historia Iris 28. Możliwe aresztowanie 29. Przytułek 30. Coś więcej niż przyjaźń 31. Plan lady Playford 32. Porwany koń wyścigowy 33. Dwa prawdziwe fakty 34. Motyw i sposobność 35. Każdy mógł, ale nikt nie zrobił 36. Eksperyment 37. Poirot wygrywa bezdyskusyjnie Epilog
Podziękowania Nota od tłumaczki Przypisy
Mathew oraz Jamesowi Prichardom i ich rodzinom z wyrazami miłości
CZĘŚĆ PIERWSZA R O Z D Z I A Ł 1 Nowy testament Michael Gathercole wpatrywał się w drzwi przed sobą, usiłując siebie przekonać, że nadeszła pora, aby zapukać, skoro zegar stojący na dole wybił właśnie pełną godzinę. Gathercole otrzymał polecenie, żeby pojawił się o czwartej – i była już czwarta. Na przestrzeni ostatnich sześciu lat nieraz stał w tym samym miejscu na szerokim podeście pierwszego piętra rezydencji Lillieoak, ale tylko raz czuł się mniej pewnie niż przy tej okazji. Tamtego dnia był jedną z dwu czekających osób, zamiast stać samotnie jak tego popołudnia. W dalszym ciągu pamiętał każde słowo, które wtedy padło między nim i drugim mężczyzną, chociaż wiele by dał, aby było inaczej. Sięgając do pokładów samodyscypliny, wyrzucił je teraz z pamięci. Uprzedzono go, że dzisiejsze spotkanie nie będzie należało do łatwych. W istocie przestroga stanowiła część wezwania, co było typowe dla pani domu. „Szokiem dla ciebie będzie to, co ode mnie usłyszysz...” Gathercole w to nie wątpił. To, że został uprzedzony, nie na wiele się zdało, ponieważ zabrakło informacji, w jaki sposób powinien się przygotować na rewelacje. Jego niepewność jeszcze wzrosła, gdy zerknąwszy na zegarek kieszonkowy, zauważył, że przez swoje wahanie i całe to wyjmowanie zegarka z kieszonki kamizeli, chowanie go z powrotem i ponowne wyciąganie, aby sprawdzić, czy przypadkiem się nie pomylił, najzwyczajniej w świecie się spóźnił. Była już minuta po czwartej. Zapukał więc. Zaledwie minuta... Pani domu niewątpliwie to spostrzeże – czy cokolwiek umykało jej uwadze? – chociaż przy odrobinie szczęścia być może nie skomentuje tego.
– Proszę dalej, Michaelu! Lady Athelinda Playford jak zawsze tryskała energią. Miała siedemdziesiąt lat i głos jak dzwon. Gathercole jeszcze nigdy nie widział jej przygaszonej. Wiecznie czymś się ekscytowała – zazwyczaj było to coś, co osobę bardziej konwencjonalną wprawiłoby w zażenowanie. Lady Playford bowiem zazwyczaj czerpała rozrywkę tyleż z rzeczy nieistotnych co kontrowersyjnych. Gathercole podziwiał jej historyjki o radosnych dzieciach, które rozwiązywały zagadki kryminalne sprawiające kłopot miejscowej policji, odkąd natknął się na nie po raz pierwszy jako samotny dziesięciolatek w londyńskim sierocińcu. Gdy sześć lat temu poznał ich twórczynię, stwierdził, że jest równie czarująca i nieprzewidywalna jak jej książki. Nigdy się nie spodziewał, że zajdzie tak daleko w wybranym zawodzie, a tu proszę – dzięki Athelindzie Playford jako stosunkowo młody, trzydziestosześcioletni człowiek był partnerem w odnoszącej sukcesy kancelarii adwokackiej Gathercole i Rolfe. Sama myśl, że jakiekolwiek udane przedsięwzięcie nosi jego nazwisko, zdumiewała Gathercole’a nawet po tak długim czasie. Jego lojalność wobec lady Playford przewyższała wszystkie zobowiązania, jakie podjął w życiu, wszelako osobista znajomość z ulubioną autorką zmusiła go do przyznania przed samym sobą, że jednak woli, gdy zaskakujące zwroty akcji następują w świecie fikcji literackiej aniżeli w rzeczywistości. Nie trzeba dodawać, że lady Athelinda miała na ten temat wręcz przeciwne zapatrywania. Zaczął otwierać drzwi. – Czyżbyś zamierzał... A! Jesteś nareszcie! Przestań się czaić. Siadaj, siadaj. Nic nie załatwimy, jeśli nie zabierzemy się do rzeczy. Gathercole usiadł. – Witaj, Michaelu. – Uśmiechnęła się do niego, a on jak zwykle doznał dziwnego uczucia, jak gdyby uniosła go samymi oczyma, obróciła dokoła, po czym odstawiła z powrotem na miejsce. – A teraz ty mówisz: „Witaj, Athie”. No dalej, powiedz to! Po takim czasie powinno ci to przychodzić naturalnie. Nie „Dzień dobry, jaśnie pani” ani „Dzień dobry, lady Playford”. Tylko zwykłe, przyjacielskie „Witaj, Athie”. Czy to przerasta twoje możliwości? Ha! – Klasnęła w dłonie. – Sprawiasz wrażenie zapędzonego w róg szczenięcia lisa! Nie rozumiesz, czemu zaprosiłam cię na tydzień. Ani czemu został zaproszony także pan Rolfe. Czy działania, które przedsięwziął, okażą się wystarczające, aby zatuszować
nieobecność jego i Orville’a Rolfe’a? Niesłychane, aby obaj naraz znaleźli się poza biurem, i to na pięć dni z rzędu, wszakże lady Playford należała do najznakomitszych klientów. Nie sposób było odmówić jej prośbie. – Jak widzę, zastanawiasz się, Michaelu, czy będą także inni goście. Dojdziemy do tego, ale tymczasem wciąż czekam, aż się ze mną przywitasz. Nie miał wyjścia. Powitanie, którego każdorazowo się od niego domagała, nigdy nie padnie swobodnie z jego ust. Trzymał się zasad, a nawet jeśli nie istniała zasada wzbraniająca człowiekowi jego urodzenia zwracania się po imieniu do wdowy po piątym wicehrabim Playfordzie z Clonakilty, Gathercole był święcie przekonany, że takowa powinna istnieć. Pech zatem chciał, że lady Playford, dla której był gotów na wszystko, gardziła zasadami na każdym kroku, a tych, którzy się do nich stosowali, uważała za „niemożebnych nudziarzy”. – Witaj, Athie. – No proszę! – Rozłożyła ramiona gestem kobiety, która zaprasza mężczyznę do wskoczenia w nie, aczkolwiek Gathercole wiedział oczywiście, że nie taka była jej intencja. – Najgorsze za nami. Możesz się już odprężyć. Byle nie za bardzo! Mamy do przedyskutowania ważne sprawy po tym, jak już omówimy bieżący pakiet. Pakietem lady Playford miała w zwyczaju nazywać książkę, nad którą pracowała, i teraz posłała w stronę najnowszej, leżącej na blacie biurka, nieprzychylne spojrzenie. W oczach Gathercole’a „pakiet” wyglądał mniej na rozgrzebaną powieść, bardziej zaś na rozwichrzony zbiór kartek: pomięty papier z pozaginanymi krawędziami celował rogami we wszystkie strony. Żadną miarą nie można było dopatrzyć się w nim prostokąta. Lady Playford podniosła się ciężko z fotela stojącego przy oknie z widokiem na ogród różany. Ani razu przez nie jednak nie wyjrzała, jak zauważył Gathercole. Gdy miała na oku człowieka, nie traciła czasu na przyrodę. Z wychodzącego na południe drugiego okna gabinetu można było podziwiać obszerny, idealnie kwadratowy trawnik, pośrodku którego stał posąg anioła, zamówiony przez świętej pamięci wicehrabiego Guya Playforda z okazji trzydziestej rocznicy ślubu. Ilekroć Gathercole składał wizytę, zawsze patrzył na rzeźbę, trawnik i krzaki róż, jak również na zegar stojący w holu na dole i na stolikową lampę w bibliotece, wykonaną z brązu i ze szkła połączonego ołowiem, uformowanego w kształt muszli ślimaka. Weszło mu to w nawyk. Podobała mu się stabilność, jaką zdawały
się zapewniać. W Lillieoak niewiele się zmieniało – przynajmniej jeśli chodzi o wyposażenie, gdyż nie dało się powiedzieć tego samego o reszcie. Stała i skrupulatna inspekcja każdego, kto się pojawił na drodze Athelindy Playford, oznaczała, że rzeczy były pozostawione samym sobie. W pokaźnej biblioteczce gabinetu, gdzie obecnie znajdowali się lady Playford i Gathercole, dwie książki stały do góry nogami: Shrimp Seddon i naszyjnik z pereł oraz Shrimp Seddon i świąteczna pończocha. Tkwiły odwrócone od pierwszej wizyty Gathercole’a. Zobaczyć je wyprostowane po sześciu latach byłoby niepokojące. Na półkach znajdowały się wyłącznie dzieła Athelindy Playford, żadnego innego autora. Ich grzbiety wnosiły nieco mile widzianego koloru do poza tym ciemnego, bo wyłożonego drewnem pomieszczenia – pasy czerwieni, błękitu, zieleni, purpury, pomarańczu, czyli barw z łatwością trafiających do dzieci, nie mogły jednak konkurować z lśniącą burzą siwych włosów pani domu. Lady Playford usadowiła się naprzeciw gościa. – Chcę porozmawiać z tobą o testamencie, Michaelu, a także prosić cię o przysługę. Najpierw jednak: ile twoim zdaniem dziecko, zwykłe dziecko, wiedziałoby o operacji nosa? – N... nosa? Gathercole wolałby porozmawiać najpierw o testamencie, a dopiero potem przejść do tematu przysługi. Jedno i drugie było niewątpliwie istotne, a być może też powiązane ze sobą. Lady Playford sporządziła swój testament już jakiś czas temu. Wszystko było tak jak trzeba. Czyżby teraz zapragnęła dokonać jakichś zmian? – Nie irytuj się, Michaelu. To proste pytanie. Po brzydkim wypadku samochodowym albo w celu naprawienia deformacji. Operacja nosa. Czy dziecko by o niej wiedziało? Znałoby jej poprawną nazwę? – Obawiam się, że nie wiem. – A czy ty znasz jej poprawną nazwę? – Nazwałbym ją operacją, czy chodziłoby o nos, czy o inną część ciała. – Przypuszczam, że można znać nazwę i nawet nie zdawać sobie z tego sprawy. To często się zdarza. – Lady Playford zmarszczyła czoło. – Hmm. Pozwól, że zapytam cię o coś innego... Stawiasz się w firmie, która zatrudnia dziesięciu mężczyzn i dwie kobiety. Przypadkiem słyszysz, że kilku mężczyzn obgaduje jedną z kobiet. Mówiąc
o niej, używają łacińskiego określenia „Rhinoceros”, co znaczy nosorożec. – Raczej mało po dżentelmeńsku. – Ich maniery to nie twoje zmartwienie. Kilka chwil później obie panie wracają z lunchu. Jedna z nich jest drobnokoścista, smukła i opanowana, ale ma dość szczególną twarz. Nikt nie wie, co z nią nie tak, lecz z jakiegoś powodu wygląda dziwnie. Druga to góra, nie kobieta. Co najmniej dwa razy taka jak ja. – Lady Playford była średniego wzrostu, ale pulchna, ze spadzistymi ramionami, co nadawało jej wygląd lejka. – Co więcej, ma zaciekłą minę. Którą z nich nazywają Nosorożcem? – Tę wielką i zaciekłą – odpowiedział bez namysłu Gathercole. – Cudownie! Pomyliłeś się. W mojej książce Nosorożcem okazuje się ta drobna dziewczyna o dziwnych rysach twarzy, bo widzisz, po wypadku przeszła rekonstrukcję nosa w trakcie zabiegu zwanego rynoplastyką! – Ach tak – bąknął Gathercole. – Nie miałem pojęcia... – Obawiam się jednak, że dzieci nie będą znały tej nazwy, a przecież ja piszę dla dzieci. Skoro nawet ty nie słyszałeś o rynoplastyce... – Lady Playford westchnęła. – Nie mogę się zdecydować. Byłam taka podekscytowana, kiedy na to wpadłam, później jednak zaczęłam się martwić. Czy to nie nazbyt techniczne osnuć historię wokół zabiegu medycznego? Mało kto myśli o operacjach, jeśli nie musi tego robić, to znaczy jeśli sam nie wybiera się do szpitala. A już dzieci w ogóle nie mają do tego głowy, prawda? – Mnie pomysł się podoba – stwierdził Gathercole. – Mogłaby pani tylko podkreślić, że ta drobna kobieta ma dziwną nie tyle twarz, ile nos, aby nakierować czytelnika na właściwe tory. Mogłaby pani zdradzić już na wstępie, że bohaterka ma nowy nos dzięki profesjonalnemu zabiegowi, i pozwolić protagonistce, znaczy Shrimp Seddon, w jakiś sposób odkryć nazwę operacji, dzięki czemu czytelnik będzie świadkiem jej zdumienia. Shrimp Seddon to wymyślona przez lady Playford dziesięcioletnia przywódczyni grupy dziecięcych detektywów. – Zatem czytelnik najpierw ujrzy zdziwienie, a nie samo odkrycie. Tak! Może też Shrimp powie do Podge: „Nigdy nie zgadniesz, jak to się nazywa!”, po czym ktoś jej przerwie, a ja będę mogła wstawić rozdział o czymś innym... na przykład o tym, jak policja swoim zwyczajem aresztuje nie tego, kogo trzeba, tyle że tym razem popełnia jeszcze oczywistszą pomyłkę, zamykając któreś z rodziców Shrimp...
dzięki czemu każdy, kto zechce, będzie mógł się zwrócić do lekarza czy do encyklopedii. Oczywiście nie przeciągnę odkrycia prawdy zanadto. Tak! Michaelu, wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć. Zatem to mamy załatwione. A teraz co do mojego testamentu... Wróciła do fotela pod oknem i z powrotem się na nim rozsiadła. – Chcę, abyś sporządził nowy. Gathercole był zdziwiony. Zgodnie z zapisami obecnego testamentu pokaźny majątek lady Playford miał trafić po połowie do dwojga jej dzieci, córki Claudii i syna Harry’ego, który odziedziczył po ojcu tytuł i od tej pory uchodził za szóstego wicehrabiego Playforda z Clonakilty. Był jeszcze syn Nicholas, który jednak zmarł w młodym wieku. – Pragnę zostawić wszystko swemu sekretarzowi, Josephowi Scotcherowi – oznajmiła lady Playford jasno i wyraźnie. Siedzący na krześle Gathercole nachylił się do przodu. Nie miało sensu odpychanie od siebie niemiłych słów. Usłyszał je i nie mógł udawać, że jest inaczej. Do jakiego aktu wandalizmu przymierzała się lady Playford? Bo chyba nie mówiła poważnie. To była jakaś jej sztuczka; musiała być. Tak, Gathercole przejrzał, o co jej chodzi: najpierw załatwiła banalną sprawę Nosorożca i rynoplastyki, wszystko pięknie, ładnie, po czym przeszła do grubszego kalibru, przedstawiając kwestię testamentu tak, jakby mówiła poważnie. – Jestem przy zdrowych zmysłach, Michaelu. I chciałabym, abyś spełnił moją prośbę. Jeszcze przed obiadem, o ile to możliwe. Czemu nie zaczniesz od razu? – Lady Playford... – Athie – poprawiła go. – Jeśli to ciąg dalszy pani historyjki o nosorożcach... – Skądże, Michaelu. Nigdy cię nie okłamałam. Teraz też nie kłamię. Chcę, abyś sporządził mój nowy testament. Jedynym spadkobiercą ma zostać Joseph Scotcher. – A co z pani dziećmi? – Claudia wychodzi za mąż za Randalla Kimptona, który jest jeszcze bogatszy ode
mnie. Będzie jej się doskonale powodzić. Harry z kolei ma głowę na karku i godną zaufania, nawet jeśli denerwującą, żonę. Nieszczęsny Joseph bardziej niż oni potrzebuje tego, co mogę mu dać. – Muszę panią poprosić, aby dobrze to pani przemyślała, zanim... Lady Playford wpadła mu w słowo. – Nie rób z siebie głupca, Michaelu. Nie sądzisz chyba, że ten pomysł przyszedł mi do głowy, kiedy przed kilkoma minutami pukałeś do drzwi. A może jest bardziej prawdopodobne, że noszę się z nim od wielu tygodni, a nawet miesięcy? Zapewniam cię, że zdążyłam wszystko starannie przemyśleć. A zatem sporządzisz mój nowy testament czy mam wezwać pana Rolfe’a? Więc to dlatego Orville Rolfe także został zaproszony do Lillieoak – na wypadek gdyby on, Gathercole, odmówił spełnienia prośby pani domu. – Jest jeszcze jedna zmiana, jakiej chciałabym dokonać. Pamiętasz z pewnością o przysłudze, o której wspomniałam. W tym względzie możesz mi odmówić, jeśli takie będzie twoje życzenie, wolałabym jednak, abyś się zgodził. Obecnie wykonawcami testamentu w zakresie praw autorskich są moje dzieci. Ten zapis również przestał mi odpowiadać. Będę zaszczycona, jeśli to ty, Michaelu, zaopiekujesz się schedą po mnie. – J... ja? – Ledwie był w stanie ogarnąć to rozumem. Przez dłuższą chwilę czuł się nazbyt przytłoczony, aby wydusić z siebie słowo. Ależ to było niewłaściwe! Co powiedziałyby dzieci lady Playford? Nie, w żadnym razie nie mógł na to przystać! – Czy Harry i Claudia są świadomi pani planów? – zapytał w końcu. – Nie. Poznają je dziś przy obiedzie, tak samo jak Joseph. W tej chwili jedynymi osobami, które wiedzą o moich planach, jesteśmy my dwoje. – Czyżby w łonie rodziny doszło do konfliktu, o którym nic mi nie wiadomo? – Skądże! – Lady Playford się uśmiechnęła. – Moje dzieci i ja pozostajemy w najlepszej komitywie... przynajmniej do dzisiejszego obiadu. – Ale... Josepha Scotchera zna pani zaledwie od sześciu lat. Poznała go pani tego samego dnia co mnie. – Nie ma potrzeby mówić mi rzeczy oczywistych, Michaelu.
– Ale pani dzieci... Do tego, jak rozumiem, Joseph Scotcher jest... – Przestań się jąkać, młodzieńcze. – Scotcher jest ciężko chory, nieprawdaż? – „I zapewne umrze przed panią”, dodał w myślach. Athelinda Playford była może niemłoda, ale za to żywotna. Z trudnością przychodziło wyobrazić sobie, że ktoś taki, ktoś, kto tak bardzo ceni życie, mógłby go zostać pozbawiony. – Owszem, Joseph jest bardzo poważnie chory – przyznała. – Z dnia na dzień staje się coraz słabszy. Stąd właśnie ta nietypowa decyzja z mojej strony. Wprawdzie nigdy tego nie mówiłam głośno, ale chyba zdajesz sobie sprawę, że przepadam za Josephem? Kocham go jak rodzonego syna. Gathercole poczuł nagły ucisk w piersi. O tak, wiedział o tym. Jednakże wiedzę i jej potwierdzenie dzieliła ogromna przepaść. Przywołująca myśli, które były poniżej jego godności, myśli, które musiał zwalczać z całych sił. – Joseph powiedział mi, że zdaniem lekarzy zostały mu już tylko tygodnie życia. – Ale... W takim razie, obawiam się, nic już nie rozumiem – rzekł Gathercole. – Życzy sobie pani zapisać wszystko w testamencie człowiekowi, który nie zdoła nacieszyć się spadkiem. – Na tym świecie nie ma nic pewnego, Michaelu. – A jeśli Scotcher umrze za kilka tygodni, jak można się spodziewać, co wtedy? – Jak to co? Przywrócimy wersję pierwotną, to znaczy Claudia i Harry podzielą się spadkiem po połowie. – Muszę panią o coś zapytać... – W Gathercole’u zaczął narastać bolesny niepokój. – Zechce pani wybaczyć impertynencję. Czyżby miała pani powody przypuszczać, że też zejdzie z tego świata niebawem? – Ja? – Lady Playford się roześmiała. – Jestem silna jak wół. Spodziewam się zipać jeszcze przez wiele lat. – Zatem Scotcher niczego po pani nie odziedziczy, skoro sam umrze wcześniej. A nowy testament, na który pani tak nalega, przyczyni się tylko do niesnasek między
panią i dziećmi. – Wręcz przeciwnie, mój nowy testament przyczyni się do czegoś wspaniałego – oznajmiła lady Playford z radością. Gathercole westchnął. – Obawiam się, że nadal nie rozumiem... – To naturalne – potaknęła Athelinda Playford. – Niczego innego nie oczekiwałam.
R O Z D Z I A Ł 2 Zaskakujące spotkanie po latach Zasłonić i odsłonić: jakież to odpowiednie, że te dwa słowa mają ten sam rdzeń. Brzmią niczym przeciwieństwa, a jednak – jak wiadomo wszystkim gawędziarzom – wiele można wyjawić za sprawą prób zatajenia, podobnie nowe rewelacje często zaczynają się w ukryciu, zanim wyjdą na światło dzienne. Powyższe jest nieudolną próbą przedstawienia siebie jako narratora niniejszej opowieści. Wszystko, czego do tej pory się dowiedzieliście – o spotkaniu Michaela Gathercole’a z lady Athelindą Playford – zostało wam wyjawione przeze mnie, aczkolwiek rozpocząłem tę opowieść bez uczulania nikogo na swoją obecność. Nazywam się Edward Catchpool i jestem detektywem pracującym w londyńskim Scotland Yardzie. Wyjątkowe zdarzenia, które ledwie zacząłem opisywać, miały miejsce nie w Londynie, lecz w Clonakilty w hrabstwie Cork Wolnego Państwa Irlandzkiego. Było to dnia czternastego października tysiąc dziewięćset dwudziestego dziewiątego roku, kiedy Michael Gathercole i lady Playford spotkali się w gabinecie jej rezydencji Lillieoak. Tego samego dnia – zaledwie godzinę po rozpoczęciu wspomnianego spotkania – przybyłem do Lillieoak po długiej podróży z Anglii. Sześć tygodni wcześniej otrzymałem od lady Athelindy Playford zagadkowy list, w którym zapraszała mnie do swej wiejskiej posiadłości na tygodniowy pobyt w charakterze gościa. W zaproszeniu przedstawiono mi rozmaite rozkosze polowania, strzelania i łowienia – rozrywki, którymi ani się nie parałem wcześniej, ani nie zamierzałem się parać w przyszłości, o czym oczywiście moja gospodyni nie mogła wiedzieć – jednakże zatajono w nim faktyczny powód, dla którego moja obecność była pożądana. Odłożyłem list na stół jadalni swego pensjonatu i zacząłem się zastanawiać, co począć. Oddałem się rozmyślaniom na temat Athelindy Playford – autorki opowieści detektywistycznych i chyba najsłynniejszej pisarki dziecięcej – po czym przeszedłem do rozmyślań o sobie samym: policjancie i kawalerze bez żony i bez dzieci, którym mógłbym czytać książki...
Nie, świat lady Playford i mój nigdy nie powinny się zazębić, uznałem. A jednak przysłała mi ten list, zatem musiałem jakoś na niego zareagować. Czy chciałem pojechać? Nieszczególnie, co z kolei znaczyło, że najprawdopodobniej pojadę. Ludzie, jak zauważyłem przy niejednej okazji, postępują zgodnie z wzorcem i ja nie byłem tutaj wyjątkiem. Ponieważ większości swoich codziennych działań nie podjąłbym z własnej woli, skłaniam się ku przekonaniu, że w sytuacji, gdy wyskakuje coś, na co nie mam ochoty, jest pewne, że to zrobię. Kilka dni później napisałem do lady Playford, entuzjastycznie przyjmując jej zaproszenie. Zakładałem, że pragnie wypytać mnie o różne sprawy i wykorzystać odpowiedzi w jednej ze swoich przyszłych książek. Bardzo możliwe, że wreszcie postanowiła dowiedzieć się czegoś więcej na temat funkcjonowania policji. Gdy jeszcze jako dziecko przeczytałem kilka jej historyjek, osłupiałem, że nawet starsi stopniem policjanci są takimi ciamajdami, niezdolnymi rozwiązać najprostszej zagadki bez pomocy grupki zadufanych w sobie i wyszczekanych dziesięciolatków. Tak naprawdę od tego zaczęła się moja przygoda z policją – przygoda, która doprowadziła do wyboru takiego, a nie innego zawodu. Co dziwne, do tej pory nigdy nie przyszło mi do głowy, że jestem winien podziękowanie Athelindzie Playford. Podczas podróży do Lillieoak przeczytałem dla odświeżenia pamięci inną jej powieść i przekonałem się, że moja młodzieńcza ocena była jak najbardziej słuszna: w zakończeniu jak zwykle sierżant Półgłówek i inspektor Imbecyl zebrali cięgi od starej maleńkiej Shrimp Seddon za to, że pozostali bezradni w obliczu oczywistych faktów, które nawet Anita, gruba długowłosa suczka Shrimp, odczytała prawidłowo. Słońce zaczynało właśnie zachodzić, gdy o piątej po południu przybyłem na miejsce, było jednak wystarczająco jasno, abym zdołał się rozeznać w dosyć spektakularnym otoczeniu. Stojąc naprzeciw imponującej palladiańskiej rezydencji na brzegu rzeki Argideen w Clonakilty i mając za plecami ogrody, po lewej pola, a po prawej coś, co wyglądało na skraj lasu – świadom byłem nieskończonej przestrzeni: nieprzerwanych błękitów i zieleni natury. Jeszcze przed wyruszeniem w podróż wiedziałem, że posiadłość liczy osiemset akrów, ale dopiero teraz zrozumiałem, co to znaczy. A znaczyło ni mniej, ni więcej, tylko brak towarzystwa kogokolwiek, kto byłby niemiły gospodarzowi, a przy tym także nieobecność wszystkiego i wszystkich, którzy normalnie czają się w pobliżu w mieście. Nie dziwota, że lady Playford nie miała pojęcia o zachowaniu policjantów.
Wciągając do płuc najświeższe powietrze, jakim było mi dane kiedykolwiek oddychać, stwierdziłem, że łudzę się, iż powód zaproszenia mnie tutaj jest istotnie taki, jak podejrzewam. Zyskawszy taką sposobność, myślałem, z radością podsunę Athelindzie Playford, że odrobina realizmu zdecydowanie ulepszy jej książki. Może nawet w następnej odsłonie przygód Shrimp Seddon grupa dziesięciolatków będzie współpracować z kompetentniejszymi funkcjonariuszami... Skrzypnęły drzwi frontowe. Kamerdyner łypnął na mnie okiem. Był średniej budowy ciała, miał rzadkie siwe włosy, a jego oczy otaczała cała sieć zmarszczek, przy czym reszta twarzy pozostawała zupełnie gładka, co dawało taki efekt, jakby oczy staruszka przeniesiono na oblicze kogoś znacznie młodszego. Jeszcze dziwniejsza była mina kamerdynera. Sugerowała, że mężczyzna ma do wyjawienia niezwykle ważną informację, która powinna mnie uchronić od jakiegoś nieszczęścia, ale niestety nie może tego uczynić, gdyż jest to sprawa najwyższej delikatności. Czekałem, aż się przedstawi albo zaprosi mnie do środka. Tymczasem nic takiego się nie zdarzyło. W końcu ja pierwszy się odezwałem. – Nazywam się Edward Catchpool. Właśnie przyjechałem z Anglii. Jak się spodziewam, lady Playford mnie oczekuje. Swoje walizy miałem koło nóg. Kamerdyner zerknął na bagaże, po czym obejrzał się przez ramię, aby powtórzyć te czynności jeszcze raz. Nie odezwał się przy tym ani słowem. W końcu przemówił: – Każę zanieść pańskie rzeczy do pańskiego pokoju. – Dziękuję. – Zmarszczyłem brew. Było to dziwne; dziwniejsze, niż jestem w stanie wyrazić, obawiam się. Mimo że słowa kamerdynera zdawały się całkowicie zwyczajne, kryło się za nimi to, co przemilczane; komentarz w rodzaju: „Boję się, że w tych okolicznościach nie mogę sobie pozwolić na nic więcej”. – Czy coś jeszcze? – zapytałem. Rysy twarzy kamerdynera stężały. – Drugi gość lady Playford oczekuje pana w salonie. – Drugi gość? – Nie wiedzieć dlaczego uznałem, że oprócz mnie nikogo nie będzie.
Z jakiegoś powodu moje pytanie go wzburzyło. Nie rozumiejąc, o czym mówi, już zamierzałem okazać swoje zniecierpliwienie, kiedy we wnętrzu domu rozległ się dźwięk otwieranych drzwi i usłyszałem dobrze sobie znany głos. – Catchpool! Mon cher ami![1] – Poirot? – wykrzyknąłem. Zwracając się do kamerdynera, dodałem: – Czy to Herkules Poirot? Pchnąłem drzwi i przekroczyłem próg, znużony przedłużającym się oczekiwaniem, aż ktoś mnie raczy wpuścić do środka z tego zimna. Ujrzałem wymyślną mozaikową posadzkę, jakiej można by się spodziewać w pałacu, szerokie drewniane schody, nazbyt wiele drzwi i korytarzy, aby nowo przybyły zdołał się połapać w ich rozkładzie, stojący zegar, wreszcie łeb jelenia wystający ze ściany. Nieszczęsne stworzenie sprawiało wrażenie, że się uśmiecha, odwzajemniłem więc grymas. Choć martwa i odłączona od reszty ciała, głowa jelenia zgotowała mi milsze powitanie niż kamerdyner. – Catchpool! – Znów rozległ się ten sam głos. – Zaraz, zaraz, to Herkules Poirot tu jest? – zapytałem z większym naciskiem. Tym razem kamerdyner odpowiedział niechętnym skinieniem, po czym zaledwie chwilę później w polu widzenia pojawił się mały Belg, i to w tempie jak na niego dość szybkim. Nie zdołałem powstrzymać cichego śmiechu na widok jego jajowatej głowy i wypucowanych butów, z których jedno i drugie było mi tak dobrze znane, no i oczywiście niedających się z niczym pomylić wąsów! – Catchpool! Co za przyjemność też cię tu widzieć! – Właśnie miałem powiedzieć to samo. Czyżbyś to ty czekał na mnie w salonie? – W rzeczy samej, to byłem ja. – Tak też myślałem. Doskonale, prowadź zatem. O co, na miłość boską, chodzi? Czy coś się stało? – Stało? Nie, skądże. Co by się miało twoim zdaniem stać? – No... – Obróciłem się. Byliśmy sami, a moje walizy zniknęły. – Z zachowania kamerdynera wnosiłem, że...