Domi-97

  • Dokumenty120
  • Odsłony15 234
  • Obserwuję27
  • Rozmiar dokumentów180.2 MB
  • Ilość pobrań9 130

Alyxandra Harvey - Kroniki Rodu Drakeów 04 - Krwawiące Serce

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :614.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Alyxandra Harvey - Kroniki Rodu Drakeów 04 - Krwawiące Serce.pdf

Domi-97 Alyxandra Harvey - Kroniki rodu Drake ów
Użytkownik Domi-97 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 294 stron)

HARVEY ALYXANDRA KRONIKI RODU DRAKE'ÓW 04 KRWAWIĄCE SERCE PROLOG Connor - Fakt, że musimy wpaść po naszą młodszą siostrę i zawieźć ją do domu, bo wraca później niż my, jest po prostu smutny -skonstatował Quinn z niezadowoleniem. - Przynajmniej mam okazję sprawdzić te talerze - odparłem z gałęzi starego drzewa cedrowego. Jego pień, porośnięty mchem i lśniącymi, złotymi porostami był tak duży, że mógłby unieść pół tuzina domków na drzewie. Siedziałem wygodnie na jednej z jego licznych grubych gałęzi i ustawiałem pod odpowiednim kątem ukrytą w nich antenę satelitarną. - Co teraz widać? Quinn odświeżył stronę na moim laptopie. Stał na dole, gdzieś między korzeniami, które z tej perspektywy wyglądały jak powykręcane palce starej kobiety. - Wygląda dobrze! - zawołał. Dostroiłem ją na wszelki wypadek i ponownie sprawdziłem na moim iPhonie, zanim zszedłem na dół po gałęziach, jakby to były schody.

- To ostatnia w tym sektorze - powiedziałem, jednym skokiem pokonując ostatnie dwa metry. - Pozostałe będę musiał odłączyć. Mogą być w zasięgu obozu. - Będę też musiał chodzić na nocne patrole, żeby blokować wszelkie nowe sygnały, mimo że obozowisko znajdowało się u podnóża góry i było bardzo mało prawdopodobne, żeby jakiś się pojawił. Coś o tym wiedziałem. Próbowałem. Wielokrotnie. Krwawy Księżyc to niezwykle rzadki zjazd wampirów, więc ze względów bezpieczeństwa nie wolno było używać telefonów komórkowych ani internetu. Nie wzbudzało to mojego entu-zjazmu. Nie obchodzi mnie, że niektóre zatwardziałe osoby biegają w gorsetach albo piętnastowiecznej zbroi, żeby w ten sposób zaprezentować swój ród, ale brak dostępu do internetu to dopiero barbarzyństwo. - Mam w telefonie pełno numerów do gorących dziewczyn, Connor - zauważył Quinn, kiedy pakowałem sprzęt do torby przy motorze. - Zanim je usunę, zdecydowanie powinieneś zrobić właściwy użytek z naszego podobieństwa. Przewróciłem oczami. - Może i jestem twoim bliźniakiem, ale i tak nikt nie uwierzy, że ja to ty. - No cóż, nie, jeśli pokażesz się w koszulce Star Treka. Dobra, owszem, obejrzałem wszystkie odcinki Star Treka, Battlestar Galáctica i Stargatea, jakie kiedykolwiek nakręcono, ale nigdy nie miałem koszulki Star Treka. - Zapomnij. - A ta przyjaciółka Hunter, Chloe? Kilka tygodni temu do późna gadaliście o komputerach. - Pomogliśmy Chloe

i dziewczynie Quinna, Hunter, odkryć przyczynę zachorowań uczniów Akademii Helios-Ra. Wzruszyłem ramionami. - Piszemy do siebie maile, ale to nie to, co myślisz. Quinn pokręcił ze smutkiem głową. - Kto będzie kontynuował moje dzieło? - Masz dziewczynę, nie śmiertelną chorobę. - A jednak, powiedziałem i powtórzę jeszcze raz: seksowny wygląd to wielka odpowiedzialność. Chociaż Quinn nosi dłuższe włosy, twarz mamy taką samą. Ale to nie z jej powodu jest taki popularny wśród młodszych i starszych dziewczyn, to coś bardziej nieokreślonego. Zawsze taki był. On lubi dziewczyny, a ja - komiksy. Mimo to świetnie się rozumiemy. Od zawsze. Może i mam sześciu braci, ale tylko jednego bliźniaka. Wyszczerzyłem zęby w uśmiechu. - Spróbuj z Duncanem. - Jasne. Może i wolę komputery niż ludzi, ale Duncan - on dopiero jest aspołeczny. To, rzecz jasna, nie powstrzymuje dziewczyn od chodzenia za nim. Strasznie nas to bawi. - Strażnik na godzinie trzeciej - stwierdziłem z westchnieniem. Quinn skrzywił się i jednym kopniakiem uruchomił silnik motocykla. Uśmiechnęliśmy się do siebie i ruszyliśmy. Z rykiem silników pędziliśmy między starymi drzewami o grubych pniach i przez gigantyczne paprocie. Wjechaliśmy na wąską polanę, a właściwie na wąski pas trawy i późno kwitnącej nawłoci, i zaparkowaliśmy w rzędzie obok innych motocykli. Pomiędzy dębami wiodła ścieżka ku licznym namiotom. Wszędzie dookoła były wampiry: rozmawiały, rozglądały się,

rozwijały rodowe sztandary i polerowały szpady. Żadnych te- lefonów, ale szpady są w porządku - stęknąłem w duchu. Nie spodziewałem się, że mamy aż tak wielu strażników. Stali przy każdym namiocie w uniformach z insygniami różnych rodów. Jak dotąd godło rodu Drakeow przeważało nad pozostałymi, ale co noc przybywały nowe wampiry z całego świata. Plotka głosiła, że obozowiska pilnuje jeszcze jedna, tajna straż, Chandramaa, ale nikt jej jeszcze nie widział. Chan-dramaa w sanskrycie oznacza „księżyc", a straż była tak stara, jak ten język. Świadomi, że prawdopodobnie jesteśmy obserwowani, ostrożnie szliśmy ścieżką prowadzącą z lasu na otwartą przestrzeń. Było to całkowicie sprzeczne ze wszystkim, czego uczyła nas nasza mama. Na szczęście Solange nietrudno było znaleźć. Kręciła się na obrzeżach, z dala od świateł pochodni, z jakimś chłopakiem. Zwrócony był do nas plecami i nie wyglądał znajomo. Nie był to Kieran - na teren obozu mogli wchodzić tylko ludzie związani w rodziną wampirów, a łowcy wampirów w ogóle nie byli wpuszczani. Chłopak był wysoki, miał ciemne włosy i stał stanowczo zbyt blisko naszej siostry. Quinn zmarszczył brwi. - Kto to jest u diabła? Ja również się zasępiłem. - Nie mam pojęcia. - Sol! - zawołałem. - Chodźmy! Spojrzała na nas, ostrzegawczo mrużąc zaczerwienione oczy. - Za chwilę. - Wyraźnie chciała, żebyśmy zostali tam, gdzie jesteśmy, i nie wtykali nosa w jej sprawy. Quinn i ja wymieniliśmy porozumiewawcze spojrzenia. Nie ma mowy.

Przecinaliśmy łąkę, kiedy to się stało. Spod osłony dwóch krzewów dereni wynurzyła się wampirzyca. Wyglądała jak Hel-Blar, poza tym, że jej skóra miała kolor jasnoniebieski zamiast sinego, pokrytego plamami. Pachniała też bardziej jak mokra ziemia wiosną niż grzyby, ale zapach był podobny. Zbyt podobny. W rękach trzymała napięty łuk ze strzałą. - Solange, padnij! - wrzasnąłem, ale dokładnie w tej samej chwili wampir, z którym rozmawiała, przewrócił ją i zasłonił swoim własnym ciałem. Quinn ruszył w ich kierunku. Złapałem kołek, chcąc wytrącić strzałę z toru. Gdzieś na tej planecie byli pewnie zabójcy, którzy akurat nie celowali do mojej mamy albo młodszej siostry, ale musieli się czuć bardzo samotni. Strzała trafiła w drzewo. Kawałek papieru przymocowany do drzewca rozwinął się, trzepocząc jak skrzydła ćmy. A więc ta strzała jednak nie była przeznaczona dla Solange. Ale nie miało to znaczenia. Wampirzyca była już kupką popiołu. Tylko cienka suknia i cisowy łuk leżące na trawie świadczyły o tym, że kiedykolwiek istniała. Nawet dziwny zapach żyznej ziemi zniknął, rozwiany przez zimny, górski wiatr. Bełt z kuszy w czerwonej barwie, charakterystycznej dla broni Chandramaa, przebił jej serce w chwili, kiedy strzała z wiadomością przebiła się przez korę drzewa. Nie miała szans. Przez chwilę panowała cisza, a po niej rozległ się dziwaczny dźwięk, jaki wydają wampiry poruszające się bardzo szybko, podobny do dźwięku skrzydeł nietoperza. Błysnęły kły, szpady, a nawet katana. Solange wstała z pomocą ciemnowłosego nie-znajomego. Nie spodobała mi się poufałość, z jaką przesunął ręką po jej plecach. Między nami zaczął się gromadzić tłum.

- Halo - odezwał się ponuro Quinn i przekrzywił głowę, żeby spojrzeć przez ramię strażnika zbudowanego jak byk na sterydach. - Co to miało znaczyć? Kobieta z królewskim herbem na ubraniu zerwała kawałek papieru ze strzały i szybko przeczytała wiadomość. - To dla Heleny. Ja i Quinn na chwilę zamarliśmy, po czym odwróciliśmy się powoli w jej kierunku. Stojąca dalej Solange zrobiła to samo. - Jakieś plemię chce zasiadać w radzie Krwawego Księżyca. Podpisała to Saga. - Kim u diabła jest Saga? - spytał Quinn. Odpowiedziały mu wzruszenia ramion i zaciekawione spojrzenia. - Mama nie decyduje o tym, kto zasiada w radzie - dodałem. - My nawet nie zwołaliśmy Krwawego Księżyca. - Nikt nie wiedział, kto zwołuje Krwawy Księżyc. On po prostu wydarzał się mniej więcej co sto lat. Wyciągnąłem rękę. - Daj mi tę wiadomość. Zaniesiemy ją mamie. Wsadziłem ją do wewnętrznej kieszeni płaszcza, obok kołka z drzewa hebanowego, który znalazłem w rodzinnej skrzyni na strychu. Tłum zaczął się rozchodzić, mamrocząc i rzucając nam wrogie spojrzenia. Kilka wampirów nadal kręciło się obok, licząc na kolejny dramat. Nie dajcie się zwieść ponurym minom wampirów - one kochają plotki i melodramatyzm tak bardzo, jak krew. Im są starsze, tym bardziej zdają się za nimi tęsknić. Co tylko częściowo wyjaśniało, czemu moje życie ostatnio zdawało się przypominać operę mydlaną. Nawet nie space operę rodem z powieści science fiction, co mogłoby mi się podobać. Czarnowłosy nieznajomy wyszeptał coś Solange na ucho, po czym odszedł. Wciąż nie widzieliśmy jego twarzy, ale wie-

dzieliśmy, że to wampir. Zasłonił Solange tak szybko, jak nie potrafiłby żaden człowiek. - Kto to był, Solange? - spytał Quinn, kiedy do nas podeszła. Mimo własnej burzliwej młodości Quinn miał raczej pu- rytańskie podejście do naszej młodszej siostry. Jak my wszyscy. - Nazywa się Constantine. -I? -1 nic. - A co z Kieranem? - spytałem. Solange przewróciła oczami. - Rozmawiałam z nim, nie tańczyłam dla niego na rurze. Zmrużyliśmy oczy, a ja dosłownie zakryłem je ręką w odruchu samoobrony. - Nigdy więcej tak nie mów. Solange tylko się roześmiała. - Chodźmy. Jej motor był zaparkowany za drzewami. Zaledwie pół godziny później byliśmy z powrotem w domu. Kiedy wjechaliśmy na podwórze, mama stała już na ganku, z wysuniętymi kłami. Tata siedział na ławie i popijał brandy. Pił brandy tylko wtedy, kiedy próbował nie wpaść w szał. Mama nigdy nie przejmowała się tym, żeby się opanować. Dopadli do nas, jeszcze zanim zdążyliśmy zsiąść z motorów. Psy już krążyły wokół, machając ogonami. - Dzwonili do nas. Ktoś do ciebie strzelał? - mama schwyciła Solange za ramiona, uważnie jej się przyglądając. Solange wykręciła się. - Mamo, nic mi nie jest. - To była strzała z wiadomością - dodałem prędko, wyjmując kawałek papieru z kieszeni i podając go matce. - Nie była przeznaczona dla Solange.

- Och - odparła mama. - Mamo? - odezwała się Solange. - Tak, kochanie? -Ała. Mama rozluźniła uścisk. - Przepraszam. - Uśmiechnęła się nieznacznie. - Martwiliśmy się. Tata pogładził Solange po włosach. On także się uśmiechał. - To pocieszające, że możesz przeżyć całą noc bez zamachu na swoje życie. Solange prychnęła. - Miła odmiana. Wiesz, co jeszcze byłoby miłe? - Co takiego? - Skoro już łazi za mną ze trzech strażników, może moi bracia mogliby przestać się koło mnie kręcić? Quinn i ja wydaliśmy dwa identyczne prychnięcia. - Nie ma mowy - dodał tata łagodnie. - Wejdźmy do środka. Poszliśmy do kuchni, gdzie wujek Geoffrey i Marcus pomagali Brunowi rozpakowywać nową dostawę krwi. Krew była przechowywana w kilku lodówkach, a część z niej przelewaliśmy do plastikowych butelek po wodzie, po czym przekazywaliśmy dalej. Miedziana woń przenikała cały dom. Kły nieznacznie wysunęły mi się z dziąseł. Czułem, jakbym był w piekarni, w której pieką się wszystkie możliwe ciasta naraz. Mama i tata usiedli przy stole i rozwinęli wiadomość. Mama zmarszczyła brwi. - Kto to u diabła jest Saga? Wujek Geoffrey zerknął na Solange. - Jak się czujesz?

- Dobrze. - Uśmiechnęła się, nie pokazując swoich dodatkowych kłów. Jej tęczówki obwiedzione były na czerwono i poprzecinane żyłkami jak promieniami słońca. - Wyglądasz blado. - Rzucił jej butelkę z krwią. - Napij się. Solange z westchnieniem złapała butlę. Wujek tylko uniósł brwi. - Mówiłem ci, że potrzebujesz więcej krwi, niż pozostali. - Wiem - odburknęła. Odkręciła korek i uniosła butelkę do ust. Zatrzymała się, po czym gwałtownie odsunęła. Zanim zdążyła się napić, mama, która była najbliżej, zerwała się z krzesła i wytrąciła jej butelkę z rąk. Solange zamrugała, odjeżdżając wraz z krzesłem po drewnianej podłodze. Krew opryskała ściany. Jej zapach był dziwny - zbyt wyrazisty i kwaśny. Mama spojrzała na nas ponuro, poruszając nozdrzami. - Trucizna.

ROZDZIAŁ 1 Lucy Nigdy bym nie pomyślała, że będę się tak świetnie bawić, ćwicząc sztuki walki na przesiąkniętej zapachem potu sali gimnastycznej, aż zebrało mi się na wymioty. I to ni mniej, ni więcej, tylko w Akademii Helios-Ra. W końcu ci ludzie postawili sobie kiedyś za cel zlikwidować moją najlepszą przyjaciółkę i całą jej rodzinę. Poza tym, za- chowywali się trochę tak, jakby uważali się za superbohaterów. Nie żebym sama nie chciała, by na mój temat kręcono filmy. W każdym razie to była kwestia zasad. Rodzina Drakeow -dobra. Łowcy wampirów - źli. Z tym że teraz łowczyni wampirów z Akademii Helios-Ra nie tylko chodziła z bratem mojej najlepszej przyjaciółki, ale w dodatku uczyła mnie, jak pokonać wampiry w walce. Oczywiście nie Drakeow, Hel-Blar, którzy atakowali wszystkich: ludzi i inne wampiry, które pragnęły tronu królewskiego dla siebie albo po prostu nie chciały, żeby zasiadała na nim Helena

Drakę. Wszystko jedno. Zbliżał się ich kres. Najlepiej na końcu mojego ostrego, zakończonego żelazem kija. But Hunter prawie trafił mnie w szczękę. Potykając się, uciekłam na bezpieczną odległość. Byłam pod wrażeniem. - O rany. Ale jesteś rozciągnięta. Co nie było do końca fair, ponieważ to ja z nas dwóch upra- wiałam jogę. Mama i ja zawarłyśmy nową umowę: za każdy nieorganiczny, niepochodzący ze sprawiedliwego handlu i nie- zawierający dziewięćdziesięciu procent kakao batonik, który zjem, muszę zrobić serię pozdrowień słońca. Po takich wakacjach, jakie miałam, robiłam tych pozdrowień bardzo dużo. Hunter znów zaatakowała. Poruszała się wolniej, żebym mogła widzieć, co robi, i zdecydować, jak na to odpowiedzieć. Następnie powtórzyła ruchy, ale już szybciej. Zablokowałam uderzenie, ale było tak silne, że czułam jego wibrowanie w ko-ściach, a nawet w zębach. Poszłam za ciosem i pchnęłam jej ra-mię. Nie upuściła kołka, ale wiedziałam, że zrobiłaby to, gdyby była normalną dziewczyną, a nie wzorową uczennicą Wyższej Szkoły Łowców Wampirów. Nienawidziła, kiedy ją tak nazy-wałam. Twierdziła, że to nazwa rodem z horrorów klasy B. E tam. - Dobrze - pochwaliła mnie Hunter, ciężko dysząc. -Szczerz się tak do swojego napastnika, a dostanie gęsiej skórki i pomyśli, że jesteś nienormalna. Wyszczerzyłam się jeszcze bardziej. - To mi się podoba. Kogo jeszcze mogę pobić? Hunter zatrzymała się i roześmiała. Długie blond włosy miała związane w kucyk. Z zadowoleniem stwierdziłam, że kołnierzyk jej koszulki jest równie mokry od potu, jak i mój. Nie chciałam być łatwym celem. Nigdy.

- No właśnie, co do bicia, wiem, że lubisz dawać pięścią po nosie, ale będziesz dużo bardziej skuteczna, jeśli będziesz celować w szyję albo w gałki oczne. Nawet wampiry nie zobaczą, gdzie jesteś, kiedy nie będą miały oczu. - Świetne! I obrzydliwe... - Powinnaś też nosić szkła kontaktowe. Zamrugałam oczyma za okularami w ciemnych oprawkach. - Czemu? Nie znoszę wkładać sobie palców do oczu. Hunter nic nie powiedziała. Po prostu wyciągnęła rękę i złapała mnie za łokieć, po czym obróciła jednym ruchem tak, że przywarłam do niej plecami. Potem użyła drugiej ręki i szybko, od niechcenia zerwała mi okulary z nosa. Poleciały po błyszczącej, drewnianej podłodze. Nagle wszystko stało się rozmazane. - Nie popisuj się - burknęłam. Musiałam przykucnąć i macać podłogę w poszukiwaniu okularów, co było bardzo zawstydzające. - No dobra - powiedziałam, kiedy założyłam je z powrotem na nos. W lustrach wiszących na ścianach widziałam trzy swoje odbicia. Wszystkie wyglądały na zdegustowane. Potem oparłam się na trzymanym w ręku kiju i nagle upodobniłam się do postaci z powieści fantastycznej. Żałowałam, że Solange nie odbiera cholernego telefonu i że nie mogę jej o tym powiedzieć. - Miałaś rację. Jak tylko będę mogła, zrobię sobie laserową korekcję wzroku. - My też zazwyczaj tak robimy - przytaknęła Hunter. - Tak jest bezpieczniej. Rzuciła mi ręcznik i otarłyśmy sobie twarze. Wszystko mnie bolało i piekło mnie w płucach. Ale nadal to uwielbiałam. Zanim się zorientuję, zacznę podnosić ciężary i pić napoje proteinowe. I będę wiedzieć, jaka jest różnica między mięśniami czworogłowymi a pośladkowymi.

Najwyraźniej dorastanie wśród wampirów spowodowało u mnie nieodwracalne uszkodzenia psychiczne. Za zajmującymi całą jedną ścianę oknami roztaczał się widok na kampus. Były tam staw, ogromne trawniki i kilka domów oraz stajni w stylu wiktoriańskim, służących za dor-mitoria, kwatery nauczycieli i sale do treningów. Nad nimi górowały szczyty Violet Hill. Kieran, chłopak Solange, twierdził, że w garażach jest pełno motocykli. Zastanawiałam się, czy zdołałabym przekonać kogoś, żeby nauczył mnie na nich jeździć. Wtedy nie musiałabym prosić Nicholasa, żeby zabierał mnie do tych wszystkich wampirzych kryjówek i na dwór królewski. Rzecz jasna, jeśli kiedykolwiek pozwolą mi tam wrócić. Wszyscy zdawali się myśleć, że jestem zbyt krucha. Naprawdę nie wiem, skąd im się to wzięło. Kiedy moi rodzice wrócili z dorocznej wizyty w aszramie z moją kuzynką Christabel, rodzice Solange i Nicholasa uznali, że powinni wszystko im powiedzieć. Chociaż był to oczywiście najgorszy pomysł świata. Tata tylko zerknął na małą bliznę na karku, której nabawiłam się, kiedy Solange i ja zostałyśmy zaatakowane przez Hel- Blar, i spanikował. Teraz ma wrzód na żołądku i podobno jest to moja wina. Tak naprawdę to wina Heleny i Liama, którzy mu o tym powiedzieli. Nigdy nie zrobiłabym niczego tak głupiego. Do tego dodajmy moją matkę, która przejmowała się Nicholasem jako moim pierwszym „oficjalnym" chłopakiem (nikt nie liczy Juliana, nawet mama, bo był idiotą) i uganiała się za mną z broszurami na temat bezpiecznego seksu i projektami sukienek na bal maturalny. Jest październik. Bal jest dopiero w maju. I doprawdy, jak miałabym zabrać młodego

wampira na bal? Nicholas nie chce nawet siedzieć ze mną w jednym samochodzie, bo zapach ciepłej ludzkiej krwi jest wciąż zbyt kuszący. Przemienił się ledwie ponad rok wcześniej i potrzeba czasu, żeby nauczył się kontrolować swój apetyt. Myślę o tym jak o przypadku ciągłego PMS-a, kiedy po prostu czujesz w kościach, że jeśli natychmiast nie zjesz kawałka ciasta czekoladowego, ktoś może zginąć. W każdym razie dokładnie pamiętam, jak moja mama powtarzała, że bal maturalny to prymitywny powrót do bali debiutantek, na których prezentowano młode panny na wydaniu. Aż tu nagle zaczyna mówić o hodowaniu orchidei w ogrodzie, żebym mogła mieć wolny od pestycydów bukiecik do sukni. Powiedziałam jej, że skoro ja muszę robić pozdrowienia słońca za każdym razem, kiedy zjem czekoladę, ona musi robić je zawsze, kiedy wspomni o balu i innych równie beznadziejnych rzeczach. Co w tym dziwnego, że tak dobrze się bawię, kiedy łowczy-ni wampirów wyciska ze mnie siódme poty? Pod nami, po torze biegała z uśmiechem na ustach dziewczyna w rudym kucyku. Jeśli nie będę uważać, mnie też to czeka. Nagle naszła mnie ochota na czekoladowy batonik. Słońce zaczynało zachodzić za linią sosen, zostawiając za sobą lilowoogniste błyski. Cienie były tak długie, że wyglądały jak ciemne palce próbujące dotknąć wszystkiego i wszystkich. - Powinnam wracać do domu - stwierdziłam z żalem. Boże. Żałowałam, że muszę opuścić Helios-Ra. Muszę uporządkować swoje priorytety. Co byłoby prostsze, gdybym mogła odwiedzać Drakeow i spotykać się z Solange. Ale rodzice kazali mi wracać do domu przed nocą - beznadzieja, a Solange zachowywała się dziwnie,

co było jeszcze gorsze. W dodatku jedną z wielu nowych reguł, wprowadzonych od powrotu rodziców, było to, że moja kuzynka i ja musimy wracać do domu, zanim się ściemni, koniec i kropka. Jeśli chciałyśmy wyjść po zachodzie słońca, jedno z rodziców musiało nas podwozić i odbierać. Nieważne, że wiedziałam dużo więcej o tym, jak walczyć z wampirami, niż moi kochający pokój rodzice. Albo że dziew- czyna Logana, Isabeau, ofiarowała nam dwa dorosłe, wytreso- wane rottweilery dla ochrony, a Drakebwie kilka razy w ciągu nocy wysyłali do nas swoich strażników. Nazwałam ich Van Helsing i Gandhi. Psy, nie strażników. Powiedzieliśmy Christabel, że w Violet Hill po zmroku jest niebezpiecznie, bo toczy się tam jakaś wojna gangów. To było łatwiejsze, niż powiedzieć jej prawdę: że po okolicy wciąż krę-ciło się zbyt wielu Hel-Blar, którzy coraz bardziej zbliżali się do granic miasta. Atakowali zwierzęta, a czasami także ludzi. Nawet ja się ich bałam, a przecież dorastałam wśród wampirów. Hel-Blar byli krwiożerczy, mieli usta pełne kłów i śmierdzieli zgniłymi grzybami i wodą z sadzawki. Nie znali żadnej logiki ani pana poza głodem. Zwykły wampir musiał kogoś ukąsić, wyssać krew i napoić go swoją, żeby go przemienić. W przypadku Hel-Blar wystarczyło ukąszenie. Plotka głosiła, że sama ich ślina była trująca, i to nie tylko dla ludzi, ale też dla innych wampirów. Zwykłe wampiry nie kąsały innych wampirów; uważano, że to odrażające i niesmaczne. Dosłownie. Kiedy wampir napił się ludzkiej krwi, nie miał żadnej wartości odżywczej dla innego wampira. Było to po prostu nieuprzejme, jakkolwiek na to patrzeć. A więc Hel-Blar byli zdecydowanie nieproszonymi gośćmi. Unikaliśmy ich, jak tylko mogliśmy, ale stawało się to coraz trudniejsze. Było ich więcej niż kiedykolwiek przedtem, a to

dzięki zamieszaniu w wampirzej polityce. Ale przynajmniej w większości Hel-Blar pojawiali się nocą, nawet ci najstarsi, którzy teoretycznie byli w stanie wytrzymać światło słoneczne. Dlatego właśnie ja i Christabel miałyśmy szlaban. Nie byłoby to takie złe, gdybym mogła spędzać go w domu Drakebw. Mój szlaban nie zabraniał mi do nich zaglądać. Ale Solange tak. I szczerze mówiąc, zaczynałam mieć powyżej uszu jej ponurych nastrojów. Jeśli było jej źle, mogła równie dobrze cierpieć ze mną w pokoju. Od tego są najlepsi przyjaciele. A jeśli czuła się winna, bo nabawiłam się tej malutkiej blizny na karku, to naprawdę mogła już o tym zapomnieć. Kiedy tylko będę mogła tam pojechać i przemówić jej do rozsądku, zrobię to. W tej chwili kłóciłyśmy się głównie przez SMS-y i maile. Średnio zadowalające. Rzuciłam mokry ręcznik do kosza na bieliznę, złapałam torbę i poszłam za Hunter na dół. Kilku młodszych uczniów minęło nas w drodze na salę gimnastyczną. Gapili się na mnie, jakbym była obiektem wystawowym. Z trudem oparłam się pokusie, żeby powiedzieć „Buuuu!". - O co im chodzi? - spytałam Hunter. - Nie wiesz? Jesteś sławna. - Ja jestem sławna? - To chyba jakiś żart. Drakebwie byli sławni. Hunter też, bo powstrzymała nauczycielkę Helios-Ra, która truła studentów. Ja byłam tylko wyszczekaną najlepszą przyjaciółką. - Daj spokój. To ty pokonałaś nauczycielkę. - Tak, ale ty jesteś związana z rodem królewskim, chociaż jesteś człowiekiem. - Wzruszyła ramionami Hunter. Ruszyłyśmy ścieżką w kierunku parkingu. Skończyłyśmy nieco później, niż planowałam. Czyli już łamałam rodzicielski zakaz.

- Proszę cię. Drakebwie zostali wypędzeni z dworu jakieś sto lat temu. Może dwieście. I nagle są tacy ważni? Chodzisz z jednym z nich, powinnaś wiedzieć, że takie myślenie nie jest dla nich dobre. Hunter wyszczerzyła się. - To prawda, ego Quinna nie potrzebuje dopalacza. - Staną się nie do zniesienia, jeśli ludzie zaczną zachowywać się jak zwariowani fani. - Uniosłam brwi. - Ja się tak nie zachowuję - zaznaczyłam wyzywająco. - Wiem - odparła, unosząc ręce w geście poddania. - To dobrze. - Przetrząsnęłam torbę w poszukiwaniu kluczy. - A jednak jesteś pierwszą osobą od ponad pięćdziesięciu lat, która nie jest uczniem naszej szkoły, a została wpuszczona na zajęcia na kampusie. - Jasne. - Otworzyłam drzwi i opadłam na siedzenie kierowcy. - Jakieś wieści od twojego dziadka? - Nie - odparła cicho. - Wciąż się do mnie nie odzywa. -Dziadek Hunter był Helios-Ra starej daty i po prostu nie mógł zaakceptować faktu, że jego wnuczka, łowczyni wampirów, chodziła z wampirem na randki. Z Drakiem czy z kim innym - wszystko jedno. Współczułam jej. Nie miała nikogo oprócz dziadka. Ale Hunter tylko wzruszyła ramionami i starała się nie wyglądać, jakby było jej przykro. - Bądź ostrożna - dodała. - Zawsze jestem. Hunter prychnęła tak głośno, że zdziwiłam się, że nie wywołała minitornada. - Lucy, znam cię dopiero kilka tygodni, ale ostrożna to ty na pewno nie jesteś. - Dobra, dobra. Wymyślcie sobie nowe kazanie. - Silnik za- charczał, ale wreszcie zaskoczył. Doprawdy to cud, że jeszcze

się uruchamiał. Powinnam wykorzystać to jako argument dla taty, żeby kupił mi nowy samochód. No wiecie, ze względów bezpieczeństwa. Pomachałam Hunter i ruszyłam. Mimo tego, co działo się przez ostatnich kilka tygodni, podróż do domu przebiegła bez niespodzianek. Minęłam zwyczajnie wyglądające farmy, zagony dyni i jabłoniowe sady. Wyniosłe szczyty gór wyglądały imponująco, a pokrywający je śnieg o tej porze miał kolor niemal purpurowy. Zmierzch nadszedł dziś wyjątkowo szybko. Wyciągnęłam komórkę i wybrałam numer do domu. Odebrała Christabel. - Jestem za zakrętem - powiedziałam. - Powiedz rodzicom, żeby nie panikowali. - Właśnie dzwonili - odparła. - Są w mieście. Twoja mama wyciągnęła twojego tatę na jakieś buddyjskie medytacje relak- sacyjne. - Powiedziałaś im, że jestem w domu? - skręciłam w naszą ulicę. - Powiedziałam, że widzę twoje światła na podjeździe. - Dzięki, Christa. Będę za pięć minut. - Rozłączyłam się i na głos policzyłam do trzech. - Raz... dwa... trzy. - Dokładnie w tej chwili zadzwonił telefon. Odebrałam, przewracając oczami. - Jestem na podjeździe, mamo - powiedziałam, wjeżdżając do garażu. - Powiedz tacie, żeby zaczął oddychać. - Wszystko w porządku? - Tak. Nauczyłam się, jak przywalić komuś w czułe miejsce. - Jestem taka dumna. - Jej ton był suchy jak wyschnięte krakersy. - Opiekuj się kuzynką. - Mamo, ona jest dwa lata starsza ode mnie. Potrafi o siebie zadbać.

- Christabel przechodzi ciężkie chwile, Lucy. - Nawet mój telefon trzasnął z dezaprobatą na dźwięk znienawidzonego przeze mnie imienia. - Wiem - odparłam szybko. - Chciałam powiedzieć, że na pewno jest bezpieczna. - Okej. Nie wrócimy późno. Nie jedz lodów na kolację. - Nie będę - obiecałam. I nie zamierzałam, ale tylko dlatego, że mama kupiła nam lody tofu. Fuj. Moim zdaniem było to jeszcze bardziej obrzydliwe niż picie krwi. Światło przed domem było zapalone. Przez okno salonu, za zasłoną, zobaczyłam Christabel zwiniętą z książką na kanapie. Ta dziewczyna czytała więcej niż ktokolwiek, kogo znałam. Nawet kiedy byłyśmy małe, wolała iść do biblioteki niż na plażę. Trzasnęłam drzwiami od samochodu, denerwując tym niespokojną pudlicę starego Jeffriesa, naszego sąsiada z na- przeciwka. Zaszczekała na mnie przez okno. Z wnętrza domu odszczeknął Gandhi, pudlica zapiszczała i umilkła. Rozejrzałam się dookoła, zanim ruszyłam w kierunku domu. Nie podobało mi się, że nagle noc była niebezpieczna i podejrzana. Kiedyś uwielbiałam siedzieć w ogrodzie i oglądać gwiazdy, ale teraz musiałam martwić się o to, czy nie zostanę rozszarpana przez Hel-Blar. Ruch za jednym z krzaków kazał mi się zatrzymać. Serce mi zabiło. Wciągnęłam powietrze, ale nie poczułam grzybów ani pleśni. Ale może Hel-Blar nauczyli się używać wody kolońskiej. Chociaż jej także nie czułam. Sięgnęłam po fiolkę z Hypnosem, którą dostałam od wujka Solange, Geoffreya. Nie było jej w rękawie. Znajdowała się w torbie. Zapomniałam przymocować ją po zajęciach z Hunter. Co za głupota. Sięgnęłam po następną broń. Przynajmniej moja torebka była poręczna i dobrze wyposażona.

Omal nie przebiłam dachowca. Zasyczał na mnie, wyprężył grzbiet, a futerko zjeżyło mu się niczym żelazne igły. Cofnęłam się, przeklinając. - Przepraszam! - powiedziałam. - Masz pewnie ciężkie życie, jedzenie ze śmietnika, ukrywanie się przed psami, a tu jeszcze jakaś dziewczyna macha w twoim kierunku ostrym kołkiem. Obiecuję, że wystawię dla ciebie trochę mleka, okej? - Zasyczał znowu, po czym usiadł i polizał się po pupie. Urocze. - Nie wiem, czy to oznacza, że mi wybaczasz, ale może mógłbyś to robić gdzie indziej? Odwróciłam się, żeby odejść. Dłonie miałam mokre od uderzenia adrenaliny. Cały ten strach był zaraźliwy i nie podobało mi się to ani trochę. Wytarłam ręce w leginsy. - Czy ty właśnie przepraszałaś kota? Nie miałam czasu, by rozpoznać ten głos. Usłyszałam tylko hałas tam, gdzie nie powinno go być. Przez moje żyły popłynęło więcej adrenaliny i poczułam się, jakby moje wnętrzności zostały porażone prądem. Zeskoczyłam ze schodków, przeko-ziołkowałam po trawie i czując lekkie zawroty głowy, skoczyłam na nogi. Tuż przed nosem mojego złośliwie uśmiechającego się chłopaka. Nie opuściłam kołka. Zamiast tego pomachałam nim zło- wieszczo. - Nieźle mnie przestraszyłeś, Nicholas. - I to była twoja automatyczna reakcja? - zażartował, unosząc brew. - Gimnastyka? - Zamknij się - burknęłam. Tylko szerzej się uśmiechnął. Ubrany był w czarne dżinsy i koszulkę oraz czarny krawat. Wyglądał dobrze, jak zawsze. Adrenalina ustąpiła miejsca dużo ciekawszej reakcji chemicznej. - Cześć.

- Cześć. - Przysunął się do mnie bliżej, unikając ostrego końca kołka, który wciąż ściskałam w ręce. - Twoi rodzice są w domu? -Nie. Jego uśmiech stał się bardzo uwodzicielski. - To dobrze. I pochylił się, żeby mnie pocałować. Spotkałam go w pół drogi, z takim samym uśmiechem na twarzy. Usta miał delikatne i miękkie. Objął mnie ramionami, jedną rękę zatopił w moich włosach, a drugą oparł na moim biodrze. Przysunęłam się bliżej, przygryzając jego dolną wargę. Wziął głęboki oddech, sprawiając, że poczułam się dzika i piękna, chociaż wciąż byłam trochę zgrzana i spocona po ćwiczeniach. Wampiry nie potrzebują oddychać; robią to tylko z przyzwyczajenia, zwłaszcza tak młode jak Nicholas. Kiedy wydawał ten zduszony odgłos, wiedziałam, że robię coś dobrze. A potem przestałam triumfować, bo pocałunek stał się głęboki i zmysłowy i nie mogłam już myśleć. Czułam ten pocałunek wszędzie - na wargach, w brzuchu, nawet w czubkach palców. Przechodziły mnie dreszcze. Czułam ból. Nie było nic, tylko usta i ręce Nicholasa. Nagle noc stała się dużo bardziej niebezpieczna i nieskończenie piękna. Tylko spadające gwiazdy i światło księżyca. I nagle Nicholas odsunął się, a ja musiałam walczyć o oddech. - Gotowa? - spytał trochę zachrypłym głosem. -Co? - Żeby wejść do środka? - wyjaśnił, lekko unosząc kącik ust. Było to zaskakująco rozpraszające. - Do środka? - powtórzyłam głupio. - Noc filmowa, pamiętasz?

Przełknęłam ślinę. Kolana miałam słabsze niż po czterech okrążeniach diabelskiej bieżni na kampusie Helios-Ra. - Jasne. - Lucy? -Tak? - Twój dom jest w tę stronę. - Jego oczy się śmiały. Szłam w kierunku drzwi do garażu. - Och, zamknij się - odparłam, popychając go ze śmiechem.

ROZDZIAŁ 2 Christabel Lucy i jej chłopak śmiali się, kiedy weszli do salonu, gdzie ja po raz sześćsetny czytałam Jane Eyre. Była dla mnie jak przytulanka, znałam i kochałam te postaci i czerwone sypialnie pełne duchów i ciemnych pól. Van Helsing spał w drugim kącie kanapy, opierając swoją ogromną, ciężką głowę o moje stopy. Podniósł się, żeby wyjrzeć przez okno i obwąchać drzwi wejściowe po powrocie Lucy, po czym udał się prosto na swoje ulubione miejsce drzemki. - Hej - przywitała się Lucy. - Dzięki za krycie mnie przed rodzicami. - Za Lucy człapał Gandhi, obwąchując nogawkę spodni Nicholasa i machając ogonem. Jak na groźne psy obronne były dość łagodne w stosunku do chłopaków. - Jest dopiero ósma wieczorem, a oni panikują, że jeszcze nie ma cię w domu. Nie mieszkacie w getcie. - Urwałam, żeby zagiąć górny róg strony i zaznaczyć miejsce, w którym skończyłam. Mój tata krzywił się za każdym razem, kiedy widział,

jak to robię, ale ja uważam, że książki powinno się obdarzać miłością. Powinny być tak zaczytane i miękkie jak flanek. -Czy w Violet Hill w ogóle jest getto? - Niezupełnie. - Więc o co chodzi? - Poza tym, że moja matka najwyraźniej próbowała mnie zabić. Nie widziałam innego wyjaśnienia. Nie tylko wysłała mnie do Violet Hill, najbardziej dziwacznego prowincjonalnego miasteczka w samym środku niczego, ale zrobiła to miesiąc przed rozpoczęciem przeze mnie ostatniej klasy liceum. Byłam w miejscu, gdzie wszyscy inni razem dorastali. W miejscu, w którym nie było absolutnie żadnej księgarni (a przynajmniej żadnej z więcej niż jednym piętrem i z witrynami niezawalonymi kryształami i kadzidełkami), było tylko jedno kino, a sprzedających soki barów wegańskich było więcej niż kawiarni. Doprowadzało mnie to do szału. Już tęskniłam za domem. Tęskniłam za anonimowością na zatłoczonych ulicach, za księgarniami z rzadkimi książkami i za tym, że mogłam w każdej chwili wskoczyć do metra i pojechać, dokądkolwiek chciałam. A najbardziej tęskniłam za mamą. Wiedziałam, że tak jest lepiej. Potrzebowała leczenia; miała się coraz gorzej, a ja już nie byłam w stanie się nią opiekować. Kiedy zatrzymał się u nas wujek - po tym, jak zepsuł mu się jego hippisowski van - z jego twarzy widziałam, że bardzo się przejął. Nie powiedziałam mu, że mama była wtedy w najlepszym stanie od tygodni. Kiedy zwolnili ją z pracy w sklepie papierniczym, cały tydzień opróżniała skrzynkę taniego wina. Przynajmniej piła tani alkohol. Nie żeby miała wybór - nie mogła sobie pozwolić na drogie trunki. W każdym razie - starała się z tym skończyć. Bardzo się starała. Ale najwyraźniej

sama nie potrafiła sobie poradzić. A wujek Stuart był jednym z tych rodzinnych, kochających pokój typów. Zanim zdałam sobie z tego sprawę, moje torby były spakowane, a ja siedziałam na tylnym siedzeniu przesiąkniętej zapachem paczuli ciężarówki w drodze do Violet Hill. Lucy wzruszyła ramionami. - Wiesz, jacy są rodzice. - Nie miała pojęcia. - Będziemy oglądać film. Obejrzysz z nami? Pokręciłam głową i wstałam. - Pójdę poczytać w pokoju. - Dobrze wiem, że czytałaś tę książkę setki razy - wytknęła Lucy. To prawda - dużo czytam. Kocham książki. Gdyby sprzedawano je w butelkach, też bym się upijała. Odurzałabym się winem Wordswortha, dżinem Charlesa Dickensa i lukrecjo-wym likierem Edgara Allana Poego. Założę się, że już zgadliście, że nie mam chłopaka. Ale -żeby zacytować fragment Dumy i uprzedzenia - „Żegnaj, smutku i nudo! Czymże są ludzie w porównaniu ze skałami i górami!". Poza tym chłopcy się mnie boją. Och, czasem przyłapuję ich na tym, jak się na mnie gapią. Mam długie, kręcone blond włosy o rudawym połysku i z jakiegoś powodu to ich hipnotyzuje. Równie dobrze mogłabym paradować w bikini. Ale potem widzą postrzępione dżinsy, wojskowe buty i poemat Edgara Allana Poego, który czytam (bo go uwielbiam, a nie dlatego, że to praca domowa), i nagle moje długie blond włosy już nie wystarczają. Oczywiście Simon, mój najlepszy przyjaciel, mówi, że to nie ma nic wspólnego z tym, co powiedziałam. Twierdzi, że to dlatego, że patrzę na chłopców, jakby byli głupi. Ale czy mogę