Domi-97

  • Dokumenty120
  • Odsłony15 173
  • Obserwuję27
  • Rozmiar dokumentów180.2 MB
  • Ilość pobrań9 096

Campbell Anna - Synowie grzechu 01 - Siedem nocy z rozpustnikiem

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Campbell Anna - Synowie grzechu 01 - Siedem nocy z rozpustnikiem.pdf

Domi-97 EBooki
Użytkownik Domi-97 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 333 stron)

Campbell Anna Synowie grzechu 01 Siedem nocy z rozpustnikiem Dla swej siostry Sidonia Forsyth jest gotowa do największych poświęceń. Żeby ją ratować, postanawia spłacić dług, jaki siostra zaciągnęła u tajemniczego Jonasa Merricka, pozbawionego skrupułów, straszliwie oszpeconego rozpustnika. Piękna i niewinna Sidonia zjawia się w jego posępnym zamku, by ofiarować mu… siebie. Lecz zamiast potwora spotyka mężczyznę innego niż wszyscy...

1 Wybrzeże South Devon, listopad 1826 W noc, gdy Sidonia Forsythe zmierzała ku swej zagładzie, niebo rozszczepiały błyskawice burzy. Konie dziko zarżały, gdy sfatygowany powóz gwałtownie się zatrzymał. Wichura była tak silna, że powóz, nawet stojąc, wciąż kiwał się na boki. Sidonia miała tylko kilka sekund, żeby zebrać się w sobie, zanim woźnica, cień w ociekającym wodą płaszczu, wychynął z ciemności i szarpnięciem otworzył drzwiczki. - Zamek Craven, panienko! - zawołał, przekrzykując łomot ulewy. Przez sekundę przerażenie tym, co ją czekało, trzymało Sidonię w kleszczach paraliżu. - Konie nie mogą długo tu stać, panienko. Wysiada panienka? -dopytywał się woźnica. Sidonia, wciąż zesztywniała z przerażenia, pomyślała, że poprosi woźnicę, żeby ją odwiózł z powrotem do Sidmouth. Mogła jeszcze odjechać bez uszczerbku na honorze. Nikt by się nie dowiedział, że tu była. Ale co wtedy stanie się z Robertą i jej synami? Wspomnienie tragicznej sytuacji siostry zmobilizowało ją do gorączkowych ruchów. Chwyciła walizkę i wysiadła z powozu. Natychmiast uderzył w nią tak silny wiatr, że aż się zachwiała. Ostrożnie stąpając po śliskim bruku, spojrzała w górę na wysoko się wznoszącą ciemną budowlę przed nią.

Sądziła, że marzła w powozie, ale na zewnątrz temperatura była arktyczna. Skuliła się, bo wiatr przedzierał się przez jej wełniany płaszcz z łatwością noża tnącego masło. Jakby na potwierdzenie, że wkroczyła do królestwa gotyckiego horroru, niebo przeszyła błyska- wica. Następujący po niej grzmot sprawił, że konie w zaprzęgu zaczęły się niespokojnie szarpać. Mimo zrozumiałego pragnienia szybkiego powrotu do cywilizacji woźnica nie odjeżdżał. - Jest panienka pewna, że ktoś tam na panienkę czeka? Nawet pomimo wycia wiatru Sidonia usłyszała ton obawy w głosie woźnicy. Odzwierciedlał to, co sama czuła. Nie zważając na szarpiące podmuchy wichury, dumnie się wyprostowała. - Tak, dziękuję, panie Wallis. - W takim razie życzę wszystkiego dobrego. - Woźnica wskoczył na kozioł i trząsnąwszy z bata, zmusił konie do odjazdu. Sidonia dźwignęła walizkę i po niewysokich schodach szybko wspięła się do ciężkich drzwi wejściowych. Spiczasty daszek nad nimi oferował jakie takie schronienie. W blasku kolejnego pioruna udało jej się zlokalizować żelazną kołatkę w kształcie lwiej głowy. Zastukała nią w drzwi, ale odgłos zginął w ryku wiatru. Jej naglące wezwania nie doczekały się szybkiej odpowiedzi. Wydawało się, że gdy tak tam stała, chowając się przed siekającym deszczem pod daszkiem, temperatura powietrza obniżyła się o kolejne dziesięć stopni. Co ona, na Boga, pocznie, jeśli się okaże, że w zamku nikogo nie ma? Kiedy wreszcie, głośno skrzypiąc, drzwi się uchyliły i stanęła w nich starsza kobieta, Sidonia szczękała zębami i trzęsła się, jakby miała malarię. Targany podmuchami wiatru płomień pojedynczej świecy w dłoniach starszej kobiety nierówno migotał. - Dzień dobry, ja... - zaczęła Sidonia podniesionym głosem, żeby przekrzyczeć burzę, ale nie skończyła, gdyż kobieta zwyczajnie się odwróciła i odeszła. Zaszokowana Sidonia weszła za kobietą do środka domu. Znalazła się w przestronnym obleczonym mrokami holu. Z wysokich kamiennych ścian zwisały ponure brązowe gobeliny. Dalej był

masywny kominek. Nie paliło się w nim, przez co atmosfera miejsca wydawała się jeszcze bardziej nieprzyjazna. Sidonia zadrżała, kiedy od kamiennej posadzki pod jej stopami powiało chłodem. W tym samym momencie ciężkie drzwi za nią zatrzasnęły się z głośnym hukiem - złowieszczy odgłos nadchodzącej zagłady. Przestraszona, szybko się odwróciła i ujrzała następnego domownika, tym razem mężczyznę, który przekręcał duży klucz w zamku. Mężczyzna był w równie podeszłym wieku co kobieta, która ją wpuściła. Co ja, na litość boską, sobie myślałam, przyjeżdżając do tego za- pomnianego przez wszystkich miejsca? Po zamknięciu drzwi w holu zapanowała cisza, o wiele bardziej złowroga niż ryki huraganowej burzy na dworze. Jedynym słyszalnym odgłosem było kapanie wody z przesiąkniętego deszczem płaszcza Sidonii. Strach, wierny kompan, który jej towarzyszył od chwili, gdy Roberta zwierzyła się jej ze swojego tragicznego położenia, ciężko jak ołów osadził się na dnie żołądka. Kiedy zgodziła się pomóc siostrze, zakładała, że udręka, choć odrażająca, szybko się skończy. Ale gdy tak stała w środku tej posępnej twierdzy, naszło ją straszliwe przeczucie, że już nigdy więcej nie ujrzy świata na zewnątrz. Pozwalasz, żeby ponosiła cię wyobraźnia. Natychmiast z tym skończ. Te rozsądne słowa nie zmniejszyły jednak narastającej w niej paniki. Krocząc ze ściśniętym ze strachu gardłem za wciąż milczącą gospodynią, miała wrażenie, że w każdym ciemnym rogu holu czai się złowrogi duch. Zacisnęła mocniej palce na rączce walizki i przy- pomniała sobie, jakie katusze czekają Robertę, jeśli sprawi jej zawód. Jakoś dam radę. Jednak oczywistą prawdą było to, że choć dotarła aż tutaj, wciąż istniała możliwość, że nie zdoła wykonać misji. Mając na względzie fakt, że przybyła do zamku sama i bezbronna, Sidonia nie mogła się oprzeć przekonaniu, iż plan wymyślony w Barstowe Hall był bardzo słaby, a nawet graniczący z szaleństwem. Tylko cóż z tego, skoro mi- mo wszystkich wątpliwości nie potrafiła wymyślić alternatywnego sposobu na ratowanie siostry. Starsza kobieta przed nią nadal człapała przez hol. Sidonia, odrę- twiała z zimna, ledwie za nią nadążała. Mężczyzna, który zamykał

drzwi, nie zaproponował, że odbierze od niej płaszcz i walizkę. Kiedy się obejrzała, nigdzie go nie zauważyła - zniknął bezszelestnie, jakby był jednym z mieszkających w zamku duchów. Wreszcie Sidonia i jej małomówna eskorta dotarły do drzwi w przeciwległej ścianie, równie imponujących co drzwi wejściowe. Kiedy starsza kobieta je pchnęła, otworzyły się lekko na dobrze na- oliwionych zawiasach. Zebrawszy się w sobie, Sidonia dała krok w łunę światła i ciepła. W środku, drżąc ze zdenerwowania, zatrzymała się przy szczycie długiego stołu, przy którym po obu stronach stały ciężkie pociemniałe od starości dębowe krzesła. Pokój był przestronny, mogło się w nim zmieścić liczne towarzystwo, jednak gdy Sidonia wolno się po nim rozejrzała, stwierdziła, że oprócz podstarzałej przewodniczki obecna w nim jest jeszcze tylko jedna osoba. Jonas Merrick. Nieślubne dziecko skandalu. Bogaty jak sam Krezus. Szara emi- nencja możnowładców. I rozpustnik, który tej nocy użyje jej ciała. - Jest tu jakaś dama, jaśnie panie. Merrick, który niedbale przygarbiony siedział przy drugim dalekim krańcu stołu, wolno podniósł głowę. Na widok jego twarzy oddech uwiązł Sidonii w gardle. Jej zdrętwiałe z przerażenia palce wypuściły rączkę walizki. Żeby ukryć za- szokowanie pod obrzeżem kaptura, szybko spuściła głowę. Roberta ją ostrzegała. William, jej szwagier, również w bezlitosny sposób opisywał charakter i wygląd Merricka. I oczywiście, jak wszyscy inni, Sidonia słyszała plotki. Jednak nic jej nie przygotowało na widok tej okaleczonej fizjonomii. Tak mocno przygryzła wargę, że poczuła krew na języku. Walczyła z pragnieniem ucieczki, ale nie mogła uciec. Od tego, czy pozostanie, zbyt wiele zależało. W dzieciństwie Roberta była jej jedyną opiekunką. Teraz to ona musi ratować siostrę, nie oglądając się na koszta. Podniosła niepewne spojrzenie na swojego szczycącego się złą sławą gospodarza. Merrick miał na sobie bryczesy i białą rozpiętą pod szyją koszulę. Sidonia oderwała wzrok od widocznego w szczelinie skrawka muskularnej piersi i zmusiła się, żeby spojrzeć na twarz. Może dopatrzy się na niej wyłomu w determinacji

Merricka, oznaki litości, która odwiedzie go od przeprowadzenia bulwersującego planu. Bliższa inspekcja dowiodła jednak, że jej nadzieje są płonne. Ktoś aż tak okrutny, żeby zaproponować podobnie diabelski układ, nie ustąpi, mając nagrodę w swoim zasięgu. Gęste, czarne jak węgiel włosy, dłuższe niż nakazywała moda, opadały w nieładzie na wysokie czoło Merricka. Uwagę przyciągały wydatne kości policzkowe i sugerująca dużą pewność siebie kwadra- towa szczęka. Głęboko osadzone oczy przepełniał wyraz znudzenia, co dla Sidonii było bardziej przerażające, niż gdyby w oczach dostrzegła błysk pożądliwości. Merrick nigdy nie był przystojny, nawet zanim nieznany oprawca z jego tajemniczej przeszłości pociął mu nożem orli nos i gładkie policzki. Szeroka jak kciuk Sidonii szrama biegła od ucha do kącika ust. Druga, węższa, przecinała jedną z aroganckich czarnych brwi. Pełnym gracji gestem Merrick zamknął palce bladej dłoni na nóżce ciężkiego kryształowego kielicha. W blasku świecy złowieszczo zamigotał rubinowy sygnet. Sidonia zauważyła, że wino w kielichu i sygnet są koloru krwi. Przeszył ją dreszcz trwogi. - Spóźniłaś się. - Głos Merricka był niski i przepełniony takim samym znudzeniem jak jego zachowanie. Sidonia spodziewała się, że będzie się bała, ale nie przypuszczała, że poczuje też gniew. Merrick był tak jawnie niezainteresowany swoją ofiarą, że zalała ją fala furii. - Podróż trwała dłużej, niż sądziłam. - Czuła taką wściekłość, że jej dłonie, gdy ściągała kaptur, były zupełnie zdrętwiałe. - Pogoda nie sprzyja pańskiemu nikczemnemu przedsięwzięciu, panie Merrick. Kiedy już się pozbyła kaptura, z ponurą satysfakcją przyglądała się, jak nuda znika z oblicza Merricka i zastępują ją zdumienie i ciekawość. Merrick się wyprostował i przed długość stołu posłał jej wściekłe spojrzenie. - A kim pani jest, do diabła? Dziewczyna, kimkolwiek u licha była, nawet nie drgnęła, kiedy zadał krewkie pytanie. Pod potarganymi włosami koloru kawy kryła się twarz blada, ale piękna - w zmysłowy, ponętny sposób.

Jonas był pod wielkim wrażeniem. Dziewczyna musiała być przerażona i zmarznięta na kość, a mimo to stała tam niczym mar- murowy posąg. No niezupełnie. Kiedy się lepiej przyjrzał, na policzkach dostrzegł lekkie rumieńce. A więc nie jest tak odważna, na jaką chciałaby wy- glądać. Za to była młoda. Zbyt młoda, żeby się zadawać z takim cynicznym, samolubnym łotrem jak on. - Dziękuję, pani Bevan. - Nie odrywając oczu od gościa, Jonas machnął dłonią w stronę gospodyni. Powinien być zły, że pierwotna ofiara wymknęła mu się z sideł, ale ciekawość przeważyła nad gnie- wem. - Proszę nas zostawić. - A ta druga dama? Mamy się spodziewać jej odwiedzin? Usta Jonasa wykrzywił ironiczny uśmieszek. - Nie sądzę. - Przesunął oceniającym spojrzeniem po sylwetce milczącej dziewczyny. - Zadzwonię, jeśli będę pani potrzebował, pani Bevan. Gospodyni, mamrocząc pod nosem, opuściła pokój. Jonas został sam na sam ze swoim gościem. - Rozumiem, że rozkoszna Roberta była zajęta - rzucił jedwabistym głosem. Pełne usta dziewczyny mocno się zacisnęły. Pewnie szramy na jego twarzy wzbudzały w niej odrazę - we wszystkich wzbudzały - ale poza tym, że zaraz po wejściu lekko się usztywniła, jej opanowanie budziło podziw. Rozkoszna Roberta znała go od wielu lat, a mimo to wciąż przy każdym spotkaniu reagowała przerażeniem. Poczuł przypływ mrocznej złości. Wolałby, żeby przed nim stała żona kuzyna. To ją chciał nauczyć przebywania z nim bez odczuwania wstrętu. Pojawienie się tej porywczej piękności zniszczyło te nadzieje. Ciekawe, czy dziewczyna będzie wystarczającą rekompensatą za zawód, jakiego doznał. Trudno powiedzieć. Niewiele było widać pod zniszczonym płaszczem, który był tak mokry, że wokół stóp właści- cielki utworzyła się kałuża. - Nazywam się Sidonia Forsythe. - Po tej oschłej prezentacji dziewczyna dumnie zadarła brodę. Siedział zbyt daleko, żeby dostrzec, jakiego koloru ma oczy, ale widział, że iskrzyły się niechęcią.

Ocienione delikatnymi brwiami były duże i skośne, nadając twarzy egzotyczny wygląd. - Jestem młodszą siostrą lady Hillbrook. - Moje kondolencje - mruknął oschle. Och, teraz już wiedział, kto przed nim stoi. Słyszał, że niezamężna siostra Forsythe mieszka w Barstowe Hall, rodzinnej posiadłości kuzyna, choć nigdy osobiście jej nie spotkał. Uważniej przyjrzał się przybyłej, szukając podobieństwa do siostry, lecz go nie znalazł. Robertę, wicehrabinę Hillbrook, uważano za piękność, jednak jej uroda należała do typu konwencjonalnych. Ta dziewczyna, z jej ciemnymi włosami i emanującą od niej aurą jeszcze nietkniętej zmysłowości, to zupełnie inna klasa. Był nią coraz bardziej zainteresowany, jednak pilnował się, żeby jego głos tego nie zdradzał. Mówił znudzonym tonem, jakby przybycie dziewczyny specjalnie go nie poruszyło. - A gdzie się podziewa Roberta w tę piękną noc? Jeśli się nie mylę, umówiliśmy się, że od dzisiaj spędzimy razem uroczy tydzień. Przez twarz dziewczyny przemknął cień triumfu; mimo ciemnych włosów pojaśniała jak pochodnia. - Moja siostra pozostaje poza pańskim zasięgiem, panie Merrick. - Ale nie pani. - Okrasił uśmiech cieniem groźby. Dziewczyna z miejsca straciła pewność siebie. - Nie. - Domyślam się, że chce pani zaoferować siebie w zamian za siostrę. Piękny gest, choć to nieco aroganckie zakładać, że dowolna kobieta zaspokoi moje wymagania. - Niedbale upił wina, chcąc tym gestem rozdrażnić tę zarozumiałą dziewczynę, która mu zepsuła jego podstępny plan. - I choć jestem przekonany, że jest pani ogromnie czarująca, jednak obawiam się, że nie może pani spłacić długu za siostrę. To ona go zaciągnęła, nie pani. Jej smukła szyja zadrżała, gdy dziewczyna przełknęła ślinę. Tak, pod przykrywką brawury zdecydowanie była wystraszona. Ale on nie miał aż tak czułego serca, żeby pożałować tej dzielnej osóbki. Choć na jedną krótką chwilę coś się w nim jednak poruszyło, jakieś ludzkie uczucie. Też był kiedyś młody i wystraszony. Wciąż pamiętał, jak to jest, gdy się udaje odważnego, choć w rzeczywistości serce kurczy się człowiekowi z przerażenia.

Z nieugiętą zawziętością zepchnął niemile widziane współczucie do mrocznego dołu, w którym zakopywał wszystkie złe wspomnienia z przeszłości. - Ja jestem pańską zapłatą, panie Merrick. - Jej głos przepełniał teraz imponujący chłód. Brava, incógnita. - Jeśli mnie pan odtrąci, uznamy, że dług został spłacony. - Zdaniem Roberty. - Honor nie pozwala... Wybuchnął ochrypłym śmiechem, stwierdzając, że dziewczyna wreszcie się przelękła jego kpiny, a nie przerażającej twarzy. - W tym domu honor nie ma najmniejszego znaczenia, panno Forsythe. Jeśli pani siostra nie może spłacić długu swoim ciałem, bę- dzie musiała to zrobić w bardziej konwencjonalny sposób. Jej głos stwardniał. - Dobrze pan wie, że siostra nie ma pieniędzy. - To już jej problem nie mój. - Podejrzewam, że wiedział pan o tym, kiedy namówił ją do gry na tak wysokie stawki. Wykorzystuje pan Robertę, żeby dogryźć lordowi Hillbrookowi. - Och, cóż za okrutne oskarżenie - obruszył się, udając osłupienie, mimo że zarzut nie mijał się z prawdą. Tamtego wieczoru nie planował wciągnąć Roberty w pułapkę, jednak okazja skusiłaby nawet kogoś o szlachetniejszym sercu niż jego. Zwłaszcza że od dawna wiedział, iż pogarda, jaką Roberta do niego żywiła, zawierała niezdrową dozę fascynacji. - Oferowanie siebie jako zamienniczki to diabelsko drastyczna demonstracja siostrzanego oddania. Dziewczyna nie odpowiedziała. Wstał i przemierzył długość pokoju. - Jeśli mam się zgodzić na tę zamianę, muszę zobaczyć, co dostaję. Roberta ma wprawdzie ptasi móżdżek, ale za to jest diabelnie atrakcyjna. - Roberta wcale nie ma ptasiego móżdżku. - Panna Forsythe zaczęła się cofać, ale nagle się zatrzymała i zapytała: - Co pan robi, panie Merrick? Jonas nadal się zbliżał. - Chcę rozpakować mój prezent, panno Forsythe.

- Rozpako...? - Tym razem nie próbowała już kryć się z tym, że się wycofuje. - Nie, nie, nie zgadzam się. Jego usta wygięły się w uśmiechu kpiącego rozbawienia. - Mam rozumieć, że chce pani spędzić cały wieczór w tym mokrym płaszczu? Rumieńce na jej policzkach stały się wyraźniejsze. Naprawdę była ładna z tą kremową cerą i pełnymi ustami. Teraz, kiedy stał na tyle blisko, że mógł jej zajrzeć w oczy, przekonał się, że są przepastne, aksamitnobrązowe, jak płatki fiołków. Poczuł drgnienie zmysłowego zainteresowania. Nic tak silnego jak podniecenie, ale jednak była to ciekawość, która wkrótce mogła się przeobrazić w głód pożądania. - Tak, to znaczy nie. - Uniosła drżącą dłoń osłoniętą czarną skórzaną rękawiczką. - Próbuje mnie pan onieśmielić. Wciąż się uśmiechał. - Jeśli nawet, to wydaje się, że osiągnąłem swój cel. Dumnie się wyprostowała. Była wysoka, jednak dużo jej brakowało do jego metra osiemdziesięciu. - Wyjaśniłam już, dlaczego przyjechałam. Nie będę się panu opierała, więc proszę nie odgrywać łotra z opery. To zbyteczne. - Zniesie pani moje odpychające pieszczoty, ale nie pozwoli rozdziać się z płaszcza? To niedorzeczne. Zatrzymała się, ale tylko dlatego, że wpadła na kamienną ścianę za nią. Jej oczy od gniewu zapłonęły złotym blaskiem. - Proszę ze mnie nie kpić. - A niby czemu? - zapytał leniwie i wyciągnął rękę do troczków przy kołnierzu. Panna Forsythe przycisnęła plecy do ściany w daremnej próbie umknięcia przed jego dotykiem. - Bo mi się to nie podoba. - Przywyknie pani. - Przesunął dłońmi po jej ramionach, czując, że drżą pod nasiąkniętą wodą materią płaszcza. - Zanim skończymy, zaakceptuje pani wiele rzeczy. Jej twarz stwardniała od tej ponurej prawdy. - Cóż, pewnie ma pan rację. - Chyba pani wie, że Roberta nie jest tego warta - rzekł już po- ważniejszym tonem.

Dziewczyna - panna Forsythe, Sidonia - spojrzała mu prosto w oczy. - Jest, tylko pan tego nie rozumie. - Obawiam się, że rzeczywiście nie. - Jeśli dziewczyna chce działać na własną zgubę, kim jest, żeby ją od tego odwodzić? Zwłaszcza że tak słodko pachniała - deszczem i lekkim sugestywnym aromatem kobiety. Kiedy zsunęła płaszcz, pozwalając, by opadł na podłogę, ujrzał sylwetkę pełną zachęcających krzywizn. - Jestem gotowa - rzekła i chociaż wciąż wyraźnie drżała, wo- jowniczo zacisnęła szczękę. - Wątpię w to, bella. - Uważniej przyjrzał się jej sukni i z udawanym przerażeniem zakrzyknął: - A co to jest, na Boga? Cóż to za suknia? Spojrzenie, jakie mu posłała, wyrażało jadowitą antypatię. - A co jest nie tak z moją suknią? Obrzucił krytycznym spojrzeniem białe koronki. Suknia pasowałaby osobie znacznie młodszej, poza tym, jak na tak zimną noc, była stanowczo zbyt lekka. No i, co nie mniej ważne, jej krój już dawno wyszedł z mody. - Cóż, jest w porządku, jeśli tylko założyła ją pani, bo chciała odegrać dziewiczą męczennicę. - A gdyby nawet, to co? - rzuciła zaczepnie panna Forsythe, od- zyskując ducha walki. - W końcu przecież jestem dziewicą. Przewrócił oczami. - To akurat oczywiste, choć każe mi zapytać, dlaczego narzuca mi się pani z tym swoim dziewictwem, zamiast pozwolić, żeby pani niemądra siostra sama posprzątała swój bałagan. - Pan obraża mnie i moją siostrę, sir. Zdusił śmiech. Okazywało się, że Sidonia jest o wiele zabawniejsza od Roberty, która do tego momentu poczęstowałaby go w najlepszym razie atakiem histerii. Natomiast jej siostra, ta groźna bogini, na pewno nigdy na coś takiego by sobie nie pozwoliła. A więc może ta noc to jednak jego szczęśliwa noc. Poczuł, że narastająca frustracja wywołana manipulacjami Roberty słabnie. Był zafascynowany buńczucznością jej siostry. Zastawienie sideł na Robertę nie stanowiło dla niego specjalnie trudnego wyzwania, choć oczywiście per-

spektywa uwiedzenia żony znienawidzonego kuzyna jawiła mu się, jako coś ogromnie kuszącego. Jednak w przypadku Sidonii Forsythe sytuacja wyglądała zupełnie inaczej. - To moja najlepsza suknia - oznajmiła wyniośle. - Może i była najlepsza, gdy miała pani piętnaście lat - mruknął kpiąco, trącając palcem falbankę przy dekolcie. Potem jego wzrok stwardniał. - A tak przy okazji, ile pani ma lat? - Dwadzieścia cztery - rzuciła niepewnie. - A pan? - Jestem dla pani stanowczo za stary. - Miał trzydzieści dwa lata. To wcale nie tak duża różnica, jednak ogromna, jeśli wziąć pod uwagę zdobyte doświadczenie. A on nie przeżył tych długich lat mądrze. Na twarzy dziewczyny pojawił się wyraz nagłej nadziei. - Czy to znaczy, że pozwoli mi pan odejść? Tym razem już otwarcie się roześmiał. - Ani mi się śni. Jej coraz silniejszy strach mógł ją zmusić do ucieczki, więc, żeby ją przed tym powstrzymać, położył jej dłoń na ramieniu, nagim pod cienkim materiałem rękawa. Pod wpływem kontaktu coś niewytłu- maczalnego przeskoczyło między nimi. Kiedy zaskoczone atłasowe oczy uniosły się, żeby na niego spojrzeć, z miejsca utonął w ich mięk- kiej brązowej toni. Złagodził uścisk i przesunął dłoń w dół ramienia. Czuł, że dziewczyna drży. - Na co pan czeka? - wycedziła przez zesztywniałe wargi. Należały mu się cięgi za to, że tak ją dręczył, ale ciekawość, jaką odczuwał, wciąż była bardzo intensywna. Wolną dłonią objął twarz dziewczyny. Z tak bliska widział każdą pojedynczą rzęsę i złote prążki w poszerzonych źrenicach. Płatki nosa rozdymały się, jakby Sidonia starała się poczuć jego zapach. Albo może była aż tak wystraszona, że musiała walczyć o oddech. - Zostaje tylko pytanie, czy zdeprawowanie szwagierki wroga, to to samo, co uwiedzenie jego żony - wymamrotał. - Łajdak - sapnęła, owiewając mu twarz gorącym oddechem. Widząc błysk przerażenia w jej oczach, uśmiechnął się. - Masz świętą rację, belladonna. Wolno się pochylił i gdy owiał go zapach Sidonii - świeży jak deszcz - poczuł dreszcz podniecenia. Nie odsunęła się, ale wargi

miała mocno zaciśnięte. Mimo to bijące od niej satynowe ciepło po- działało na niego odurzająco. Lekko musnął jej usta, co było bardziej zapowiedzią pocałunku niż nim samym. Mimo że tętniące w nim pożądanie namawiało, żeby posiadł dumną dziewczynę, że właśnie po to się u niego zjawiła, pilnował, żeby kontakt był delikatny. Nie wzmocnił też uścisku dłoni na ramieniu. Napięcie, jakie odczuwał, było zarówno agonią, jak i rozkoszą. Sądził, że Sidonia wyrwie się i wyzwie go od łajdaków, ale ona pozostała nieruchoma niczym figurka z porcelany. Tylko że delikatne ciepło pod jego ustami emanowało od kobiety, a nie od nieożywionej materii. Po około sekundzie uniósł głowę. Zadziwiające, jak niechętnie kończył ten niedający satysfakcji pocałunek. Wziął nierówny oddech, walcząc z pragnieniem, żeby pocałować pannę Forsythe jak należy. Przespanie się ze szwagierką lorda Hilłbrooka może nie dać mu wielu zysków, ale miał ponure przeświadczenie, że to go nie zatrzyma. Popatrzył pannie Forsythe w oczy i zobaczył, że są szeroko otwarte i pociemniałe z zaszokowania. Dlatego że jej nie pocałował? Czy może, bo przez ulotną chwilę podobało jej się to, co z nią robił? - Skąd to wahanie? - Jej głos brzmiał ostro. - Niech pan kończy i miejmy to za sobą. Wskazującym palcem postukat ją w policzek. - Jeszcze nie jadłem kolacji - rzekł beztrosko i puścił ramię dziewczyny. Zachwiała się, ale bardzo szybko odzyskała równowagę. Oddech wydobywał się z jej rozchylonych ust w nierównych sapnięciach. Wo- lał, żeby była wściekła niż okazywała bezbronność. To kruszyło jego bezwzględność zupełnie jak rdza kruszy metal. - Dołączy pani do mnie? Obrzuciła go spojrzeniem pełnym zasłużonej nienawiści. - Nie jestem głodna. - Szkoda. Będzie pani potrzebowała sił. Pozwalając, by te słowa zapadły jej głęboko w pamięć, wrócił do stołu, usiadł i potrząsnął dzwoneczkiem. Pani Bevan pojawiła się zaskakująco szybko. Pewnie podsłuchiwała pod drzwiami.

- Może pani podawać kolację, pani Bevan - oznajmił tak radosnym głosem, że gospodyni obrzuciła go zaintrygowanym spojrzeniem. - Tak jest, panie. Dama też będzie jadła? Panna Forsythe wciąż stała w tym samym miejscu w głębi pokoju. Wyglądała tam jak marmury posąg, ale teraz, gdy już jej dotknął, Jonas wiedział, że jest jak najbardziej kobietą z krwi i kości. - Kolacja dla dwojga? Dziewczyna nie zareagowała. Dobry Boże, czyżby pocałunek na zawsze uciszył jej przekorny języczek? Miał nadzieję, że zdoła ją skusić, żeby użyła go ponownie. Ale nie do próżnej rozmowy. Zwrócił się do pani Bevan. - Tylko dla mnie. I proszę odprowadzić panią do jej pokoju. Kolację może podać pan Bevan. - Aye, panie. - Gospodyni, szurając stopami, wyszła z pokoju. Dziewczyna zebrała swój lichy bagaż i podążyła za nią. Jonas bardzo chciałby być przy tym, kiedy Sidonia odkryje, że w tej rozpadającej się ruinie jej pokój to również jego pokój. 2 Sidonia leżała w kunsztownie rzeźbionym łożu z baldachimem, szczelnie opatulona kołdrą. Na zewnątrz wciąż szalała burza. Wyjąca wichura wzmagała w niej uczucie zagrożenia i strachu, który skręcając żołądek i zatykając gardło, towarzyszył jej już od dwóch dni, czyli od chwili, gdy Roberta przyszła do niej błagać o pomoc. Nie miała czasu, żeby się zastanowić. To, co Merrick mógł jej zrobić, było niczym w porównaniu z tym, co zrobiłby William, gdyby się dowiedział, że żona przespała się z jego wrogiem. Roberta swoją lekkomyślnością naraziła na niebezpieczeństwo wszystkich: Sidonię, siebie, a także swoich synów, Nicholasa i Thomasa. Ale jak Sidonia mogłaby się na nią gniewać? Roberta, gdy jeszcze mieszkały z suro- wymi rodzicami, którzy je zaniedbywali, była dla niej bardziej jak matka niż siostra. Później oziębłość ojca i jego sarkastyczną tyranię

zamieniła na okrucieństwo męża. W trakcie ośmiu lat małżeństwa z pełnej życia, czułej dziewczyny zamieniła się w nerwowy wrak człowieka. Ślady dawnej radości Sidonia widywała u siostry tylko w momentach, gdy Robercie poszczęściło się w kartach. Kiedy passa jej dopisywała, stawała się ślepa na wszystko. Nietrudno było sobie wyobrazić, jak Jonas Merrick wciąga ją w coraz ostrzejszą grę. Aż w końcu żona wroga znalazła się w jego garści. Z powodu dumy i żeby uniknąć niszczącego skandalu, oboje, William i Roberta, trzymali w sekrecie fakt, że ich związek był nieudany. Jonas Merrick, dobijając targu z lady Hillbrook, mógł nie mieć pojęcia, jaką krzywdę wyrządza wielu niewinnym osobom. Albo miał, ale nic go to nie obchodziło. I dlatego teraz Sidonia czekała w jego łóżku niczym ofiarna owieczka. Na to, że pokój należy do Merricka, wskazywało niewiele: zestaw szczotek na toaletce oraz ulotny zapach unoszący się od pościeli i w powietrzu. Kiedy Merrick pocałował ją na dole, podziałało to na nią w sposób, którego nie potrafiła określić. I bardzo jej się to nie podobało. Jego dotyk pozostawił na niej niewidoczny znak. To ją przerażało prawie tak samo jak to, co się miało wydarzyć w tej lśniącej komnacie. Kiedy sobie wyobraziła, że swym potężnym ciałem wciska ją w materac, do jej zakleszczonego lękiem gardła podchodził okrzyk przerażenia. Otoczenie w żaden sposób nie wypływało na nią uspokajająco. Wręcz przeciwnie - tylko pogłębiało strach, choć zarazem budziło zdumienie. To był najdziwaczniejszy pokój, jaki kiedykolwiek widziała. Wszędzie przewijał się złoty kolor. W okuciach kunsztownych staromodnych mebli, w kinkietach na ścianach, w zasłonach i dywanie. I wszędzie były lustra. Całe mnóstwo luster. Wisiały na ścianach zamiast obrazów, stały w rogach pokoju, na toaletce, komodzie. Nawet jedne z drzwi szafy były lustrzane. Ale najbardziej zaskakujące - i onieśmielające - było wielkie owalne lustro zawieszone na sklepieniu baldachimu nad jej głową. Ta oznaka ogromnej próżności gospodarza bardzo ją zdumiewała. Niedbały ubiór, jaki Merrick miał na sobie, nie sugerował przesadnej pychy. Poza tym nikt o zdrowych zmysłach nie skupiałby się tak obsesyjnie na swoim zeszpeceniu.

Spojrzała w górę i w lustrze ujrzała bladą twarz dziewczyny leżącej nieruchomo jak nieboszczyk pod ciężką narzutą, oczywiście złotą. Gęste kasztanowe włosy dziewczyna miała zaczesane w warkocz, jego gruby koniec spoczywał na piersi. Dziewczyna była w łóżku sama. Pan Merrick nie spieszył się, żeby odebrać swoją wygraną. Po wejściu do sypialni Sidonia przysiadła niepewnie na fotelu. Potem zrobiło jej się zimno - jej muślinowa suknia była przemoczona - więc przebrała się w koszulę nocną. Po kilku godzinach, których przemijanie obserwowała na stojącym na komodzie pozłacanym zegarze, postanowiła przenieść się do łóżka. Po co przedłużać fazę wstępną, skoro i tak nie uniknie końcowej? Pogrążona w ponurych rozmyślaniach, zastanawiała się, czy Merrick okazałby większy zapał, gdyby zamiast niedoświadczonej obcej kobiety w sypialni czekała na niego jej piękna siostra. Ale oczywiście Merrick nie zwabił Roberty do zamku, dlatego że jej pożądał. Uknuł ten plan, bo chciał zdobyć punkty w walce ze swoim kuzynem, lordem Hillbrookiem. To był nowy paskudny podstęp mający na celu dokuczenie znienawidzonemu wrogowi. Sidonia, zaciskając dłonie na kołdrze, walczyła o zachowanie spokoju. Ale odwaga ją opuszczała, kiedy sobie wyobrażała zbliżenie z Merrickiem. Czy będzie chciał, żeby się rozebrała? Czy będzie musiała... go dotykać? Czy znowu ją pocałuje? Absurdalnie, właśnie tego najbardziej się bała. Jego pocałunek ją speszył. Był tylko mu- śnięciem, przypominał dziecięcy całus. Jednak fakt, że Merrick już dawno przestał być dzieckiem, odzierał pocałunek z niewinności. Sidonia nigdy dotąd nie była całowana. Przynajmniej nie przez mężczyznę. I nie z pożądaniem. Jakie to smutne, że jej pierwszy raz musiał się odbyć w tak kosz- marnych okolicznościach. Smutne i przewrotnie hańbiące. Bo poca- łunek, chociaż powinien, nie wywołał w niej odrazy, tylko zaintrygo- wał, wzbudzając ciekawość, co będzie dalej. Nie, nie powinna o tym myśleć. Nie wolno jej... Łatwiej powiedzieć, niż wprowadzić w czyn, leżąc w łóżku Merricka. Choć jej gospodarz już dawno temu utracił prawo do używania tego nazwiska. Prawnie powinien przyjąć nazwisko matki. Jonas

Merrick był synem Anthony'ego, poprzedniego wicehrabiego Hillbrooka, i jego hiszpańskiej kochanki, utrzymującej, że była żoną Anthony'ego. Gdy młodszy brat Hillbrooka z sukcesem obalił rzekome małżeństwo, Jonasa ogłoszono bękartem. Po śmierci Anthony'ego jego kuzyn, William, odziedziczył tytuł Hillbrook i waśń między Jonasem i kuzynem, wyrastająca z czasów dzieciństwa, stała się jeszcze bardziej zaciekła. Sidonia zadrżała. Aż strach sobie wyobrazić, jak zareagowałby William, gdyby się dowiedział - a plan Jonasa z pewnością zakładał, że by się dowiedział - iż kuzyn bękart przespał się z jego żoną. Myśl, że od tego, co się wydarzy w tym łożu, zależało życie siostry, napełniła Sidonię nową dozą odwagi. To się jednak szybko zmieniło, gdy usłyszała skrzypienie ciężkich drzwi i ujrzała wchodzącego Merricka. Czując, że jej żołądek zaciska się z przerażenia, gwałtownie wbiła plecy w wezgłowie. Merrick, który stał w drzwiach z rękoma splecionymi na piersiach, wydał się jej niesamowicie duży. Tańczący na jego pokiereszowanej twarzy migoczący blask świecy nadawał jej diabelskiego wyglądu. Merrick miał na sobie tylko koszulę i bryczesy. Musiał być nad- zwyczajnie odporny na chłód, bo w pokoju nawet pomimo palącego się kominka było bardzo zimno. Sidonia dziękowała losowi, że jest opatulona grubą kołdrą. Także dlatego, że kołdra ją zasłaniała. Tyle że to głupie. Tej nocy Merrick będzie nie tylko na nią patrzył, ale zrobi z nią znacznie więcej. Przyglądał się jej z tym samym badawczym zaciekawieniem co na dole. Nie miała pojęcia, co się dzieje za tymi głęboko osadzonymi oczyma. Kiwnął brodą, wskazując na stojącą na toaletce tacę. - Niewiele pani zjadła. - Niewiele. - Zdenerwowanie zabija apetyt. Nie jadła nic od śnia- dania, podczas którego z trudem wepchnęła w siebie jedną grzankę popitą herbatą. Przełknęła ślinę, żeby zwilżyć gardło, i udając spokój, dodała: - Ale dziękuję. To było uprzejme, że kazał pan przysłać jedzenie. Wzruszył ramionami, jakby to było nieważne. Jednak Sidonia, która w ostatnich latach rzadko spotykała się z oznakami życzliwo-

ści, bardzo sobie ceniła takie gesty. Merrick kazał też donieść gorącą wodę. Po całodziennej podróży Sidonia była zmęczona i wyczerpana. To niedorzeczne, jak bardzo możliwość umycia się podniosła ją na duchu. - Tylko proszę nie traktować tego, jakbym się skarżył, ale moim zdaniem robi pani nonsensowną rzecz. - Merrick przypatrywał się jej tak intensywnie, jakby samym spojrzeniem chciał poznać jej najskrytsze sekrety. Nawet nie przeczuwał, że jeden z nich dawał jej nad nim ogromną władzę. Zalała ją fala niepokoju, przez co jej już i tak zaciśnięty żołądek, skurczył się jeszcze bardziej. Wiedza, którą miała, była bardzo niebezpieczna, podobnie jak sam Merrick, gdy stawał się czyimś wrogiem. Podciągnęła złotą narzutę pod brodę i usiadła. - Mówi pan o tym, że chcę się panu oddać? - zapytała kpiąco. W nagrodę za ironiczny ton otrzymała cierpki uśmieszek. Merrick miał ładne usta, ekspresyjne i na tyle wydatne, że można się było domyślać, iż potrafią o wiele więcej niż jej usta. - A co będzie, kiedy wyjdzie pani za mąż? Jak wytłumaczy pani mężowi, że nie jest dziewicą? Sidonia zacisnęła zęby. - Nie zamierzam wychodzić za mąż - odparła z absolutnym prze- konaniem i w geście uporu splotła ręce na piersi. Ludziom na ogół wydaje się to nie do pojęcia, iż kobieta może woleć stan panieński. - Ach tak - mruknął Merrick obojętnym tonem. - Pewnie do małżeństwa zniechęciły panią doświadczenia siostry. Całkiem zro- zumiałe. Chociaż ze względu na poszanowanie prawdy powinienem zaznaczyć, że William to kiepski reprezentant mojej płci. Sidonia zadarła podbródek. - Większość mężczyzn, jakich poznałam, była do niego podobna. Egoizm, arogancja i brutalność zdają się być nieodłącznymi cechami waszego gatunku. - No, no, aż mi wstyd za moich braci - rzucił beztrosko Merrick. - Pan też się zalicza do tej grupy. Nie jest pan wyjątkiem - zauważyła. - Smutna prawda, droga pani. - Merrick wyprostował się i przeszedł do tacy. - No, ale, co my tu mamy?

Sidonia przyglądała się mu ze zmarszczonym czołem. Merrick nie sprawiał wrażenia, jakby mu się spieszyło. Była przekonana, że będzie nalegał, żeby do zbliżenia doszło od razu, gdy się zjawi. To niemożliwe, żeby czuła rozczarowanie jego brakiem pośpiechu. Tyle że było coś poniżającego w tym, że zgodziła się oddać swoje dzie- wictwo zatwardziałemu uwodzicielowi, a on się jakoś wcale do tego nie garnął. Merrick nie zachowywał się tak, jak się tego spodziewała. Roberta opisywała szatańskiego donżuana, szkaradnego mężczyznę o nie- zwykle paskudnym charakterze. I rzeczywiście, gdy Sidonia pierwszy raz spojrzała na jego twarz, faktycznie poczuła przerażenie, głównie dlatego że takie zeszpecenie mogło być wynikiem wyłącznie bardzo bolesnego okaleczenia. Teraz, nawet po tak krótkiej znajomości, za bliznami dostrzegała człowieka. Ten mężczyzna nie był potworem. Jego wygląd intrygował bardziej, niż gdyby Merrick był tylko przy- stojny. Miał interesującą twarz, ekspresyjną i inteligentną. Ta twarz frapowała. Podobnie jak sam Merrick. Zaniepokojona zachowaniem gospodarza, próbując odgadnąć, w co Merrick z nią gra, przyglądała się, jak odkrawa kilka plasterków żółtego sera i kładzie je na krakersy. Jak na tak postawnego mężczy- znę, miał bardzo delikatne dłonie. W migoczącym blasku świec jego rubinowy pierścień ostrzegawczo się mienił. Sidonia sądziła, że będzie czuła wrogość i strach. I tak było. Ale między nią a Merric-kiem pulsowały jeszcze inne emocje, trudniejsze do określenia. Na pewno ciekawość. I jeszcze jakieś przyciąganie. Coś elektryzującego i nieznanego. To mrowienie zaciekawienia niepokoiło ją bardziej niż przerażenie i niechęć. Była świadoma bliskości Merricka z niemal zwierzęcą intensywnością. Czegoś takiego nigdy dotąd nie doświadczała. Merrick podsunął jej talerz. Bez zastanowienia sięgnęła po krakersa i go ugryzła. Merrick zaś przeszedł do rzeźbionego słupka przy łóżku i się o niego oparł. Na jego ustach błądził cień uśmiechu. Powiodła wzrokiem po ostro zarysowanej górnej wardze i po wypukłości dolnej. Budząca niepokój mieszanina strachu i fascynacji, jakie Merrick w niej wzbudzał, sprawiała, że czuła się niepewnie.

- Sądziłam, że będzie pan nale... - zaczęła i zamilkła, nie wiedząc, czy słusznie zrobi, jeśli wspomni o jego planach dotyczących jej osoby. - Wyobrażam sobie. - Znowu podsunął jej talerz. Wzięła jeszcze dwa krakersy. - Dlaczego pan tu jest? - W tej sypialni? A fe, panno Forsythe, nieładnie udawać aż takiej skromnej. Sidonia poczerwieniała z zażenowania. - Nie o to mi chodziło. Merrick odstawił talerz na tacę i nalał wina do dwóch kieliszków. - Miała pani na myśli zamek? - Tak. - Przyjęła wino i wypiła łyk. Potem wzięła jeszcze jeden. Przyjemne ciepło, jakie się po niej rozeszło, trochę zagłuszyło strach. Jej dłoń, zaciśnięta na brzegu kołdry, się rozluźniła. - Nie byłoby wy- godniej zaprosić Robertę do Ferney? Kilka lat temu Merrick kupił majątek Ferney graniczący z popada- jącym w ruinę Barstowe Hall. Później wyłożył fortunę, żeby z Ferney stworzyć rezydencję godną wicehrabiego. Albo raczej samego księcia. Sidonia nigdy nie była w środku, ale to, co widziała z zewnątrz, wyglądało tak, że w porównaniu z nim Chatsworth wydawało się ruderą. Sąsiedzi bezustannie plotkowali o wystawności i przepychu dworku. Chociaż byli na tyle rozsądni, żeby nigdy nie czynić tego w obecności Williama. Sidonia przyklaskiwała tupetowi tajemniczego Jonasa Merricka. Sprawiał, że jej szwagier nie mógł uciec przed świadomością, iż oprócz dziedziczonego tytułu pod każdym innym względem w porównaniu z życiem kuzyna jego było wielką porażką. Merrick, wciąż lekko uśmiechnięty, nałożył na talerz kolejne kra- kersy, po czym podał talerz Sidonii. - Nawet najbardziej gnuśny małżonek odbiłby grzeszną żonkę, jeśli do pokonania miałby tylko granice posiadłości - wyjaśnił. Sidonia przyjęła talerz i oparła go na podciągniętych kolanach. Żeby to uczynić, musiała jednak puścić kołdrę. Ale Merrick chyba nie zauważył, że kołdra zsunęła się w dół na jej brzuch. - Może i racja. - Schrupała kilka następnych krakersów. - Ale domyślam się, że przy okazji odpowiada panu gotycka dramaturgia tego miejsca.

- Nigdy o tym nie myślałem. Posłała mu sceptyczne spojrzenie i znowu upiła wina. Kieliszek był już do połowy pusty. Jak to możliwe? - Ma pan nadzieję, że się upiję, prawda? - Ależ skąd - odparł i wzniósł toast własnym kieliszkiem. - To się nie uda, zapewniam. - Co się nie uda? - Nie zmiękczy mnie pan alkoholem. - Cieszę się, że to słyszę. Bo gdyby dała się pani złapać na tę starą sztuczkę, oznaczałoby, że jest pani bardziej niedoświadczona, niż sądziłem. - Odebrał od niej pusty kieliszek i wraz ze swoim odstawił na stół. - Skończyła pani jeść? - Tak, dziękuję. - Podała mu talerz, a on odłożył go na tacę. Myślała, że kiedy Merrick do niej przyjdzie, potraktuje go chłodno i wyniośle. Zamiast tego czuła zagubienie oraz zadziwiającą życzliwość. Nie żeby chciała, aby Merrick... to zrobił. Jednak trudno jej było rozbudzić w sobie to silne oburzenie, jakie do tej pory jej towarzyszyło. Możliwe, że alkohol jednak zrobił swoje. Poza tym poruszyło ją, że Merrick tak o nią zadbał. Pamiętał, żeby coś zjadła. Biedna głupiutka Sidonia Forsythe. Chce poświęcić dziewictwo za kilka plasterków dobrego wiejskiego cheddara. Nie, taka słabość jest groźna. Jeśli odda się bez walki, już nigdy nie będzie mogła spojrzeć sobie w oczy. - No dobrze, kończmy tę zabawę - oświadczyła niespodziewanie surowym głosem, po czym gwałtownym ruchem zerwała z siebie koł- drę i leżąc nieruchomo, wlepiła oczy w lustro w górze. Mężczyzna, który lubi się oglądać podczas zbliżenia z kobietą, zasługuje jedynie na pogardę. Wielkie nieba, Merrick nawet nie próbował ukrywać, jakim jest zatwardziałym rozpustnikiem. Tylko że trudno jej było zachować pełne dezaprobaty milczenie, gdy czyhający na jej cnotę szubrawiec parsknął śmiechem. - Dobry Boże, panno Forsythe, koniecznie potrzebuje pani porady w kwestii garderoby. - To... to tylko moja koszula nocna. - Unikała patrzenia na niego, jednak kiedy usłyszała, że się nad nią nachyla, zadrżała z niepokoju. - W tym by się zmieściło sześć takich niewiast jak pani.

Posłała mu wściekłe spojrzenie. - Myślał pan, że będę bez niczego? Pomijając wszystko inne, tu jest strasznie zimno. Merrick poddał ją bardzo gruntownej inspekcji. Wiedziała, że wyobraża ją sobie bez ubrania, i żałowała, że wspomniała o tej ewentualności. Ludzie przez całe życie ją ostrzegali, że przez swoją impulsywność napyta sobie biedy. Tak jak teraz. Nie tylko dlatego, że nastawienie Merricka z nonszalanckiego w jednej chwili przeszło w zainteresowanie. Przelotny ogląd jej ciała trwał zaledwie kilka sekund, a mimo to skóra parzyła ją, jakby ktoś ją opalał ogniem. Żołądek, od skrępowania i niemile widzianego podekscytowania, skurczył się w mikroskopijną kulkę. Spojrzała na Merricka i natychmiast odwróciła wzrok. Drapieżnego błysku, jaki ujrzała w jego oczach, nie dałoby się pomylić z niczym innym. - Między nagością a tym namiotem, który ma pani na sobie, istnieją warianty pośrednie. - Spojrzenie Merricka stwardniało. - Chyba że liczyła pani, iż przelęknę się tej flaneli? - Zabezpieczyłam się, jak mogłam - burknęła i znowu wbiła wzrok w lustro w górze. Prawda była taka, że nie przyszło jej do głowy spakować czegoś innego niż koszula, którą zwykle zakładała na noc. - Nie docenia pani stymulującej mocy wyobraźni - oznajmił oschle Merrick. - Zaintrygowała mnie pani tym namiotem. Z chęcią sprawdzę, jakie skarby się pod nim kryją. Sidonia, oniemiała z przerażenia, przekręciła głowę, żeby wbić zdumione spojrzenie w Merricka. Widać było, że postanowił porzucić pozory obojętności, i teraz na jego twarzy malowała się czysta pożą- dliwość. Powietrze wibrowało gorącą zmysłowością, a kłującą ciszę zakłócał jedynie odgłos uderzającego w szyby deszczu. - Proszę to ściągnąć - polecił Merrick miękko. Dobry Boże... A więc ten moment wreszcie nadszedł. Oczywiście, że naszedł. Przybyła do Merricka, żeby mu się oddać. Chyba nie sądziła, że ją odprawi, bo stwierdzi, że woli spędzić wieczór przy dobrej lekturze. Niechętnie, czując, że jej serce tętni paniką, usiadła i wyciągnęła drżące dłonie do skraju koszuli. Na krótką chwilę utonęła w jej bieli, potem była wolna. Wyzywającym gestem rzuciła koszulę na podłogę.

Nie chciała patrzeć na Merricka, tak jak nie chciała się zasłaniać, żeby nie ujawnić, jak bardzo czuje się poniżona. I dopiero teraz z całą wyrazistością dotarło do niej, na czym polega prawdziwa zdrożność wypełnionego lustrami pokoju. Niczym wielokrotne echo powtarzające dźwięk, wszędzie, gdzie spojrzała, widziała swoje nagie ciało. Blada skóra. Sterczący biust. Nagie nogi. Nad nią, również odbijający się w lustrach, stał Merrick - wysoki, dominujący, nieubłaganie męski. W świetle świecy jego wypuszczona ze spodni koszula błyszczała nadnaturalną bielą. Merrick nie drgnął od chwili, gdy się rozebrała, ale napięcie mięśni jego zgrabnego ciała wskazywało, że wszelkie błagania o litość zostaną zlekceważone. Jego postawa kojarzyła się z gotowością myśliwego. Przedłużająca się cisza sprawiała, że Sidonia miała ochotę krzyknąć. Przekręciła się, żeby spojrzeć na Merricka. Na jego twarzy malował się tak oczywisty wyraz, że nawet ona, tak niedoświadczona, zorientowała się, że ta mina to oznaka krańcowego podniecenia. Oczy Merricka błyszczały jak rozgrzane srebro. Już nie był tym ospałym, lekko rozbawionym mężczyzną, który karmił ją własnoręcznie przy- gotowaną kolacją. Ten mężczyzna był niewolnikiem apetytu. Na dnie jej żołądka niczym wąż zagnieździło się przerażenie. Prze- rażenie i ciekawość. Znowu zerknęła na Merricka i z miejsca zalało ją dziwne gorąco. Kiedy zgodziła się, że zastąpi Robertę, uważała, że przystaje na coś ohydnego. Dzięki takiemu podejściu, skoro już musiała pożegnać się z cnotą, mogła przynajmniej zachować szacunek dla samej siebie. Jednak wlepione w nią błyszczące oczy Merricka kazały jej przypuszczać, że pierwszą ofiarą tego desperackiego układu padnie właśnie jej honor. Przełknęła ślinę, żeby zwilżyć wyschnięte wargi, a jej palce kurczowo wbiły się w prześcieradło. Była tak spięta, że bała się, iż gdy Merrick jej dotknie, rozpęknie na pół. On tymczasem, zaciskając pięści, przesuwał wzrokiem po jej ciele, aż dotarł do piersi. Sekundy rozciągały się w palącą nieskończoność. Sidonia z zażenowaniem stwierdziła, że stwardniały jej sutki. W oczach Merricka pojawił się wtedy irytujący błysk, usta wykrzywił zarozumiały uśmieszek. Wiedział, że nie budzi w niej takiej odrazy, jakby chciała.

Zobaczyła, że przeniósł spojrzenie na trójkąt brązowych włosów między udami. Poczuła się tak, jakby ją tam dotknął. Natychmiast w dole jej brzucha rozlało się jakieś gorąco, tak intensywne, że aż sapnęła z zaskoczenia. Zacisnęła uda i szybko zakryła się dłonią. - Niech pan przestanie - poprosiła szeptem, w którym słuchać było tłumione łzy. Wydawało się, że jej nie usłyszał. Zamiast tego podszedł do łóżka i położył jej rękę na szyi. Wzdrygnęła się, ale zaraz potem znie- ruchomiała. Zalewana coraz silniejszym gorącem, na skórze czuła szorstkie opuszki palców Merricka. Po chwili zawahania przesunął je z karku na tętniącą na szyi żyłkę. Teraz już drżał każdy nerw w jej ciele, uczucie, że się rozpływa pogłębiało się, rozszerzało, wywołując nieznośne napięcie. Instynkt podpowiadał, żeby się odsunęła i zasłoniła kołdrą. Duma jednak kazała jej niczego nie zmieniać. Dłoń Merricka przesunęła się w dół do wzgórka piersi. Zobaczyła, że Merrick zerka na jej naprężone sutki. Na ten widok natychmiast zalało ją uczucie nieproszonej przyjemności. W ciszę pokoju wdarł się jej głośny urywany oddech. Miała wrażenie, że nawet burza za oknem na chwilę zamarła w oczekiwaniu. Jej spojrzenie powędrowało w górę do twarzy Merricka, na której ujrzała pożądanie, ale nie tylko. Malowało się na niej również coś, co wyglądało jak zdumienie. Jej serce na chwilę się zatrzymało, po czym znowu zaczęło bić jak oszalałe. - Jesteś piękna - wychrypiał Merrick i najpierw delikatnie okrążył sutek palcem, potem zamknął całą pierś w dużej dłoni. To było dla niej zbyt wiele. Nie zamierzała wysłuchiwać tych kłamliwych komplementów, choćby nie wiadomo jak słodkich. Temu, co w rzeczywistości było tylko plugawym układem, nadawały znamiona fałszywej czułości. Gwałtownie się szarpnęła i ześliznęła w dół, zdobywając się przy tym na odwagę, żeby wreszcie spojrzeć w lustro nad nią. Ujrzała postać zesztywniałej ze strachu dziewczyny, o twarzy ściągniętej lękiem i determinacją. Na policzkach miała wielkie rumieńce. - Niech pan to wreszcie zrobi. - Ledwie rozpoznała swój głos, tak był napięty. - Na litość boską, niech mnie pan dłużej nie torturuje, tylko... to zrobi.