Domi-97

  • Dokumenty120
  • Odsłony15 253
  • Obserwuję27
  • Rozmiar dokumentów180.2 MB
  • Ilość pobrań9 133

Cassandra Clare - Dary Anioła - 03 Miasto Szkła

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Cassandra Clare - Dary Anioła - 03 Miasto Szkła.pdf

Domi-97 Cassandra Clare - Dary Anioła
Użytkownik Domi-97 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 260 stron)

Długa i trudna jest droga, która z piekła prowadzi ku światłu. John Milton, „Raj utracony” Część pierwsza Iskry strzelają w górę „To, że człowiek rodzi się na niedolę jest tak pewne, jak to, że iskry z pożogi będą wzlatać wysoko w górę” Księga Hioba, rodział 5, wers 7 1. Portal Przejściowe ochłodzenie z zeszłego tygodnia dobiegło końca. Słońce świeciło jasno, gdy Clary przemierzała w pośpiechu zakurzone podwórko Luke’a, z kapturem nasuniętym na głowę tak żeby włosy nie latały jej wokół twarzy. Zanosiło się na ocieplenie ale wiatr wiejący znad East River potrafił być zdradliwy. Niósł ze sobą ciężką woń chemikaliów zmieszaną z zapachem asfaltu, benzyny i palonego cukru z opuszczonej fabryki w dole ulicy. Simon czekał na nią na ganku, oparty o złamaną poręcz fotela. Na kolanach trzymał konsolę do gry i zawzięcie nią potrząsał.. - Trafiony – powiedział gdy weszła po schodach. – Wygrywam w Mario Kart. Clary zsunęła kaptur z głowy, odgarnęła włosy z oczu, i poszperała w kieszeniach w poszukiwaniu kluczy. - Gdzie byłeś? Wydzwaniałam do ciebie przez cały ranek. Simon wstał, wpychając mrugający światełkami prostokąt do torby. - U Erica. Mieliśmy próbę. Clary przestała obracać kluczem w zamku – i tak zawsze się zacinał – i spojrzała na niego marszcząc brwi. - Próbę? To znaczy, że wy ciągle... - Gramy w zespole? Czemu mielibyśmy nie grać? – wyciągnął rękę. – Daj, ja spróbuję. Przyglądała się, jak Simon z wyczuciem eksperta obrócił kluczem z odpowiednim naciskiem sprawiając zwalniając zamek. Jego ręka musnęła jej dłoń, jego skóra była chłodna w dotyku, miała temperaturę powietrza na zewnątrz. Zadrżała. Nie dalej jak w zeszłym tygodniu ustalili, że nie będą się angażować w żaden związek, a ona ciągle czuła się niezręcznie za każdym razem, gdy go widziała. - Dzięki – wzięła klucze nie patrząc na niego. W salonie było gorąco. Clary powiesiła kurtkę na wieszaku w holu i skierowała do pustej sypialni, z Simonem depczącym jej po piętach. Zmarszczyła brwi. Jej walizka leżała na łóżku jak otwarta skorupa, ubrania i szicowniki porozrzucane. - Sądziłem, że spędzisz w Idrisie tylko kilka dni – powiedział Simon przyglądając się bałaganowi z lekkim niepokojem. - Tak, ale nie mam pojęcia co spakować. Rzadko kiedy chodzę w sukienkach, co będzie jeśli okaże się, że nie można tam nosić spodni?

- Dlaczego miałabyś nie nosić spodni? To tylko inny kraj, nie stulecie. - Ale Nocni Łowcy są tacy staromodni. Isabelle stale chodzi w sukienkach... – zamilkła i westchnęła. – Z resztą, nieważne. Wykazuję obawę typową dla mojej mamy. Pomówmy o czymś innym. Jak poszło na próbie? Ciągle nie macie nazwy? - W porządku – Simon wskoczył na biurko, nogi zwisały mu znad krawędzi. – Zastanawiamy się nad nowym mottem. Nad czymś ironicznym, wiesz, w stylu „Widzieliśmy milion ludzi i rozkołysaliśmy około osiemdziesiąt procent z nich”. - Powiedziałeś Erickowi i reszcie, że jesteś... - Wampirem? Nie. Tego nie można rzucić mimochodem w zwyczajnej rozmowie. - Pewnie nie, ale w końcu to twoi przyjaciele. Powinni wiedzieć. Poza tym, pewnie doszliby do wniosku, że to czyni z ciebie gwiazdę rocka zupełnie jak tego wampira Lestera. - Lestata – poprawił Simon. – Nazywał się Lestat. Zresztą, to postać fikcyjna. Poza tym jakoś nie zauważyłem, żebyś i ty paliła się do tego, by powiedzieć swoim przyjaciołom, że jesteś Nocnym Łowcą. - Jakim znowu przyjaciołom? Ty jesteś moim przyjecielem – opadła na łóżko. – A przecież tobie powiedziałam, prawda? - Nie miałaś wyboru – przekrzywił głowę, przypatrując się jej; światło odbiło się w jego oczach, zmieniając ich kolor na srebrzysty. – Będzie mi ciebie brakowało. - A mnie ciebie – powiedziała Clary, chociaż dreszcz nerwowego podniecenia nie pozwalał się jej skoncentrować. Jadę do Idrisu! Zobaczę kraj Nocnych Łowców, Miasto Szkła. Uratuję mamę. I będę z Jasem. Oczy Simona rozbłysły jakby słyszał jej myśli, ale jego głos pozostał miękki. - Wytłumacz mi jeszcze raz, dlaczego właśnie ty musisz tam jechać? Dlaczego Madeleine albo Jace nie mogą się tym zająć? - Moja mama jest w śpiączce, bo rzucił na nią zaklęcie pewien czarnoksiężnik – Ragnor Fell. Madeleine twierdzi, że musimy go odnaleźć jeśli chcemy je cofnąć. On nie zna Madeleine. Ale za to znał moją mamę, a Madeleine uważa, że on mi zaufa bo ją przypominam. Luke nie może iść tam ze mną. Mógłby udać się do Idrisu ale okazuje się, że do tego byłaby potrzebna zgoda Clave, a oni jej nie wyrażą. Nie mów mu o tym, proszę – nie jest zadowolony z faktu, że musi mnie tam puścić samą. Gdyby nie znał Madeleine, to pewnie nigdy nie pozwoliłby mi tam iść. - Przecież Lightwoodowie też tam będą. I Jace. Pomogą ci. To znaczy, Jace powiedział, że ci pomoże, prawda? Nie przeszkadza mu, że idziesz tam sama? - Oczywiście, że mi pomoże – odparła Clary. – I wcale mu to nie przeszkadza. Kłamała. Po rozmowie z Madeleine, Clary poszła prosto do Instytutu. Jace był pierwszą osobą, której ujawniła sekret matki, zanim powiedziała o wszystkim Luke’owi. Stał i patrzył na nią, blednąc coraz bardziej w miarę jak opowiadała, zupełnie jakby chciała spuścić z niego całą krew z dręczącą powolnością. - Nigdzie nie idziesz – oznajmił na koniec. – Nawet gdybym musiał cię związać i pilnować, zanim wybijesz sobie z głowy podobną bzdurę, nie pójdziesz do Idrisu. Clary poczuła się jakby ją spoliczkował. Myślała, że będzie uradowany. Przyleciała taki kawał ze szpitala prosto do Instytutu żeby mu to powiedzieć, ale on tylko gapił się na nią z morderczym wyrazem twarzy. - Ale wy idziecie. - Tak. Musimy. Rada wezwała do siebie każdego członka Clave na naradę w Idrisie. Zdecydują, co dalej robić z Valentinem, a skoro to my widzieliśmy go jako ostatni...

Clary nie zwróciła na to uwagi. - Skoro wy idziecie, czemu nie mogę pójść z wami? Prostota tego pytania sprawiła, że wściekł się jeszcze bardziej. - Nie jesteś tam bezpieczna. - To tam w ogóle jest bezpiecznie? W zeszłym miesiącu próbowano mnie zabić chyba z tuzin razy, za każdym razem w Nowym Yorku. - Tylko dlatego, że Valentine skupił się na dwóch Darach Anioła, które tu były – wytłumaczył Jace przez zaciśnięte zęby. – Teraz skupi się na Idris, wszyscy to wiemy... - Akurat tego możemy się najbardziej spodziewać – powiedziała Maryse Lightwood. Stała ukryta w ciemnym korytarzu, niewidoczna z miejsca gdzie stali. Poruszyła się i stanęła w jaskrawym świetle w przejściu. Uwidoczniło ono bruzdy na jej twarzy świadczące o wyczerpaniu. Jej mąż, Robert Lightwood, został raniony przez trującego demona w zeszłym tygodniu i wymagał stałej opieki. Clary wyobrażała sobie jak Maryse musi być zmęczona. - Poza tym, Clave chce poznać Clarissę. Dobrze o tym wiesz. - Clave może się chrzanić. - Jace – upomniała go Maryse autentycznym rodzicielskim tonem. – Zachowuj się. - Clave chce mnóstwa rzeczy – poprawił się Jace. – Co nie znaczy, że musi je dostać. Maryse obrzuciła go takim spojrzeniem jakby doskonale zdawała sobie sprawę o czym mówił i nie pochwalała tego. - W większości przypadków Clave się nie myli, Jace. Nie ma nic złego w tym, że chcą z nią porozmawiać, zwłaszcza po tym przez co przeszła. Mogłaby im opowiedzieć... - Ja powiem im wszystko co chcieliby wiedzieć – odparł Jace. Maryse westchnęła i przeniosła spojrzenie na Clary. - Więc masz zamiar udać się do Idris, tak? - Tylko na kilka dni. Nie będę sprawiać żadnych kłopotów – powiedziała Clary, patrząc błagalnie na Jace’a ponad jego płonącym spojrzeniem utkwionym w Maryse. – Przysięgam. - Nie chodzi o to, czy wpadniesz w jakieś tarapaty; chodzi o to, czy bedziesz skłonna spotkać się z Clave gdy już tam dotrzesz. Chcą z tobą porozmawiać. Jeśli odmówisz to wątpię czy uda się na zyskać pozwolenie na sprowadzenie cię z powrotem do nas. - Nie... – zaczął Jace, ale Clary mu przerwała. - Spotkam się z Clave – powiedziała, mimo że poczuła zimny dreszcz przechodzący po krzyżu. Jedynym przedstawicielem Clave jakiego znała była Inkwizytorka, która zresztą nie była do nie zbyt przyjaźnie nastawiona. Maryse rozmasowała skronie. - No to ustalone – powiedziała siląc się na spokój, choć osiągnęła efekt odwrotny od zamierzonego; ton jej głosu był równie napięty co naprężona struna. – Jace, odprowadź Clary do wyjścia i przyjdź do biblioteki. Musimy porozmawiać. Zniknęła w mroku bez słowa pożegnania. Clary patrzyła w ślad za nią, czując jak żyły napełnia jej lodowata woda. Alec i Isabelle byli przywiązani do matki a ona była pewna, że Maryse nie jest wcale taka zła, mimo że nie bywała szczególnie przyjemna w obyciu. Usta Jace’a zacisnęły się w wąską kreskę. - No i popatrz co narobiłaś. - Muszę jechać do Idrisu, nawet jeśli tego nie rozumiesz – odparła Clary. – Jestem to winna swojej mamie. - Maryse zbyt mocno wierzy w Clave – odparował Jace. – Wierzy, że są idealni, a ja nie mogę utwiedzić jej w tym przekonaniu, bo... – urwał gwałtownie. - Bo tak powiedziałby Valentine. Spodziewała się wybuchu ale jedyne co usłyszała to „Nikt nie jest idealny”. Jace wyciągnął rękę i palcem wskazującym wcisnął przycisk windy. - Nawet Clave.

Clary skrzyżowała ramiona na piersi. - Czy to dlatego nie chcesz żebym tam szła? Dlatego, że to nie do końca bezpieczne? – przełknęła głośno. – Dlatego... Dlatego, że powiedziałeś, że już nic do mnie nie czujesz, co jest dziwne, bo ja ciągle czuję coś do ciebie? I założę się, że o tym wiesz. - Może dlatego, że nie chcę żeby moja mała siostrzyczka wszędzie za mną łaziła? – w jego głosie dźwięczała ostra nuta, świadcząca o drwinie i czymś jeszcze. Winda zjechała z brzękiem. Clary weszła do środka i odwróciła się twarzą do Jace’a. - Nie jadę tam dlatego, że ty tam będziesz. Jadę żeby pomóc mojej mamie. Naszej mamie. Muszę jej pomóc. Nie rozumiesz? Jeśli tego nie zrobię, ona może się już nigdy nie obudzić. Przynajmniej mógłbyś udawać, że ci na tym zależy. Jace położył ręce na jej ramionach, muskając nagą skórę nad brzegiem kołnierza, co przyprawiło ją o dreszcz. Chcąc nie chcąc Clary zauważyła, że miał cienie pod oczami, ciemne jamy rysujące się pod kośćmi policzkowymi. Czarny sweter, który na sobie miał, tylko potęgował to wrażenie, podkręślając ciemne rzęsy. Stanowił studium kontrastów – czerni, bieli i szarości, ze złotymi akcentami w postaci oczu i włosów. - Pozwól mi to zrobić – jego głos był miękki, naglący. – Pomogę jej w twoim imieniu. Tylko powiedz mi gdzie mam iść i do kogo się zwrócić. Zrobię wszystko co będzie trzeba. - Madeleine powiedziała czarnoksiężnikowi, że to ja się u niego zjawię. On oczekuje córki Jocelyn, nie jej syna. Jace zacisnął dłonie na jej ramionach. - Więc powiedz jej, że nastąpiła zmiana planów. Ja pójdę zamiast ciebie. - Jace... - Zrobię wszystko, co tylko zechcesz, tylko przysięgnij że tu zostaniesz – powiedział. - Nie mogę. Odskoczył od niej jakby go odepchnęła. - Dlaczego? - Bo to moja mama, Jace. - Moja również – w jego głosie zabrzmiał chłód. – Właściwie dlaczego Madeleine nie zwróciła się z tym do nas, tylko do ciebie? - Dobrze wiesz dlaczego. - Ponieważ – zaczął i zabrzmiało to jeszcze zimniej – dla niej jesteś córką Jocelyn. Ja zawsze pozostanę synem Valentine’a. Zatrzasnął kratę windy przed jej nosem. Przyglądała mu się przez chwilę – otwory w kracie przecinały jego twarz jak diamentowa mozaika narysowana w metalu. Jedno złote oko wpatrywało się w nią połyskując gniewem. - Jace... Ale winda już ruszyła przy akompaniamencie zgrzytu, unosząc ją w mroczną ciszę katedry. - Ziemia do Clary – Simon pomachał jej ręką. – Obudziłaś się już? - Tak, przepraszam – potrząsnęła głową chcąc się pozbyć pajęczyn spowijających mózg. To był ostatni raz kiedy widziała Jace’a. Nie odbierał telefonów kiedy do niego dzwoniła, więc zaplanowała podróż do Idrisu razem z Lightwoodami, posługując się niechętnym i zakłopotanym Alekiem jako pośrednikiem. Biedny Alec, tkwił w potrzasku między Jace’m a matką, próbując ich zadowolić. – Mówiłeś coś? - Tylko tyle, że Luke już chyba wrócił – rzucił Simon, zeskakując z biurka jak tylko otwarły się drzwi do sypialni. – O wilku mowa.

- Cześć, Simon – głos Luke’a był spokojny, może odrobinę zmęczony. Miał na sobie wytartą dźinsową kurtkę, flanelową koszulę i stare sztruksy wsunięte w kowbojki, które czasy świetności miały już za sobą. Poplamione bardziej niż zwykle okulary miał zatknięte we włosy. Pod ręką trzymał kwadratową paczkę obwiązaną kawałkiem zielonej wstążki. Podał ją Clary. - Mały prezent na podróż. - Nie musiałeś! – zaprotestowała Clary. – Zrobiłeś już wystarczająco dużo... Pomyślała o ubraniach, które jej kupił gdy wszystko co miała zostało zniszczone. Dał jej nowy telefon i przybory do rysowania, chociaż wcale go o to nie prosiła. Praktycznie wszystko co miała było prezentem od Luke’a. Mimo że ciągle nie pochwalasz mojej dezycji o wyjeździe. Ta niewypowiedziana myśl zawisła między nimi. - Wiem, ale zobaczyłem to i od razu pomyślałem o tobie – wręczył jej pudełko. Przedmiot w środku był owinięty kilkoma warstwami papieru. Clary rozdarła go a jej ręka zacisnęła się na czymś miękkim jak futro kota. Zerknęła do środka. Na dnie pudełka leżał staromodny butelkowozielony aksamitny płaszcz, ze złotą jedwabną podszewką, mosiężnymi guzikami i szerokim kapturem. Rozłożyła go na kolanie i pogładziła czule miękki materiał. - Isabelle nosiłaby coś takiego. Wygląda jak płaszcz podróżny Nocnego Łowcy. - I słusznie. Teraz będziesz wyglądać jak jeden z nich – powiedział Luke. Spojrzała na niego. - Chcesz, żebym wyglądała jak jeden z nich? - Clary, ty jesteś jednym z nich – jego uśmiech był zabarwiony smutkiem. – Poza tym chyba zdajesz sobie sprawę z tego jak traktują obcych. Jeśli w ten sposób wtopisz się w tłum... Simon wydał z siebie dziwny dźwięk a Clary spojrzała na niego w poczuciu winy – prawie zapomniała że tu był. Wpatrywał się z uwagą w swój zegarek. - Muszę już iść. - Przecież dopiero co przyszedłeś! – zaprotestowała. – Myślałam, że spędzimy razem trochę czasu, obejrzymy film czy coś w tym stylu... - Musisz się spakować – przypomniał jej z uśmiechem. Prawie uwierzyła, że wcale się nie martwił. – Wpadnę potem żeby sie pożegnać zanim wyjedziesz. - Daj spokój. Zostań. - Nie mogę – powiedział w końcu. – Mam spotkanie z Maią. - Och, to wspaniale. Maia, upomniała się w duchu, była naprawdę miła. Była też bystra. I ładna. I była wilkołakiem. I miała słabość do Simona. Ale może właśnie tak powinno być. Może jego nowa przyjaciółka powinna być Przyziemnym. W końcu on też się do nich zaliczał. Technicznie rzecz biorąc, nie powinien był nawet spędzać czasu z Nocnymi Łowcami takimi jak Clary. - W takim razie rzeczywiście będzie lepiej jeśli już pójdziesz. - Też tak myślę. Ciemnych oczu Simona nie sposób było rozszyfrować. To było coś nowego – przedtem czytała w nim jak w otwartej księdze. Zastanawiała się czy to efekt uboczny wampiryzmu czy coś całkiem innego. - Do zobaczenia – powiedział i pochylił się do przodu, jakby miał zamiar pocałować ją w policzek i zmierzwić jej włosy. Zawahał się jednak i odsunął z wyrazem niepewności na twarzy. Zdumiona Clary uniosła brwi ale jego już nie było. Otarł się ramieniem o stojącego w przejściu Luke’a a potem Clary usłyszała odgłos zamykanych drzwi. - Dziwnie się ostatnio zachowuje – stwierdziła, obejmując płaszcz ramionami żeby dodać sobie otuchy. – Myślisz że to z powodu tego całego zamieszania z byciem wampirem?

- Nie wydaje mi się – Luke wyglądał na lekko rozbawionego. – Bycie Przyziemnym nie zmienia sposobu w jaki postrzegamy świat. Albo ludzi. Daj mu trochę czasu. W końcu to ty z nim zerwałaś. - Wcale nie. To on zerwał ze mną. - Bo nie jesteś w nim zakochana. To niezręczna sytuacja a on radzi sobie całkiem nieźle. Wielu chłopców w jego wieku by się dąsało albo czatowało pod twoim oknem z boom boxem. - Nikt już nie używa boom boxów. To nie lata osiemdziesiąte – zeskoczyła z łóżka i włożyła płaszcz. Zapięła go pod samą szyję, rozkoszując się miękkością aksamitu. – Ja po prostu chcę, żeby Simon był taki jak dawniej – spojrzała w lustro, mile zaskoczona. Zieleń stanowiła doskonałą oprawę dla jej kasztanowych włosów i podkreślała kolor oczu. Odwróciła się w stronę Luke’a. – No i jak? Luke opierał się o futrynę, trzymając ręce w kieszeniach. Gdy tak na nią patrzył, jakiś cień przemknął po jego twarzy. - Twoja matka miała dokładnie taki sam płaszcz gdy była w twoim wieku. Clary ścisnęła mankiety płaszcza, chowając palce w miękkim puchu. Wzmianka o Jocelyn w połączeniu ze smutkiem malującym się na twarzy Luke’a sprawiła, że zebrało jej się na płacz. - Pójdziemy ją dzisiaj odwiedzić, zgoda? Chcę się z nią pożegnać i powiedzieć co zamierzam zrobić. Muszę ją zapewnić, że wszystko będzie w porządku. Luke skinął głową. - Oczywiście, że pójdziemy. Clary? - Tak? Nie chciała na niego patrzeć w obawie, że zobaczy smutek w jego oczach, ale ku swojej uldze, nie dostrzegła go wcale. Uśmiechnął się. - Bycie takim jak dawniej wcale nie musi okazać się takie złe. Simon spojrzał na kartkę papieru w ręku a potem na katedrę i zmrużył oczy w popołudniowym słońcu. Strzelista sylwetka Instytutu przecinała niebieskie niebo, budowla z granitu z ostro zakończonymi łukami była otoczona wysokim kamiennym murem. Gargulce spoglądały z gzymsów jakby zapraszając go do środka. Wyglądał zupełnie inaczej niż za pierwszym razem, gdy maskował go czar, tyle że wtedy czary nie działały na Przyziemnych. Nie należysz do tego miejsca. Słowa były ostre, żrące jak kwas. Simon nie był pewny czy powiedział to gargulec, czy głos w jego umyśle. To jest kościół a ty jesteś przeklęty. - Zamknij się – wymamrotał. – Mam to w nosie. Jestem Żydem. W kamiennym murze osadzono żalazną furtkę. Simon chwycił za klamkę, podświadomie oczekując palącego bólu, ale nic takiego się nie stało. Wyglądało na to, że furtka sama w sobie nie była szczególnie poświęcona. Pchnął ją do przodu i był w połowie ścieżki wyłożonej popękanymi, kamiennymi płytami, gdy usłyszał w pobliżu znajome głosy. No, może nie całkiem w pobliżu. Prawie zapomniał, że jego słuch, tak samo jak wzrok, wyostrzyły się od czasu Przemiany. Wrażenie było takie, jakby słyszał te głosy tuż obok, ale jak tylko podążył wąską ścieżką biegnącą dookoła Instytutu, zobaczył że ludzie stali dość daleko, w odległej cześci placu. Trawa w tym miejscu wybujała, zarastając w połowie rozwidlające się ścieżki prowadzące do czegoś, co musiało być kiedyś zadbanym klombem róż. Była tu nawet kamienna ławka porośnięta chwastami. Zanim przejęli je Nocni Łowcy, to miejsce było kiedyś świątynią. Pierwszego zobaczył Magnusa, opierającego się o omszałą kamienną ścianę. Trudno było nie zauważyć czarownika – miał na sobie biały t-shirt, który wyglądał jak pochlapany

farbą i tęczowe skórzane spodnie. W tym stroju wyglądał jak kolorowy cieplarniany kwiat otoczony spowitymi w czerń Łowcami: bladym i zakłopotanym Alekiem; Isabelle z czarnymi włosami splecionymi w warkocze związanymi srebrną wstążką, stojącą obok małego chłopca, który musiał być Maksem, najmłodszym z Lightwoodów. W pobliżu stała ich matka, wyglądająca na wyższą, bardziej kościstą wersję córki, z takimi samymi czarnymi włosami. Obok niej stała kobieta, której Simon nie znał. Z początku pomyślał, że jest dużo starsza z powodu prawie białych włosów ale w momencie, w którym odwróciła się żeby porozmawiać z Maryse stwierdził, że nie mogła mieć więcej niż czterdzieści lat. Wreszcie na końcu stał Jace, który trzymał się trochę na uboczu, jakby nie należał do rodziny. Czerń okrywała go od stóp do głow. Kiedy Simon ubierał się cały na czarno, wyglądał jakby szedł na czyjś pogrzeb, za to Jace sprawiał wrażenie twardego i niebezpiecznego. I bardziej blond niż to było w ogóle możliwe. Poczuł jak napinają mu się mięśnie ramion i zastanawiał czy istnieje na świecie cokolwiek – na przykład upływ czasu albo słaba pamięć – co osłabiłoby jego niechęć do Jace’a. Chciał się pozbyć tego uczucia, ale ciągle tam tkwiło, ciążąc jak kamień na jego niebijącym sercu. Spotkanie miało w sobie coś dziwnego, ale zanim zdążył cokolwiek zrobić, Jace obrócił się w jego stronę zupełnie jakby wyczuł, że Simon tam stoi, a on nawet z daleka zauważył cienką białą blizną na jego szyi, tuż powyżej kołnierzyka. Ciążąca mu niechęć zmieniła się w coś innego. Jace skinął krótko głową w jego kierunku. - Zaraz wracam – powiedział do Maryse takim tonem, którego Simon nigdy by nie użył w rozmowie z matką. Jakby dorosły mówił coś do innego dorosłego. Maryse machnęła ręką w roztargnieniu, wyrażając zgodę. - Nie rozumiem, dlaczego to tak długo trwa – mówiła do Magnusa. – Czy to aby na pewno normalne? - Na pewno nie tak jak zniżka, którą ci daję – Magnus zastukał obcasem w ścianę. – Normalnie policzyłbym dwa razy więcej. - To tylko tymczasowy Portal. Ma nam pomóc dostać się do Idrisu. I mam nadzieję, że zamkniesz go po wszystkim. Taka była umowa – odwróciła się w stronę kobiety – a ty, Madeleine, zostaniesz tu i na własne oczy przekonasz się, czy dotrzymał obietnicy. Madeleine. A więc to była ta przyjaciółka Jocelyn. Simon nie miał jednak czasu, żeby lepiej się jej przyjrzeć – w tym samym momencie Jace złapał go za ramię i odciągnął na drugą stronę kościoła, z dala od innych. Ścieżka po tej stronie była jeszcze bardziej zarośnięta. Jace wepchnął Simona za pień wielkiego dębu i puścił go, rozglądając się szybko dookoła by upewnić się czy nikt ich nie śledził. - W porządku. Tutaj możemy pogadać. Było tu znaczniej ciszej, masyw Instytutu tłumił wszelkie odgłosy ruchu ulicznego dobiegające z York Avenue. - Chciałeś się ze mną spotkać – zauważył Simon. – Znalazłem twoją kartkę przyklejoną do okna gdy się obudziłem. Nie mogłeś zadzwonić tak jak to robią normalni ludzie? - Nie, jeśli mogę tego uniknąć, wampirze – odparł Jace. Przyglądał się Simonowi w zamyśleniu, tak jakby czytał książkę. Na jego twarzy malowały się sprzeczne uczucia: lekkie zdumienie i coś, co Simon mógł określić jako rozczarowanie. – Jednak to prawda, że możesz wychodzić na światło słoneczne. Nawet słońce w południe nie jest w stanie ci zaszkodzić. - Zgadza się. Dobrze o tym wiesz, w końcu też tam byłeś. Nie musiał rozwodzić się nad tym o jakie „tam” mu chodziło; wyraz twarzy Jace’a jasno wskazywał na to, że doskonale wiedział co Simon miał na myśli. Pamiętał rzekę, tył furgonetki, promienie słońca odbijające się na wodzie i płaczącą Clary. Pamiętał to wszystko tak samo dobrze jak Simon. - Po prostu pomyślałem, że twoja zdumiewająca umiejętność już się wyczerpała – powiedział Jace, ale nie zabrzmiało to tak, jakby naprawdę miał to na myśli.

- Jak tylko poczuję chęć stanięcia w płomieniach to dam ci znać – Simon zaczynał tracić cierpliwość. – Słuchaj, przywlokłeś mnie tu tylko po, żeby pogapić się na mnie jak na jakiś okaz z laboratorium? Następnym razem wyślę ci zdjęcie. - A ja je oprawię i postawię na swojej nocnej szafce – odparł Jace bez cienia sarkazmu. – Posłuchaj, nie bez powodu chciałem żebyś tu przyszedł, i mimo że niecierpię tego mówić, mamy ze sobą coś wspólnego. - Takie same odjazdowe fryzury? – zasugerował kipiąco Simon, choć w głębi serca tak nie uważał. Coś w wyrazie twarzy Jace’a nie dawało mu spokoju. - Chodzi o Clary – przyznał Jace. Simon wzmocnił czujność. - O Clary? - Tak. No wiesz, niską, rudowłosą, wiecznie rozdrażnioną. - Jakoś nie widzę związku – powiedział, choć uważał inaczej. Niemniej jednak nie czuł się w nastroju na prowadzenie takich rozmów z Jasem, teraz czy kiedykolwiek indziej w przyszłości. Czy męska rozmowa nie powinna sama w sobie wykluczać gadania o uczuciach? Widocznie nie. - Obu nam na niej zależy – stwierdził Jace, przyglądając mu się w uwagą. – Jest dla nas kimś ważnym. Prawda? - Pytasz mnie, czy mi na niej zależy? To nie było zbyt trafne określenie. Simon zastanawiał się, czy Jace nie stroi sobie z niego żartów – co byłoby niezwykle okrutne, nawet jak na Jace’a. Czy ściągnął go tu tylko po to, żeby naigrawać się z niego po tym jak między nim a Clary nic nie wyszło? Mimo to, Simon ciągle miał nadzieję, przynajmniej jej cień, że ten stan rzeczy mógł ulec zmianie. Że Jace i Clary zaczną w końcu zachowywać się w stosunku do siebie tak, jak powinno się zachowywać rodzeństwo. Napotkał spojrzenie Jace’a i jego nadzieja się rozwiała. Wyraz jego twarzy nie pokrywał się z wyobrażeniem Simona o tym jak brat powinien mówić o swojej siostrze. Z drugiej strony było dla niego jasne, że Jace nie sprowadził go tu po to, by wyśmiewać się z jego uczuć – cierpienie, jakie odbijało się w oczach Jace’a, było jego własnym. - Nie myśl sobie, że zadawanie ci tych pytań sprawia mi przyjemność – warknął Jace. – Muszę wiedzieć, co jesteś w stanie dla niej zrobić. Okłamałbyś ją? - W jakiej sprawie? O co ci, do diabła, chodzi? – Simon zdał sobie w końcu sprawę dlaczego tak go zaniepokoił widok Nocnych Łowców w ogrodzie. – Chwileczkę. Chcesz jechać do Idrisu już teraz? Clary myśli, że wyjeżdżasz dopiero jutro. - Wiem, i dlatego chcę żebyś powiedział innym, że Clary przysłała cię tu z wiadomością, że nie jedzie. Powiedz, że się rozmyśliła. W jego głosie było coś takiego, co Simon ledwo rozpoznawał, coś tak niespotykanego, że nie mógł tego znieść. Jace go prosił. - Uwierzą w to. Wiedzą... jak bardzo jesteście sobie bliscy. Simon pokręcił głową. - Nie do wiary. Chcesz żebym zrobił to dla Clary, ale w rzeczywistości robisz to dla siebie – zaczął się odsuwać – Nie ma mowy. Jace chwycił go za ramię, przytrzymując w miejscu. - To jest dla Clary. Staram się ją chronić. Myślałem, że zainteresuje cię to na tyle, że zechcesz mi pomóc. Simon obrzucił ostrym spojrzeniem rękę Jace’a zaciskającą się na jego przedramieniu. - Jak mam ją chronić skoro nawet nie wiem przed czym? Jace nie zdjął ręki. - Po prostu mi zaufaj.

- Czy ty nie rozumiesz, jak bardzo ona chce tam jechać? Jeśli mam do tego nie dopuścić, to lepiej żebyś miał ku temu jakiś cholernie ważny powód. Jace westchnął przeciągle i puścił Simona. - To, co Clary zrobiła na statku Valentine’a używając Znaku Otwarcia – powiedział niskim głosem – no, cóż, sam widziałeś co się potem stało. - Zniszczyła statek i uratowała nas wszystkich. - Mów trochę ciszej – upomniał go Jace, rozglądając się wokół z niepokojem. - Chcesz przez to powiedzieć, że nikt inny nie wie o tym planie? – zapytał Simon z niedowierzaniem. - Ja wiem. Ty również. Luke i Magnus też. Nikt inny. - I co o tym wszystkim myślą? Że szczęśliwym trafem statek rozpadł się sam z siebie? - Powiedziałem im, że Rytuał Konwersji Valentine’a się nie powiódł. - Okłamałeś Clave? – Simon nie był pewien, czy odczuwa z tego powodu podziw czy raczej niepokój. - Zgadza się. Isabelle i Alec wiedzą, że Clary posiada umiejętność kreowania nowych runów, więc wątpię czy uda mi się utrzymać tę ich wiedzę z dala od Clave i nowego Inkwizytora. Gdyby dowiedzieli się co potrafi Clary – wzmacniać zwykłe runy do tego stopnia, że zyskują niszczycielską moc – chcieliby, żeby została wojownikiem, ich bronią. A ona się do tego nie nadaje. Nie tak została wychowana... – urwał gdy tylko zobaczył, że Simon potrząsa głową. – Co znowu? - Jesteś Nefilim – powiedział wolno Simon. – Czy nie powinieneś czasem chcieć dla Clave tego co najlepsze? Jeśli oznacza to użycie Clary jako... - Chcesz, żeby ją dopadli? Żeby postawili w pierwszym rzędzie przeciwko Valentinowi i jego armi? - Nie – przyznał Simon. – Tego nie chcę. Ale nie jestem taki jak wy. Nie muszę się zastanawiać kogo posłać na pierwszy ogień, Clary albo moją rodzinę. Twarz Jace’a pokryła się ciemnym rumieńcem. - To nie tak jak myślisz. Gdybym sądził, że to pomoże Clave... ale nie pomoże. A ona będzie tylko cierpieć. - Nawet gdybyś wiedział, że to pomoże Clave – powiedział Simon – nigdy byś nie pozwolił, żeby ją dopadli. - Dlaczego tak uważasz, wampirze? - Bo oprócz ciebie nikt nie może jej mieć – odparł Simon. Krew odpłynęła z twarzy Jace’a. - Więc mi nie pomożesz? – spytał z niedowierzaniem. – Nie pomożesz jej? Simon zawahał się przez moment, i zanim zdażył coś powiedzieć, ciszę pomiędzy nimi rozdarł jakiś hałas. Wysoki, piskliwy krzyk desperacji, który umilkł jak cięty nożem. Jace rozejrzał się dookoła. - Co to było? Pojedynczy wrzask zagłuszyły inne. Uszy Simona podrażnił głośny szczęk metalu. - Coś się stało. Reszta... Ale Jace’a już nie było. Biegł ścieżką wymiajając kępy chwastów. Po chwili wahania Simon podążył za nim. Prawie zapomniał jak szybko potrafił teraz biegać – prawie deptał Jasowi po piętach, gdy okrążali narożnik kościoła i wpadli do ogrodu. Panował tu prawdziwy chaos. Biała mgła spowiła ogród a w powietrzu wyczuwało się ciężki zapach ozonu i przebijającą przez niego mdlącą i nieprzyjemną woń czegoś jeszcze. Co chwila było widać czyjąś sylwetkę – Simon widział tylko ich fragmenty, co chwila znikały i pojawiały się w prześwitach w mgle. Zauważył Isabelle, czarne pasma jej włosów śmigały w powietrzu gdy wymachiwała batem, który wyglądał jak śmiercionośna, złota błyskawica

przecinająca ciemność. Odpierała ataki czegoś zwalistego i ogromnego – demona, jak sądził Simon – ale przecież był środek dnia, więc to było niemożliwe. Gdy podszedł bliżej przekonał się, że stworzenie miało ludzki kształt, tyle że było zgarbione i powykręcane. Nie wyglądało to dobrze. W jednej ręce trzymało grubą deskę i wymachiwało nią na oślep próbując trafić w Isabelle. Nie dalej jak kilkanaście metrów stąd, przez przerwę w kamiennym murze, Simon mógł zobaczyć samochody przejeżdżające jak gdyby nigdy nic po York Avenue. Niebo ponad Instytutem było czyste. - Wyklęci – wyszeptał Jace. Jego twarz płonęła gdy wyciągał zza paska seraficki nóż. – Całe mnóstwo – popchnął Simona na bok. – Nie ruszaj się w miejsca, zrozumiałeś? Masz tu zostać. Simon zastygł w bezruchu gdy Jace wskoczył w sam środek mgły. Światło bijące z noża w jego dłoni oświetlało poruszające się we mgle srebrzyste i ciemne postacie, a Simon miał wrażenie jakby patrzył przez zamarzniętą szybę, rozpaczliwie starając się połapać w tym, co się działo po drugiej stronie. Isabelle zniknęła; dostrzegł Aleca, jego ramię krwawiło, a on ciął jednego z Wyklętych przez pierś i patrzył jak pada na ziemię. Kolejny z nich zaszedł go od tyłu, ale Jace już tam był uzbrojony w dwa noże. Skoczył do góry i pełnym wściekłości ruchem zamachnął się nimi jak nożycami, odcinając Wyklętemu głowę. Z rany trysnęła czarna krew. Żołądek Simona skręcił się gwałtownie od trującego zapachu posoki. We mgle słyszał nawołujących się Nocnych Łowców. Nagle mgła opadła a on zobaczył Magnusa stojącego naprzeciwko muru z dzikim wyrazem oczu. Miał uniesione ręce, między jego palcami połyskiwała błękitna błyskawica. W kamiennym murze otworzyło się przejście. Nie było ani puste ani ciemne, ale lśniło jak lustro z wirujących płomieni uwięzionych w szkle. - Portal! – krzyczał Magnus. – Przełaźcie przez Portal! W tym momencie wydarzyło się kilka rzeczy na raz. Z mgły wynurzyła się Maryse Lightwood, niosąc na rękach Maksa. Zatrzymała się na chwilę, żeby kogoś zawołać a potem skoczyła w stronę Portalu i zniknęła w jego wnętrzu. Alec podążył w jej ślady, wlokąc za sobą Isabelle, jej zbryzgany krwią bat ciągnął się po ziemi. Kiedy popchnął ją w stronę przejścia, z mgły za ich plecami wynurzył się Wyklęty, wymachując obosiecznym mieczem. Simon otrząsnął się z otępienia. Rzucił się do przodu, wołając imię Isabelle, ale potknął się i upadł ciężko, uderzając w ziemię z taką siłą, która wycisnęłaby mu powietrze z płuc gdyby potrafił oddychać. Pozbierał się szybko i rozejrzał dookoła, żeby sprawdzić o co się potknął. Na ziemi leżało ciało kobiety. Gardło miała poderżnięte a niebieskie oczy szeroko otwarte. Krew plamiła jej białe włosy. Madeleine. - Simon, rusz się! – krzyknął Jace. Biegł w jego stronę z zakrwawionymi nożami w rękach. Simon spojrzał w górę. Sylwetka Wyklętego, który ścigał Isabelle, zamajaczyła mu przed oczami. Jego pokryta bliznami twarz wykrzywiła się w jadowitym grymasie. Simon uchylił się przed spadającym mieczem, ale nawet ze swoim refleksem wampira nie był wystarczająco szybki. Przeszył go palący ból i wszystko spowiła ciemność.

2. Wieże Demonów w Alicante Nie ma w tym ani krzty magii, pomyślała Clary, gdy razem z Lukiem okrążali budynek po raz trzeci, jakby to miało im pomóc w znalezieniu wolnego miejsca do parkowania. Ulica była tak zapchana samochodami, że nie można było nawet wetknąć szpilki. W końcu Luke wcisnął się za hydrant i zostawił pickupa na jałowym biegu. Westchnął. - Idź. Daj im znać, że już jesteś. Przyniosę twoją walizkę. Clary skinęła głową, ale zawahała się zanim chwyciła klamkę. Jej żołądek zacisnął się w supeł z niepokoju i nie po raz pierwszy żałowała, że Luke nie idzie tam razem z nią. - Myślałam, że wyjeżdżając pierwszy raz za granicę, będę miała przy sobie przynajmniej paszport. Twarz Luke’a pozostała bez uśmiechu. - Wiem, że się denerwujesz – powiedział. – Zobaczysz, wszystko będzie w porządku. Lightwoodowie się tobą zaopiekują. O czym zdążyłeś mnie już zapewnić chyba z milion razy, pomyślała. Poklepała go lekko po ramieniu zanim wyskoczyła na zewnątrz. - Do zobaczenia za kilka minut. Ruszyła ścieżką z kamiennych popękanych płyt, odgłosy ruchu ulicznego słabły gdy była coraz bliżej drzwi kościoła. Tym razem dostrzerzenie prawdziwego gmachu Instytutu chowającego się pod maską czaru zajęło jej trochę więcej czasu. Czuła jakby na starą katedrę nałożono dodatkową warstwę czaru, jak nową farbę na obraz. Zdrapywanie jej za pomocą umysłu było trudne, a nawet bolesne. Gdy w końcu znikła, Clary mogła zobaczyć kościół takim, jaki był naprawdę. Wysokie, drewniane drzwi błyszczały, jakby dopiero co zostały wypolerowane. W powietrzu unosiła się niepokojąca woń ozonu i spalenizny. Marszcząc brwi chwyciła za klamkę. Jestem Clary Morgenstern, jedna z Nefilim, i proszę o pozwolenie wejścia do Instytutu... Drzwi się otworzyły a ona weszła do środka. Rozglądała się dookoła starając się dociec skąd ta zmiana w wyglądzie katedry. Gdy tylko drzwi zatrzasnęły się za nią, więżąc ją w ciemności rozświetlonej jedynie mglistym światłem wpadającym przez rozetę, zrozumiała jaka zaszła tu zmiana. Odkąd pamiętała, wejście do Instytutu zawsze było jasno oświetlone setkami świec osadzonych w wymyślnych kandelabrach ustawionych w przejściu między ławkami. Teraz panował tu jedynie mrok. Wyjęła z kieszeni magiczny kamień i uniosła go do góry. Buchnęło z niego światło przeświecając przez jej palce. Rozświetlało zakurzone kąty wnętrza katedry, gdy szła do windy znajdującej się blisko nagiego ołtarza. Niecierpliwie wcisnęła przycisk windy. Nic się nie wydarzyło. Pół minuty później wcisnęła guzik jeszcze raz – i jeszcze. Przyłożyła ucho do drzwi i nasłuchiwała. Żadnego dźwięku. Instytut był pogrążony w ciszy i ciemnościach, jak lalka, w której wyczerpały się baterie. Z walącym głośno sercem, Clary pośpieszyła do wyjścia i pchnęła ciężkie drzwi. Stanęła na schodach, rozglądając się gorączkowo. Niebo przybrało barwę kobaltu a powietrze wypełniło się swądem spalenizny. Czyżby miał miejsce pożar? Czy Nocnym Łowcom udało się uciec? Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało tak samo... - To nie pożar – odezwał się ktoś aksamitnym, dobrze jej znanym głosem. Wysoka sylwetka zmaterializowała się z cienia, z włosami sklejonymi w koronę dziwacznych kolców. Postać miała na sobie czarny, jedwabny garnitur, szmaragdową koszulę i szczupłe palce ozdobione pierścieniami. Oprócz tego fantazyjne buty i spora dawka brokatu. - Magnus? – wyszeptała Clary.

- Wiem, o czym pomyślałaś – powiedział – ale to nie pożar. Ten zapach to piekielna mgła, rodzaj czarodziejskiego demonicznego dymu. Minimalizuje skutki użycia niektórych zaklęć. - Demoniczna mgła? To znaczy, że... - Miał miejsce atak na Instytut. Tak. Przed południem. To byli Wyklęci, niecały tuzin. - Jace – wyszeptała. – Lightwoodowie... - Piekielny dym skutecznie zmniejszył moje zdolności w walce przeciw Przeklętym. Lightwoodów również. Musiałem ich wysłać do Idrisu przez Portal. - Ale żaden z nich nie został ranny? - Tylko Madeleine. Nie żyje. Przykro mi, Clary. Clary usiadła ciężko na schodach. Nie znała zbyt dobrze tej kobiety, ale Madeleine stanowiła jedyne wątłe połączenie z jej matką – jej prawdziwą matką, tą, która była walecznym Nocnym Łowcą jakiego Clary nigdy nie znała. - Clary? – Luke przeciął ścieżkę w nadciągającym zmierzchu. W ręku trzymał jej walizkę. – Co się dzieje? Clary siedziała na schodach obejmując rękoma kolana, podczas gdy Magnus streszczał mu całą sytuację. Mimo bólu po śmierci Madeleine, odczuwała ulgę zabarwioną poczuciem winy. Jace był cały i zdrów. Lightwoodowie byli cali i zdrowi. Powtarzała to zdanie w nieskończoność. Jace był cały i zdrów. - Wyklęci – mruknął Luke. – Zabiliście wszystkich? - Nie – Magnus potrząsnął przecząco głową. – Rozproszyli się jak tylko udało mi się wysłać Lightwoodów przez Portal. Nie wyglądali na zainteresowanych moją osobą. Zanim zdążyłem zamknąć Portal wszyscy zniknęli. Clary uniosła głowę. - Zamknąłeś Portal? Ale chyba ciągle możesz mnie wysłać do Idrisu? – spytała. – To znaczy, mogę dołączyć do Lightwoodów, prawda? Luke i Magnus wymienili spojrzenia. Luke postawił walizkę na ziemi. - Magnus? – spytała piskliwie Clary, podnosząc głos. – Muszę tam iść. - Portal jest zamknięty, Clary. - To otwórz następny! - To nie takie proste – powiedział czarownik. – Clave dokładnie strzeże każdego magicznego przejścia w Alicante. Stolica to dla nich święte miejsce – coś jak ich własny Watykan. Żaden Przyziemny nie może tam wejść bez pozwolenia. - Przecież jestem Nocnym Łowcą! - Tylko częściowo – powiedział Magnus. – Poza tym, wieże uniemożliwiają bezpośrednie teleportowanie się do miasta. Żeby otworzyć Portal prowadzący do Alicante musieliby cię oczekiwać po drugiej stronie. Gdybym spróbował wysłać cię na własną rękę, to byłoby jawne naruszenie Prawa, a ja nie zamierzam dla ciebie ryzykować, skarbie, niezależnie od tego jak bardzo cie lubię. Clary przeniosła spojrzenie z wyrażającego szczery żal oblicza Magnusa na nieufną twarz Luke’a. - Ale ja muszę się tam dostać – powiedziała. – Muszę pomóc swojej mamie. Musi być jakiś inny sposób żeby tam dotrzeć, niekoniecznie przy użycia Portalu. - Najbliższe lotnisko znajduje się w sąsiednim stanie – powiedział Luke. – Jeśli uda nam się przekroczyć granicę – a to całkiem spore „jeśli” – czeka nas długa i niebezpieczna droga przez terytoria Przyziemnych. Zajmie nam całe dnie zanim dotrzemy do Idrisu. Clary poczuła szczypanie pod powiekami. Nie będę płakać, powiedziała sobie w duchu. Nie będę. - Clary – w głosie Luke’a pobrzmiewała łagodność. – Będziemy w kontakcie z Lightwoodami. Upewnimy się, że mają wszelkie potrzebne informacje, żeby zdobyć antidotum dla Jocelyn. Skontaktują się z Fellem...

Clary zerwała sie na równe nogi, potrząsając gwałtownie głową. - To muszę być ja. Madeleine powiedziała, że Fell nie zechce rozmawiać z nikim oprócz mnie. - Fell? - powtórzył za nią jak echo Magnus. – Ragnor Fell? Mogę spróbować wysłać mu wiadomość. Dam mu znać, żeby oczekiwał Jace’a. Część troski zniknęła z twarzy Luke’a. - Clary, słyszałaś? Z pomocą Magnusa... Ale ona nie chciała słyszeć ani słowa o pomocy Magnusa. W ogóle nie chciała niczego słuchać. Myślała, że uratuje matkę, a tymczasem nie mogła zrobić nic, tylko dalej siedzieć przy jej szpitalnym łóżku i trzymać jej bezwładną rękę i mieć nadzieję, że gdzieś indziej ktoś inny dokona tego, czego nie dokonała ona. Zbiegła po schodach, odpychając wyciągniętą rękę Luke’a. - Potrzebuję odrobiny samotności. - Clary... Słyszała jak Luke ją woła, ale nie zwróciła na to uwagi i przyspieszyła kroku. Przyłapała się na tym, że zmierza w kierunku rozwidlenia na końcu kamiennej ścieżki, która prowadziła do niewielkiego ogrodu w południowej części Instytutu, tam, gdzie unosił się zapach spalenizny i popiołu – oraz ciężka, ostra woń czegoś jeszcze. Zapach diabelskiej magii. W ogrodzie ciągle unosił się biały opar mgły. Jej strzępy osiadały na krzewach róż i pod kamieniami. Ziemia w niektórych miejscach nosiła ślady walki. Nad jedną z kamiennych ławek widniała ciemnoczerwona plama, na którą nie mogła zbyt długo patrzeć. Clary odwróciła się w drugą stronę. I zastygła w bezruchu. Na ścianie widniały charakterystyczne ślady runów, połyskujące błękitem na szarym, kamiennym tle. Układały się w kwadratowy zarys półotwartych drzwi. Portal. Coś w jej wnętrzu skręciło się w supeł. Pamiętała inne symbole, połyskujące złowieszczo na gładkim, metalowym kadłubie statku. Pamiętała drżenie na chwilę przed tym, jak rozpadł się na kawałki i zalały go wody East River. To tylko runy, pomyślała. Symbole. Potrafię je narysować. Skoro mojej mamie udało się uwięzić Kielich Anioła w kawałku papieru, to mnie uda się odtworzyć Portal. Stopy same poniosły ją w stronę ściany katedry, dłoń zacisnęła się na spoczywającej w kieszeni steli. Z całej siły starając się powstrzymać drżenie rąk, przytknęła koniec steli do kamienia. Zacisnęła powieki i zaczęła kreślić w umyśle świetliste linie. Linie przypominające jej o przejściu, unoszeniu się w wirującym powietrzu, podróżach i odległych miejscach. Kreski utworzyły Znak, pełen wdzięku jak ptak podczas lotu. Nie wiedziała, czy istniał już wcześniej czy to ona przed chwilą go wynalazła, ale wyglądał tak jakby istniał od zawsze. Portal. Zaczęła rysować, czarne jak węgiel linie spływały z końca steli. Kamień skwierczał, wypełniając nozdrza kwaśnym zapachem spalenizny. Gorące niebieskie światło rozbłysło pod jej powiekami. Poczuła na twarzy podmuch gorącego powietrza, jakby stała przy ogniu. Opuściła dłoń, dysząc ciężko, i otworzyła oczy. Znak, który narysowała, miał kształt czarnego kwiatu wyrastającego prosto ze ściany. Gdy tak patrzyła na swoje dzieło, linie zaczęły się rozpływać i zmieniać, zwijać i rozwijać, same dopasowując swój kształt. W przeciągu kilku chwil kształt Znaku uległ całkowitej zmianie. Przypominał teraz iskrzący się zarys przejścia, kilka stóp wyższy niż Clary. Ona sama nie mogła oderwać od niego oczu. Lśnił takim samym czarnym światłem jak Portal u Madame Dorothei. Wyciągnęła w jego stronę rękę... i natychmiast ją cofnęła. Czując mdłości, przypomniała sobie, że aby użyć Portalu trzeba było sobie wyobrazić miejsce, do którego chciało się trafić. Problem polegał na tym, że nigdy nie była w Idrisie. Oczywiście, znała je z opisu. Zielone doliny, ciemne lasy, przejrzyste rzeki, jeziora, góry,

Alicante i miasto ze szklanymi wieżami. Mogła spróbować wyobrazić sobie, jak wygląda, ale w tym wypadku wyobraźnia to za mało. Nie, jeśli chodziło o ten rodzaj magii. Gdyby tylko... Gwałtownie wciągnęła powietrze. Przecież widziała Idris. Widziała je we śnie i wiedziała, że to był prawdziwy sen, mimo że nie potrafiła powiedzieć skąd brała tę pewność. Co takiego Jace powiedział jej w tym śnie o Simonie? Że nie może tu zostać, bo to „miejsce dla żywych”. I niedługo po tym Simon umarł... Clary wróciła pamięcią do snu. Tańczyła w sali balowej w Alicante. Ściany pomieszczenia zwieńczonego przejrzystym, przypominającym diament dachem, pomalowano na biało i złoto. Pośrodku sali stała fontanna ze srebrną figurą syreny w centrum. Promienie słońca przeświecały przez korony drzew a Clary miała na sobie płaszcz z zielonego aksamitu, tak jak teraz. - Clary! – wrzasnął Luke, pędząc przez ścieżkę z twarzą wykrzywioną wściekłością i przerażeniem. Za nim biegł Magnus, jego kocie oczy błyszczały jak światła Portalu zalewające ogród. - Clary, stój! Strażnicy są niebezpieczni! Zabijesz się! Ale dla niej nie było już odwrotu. Złote światło przybierało na sile. Clary pomyślała o złocistych murach holu w swoim śnie i promieniach słońca załamujących się w szkle. Luke się pomylił; nie rozumiał na czym polegał jej dar, jak działał – co mogli znaczyć jacyś strażnicy gdy potrafiło się stworzyć zupełnie inną rzeczywistość za pomocą rysunku? - Muszę iść – krzyknęła, rozrobiąc krok do przodu z rozpostartymi palcami. – Luke, tak mi przykro... Postąpiła do przodu, a on w ostatniej chwili doskoczył do niej i złapał za nadgarstek, w momencie, w którym Portal zdawał się być na granicy wybuchu. Ogromna siła zwaliła ich z nóg, tak jak tornado wyszarpuje drzewo wraz z korzeniami. Przed oczami mignęły jej wirujące samochody i budynki Manhattanu. Zniknęły gdy tylko porwał ją silny prąd. Czując rękę Luke’a zaciskającą się na jej nadgarstku z siłą imadła, runęła prosto w wirujący złoty chaos. Simona obudził rytmiczny plusk wody. Usiadł gwałtownie, z piersią ściśniętą przerażeniem. Kiedy ostatnim razem obudził go szmer fal, był więźniem na statku Valentine’a. Kojący dźwięk przypomniał mu z całą ostrością horror, jakiego doświadczył. Poczuł się jakby ktoś wylał na niego kubeł lodowatej wody. Jednak szybkie spojrzenie dookoła upewniło go, że był w całkiem innym miejscu. Po pierwsze, leżał na łóżku w niewielkim pokoju ze ścianami pomalowanymi na jasny błękit, przykryty stertą miękkich koców. Ciemne zasłony przesłaniały okno, wpuszczając tylko odrobinę światła, ale to wystarczyło żeby jego wampirzy wzrok zarejestrował wszystko. Na podłodze leżał jasny dywan a pod ścianą stała oszklona szafka. Przy łóżku stał fotel. Simon usiadł, koce opadły, a on zdał sobie sprawę z dwóch rzeczy: po pierwsze, że ciągle miał na sobie ten sam t-shirt i dżinsy kiedy przyszedł do Instytutu na spotkanie z Jasem; a po drugie, osoba w fotelu drzemała, z policzkiem wspartym na dłoni a jej długie, czarne włosy rozsypały się dokoła jak szal. - Isabelle? Jej głowa podskoczyła do góry. Otworzyła oczy. - Oooch! Obudziłeś się! – wyprostowała się, odrzucając włosy na plecy. – Jace będzie wniebowzięty. Byliśmy prawie pewni, że umrzesz. - Umrę? – powtórzył za nią jak echo. Zakręciło mu się w głowie i poczuł mdłości. – Dlaczego? – rozejrzał się po pokoju. – Jestem w Instytucie? – spytał, i gdy tylko słowa wyszły z jego ust zdał sobie sprawę, że to niemożliwe. – To znaczy... gdzie my właściwie jesteśmy?

Cień zakłopotania przemknął po jej twarzy. - Hmm... to znaczy, że nie pamiętasz co się stało w ogrodzie? – skubała nerwowo haft zdobiący tapicerkę fotela. – Zaatakowali nas Wyklęci. Było ich mnóstwo a piekielna mgła uniemożliwiała walkę. Magnus otworzył Portal i wszyscy biegliśmy w tamtą stronę, gdy zobaczyłam jak idziesz w naszym kierunku. Potknąłeś się o ciało Madeleine. Z tuż za tobą stał Wyklęty. Musiałeś go nie zauważysz, ale Jace zauważył. Zanim do ciebie podbiegł było już za późno. Wyklęty dźgnął cię nożem. Krwawiłeś, i to bardzo. Jace zabił Wyklętego, podniósł cię i pociągnął w stronę Portalu – mówiła tak szybko, że Simon musiał wytężyć słuch żeby rozróżnić poszczególne słowa. – Gdy już wszyscy byli po drugiej stronie, a w przejściu ukazał się Jace z tobą na rękach, byliśmy szczerze zaskoczeni. Konsul nie był tym zadowolony. Simonowi zaschło w ustach. - Wyklęty dźgnął mnie nożem? Niemożliwe. Ale przecież już raz wyzdrowiał, po tym jak Valentaine poderżnął mu gardło. Akurat to powinien pamiętać. Potrząsając głową z niedowierzaniem, zaczął się oglądać. - Gdzie? - Pokażę ci. Ku jego zdumieniu, chwilę później Isabelle siedziała na łóżku obok niego, przykładając chłodne ręce do jego przepony. Podwinęła mu koszulkę do góry, odsłaniając bladą skórę brzucha, przedzieloną cienką, czerwoną kreską. Blizna była ledwo widoczna. - Tutaj – powiedziała, gładząc palcami to miejsce. – Boli? - Nnie... – gdy Simon zobaczył Isabelle po raz pierwszy, wydała mu się niezwykła, tak pełna życia, siły i energii, że pomyślał iż w końcu znalazł dziewczynę, która była na tyle niezwykła, że zdołałaby wymazać z jego pamięci obraz Clary, utrwalony pod powiekami jak na kliszy. W chwili gdy zmieniła go w szczura na przyjęciu w mieszkaniu Magnusa, pomyślał, że być może Isabelle była jednak zbyt niezwykła, jak dla niczym się nie wyróżniającego faceta jak on. – Nie boli. - Ale moje oczy owszem – odezwał się lekko rozbawiony głos w drzwiach. Jace. Wszedł tak cicho, że nawet Simon go nie usłyszał, przyglądając się z uśmieszkiem na twarzy jak Isabelle opuściła koszulkę Simona w dół. – Iz, molestujesz wampira kiedy jest zbyt słaby, żeby się bronić? Założę się, że to narusza co najmniej jedno z Porozumień. - Pokazuję mu tylko, gdzie został pchnęty nożem – zaprotestowała Isabelle, ale wróciła na swoje poprzednie miejsce z niejakim pośpiechem. – Co się dzieje na dole? Ciągle świrują? Jace przestał się uśmiechać. - Maryse poszła do Gardu razem z Patrickiem. Clave zwołało posiedzenie, więc Malachi pomyślał, że lepiej będzie jeśli wytłumaczy im to wszystko... osobiście. Malachi. Patrick. Obce nazwy wirowały w umyśle Simona. - Wytłumaczyć co? Isabelle i Jace wymienili spojrzenia. - Twoją obecność tutaj – powiedział w końcu Jace. – Wyjaśnić, dlaczego sprowadziliśmy do Alicante wampira, co tak przy okazji, jest wyraźnie sprzeczne z Prawem. - Alicante? Jesteśmy w Alicante? – przez Simona przetoczyła się fala całkowitej paniki, prawie natychmiast zastąpiona przez ostre kłucie w piersi. Zgiął się w pół zupełnie bez tchu. - Simon! – zaniepokojona Isabelle wyciągnęła rękę w jego stronę. – Wszystko w porządku? - Odsuń się, Isabelle – warknął Simon zaciskając dłonie na brzuchu. Spojrzał na Jace’a. – Każ jej wyjść – powiedział błagalnym tonem. Isabelle cofnęła się, urażona. - Jasne, już mnie nie ma. Nie musisz mi dwa razy powtarzać – zerwała się z miejsca i wyszła trzaskając drzwiami.

Jace spojrzał na Simona oczami bez wyrazu. - O co chodzi? Myślałem, że dochodzisz do siebie. Simon wyciągnął przed siebie rękę w ostrzegawczym geście. W gardle poczuł smak metalu. - Nie chodzi o Isabelle – wymamrotał. – Nic mi nie jest. Po prostu jestem... głodny – czuł, że palą go policzki. – Straciłem sporo krwi, więc teraz muszę uzupełnić braki. - No jasne – powiedział Jace takim tonem, jakby właśnie doznał olśnienia. Niepokój na jego twarzy zastąpiło coś, co dla Simona wyglądało jak pogardliwe rozbawienie. Zalała go wściekłość i gdyby nie był tak osłabiony ani obolały, rzuciłby się na niego. Skoro jednak było inaczej, jedyne co mógł zrobić to ciężko dyszeć. - Do diabła z tobą, Wayland. - Wayland? – wyraz rozbawienia nie opuszczał twarzy Jace’a, gdy zaczął rozpinać kurtkę. - Nie! – Simon skurczył się na łóżku. – Choćbym nie wiem jak był głodny, nie wypiję znowu twojej krwi. Jace wykrzywił usta w uśmieszku. - To dobrze, bo na to bym nie pozwolił – sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki i wyciągnął stamtąd płaską butelkę. Była w połowie wypełniona rzadką, czerwonobrązową cieczą. – Uznałem, że się może się przydać – powiedział. – Wycisnąłem trochę krwi z surowego mięsa. To jedyne co mogłem zrobić. Simon wziął butelkę, ale dłonie trzęsły mu się tak bardzo, że Jace musiał odkręcić korek za niego. Ciecz w środku była ohydna – za rzadka i za słona jak na zwykłą krew, miała lekko nieprzyjemny posmak oznaczający, że mięso leżało już od od kilku dni. - Cholera – mruknął, pociągając parę łyków. – Martwa krew. Brwi Jace’a podjechały do góry. - A jaka miałaby być? - Jeśli zwierzę, którego krew piję, jest martwe od dłuższego czasu, tym gorzej smakuje jego krew – wytłumaczył Simon. – Świeża jest lepsza. - Przecież ty nigdy nie piłeś świeżej krwi. Prawda? W odpowiedzi Simon również uniósł brwi. - No tak, oprócz mojej – odparł Jace. – Jestem pewien, że moja krew smakuje fantastycznie. Simon postawił pustą butelkę na oparciu fotela. - Coś jest z tobą zdecydowanie nie tak – powiedział. – W sensie umysłowym. W ustach ciągle miał posmak zepsutej krwi, ale ból brzucha minął. Poczuł jak wracają mu siły, zupełnie jakby krew była lekiem o natychmiastowym działaniu; narkotykiem, który musiał brać żeby przeżyć. Zastanawiał się, czy krew nie była dla wampirów tym, czym heroina dla narkomanów. - A więc jestem w Idrisie. - W Alicante, ściśle rzecz biorąc. W głównym mieście. Właściwie, to w jedynym mieście – powiedział Jace. Podszedł do okna i rozsunął zasłony. – Penhallow’owie nie chcieli nam wierzyć, że słońce na ciebie nie działa. Dlatego założyli te zasłony. Mimo to powinieneś spojrzeć. Simon podniósł się w łóżka i stanął obok Jace’a. I oniemiał. Kilka lat temu jego matka zabrała jego i siostrę w podróż do Toskanii – tydzień jedzenia ciężkostrawnych dań z makaronu i nieosolonego chleba, zwiedzania okolicy, i szaleńczej jazdy wąskimi i krętymi drogami, z ledwością unikając zderzenia z pięknymi, starymi bydynkami, które rzekomo przyjechali zobaczyć. Pamiętał jak zatrzymali się na stoku obok miasteczka zwanego San Gimignano, grupki domów z rozsianymi tu i ówdzie wyskokimi dachami, które zdawały się sięgać nieba. Jeśli to na co teraz patrzył przypominało mu cokolwiek, to właśnie to miasteczko. Jednocześnie widok za oknem sprawiał wrażenie zupełnie niepodobnego do tego, co dotychczas widział.

Okno w którym stał znajdowało się dość wysoko, więc cały budynek musiał być jeszcze wyższy. Spoglądając w górę, mógł dostrzec kamienne parapety i niebo. Po drugiej stronie stał drugi, trochę niższy dom. Pomiędzy budynkami biegł wąski, ciemny kanał poprzecinany mostkami – to stąd dobiegał szum wody. Budynek został wybudowany w połowie wzgórza – poniżej stały domy z miodowozłotego kamienia, ustawione w zbitym szeregu wzdłóż wąskiej ulicy, rozciągające się aż na skraj kręgu zieleni: lasu otoczonego przez odległe wzgórza. Z tej perspektywy przypominały długie pasy zieleni i brązu, nakrapiane plamami jesiennych kolorów. Za wzgórzami wznosiły się poszarpane szczyty gór oprószone śniegiem. Jednak żadna z tych rzeczy nie była niezwykła. Niezwykłe było to, że tu i ówdzie wznosiły się strzeliste wieże zwieńczone iglicami z połyskliwego srebrzystobiałego metalu, na pierwszy rzut oka ustawione przypadkowo. Zdawały się przebijać niebo jak błyszczące sztylety. Simon zdał sobie sprawę, że widział już wcześniej ten niezwykły materiał: w postaci twardej, przypominającej szkło broni, którą nosili ze sobą Nocni Łowcy, a określali mianem serafickich noży. - To wieże demonów – wyjaśnił Jace. – Kierują strażą, która ochrania miasto. Dzięki nim żaden demon nie ma wstępu do Alicante. Powietrze wlatujące przez okno było zimne i czyste. Takie, jakim nie oddychało się w Nowym Jorku: żadnego brudu, smogu, metalu czy zapachu innych ludzi. Tylko powietrze. Zanim odwrócił się żeby spojrzeć na Jace’a, Simon zrobił głęboki i całkiem niepotrzebny wdech; niektóre z ludzkich nawyków trudno było porzucić. - Powiedz mi – zaczął – że sprowadzenie mnie tutaj to był wypadek. Powiedz, że to nie była część twojego planu mającego na celu udaremnić przyjazd Clary do Idrisu. Jace nie patrzył na niego, ale jego klatka piersiowa wznosiła się i opadała gwałtownie, jakby dostał zadyszki. - No jasne – warknął. – Stworzyłem zgraję Wyklętych, którzy zaatakowali Instytut, zabili Madeleine i o mało co nie wykończyli nas, tylko po to żeby Clary została w domu. Tak czy siak, mój szatański plan działa. - Rzeczywiście działa – powiedział cicho Simon. – Prawda? - Posłuchaj, wampirze. Plan obejmował trzymanie Clary z dala od Idrisu. Nie obejmował za to sprowadzenia cię tutaj. Gdybym cię zostawił, krwawiącego i nieprzytomnego, Wyklęty by cię zabił. - Mogłeś zostać tam ze mną. - Wtedy zabiliby nas obu. Przez tą piekielną mgłę nic nie widziałem. Nawet ja nie jestem w stanie pokonać setki Wyklętych. - Założę się, że przyznanie się do tego musiało boleć. - Palant z ciebie, nawet jak na Przyziemnego. Uratowałem ci życie i złamałem Prawo, żeby to zrobić. I to nie pierwszy raz. Mógłbyś okazać trochę wdzięczności. - Wdzięczności? – dłonie Simona zacisnęły się w pięści. – Gdybyś nie zaciągnął mnie wtedy do Instytutu, nie byłoby mnie tutaj. Nie przypominam sobie, żebym się na to zgodził. - Zgodziłeś się – poprawił Jace – w chwili gdy powiedziałeś, że dla Clary zrobisz wszystko. To jest właśnie to wszystko. Zanim Simon zdołał wymyślić jakąś ciętą ripostę, rozległo się pukanie do drzwi. - Halo? – zawołała Isabelle. – Simon, skończyłeś już odgrywać primadonnę? Muszę porozmawiać z Jasem. - Wejdź, Izzy – powiedział Jace nie odrywając wzroku od Simona. W jego spojrzeniu czaił się gniew i wyzwanie, które sprawiło, że Simon zapragnął uderzyć go czymś ciężkim. Na przykład półciężarówką. Isabelle wsunęła się do środka szeleszcząc srebrną spódnicą. Gorset w kolorze kości słoniowej odsłaniał jej nagie ramiona, pokryte atramentowymi runami. Simon pomyślał, że to

dobrze, że wreszcie przełamała swój opór by pokazać Znaki w miejscu, w którym żaden zwykły człowiek nie pomyślałby że są. - Alec idzie do Gardu – oznajmiła bez żadnych wstępów. – Zanim pójdzie, chce porozmawiać z tobą o Simonie. Zejdziesz na dół? - Jasne – odparł Jace, zmierzając w kierunku drzwi. W połowie drogi zdał sobie sprawę, że Simon idzie za nim, i odwrócił z groźnym wyrazem twarzy. – Ty zostajesz. - Nie na mowy – odparł Simon. – Jeśli macie mówić o mnie, to chcę przy tym być. Przez chwilę wydawało się, że lodowaty spokój Jace’a zaraz szlag trafi. Poczerwieniał na twarzy i otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, a jego oczy płonęły. W sekundę potem jego gniew się ulotnił, powstrzymany jedynie siłą woli. Zgrzytnął zębami i uśmiechnął się. - W porządku – powiedział. – Chodź na dół, wampirze. Poznasz naszą szczęśliwą rodzinkę. Podróżując przez Portal po raz pierwszy, Clary miała wrażenie jakby znalazła się w stanie nieważkości. Tym razem czuła jakby wrzucono ją prosto w serce cyklonu. Wyjący wiatr napierał na nią ze wszystkich stron rozdzielając ją z Lukiem, a z ust wyrwał się krzyk. Przeleciała przez wirujący czernią i złotem środek tornada. Tuż przed jej nosem wyrosła płaska, twarda i srebrzysta powierzchnia, wyglądająca jak lustro. Wrzeszcząc i osłaniając twarz uderzyła prosto w lustrzaną taflę, która załamała się pod jej naporem. Ze wszech stron otoczyło ją przeraźliwe zimno i zaczęła się dusić. Tonęła w gęstej, błekitnej ciemności starając się złapać oddech, ale jedyne co nabierała w płuca to więcej mroźnego chłodu. Nagle ktoś złapał ją z tył płaszcza i pociągnął do góry. Zaczęła się bronić, ale była zbyt słaba żeby rozluźnić uchwyt. Ciemność w kolorze indygo przeszła w jasny błękit, a potem w złoto, gdy wydostała się na powierzchnię wody i wciągnęła w płuca haust powietrza. Albo przynajmniej próbowała to zrobić. Zamiast tego zaksztusiła się a przed oczami zatańczyły jej czarne płatki. Wodorosty czepiały się jej rąk i nóg, podczas gdy ktoś holował ją do brzegu. Odwróciła się, żeby zobaczyć co to takiego i dostrzegła kogoś, kto był w połowie wilkiem, w połowie człowiekiem, z uszami wydłużonymi jak sztylety i wystającymi białymi kłami. Próbowała krzyczeć ale tylko nałykała się wody. W chwilę później leżała już na rozmokłym brzegu. Czyjeś ręce zacisnęły się na jej ramionach, obracając jej twarz w stronę ziemi. Raz po raz uderzały ją w plecy, dopóki nie wypluła z siebie resztki wody o gorzkawym posmaku. Ciągle się dławiła gdy obróciły ją na plecy. Patrzyła prosto na Luke’a, ciemny cień na tle jasnego nieba poprzecinanego chmurami. Łagodność, która zawsze gościła w jego oczach, znikła bez śladu. Nie przypominał już wilka ale nadal był wściekły. Podciągnął ją do pozycji siedzącej, potrząsając nią bez przerwy, dopóki nie złapała oddechu i nie zawołała słabo: - Luke! Przestań! To boli... Zabrał ręce. Zamiast tego złapał ją za podbródek, zmuszając żeby na niego spojrzała. - Woda – powiedział. – Wykrztusiłaś całą wodę? - Chyba tak – wyszeptała. Jej głos był słaby z powodu spuchniętego gardła. - Gdzie twoja stela? – zapytał. Gdy się zawahała, jego głos nabrał ostrych tonów. – Clary, twoja stela. Znajdź ją. Wysunęła się z jego ramion i przegrzebała mokre kieszenie, z sercem podchodzącym do gardła gdy jej palce natknęły się tylko na wilgotny materiał. Z ponurą miną odwróciła się w stronę Luke’a. - Musiała wpaść do jeziora – pociągnęła nosem. – Stela mojej... mojej mamy... - Jezu Chryste, Clary.

Luke wstał, z rękoma założonymi za głowę. Przemókł do suchej nitki. Strumyczki wody spływały z jego dżinsów i flanelowego płaszcza. Okulary, które nosił zsunięte do połowy nosa, zniknęły. Spojrzał na nią ponurym wzrokiem. - Jesteś cała i zdrowa – ni to stwierdził ni zapytał. – To znaczy, teraz. Dobrze się czujesz? Skinęła głową. - Luke, o co chodzi? Po co ci moja stela? Nie odpowiedział. Rozglądał się dookoła jakby liczył na czyjąś pomoc. Clary podążyła za jego spojrzeniem. Znajdowali się na szerokim brzegu całkiem dużego jeziora. W wodzie koloru jasnego błękitu odbijały się promienie słońca. Zastanawiała się, czy to właśnie to było żródłem złotego światła, które widziała przez na wpół otwarty Portal. Jezioro nie sprawiało wrażenia groźnego, zwłaszcza że już się w nim nie topiła tylko siedziała na brzegu. Otaczały je zielone wzgórza upstrzone drzewami, których liście dopiero co zaczeły brązowieć. Ponad nimi wznosił się górski łańcuch ze szczytami przykrytymi śniegiem. Clary zadrżała. - Zmieniłeś się w wilka gdy byliśmy w wodzie? Widziałam... - Moja wilcza połowa pływa lepiej niż ludzka – wyjaśnił krótko. – I jest silniejsza. Musiałem cię wyciągnąć z wody a ty nie paliłaś się do tego, żeby mi w tym pomóc. - Wiem – powiedziała. – Przepraszam. Nie powinieneś... nie powinieneś iść za mną. - Gdybym tego nie zrobi, już byś nie żyła – zauważył. – Magnus cię uprzedził. Nie można korzystać z Portalu po to żeby dostać się do Miasta Szkła jeśli po drugiej stronie nikt na ciebie nie czeka. - Powiedział, że to wbrew Prawu. Zapomniał za to uprzedzić, że jeśli spróbuję się tu dostać, to zrobię to z hukiem. - Powiedział, że po mieście są rozsiani strażnicy, którzy uniemożliwiają teleportowanie się do niego. Nie jego wina, że postanowiłaś igrać z magią, której działania prawie nie pojmujesz. To, że masz zdolności, nie oznacza że wiesz jak ich używać – rzucił jej groźne spojrzenie. - Przepraszam – powiedziała Clary cienkim głosem. – Gdzie my właściwie jesteśmy? - Nad jeziorem Lyn – wyjaśnił Luke. – Sądzę, że Portal przeniósł nas tak blisko miasta jak to było możliwe a potem wyrzucił tutaj. Jesteśmy na obrzeżach Alicante – rozejrzał się potrząsając głową w mieszaninie zdumienia i zmęczenia. – Udało ci się, Clary. Jesteśmy w Idrisie. - W Idrisie? – spytała, gapiąc się bez sensu na jezioro. Mrugnęło do niej, błekitne i niezmącone. – Chwileczkę, powiedziałeś że jesteśmy na obrzeżach Alicante, ale tu nie ma żadnego miasta. - Jesteśmy od niego oddaleni o wiele kilometrów. Widzisz te wzgórza w oddali? – wskazał na nie ręką. – Musimy przez nie przejść. Miasto jest po drugiej stronie. Gdybyśmy mieli samochód zajęłoby nam to najwyżej godzinę, ale skoro idziemy pieszo to pewnie zajmie nam to całe popołudnie – zmrużył oczy i spojrzał w niebo. – Zbierajmy się. Clary obejrzała z konsternacją swój strój. Perspektywa wielogodzinnej wędrówki w nasiąkniętych wodą ubraniach nie była ciekawa. - Czy jest coś, co...? - Co możemy teraz zrobić? – zapytał Luke z nagłym rozdrażeniem w głosie. – Masz jeszcze jakieś sugestie, skoro to ty nas w to wpakowałaś? – wskazał ręką w stronę jeziora. – Tam są góry. Przejezdne wyłącznie w czasie lata. Zamarzlibyśmy na kość próbując teraz przejść przez szczyty. Odwrócił się w drugą stronę, wyciągając palec w innym kierunku. - Tędy ciągnie się puszcza. Przez całą drogę, aż do granicy. Jest niezamieszkana, przynajmniej nie przez ludzi. Obok Alicante ciągną się pola uprawne i wiejskie domy. Może i

udałoby się nam stąd wydostać, ale w dalszym ciągu musimy przejść przez miasto. Miasto, w którym Przyziemni tacy jak ja nie są mile widziani. Clary gapiła się na niego z otwartymi ustami. - Nie miałam pojęcia... - Oczywiście, że nie. Nie masz nawet bladego pojęcia o Idrisie. Nic cię nie obchodzi. Po prostu byłaś zdenerwowana tym, że chcemy cię zostawić. Zachowałaś się zupełnie jak dziecko i wpadłaś w furię. I teraz tu utknęliśmy. Zagubieni, przemarznięci i ... – urwał ze ściągniętą twarzą. – Chodź. Nie traćmy czasu. Clary podążała za nim wzdłóż brzegu w ponurym milczeniu. W miarę jak szli, słońce osuszyło jej włosy i skórę, ale aksamitny płaszcz naciągnął wodą jak gabka. Ciążył jej jak ołowiana kurtyna, gdy potykała się o kamienie i ślizgała w błocie, starając się nadążyć za idącym długimi krokami Lukiem. Ponowiła próbę nwiązania rozmowy, ale Luke uparcie milczał. Jeszcze nigdy nie zrobiła niczego, czego nie dałoby się załagodzić zwykłymi przeprosinami. Jak widać, tym razem było inaczej. W miarę jak posuwali się do przodu, klify wokół jeziora pięły się coraz wyżej, usiane ciemnymi plamami wyglądającymi jak kleksy czarnej farby. Gdy Clary przyjrzała się im dokładniej stwierdziła, że to jaskinie wykute w kamieniu. Sprawiały wrażenie bardzo głębokich, z mnóstwem wijących się w ciemności korytarzy. Wyobraziła sobie nietoperze i inne okropne pełzające stworzenia kryjące się w mroku, i przeszły ją ciarki. W końcu wąska ścieżka zaprowadziła ich do szerokiej drogi wysypanej pokruszonymi kamieniami. Przecinała płaską, trawiastą równinę sięgającą widocznych z daleka wzgórz. Serce Clary zamarło. Jak okiem sięgnć nigdzie nie było widać żadnego miasta. Luke spoglądał na pagórki z wyraźnym niepokojem. - Jesteśmy dalej niż sądziłem. Minęło już tyle czasu... - Może gdybyśmy znaleźli większą drogę – zaproponowała Clary – ktoś mógłby nas podrzucić do miasta albo... - Clary. W Idris nie ma samochodów. Widząc jej zszokowaną minę, Luke wybuchnął niezbyt wesołym śmiechem. - Strażnicy szkodzą maszynom. Większość urządzeń, takich jak komputery, telefony komórkowe i tym podobne, tutaj nie działa. Alicante jest oświetlone i napędzane głównie przez magiczne światło. - Och – powiedziała cienkim głosem. – Więc jak daleko jeszcze do miasta? - Dość daleko – nie patrząc na nią, przeczesał dłońmi swoje krótkie włosy. – Jest coś, o czym muszę ci powiedzieć. Clary spięła się w środku. Jedyne czego chciała, to żeby Luke się do niej odezwał, ale teraz wolałaby żeby tego nie robił. - W porządku. - Zauważyłaś – zaczął – że na jeziorze nie było żadnych łodzi, żadnych doków, niczego po czym można by poznać, że jest w jakiś sposób zagospodarowane przez mieszkańców Idrisu? - Myślałam, że to ze względu na bardzo dużą odlagłość. - Nie tak znowu dużą. Zaledwie parę godzin na piechotę od Alicante. W rzeczywistości, jezioro... – urwał na chwilę i westchnął. – Czy kiedykolwiek przyglądałaś się wzorowi na podłodze w bibliotece Instytutu w Nowym Jorku? Clary zamrugała. - Tak, ale nie rozumiałam co dokładnie przedstawia. - Anioła powstającego z jeziora trzymającego w ręku kielich i miecz. Często powtarzający się motyw w zdobnictwie Nefilim. Według legendy anioł Razjel powstał z jeziora Lyn gdy po raz pierwszy objawił się Jonathanowi, pierwszemu Nefilim, i przekazał mu Dary Anioła. Od tamtego czasu jezioro jest... - Święte? – podsunęła Clary.

- Przeklęte – poprawił Luke. – Pod pewnym względem woda z jeziora jest dla Nocnych Łowców trująca. Nie szkodzi Przyziemnym – baśniowy ludek ochrzcił je nazwą Lustra Snów. Piją z niego wodę bo twierdzą, że dzięki temu miewają wizje. Ale dla Łowcy picie tej wody jest bardzo niebezpieczne. Powoduje halucynacje, gorączkę, może nawet doprowadzić do szaleństwa. Clary poczuła zimno w całym ciele. - To dlatego chciałeś żebym wypluła całą wodę. Pokiwał twierdząco głową. - Z tego samego powodu chciałem też żebyś odszukała stelę. Z pomocą uzdrawiającej runy moglibyśmy powstrzymać jej skutki. Skoro jednak jej nie mamy, musimy jak najszybciej dotrzeć do Alicante. Mają tam leki i zioła które ci pomogą. Znam tam kogoś kto prawie na pewno je ma. - Lightwoodów? - Nie – powiedział stanowczym głosem. – Kogoś innego. Kogoś, kogo znam. - Kto to taki? Potrząsnął głową. - Miejmy tylko nadzieję, że nie przeprowadzał się w ciągu ostatnich piętnastu lat. - Mówiłeś że bez specjalnego pozwolenia przekroczenie granicy Alicante przez Przyziemnego jest sprzeczne z Prawem. Jego uśmiech przypomniał jej o Luke’u, który złapał ją gdy jako dziecko wypadła z hustawki, tym Luke’u który zawsze ją chronił. - Niektóre Prawa są po to żeby je łamać. Dom państwa Penhallow przypominał Simonowi Instytut. W obydwu przypadkach odnosiło się wrażenie jakby budynek należał do innej epoki. Przedpokoje i klatki schodowe były niewielkie, całe w kamieniu i ciemnym drewnie; przez wysokie, wąskie okna widać było miasto. W dekoracjach dominował styl azjatycki: na pierwszym piętrze ustawiono ekran shoji a parapety zdobiły lakierowane chińskie wazy. Na ścianach wisiało kilkanaście obrazów namalowanych na jedwabiu, ukazujących sceny z mitologii Nocnych Łowców, z pewnymi wschodnimi akcentami – najczęściej przedstawiano dzierżących serafickie noże wojowników, podobne do smoków barwne stworzenia i pełzające demony z wytrzeszczonymi oczami. - Pani Penhallow, Jia, prowadziła kiedyś Instytut w Pekinie. Dzieli czas pomiędzy domem a Zakazanym Miastem – wyjaśniła Isabelle, gdy Simon oglądał rycinę. – Penhallow’owie to stara rodzina. I bogata. - Właśnie widzę – wymamrotał, spoglądając na żyrandole kapiące od szklanych paciorków w kształcie łzy. Idący za nimi Jace odchrząknął. - Odłóżcie to na potem. Nie przyszliśmy tu na wycieczkę. Simon rozważył w myślach niezbyt grzeczną odpowiedź, ale stwierdził że nie ma sensu kłócić się Jasem. Pokonał szybko resztę schodów, za którymi otwierał się duży pokój. Stanowił dziwaczną mieszaninę starego i nowego: okno wychodziło na kanał i słychać było muzykę, ale Simon nie dostrzegł żadnej wieży stereo. Nie było telewizora ani stosów płyt CD czy DVD, żadnego sprzętu który kojarzył się Simonowi z nowoczesnym wystrojem salonu. Zamiast tego, wokół ogromnego kominka, w którym trzaskał ogień, ustawiono kilka przeładowanych kanap. Przy kominku stał Alec w czarnej zbroi Nocnego Łowcy i wkładał rękawice. Gdy Simon wszedł do środka, podniósł głowę i rzucił mu swoje zwykłe groźne spojrzenie, nie mówiąc ani słowa.

Na kanapie siedziała dwójka nastolatków, chłopak i dziewczyna, których nigdy nie widział. Dziewczyna sprawiała wrażenie jakby była w połowie Azjatką. Miała delikatne oczy w kształcie migdałów, lśniące ciemne włosy i psotny wyraz twarzy. Łagodnie zarysowany podbródek zwężał się jak u kota. Może nie była klasyczną pięknością, ale miała w sobie coś niezwykłego. Za to chłopiec siedzący obok niej był jeszcze bardziej intrygujący. Był wzrostu Jace’a, ale wydawał się wyższy nawet gdy siedział. Był smukły i umięśniony, jego jasna twarz o pełnych kościach policzkowych i ciemne oczy nadawały mu wyraz elegancji i niesforności. Było w nim coś dziwnie znajomego, jakby już się kiedyś spotkali. Dziewczyna odezwała się pierwsza. - Więc to jest ten wampir? – obejrzała Simona od stóp do głów, jakby chciała zdjąć z niego miarę. – Nigdy wcześniej nie byłam tak blisko żadnego wampira – przynajmniej nie tego, którego akurat chciałam zabić – przekrzywiła głowę na bok. – Całkiem milutki jak na Przyziemnego. - Musisz jej wybacz, ma twarz anioła ale maniery demona – powiedział chłopak z uśmiechem, wstając z miejsca i wyciągając rękę na powitanie. – Jestem Sebastian. Sebastian Verlac. A to moja kuzynka, Aline Penhallow. Aline? - Nie podaję ręki Przyziemnym – odparła, zapadając się w miękkie poduszki. – Oni nie mają duszy. No wiesz, wampiry. Uśmiech zniknął z twarzy Sebastiana. - Aline... - Ale to prawda. To dlatego nie widzą się w lustrze i nie wychodzą na światło słoneczne. Simon z rozmysłem cofnął się w kierunku plamy światła wpadającej przez okno. Czuł ciepło promieni słonecznych na plecach i włosach. Cień, jaki rzucał na podłogę, był długi i ciemny, sięgający niemal stóp Jace’a. Aline wciągnęła gwałtownie powietrze ale nie powiedziała ani słowa. Odezwał się Sebastian, patrząc na Simona z ciekawością w ciemnych oczach. - Więc to prawda. Lightwoodowie nam mówili, ale nie sądziłem... - Że mówią prawdę? – spytał Jace, odzywając się po raz pierwszy odkąd zeszli na dół. – Nie okłamywalibyśmy was w takiej sprawie. Simon jest... jedyny w swoim rodzaju. - Raz go pocałowałam – powiedziała Isabelle, nie kierując tej wypowiedzi do nikogo konkretnego. Brwi Aline wystrzeliły w górę. - Naprawdę pozwalają wam tam robić wszystko na co macie ochotę? – spytała, na wpół zgorszona, na wpół zazdrosna. – Kiedy widziałam cię ostatnim razem, Izzy, nigdy nawet nie pomyślałabyś o tym żeby... - Ostatnim razem gdy się widzieliśmy, Izzy miała osiem lat – powiedział Alec. – Sporo się pozmieniało. A teraz, skoro mama wyszła stąd w takim pośpiechu, ktoś musi zanieść za nią notatki i sprawozdania do Gardu. Tylko ja mam osiemnaście lat, więc tylko ja mogę tam iść. - Wiemy o tym – powiedziała Isabelle, opadając na kanapę. – Powtarzasz to po raz piąty. Alec, który starał się sprawiać ważne wrażenie, zignorował to. - Jace, ty sprowadziłeś tutaj tego wampira, więc ty za niego odpowiadasz. Nie pozwól żeby opuścił to miejsce. Tego wampira, pomyślał Simon. Alec dobrze wiedział jak miał na imię. Uratował mu kiedyś życie. A teraz był „tym wampirem”. Nawet jak na Aleca, który miewał skłonność od sporadycznych napadów niewytłumaczalnego ponuractwa, to było po prostu wstrętne. Może miało to coś wspólnego z tym, że Simon był w Idrisie. Może Alec czuł się tutaj w obowiązku podkreślać swoją naturę Nocnego Łowcy na każdym kroku. - Tylko dlatego mnie tu ściągnąłeś? Żebym nie wypuścił wampira na zewnątrz? Przecież i tak bym tego nie zrobił – Jace wsunął się na miejsce obok Aline, która sprawiała wrażenie

zadowolonej. – Jeśli masz iść do Gardu, to lepiej się pośpiesz. Bóg jeden wie jakie bezeceństwa mogą nam przyjść do głowy bez twojej opieki. Alec spojrzał na Jace’a ze spokojną wyższością. - Postaraj się wszystkiego dopilnować. Wrócę za pół godziny. Zniknął w przejściu prowadzącym do długiego korytarza, a po chwili z oddali dobiegł ich trzask zamykanych drzwi. - Nie powinieneś go drażnić – powiedziała Isabelle, posyłając Jace’owi surowe spojrzenie. – Oni naprawdę kazali mu się nami opiekować. Simon nie mógł nic poradzić na to, że zauważył że Aline siedziała tak blisko Jace’a, że stykali się ramionami, mimo że na kanapie było mnóstwo wolnego miejsca. - Czy kiedykolwiek przyszło ci do głowy, że w poprzednim życiu Alec był zrzędliwą, starą babą mieszkającą z dziewięćdziesięcioma kotami, która zawsze wrzeszczy na dzieciaki z sąsiedztwa, gdy depczą jej trawnik? Bo mnie tak – powiedział, a Aline zachichotała. – Tylko dlatego, że jako jedyny może iść do Gardu... - Co to jest Gard? – zapytał Simon, który miał już dość słuchania o rzeczach o których nie miał pojęcia. Jace zaszczycił go spojrzeniem. Jego twarz miała chłodny, nieprzyjazny wyraz. Jedną rękę trzymał na dłoni Aline, która spoczywała na jej udzie. - Siadaj – powiedział, kiwając głową w stronę krzesła. – A może chciałeś zawisnąć w kącie jak nietoperz? Świetnie. Kawały o nietoperzach. Simon opadł na krzesło. - Gard to oficjalne miejsce spotkań Clave – wyjaśnił Sebastian, litując się nad Simonem. – To tam ustalane jest Prawo a swoje siedziby mają Konsul i Inkwizytor. Jedynie dorośli Nocni Łowcy mogą wejść na teren Gardu podczas obrad Clave. - Obrad? – zapytał Simon, mając w pamięci to co powiedział wcześniej Jace. – Masz na myśli to, że obradują z mojego powodu? Sebastian wybuchnął śmiechem. - Nie. Z powodu Valentine’a i Darów Anioła. To dlatego tam są. Zastanawiają się nad jego kolejnym posunięciem. Jace nie odezwał się ani słowem, ale na dźwięk imienia Valentine’a jego twarz stężała. - No cóż, chyba będzie próbował zdobyć Lustro – podpowiedział Simon. – Trzeci z Darów Anioła, tak? Jest w Idrisie? Czy to dlatego wszyscy tutaj są? Nastapiła krótka chwila ciszy zanim odezwała się Isabelle. - Nikt tak naprawdę nie wie gdzie jest Lustro. Nie wiemy nawet jak wygląda. - Zakładam, że jak zwykłe lustro. No wiesz, szklane, odbijające... - Isabelle ma na myśli to – przerwał mu łagodnie Sebastian – że nikt nie wie nic o Lustrze. W podaniach historycznych Nocnych Łowców jest mnóstwo wzmianek na jego temat, ale brakuje konkretnych informacji co do miejsca jego przechowywania, tego jak wygląda i, co najważniejsze, jakie ma właściwości. - Zakładamy, że Valentine chce je zdobyć – powiedziała Isabelle – ale skoro nikt nie ma pojęcia gdzie ono może być, to założenie nie na wiele się zdaje. Cisi Bracia mieli jakieś przypuszczenia ale Valentine ich zamordował, więc na razie musimy się zadowolić tym co mamy. - Zamordował? Wszystkich? – dopytywał się zaskoczony Simon. – Myślałem, że zabił tylko tych w Nowym Jorku. - Tak naprawdę Miasto Kości nie leży w Nowym Jorku – wyjaśniła Isabelle. – Pamiętasz wejście do Jasnego Dworu w Central Parku? To że tam było wcale nie oznacza, że Dwór też się tam znajduje. Tak samo jest z Miastem Kości. Istnieje mnóstwo wejść, ale Miasto... – urwała, gdy Aline uciszyła ją szybkim gestem. Simon spojrzał na nią, potem na Jace’a a w końcu na Sebastiana. Wszyscy mieli taki sam czujny wyraz twarzy, jakby właśnie zdali sobie

sprawę z tego co zrobili: wyjawiali Przyziemnemu sekrety Nefilim. Wampirowi. Nie całkiem wrogowi, ale z pewnością komuś, komu nie można było ufać. Pierwsza odezwała się Aline. Wbijając spojrzenie ciemnych, ładnych oczu w Simona, spytała: - No więc, jak to jest być wampirem? - Aline! – Isabelle wyglądała na zgorszoną. – Nie możesz tak po prostu chodzić sobie i wypytywać ludzi o takie rzeczy. - Dlaczego nie? Jest wampirem od niedawna. Musi pamiętać, jak to jest być człowiekiem – odwróciła się w stronę Simona. – Czy krew ciągle smakuje ci jak krew? Czy może jak coś innego, na przykład sok pomarańczowy? Bo tak sobie myślę, że... - Smakuje jak kurczak – powiedział tylko po to, żeby się zamknęła. - Serio? – Aline wyglądała na zdumioną. - Żartuje sobie z ciebie – wtrącił się Sebastian – dokładnie tak, jak powinien. Simon, przepraszam cię jeszcze raz za swoją kuzynkę. Ci z nas, którzy wychowali się z dala od Idris, wykazują większą poufałość w kontaktach z Przyziemnymi. - Nie wychowywaliście się w Idrisie? – spytała Isabelle. – Myślałam, że wasi rodzice... - Isabelle – wtrącił Jace, ale było już za późno. Twarz Sebastiana poszarzała. - Moi rodzice nie żyją – powiedział. – Gniazdo demonów w pobliżu Calais. Nic się nie stało, to było dawno temu – machnięciem ręki zbył jej wyrazy współczucia. – Moja ciotka – siostra ojca Aline – zajęła się mną w Instytucie w Paryżu. - Mówisz po francusku? Chciałabym mówić w innym języku – Isabelle westchnęła. – Hodge nigdy nie uważał, że powinniśmy znać coś oprócz greki i łaciny, a przecież i tak nikt ich nie używa. - Znam też rosyjski i włoski. I trochę rumuńskiego – powiedział Sebastian, uśmiechając się skromnie. – Mógłbym cię nauczyć paru zwrotów. - Rumuński? Jestem pod wrażeniem – przyznał Jace. – Niewielu ludzi potrafi mówić w tym języku. - A ty? – w głosie Sebastiana pobrzmiewało autentyczne zaciekawienie. - Niespecjalnie – odparł Jace z tak rozbrajającym uśmiechem, że Simon od razu wiedział, że kłamie. – Mój rumuński ogranicza się jedynie do kilku użytecznych zwrotów takich jak: „Czy te węże są jadowite?” albo „Wyglądasz zbyt młodo jak na policjanta”. Sebastian nie odwzajemnił uśmiechu. Miał w sobie coś niezwykłego. Ta łagodność, którą wprost emanował, skrywała w sobie coś, co przeczyło zewnętrznemu spokojowi. - Lubię podróżować – powiedział ze spojrzeniem utkwionym w Jasie – ale dobrze jest w końcu wrócić o domu, prawda? Jace przestał się bawić palcami Aline. - Co masz na myśli? - Tylko tyle, że nie ma drugiego takiego miejsca jak Idris, niezależnie od tego jakie miejsce my, Nefilim, obierzemy sobie za dom. Nie uważasz? - Dlaczego mnie o to pytasz? – twarz Jace’a przypominała bryłę lodu. Sebastian wzruszył ramionami. - Cóż, chyba mieszkałeś tu jako dziecko, prawda? Minęło dużo czasu odkąd znów tu jesteś. Czyżbym znów coś źle zrozumiał? - Zrozumiałeś aż za dobrze – rzuciła niecierpliwie Isabelle. – Jace lubi udawać, że nikt o nim nie rozmawia, nawet gdy doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że wszyscy to robią. - Z całą pewnością to robią. Mimo że Jace wpatrywał się w niego, Sebastian wyglądał na całkiem niewzruszonego. Simon poczuł do tego ciemnowłosego chłopca coś w rodzaju niechętnej sympatii. Rzadko spotykało się kogoś, kogo nie ruszały złośliwe uwagi Jace’a. - To główny temat wszystkich rozmów w Idris. Ty, Dary Anioła, twój ojciec, twoja siostra...

- Clarissa miała tu przybyć wraz z tobą, tak? – spytała Aline. – Nie mogłam się doczekać naszego spotkania. Co się stało? Mimo że wyraz twarzy Jace’a nie uległ zmianie, wysunął dłoń z ręki Aline, i zacisnął w pięść. - Nie chciała opuszczać Nowego Jorku. Jej chora matka jest w szpitalu. Nigdy nie mówi nasza matka, pomyślał Simon. To zawsze jest tylko jej matka. - Dziwne – zauważyła Isabelle. – Myślałam, że naprawdę chciała tu przyjechać. - Bo chciała – wymknęło się Simonowi. – W rzeczywistości... Jace zerwał się na równe nogi tak szybko, że Simon nawet nie zauważył że się poruszył. - Szczerze mówiąc, ja i Simon mamy coś do przedyskutowania. Na osobności – wskazał głową podwójne drzwi w odległym końcu korytarza a w jego oczach błyszczało wyzwanie. – Chodź, wampirze – powiedział tonem, który nie pozostawiał żadnych wątpliwości co do tego, że odmowa skończyłaby się użyciem siły. – Porozmawiajmy.