Domi-97

  • Dokumenty118
  • Odsłony14 322
  • Obserwuję25
  • Rozmiar dokumentów176.3 MB
  • Ilość pobrań8 726

Smialy podryw Scarlett Cole

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Smialy podryw Scarlett Cole.pdf

Domi-97 EBooki
Użytkownik Domi-97 wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 391 osób, 261 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 177 stron)

Tytuł oryginału: The Purest Hook Projekt okładki: LASER Redakcja: Dorota Kielczyk Redakcja techniczna: Anna Sawicka-Banaszkiewicz Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski Korekta: Zofia Kulczycka Copyright © 2016 by Scarlett Cole All rights reserved. For the cover illustration © theartofphoto/Fotolia © for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2019 © for the Polish translation by Danuta Górska ISBN 978-83-287-0840-2 Wydawnictwo Akurat Wydanie I Warszawa 2019

Lizzie i Beth. Dziękuję, że dałyście mi możliwość napisania historii, które chciałam napisać, i jednocześnie pomogłyście mi je udoskonalić. Jesteście najlepszym wymarzonym zespołem, jakiego może pragnąć dziewczyna!

Spis treści ROZDZIAŁ 1 ROZDZIAŁ 2 ROZDZIAŁ 3 ROZDZIAŁ 4 ROZDZIAŁ 5 ROZDZIAŁ 6 ROZDZIAŁ 7 ROZDZIAŁ 8 ROZDZIAŁ 9 ROZDZIAŁ 10 ROZDZIAŁ 11 ROZDZIAŁ 12 ROZDZIAŁ 13 ROZDZIAŁ 14 ROZDZIAŁ 15 ROZDZIAŁ 16 ROZDZIAŁ 17 EPILOG PODZIĘKOWANIA

ROZDZIAŁ 1 Czy naprawdę minęło siedem lat? Sarah-Jane „Pixie” Travers siedziała w wejściu do Second Circle Tattoos, studia tatuażu, którym zarządzała, i przesuwała czubkami palców po szarym łupku. Aż trudno było uwierzyć, że siedem lat temu co do dnia, jak na ironię pierwszego kwietnia, odrodziła się na tej podłodze. Chociaż nie za wiele z tego pamiętała. Jasne, nadal przypominała sobie chłód podłogowych płytek na swędzącej skórze, ale już dawno zagrzebała głęboko uczucie mdłości i udało jej się również wyrzucić z głowy wstydliwe wspomnienie, jak spazmatycznie się trzęsła. Dłużej trwało, zanim przepracowała upokorzenie tym, że porzygała się u stóp dwóch facetów, którzy stali się jej wybawcami. Nigdy nie zdoła się odwdzięczyć Trentowi i Cujo, swoim szefom, że uratowali jej życie tamtego dnia. Była w Miami od niecałych dwudziestu czterech godzin, kiedy bandyci ukradli tę niewielką ilość pieniędzy, którą zaoszczędziła na nowy początek. Ale najbardziej pomogła jej decyzja Trenta i Cujo, żeby nie wzywać pogotowia, kiedy zorientowali się, że jest na głodzie. Znaleźli jej program otwartej terapii i chociaż im też się nie przelewało, wielkodusznie zapłacili za nią, dzięki czemu przeżyła. Pixie głęboko odetchnęła rześkim, świeżym powietrzem. Wiosna w Miami to jej ulubiona pora roku, zanim wszystko zacznie się lepić w wilgotnym letnim upale. Salon tatuażu otwierano jak zwykle o dziesiątej, ale chciała przyjść wcześniej i spędzić tu parę chwil, aby z wdzięcznością powspominać, jak zmieniło się jej życie tamtego dnia. I musiała przeprowadzić inwentaryzację, co zawsze najłatwiej robić wtedy, kiedy wszystkie rzeczy są w szafkach, na swoim miejscu. „Na swoim miejscu”. Pixie westchnęła, jeszcze raz powiedziała „dziękuję” w stronę drzwi i wstała. Kluczem, który otrzymała przed laty, otworzyła wejście do studia i wyłączyła alarm. Wszystko wyglądało nieskazitelnie. Krzesła stały przy stanowiskach. Blatów nie zaśmiecały żadne zostawione pojemniczki z tuszem, maszynki do tatuażu, ołówki czy zużyte rękawiczki. Podłoga z ciemnego drewna była zamieciona i wypastowana. W jaskrawym słońcu Miami wlewającym się przez okna wirowały nieliczne pyłki kurzu, poza tym jednak panowała tu kliniczna czystość, właśnie tak, jak Pixie lubiła. Bardzo poważnie traktowała swoją rolę menedżerki. Zawdzięczała właścicielom wszystko. Dosłownie. Bez Trenta i Cujo raczej nie dożyłaby do dwudziestych trzecich urodzin. Przesunęła palcami po framudze drzwi, wspominając godziny spędzone na zdrapywaniu z niej warstw starej farby. Po terapii, żeby się odwdzięczyć Trentowi i Cujo za ich pomoc, codziennie wracała do studia, sprzątała, malowała ściany albo biegała na posyłki, na przykład przynosiła lunch. Miała się czym zająć, dzięki czemu łatwiej mogła się oprzeć pokusie, żeby znaleźć coś na ukojenie nerwów. W nocy pozwalali jej spać w nieurządzonym biurze, ale ostrzegali, żeby się nikomu nie pokazywała, bo nie chcieli kłopotów z powodu naruszenia przepisów licencji. Co rano jeden z nich przynosił jej śniadanie; później w ciągu dnia drugi podrzucał coś na obiad. Cujo zmuszał ją, żeby jadła, nawet kiedy nie miała ochoty. Żartował z niej, że na pewno pochodzi od wróżek, skoro uwielbia śpiewać, tańczyć i jest taka drobniutka, albo od skrzatów, znowu ze względu na niski wzrost. Przylgnęło do niej przezwisko Pixie[1]. Zanim się obejrzała, zamawiała już towar, negocjowała ze sprzedawcami i dbała o zaopatrzenie magazynu. Kiedy Trent i Cujo zaproponowali jej posadę recepcjonistki, była przeszczęśliwa. A kiedy Lia, jedna z zatrudnionych tam artystek tatuażu, zaoferowała jej pokój w swoim mieszkaniu za żenująco niski czynsz, bez wahania skorzystała z okazji.

Nigdy nie naciskali, żeby im powiedziała, skąd się wzięła tamtego ranka na ich progu, i za to była im nieskończenie wdzięczna. Szukanie słów, aby opisać, co się wydarzyło tamtej nocy, kiedy uciekła z przyczepy matki, to więcej, niż mogła znieść. Na samą myśl o Arniem, swoim ojczymie, i rzeczach, które jej kazał robić, wciąż wpadała w spiralę strachu. Ciągle śniły jej się zakrwawione ręce, nawet po tylu latach. Na zewnątrz ulica była cicha. Siódma rano w czwartek to za wcześnie dla turystów. Upłynie jeszcze kilka godzin, zanim miasto w pełni przebudzi się do życia. Cujo i Trent zjawią się o dziesiątej. Zwykle nie pracowali dokładnie w tych samych godzinach, chociaż ich zmiany często się nakładały, ale tego dnia, co roku, Trent wyznaczał dla nich trojga tę samą porę, nawet jeśli to znaczyło, że musi pracować czternaście godzin z rzędu. Kochała Trenta również za to, że zawsze pamiętał o ważnych rzeczach. Poprzedniego wieczoru Lia pojechała do superbogatego zamkniętego osiedla na Star Island odwiedzić rodziców, których nie lubiła prawie tak samo, jak oni nie lubili jej. Chciała puścić ich wszystkich w trąbę i zostać w domu z Pixie, ale dowiedziała się, że jej brat, komandos z Navy SEAL, dojedzie do domu z najnowszego miejsca zakwaterowania. Eric, ostatni z artystów tatuażu, wyjechał do L.A. do brata i miał wrócić dopiero w sobotę. Pixie wsunęła torebkę pod biurko recepcji i otworzyła terminarz. Zanotowała, żeby po drodze do domu kupić trochę granatowego tiulu. Sukienka na dziecięcy bal kostiumowy, którą zaczęła szyć poprzedniego wieczoru, musiała mieć dodatkowe warstwy na spódniczce, żeby pasowała do skrzydełek wróżki, już przygotowanych. Coś, co zaczęło się jako hobby, szybko rozwijało się w niewielki interes i kiedyś, miała nadzieję, stanie się pełnoetatowym zajęciem. Jej wzrok przyciągnęła fotografia przypięta klipsem do terminarza. Warto poświęcić godziny na szycie i haftowanie, kiedy potem dostaje się zdjęcie radośnie uśmiechniętej dziewczynki, wystrojonej w jedną z sukienek, które się robiło. Podłączyła telefon i z głośników popłynęła playlista. Zawierała piosenki z kilku najwspanialszych filmów i musicali. Na pierwszym miejscu Idina Menzel. Rent, Wicked i Kraina lodu, wszystko tam było. Potem przerzuci się na klasykę Elaine Paige: Evita, Chess i Bulwar Zachodzącego Słońca. Co za kontrast z metalem i heavy rockiem, których wszyscy słuchali w godzinach pracy. Stojąc przed dużym studyjnym lustrem, zebrała w kucyk jeszcze niezbyt długie fioletowe włosy. Po raz pierwszy pozwoliła im odrosnąć, odkąd ścięła je na krótko następnego dnia po ucieczce z domu. Zastanowiła się przelotnie, czy mama wciąż tam mieszka. I czy w ogóle żyje. Za bardzo się bała zadzwonić, żeby nie trafić na Arniego. Nie miała pojęcia, co się dzieje z matką. Ale nie chciała odgrzebywać przeszłości, ważniejsze, żeby została czysta, a wiedziała, że rozmowa z Arniem może wywołać kryzys. Postanowiła zacząć od tuszów. Wyjęła z szafki wszystkie pudełka i ustawiła je według kolorów i marek. Gablotę należało porządnie wyczyścić w środku, więc przyniosła ze schowka przybory i zabrała się do roboty. Kilka godzin i prawie cały dzbanek kawy później Pixie była zmęczona, ale skończyła porządki. Zrobiła inwentaryzację, przygotowała stanowiska pracy i wydrukowała grafiki umówionych wizyt. Siedząc za biurkiem z ołówkiem w ręku, szkicowała pomysły do najnowszego zamówienia. Najbardziej lubiła kostiumy biedronek i starała się, żeby każdy był inny. Zadzwonił telefon w studiu. Pixie spojrzała na zegar ścienny. Zostało jeszcze czterdzieści pięć minut do otwarcia. Włączy się poczta głosowa. Pixie narysowała małe czułki, ale dzwonienie jej przeszkadzało.

Nie mogła dłużej nie zwracać na nie uwagi, podniosła słuchawkę. – Tu Second Circle. Czym możemy dzisiaj służyć? – Pix? Znała ten głos. Tylko on owijał jej się wokół żeber i mocno zaciskał. – Hej, Dred. Dred Zander występował razem z Trentem jako sędzia w telewizyjnym reality show Inked[2]. Poza tym był głównym wokalistą Preload, więc leciały na niego wszystkie metalówy na planecie. Spotkali się przy kilku okazjach. I może potem trochę o nim myślała. – Cześć, ślicznotko. Czemu nie jesteś w domu? Trent to poganiacz niewolników? – Nie, robię inwentaryzację. – Tak wcześnie? – W jego głosie brzmiała troska. – Jest spokój. Wszystko w porządku – szepnęła. Po raz pierwszy tego ranka samotność wydała jej się paskudna. Milczenie zawisło między nimi na chwilę, dopóki go nie przerwała. – Co mogę dla ciebie zrobić? – zapytała, siląc się na pogodny ton. – Och, chciałem sprawdzić, czy Trent może mnie wcisnąć w przyszłym tygodniu przed występem. Północnoamerykański etap tournée Dreda kończył się w Miami i Pixie słyszała od Trenta, że zespół zrobił krótką przerwę, żeby nagrać nowy album, zanim ruszą w trasę po Europie. – Czemu nie zadzwoniłeś na jego komórkę? – Otworzyła grafik klientów na komputerze, który właśnie odpaliła. – Bo jeśli zadzwonię tutaj i zostawię wiadomość, musisz do mnie oddzwonić. Mimo woli parsknęła śmiechem. – Dobra, da radę cię przyjąć o każdej porze, licząc od dziesiątej. – Zapisz mnie na dwunastą. A jak już do was wpadnę, dasz się wreszcie zaprosić na randkę? Uśmiechnęła się. Zawsze ją zapraszał i zawsze odpowiadała tak samo: – Prędzej śnieg spadnie na Saharze. Dred się roześmiał. Miała wrażenie, jakby motyl zatrzepotał jej w piersi. – W końcu się złamiesz, Pix. Jestem dobry na randkach, między innymi. – Zasugerował znacząco. – Na pewno. Do zobaczenia w przyszłym tygodniu, Dred. – Liczę na to, Pixie. W słuchawce zapadła cisza. Pixie wiedziała, że pewnego dnia on przestanie z nią flirtować, ale związek z nim był po prostu niemożliwy. I nienawidziła za to swojego ojczyma z całego serca. *** Słońce przebija się przez chmury tak, że oświetla tylko fragmenty ziemi… skupione światło… czy można ścigać tę jasność… przechodzić z miejsca na miejsce i pozostawać w promieniach… albo czy słońce zawsze cię znajdzie, jeśli stoisz bez ruchu? – O czym myślisz, Dred? Dred oderwał wzrok od widoku zza okna cessny i dokończył zapisywać swoje myśli w notesie z tekstami. Zamknął go z trzaskiem i spojrzał na Sama, menedżera Preload. – Co? – zapytał spokojnie. – Została nam tylko godzina lotu, a mamy jeszcze tyle do omówienia. Czy zechcesz poświęcić mi uwagę? – Daj mu trochę luzu – odezwał się Nikan. Jako najstarszy z nich, dorastających razem

w domu dziecka, gitarzysta i drugi wokal w zespole, zawsze grał rolę obrońcy. – Gdybyś nas nie cisnął, żebyśmy tak cholernie szybko wypuścili nowy album, nie musiałby myśleć o tekstach dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu. Dred doceniał interwencję, w rzeczywistości jednak pomysły tekstów same przychodziły mu do głowy. Nie mógł ich wyłączyć, tak samo jak nie mógł przestać mrugać. Czy można wyłączyć słońce? Czy miłość pali jak słońce? A jeśli tak, czy można unikać miłości, jak się unika słońca? – Dred. – Głos Sama wdarł się w jego myśli. Mieli za sobą dwie godziny wczesnego porannego lotu do Miami i należało zająć się interesami, chociaż za oknem czekała inspiracja. Dred odwinął tabletkę do ssania i dał znak stewardessie, żeby przyniosła mu następną filiżankę gorącej wody. Ostatnie, czego potrzebował, to ból gardła, ale zdradziecka suchość i drapanie zapowiadały jego nadejście. – Wyluzuj gacie, Sam – rzucił Dred. – Wiemy, co trzeba robić. Nie denerwuj się, bo dostaniesz wrzodów. – Racja. No więc, Lennon, mam dla ciebie ustawioną umowę na sponsorowanie przez Soidal. Musisz grać na ich perkusji podczas następnej trasy. – Soidal potrafi tylko zrzynać. Ukradli dobre pomysły z Tamy i Yamahy i wykorzystali tanią siłę roboczą. To nieetyczne i gówniarskie. Brzmi też jak gówno. Zostanę przy Tamie – odparł Lennon. Dred pokręcił głową. Sponsoring Soidalu to był głupi pomysł. Wszyscy wiedzieli, że Lennon nie ustąpi, bo Lars Ulrich jest jego cholernym idolem. Wkrótce po wypuszczeniu pierwszego singla wystąpili na festiwalu, gdzie gwoździem programu była Metallica. Po swoim numerze zeszli ze sceny i zastali za kulisami Larsa Ulricha – stał w miejscu niewidocznym dla publiczności. Pogratulował im występu, ale powiedział, że Lennon potrzebuje lepszej perkusji. Umówił go ze swoim kontaktem w Tamie i od tamtej pory Lennon używał tylko tego zestawu. – To olbrzymie wsparcie. Dostajemy za darmo sprzęt, dostarczony i zainstalowany wszędzie, gdzie gramy w Ameryce Północnej. Możesz nawet podpisać to cholerstwo i przekazać miejscowej organizacji charytatywnej, żeby je wystawiła na aukcję. Pomyśl o całej darmowej reklamie, jaką będziesz miał – przekonywał Sam. – To moja praca, żeby znajdować dla was takie okazje. – A ja wykopię twój tyłek przez właz awaryjny bez spadochronu, jeśli podpiszesz ten pieprzony kontrakt – warknął wściekle Lennon. Dred nieznacznym ruchem odpiął swój pas bezpieczeństwa, gotów przytrzymać Lennona w razie potrzeby, ale z ulgą zobaczył, że perkusista chwycił słuchawki. Sam wydawał się zaszokowany tym wybuchem. – Jordan – powiedział, zmieniając temat. – Zgłosiłem cię do telewizyjnego reality show. Inked robi Dredowi taką wspaniałą reklamę… byłoby świetnie wypromować osobno i ciebie. To akurat w ogóle nie miało sensu. W ich zaimprowizowanej rodzinie Jordan przyjął rolę nieprzystosowanego społecznie starszego brata. Dred i reszta zespołu widzieli, jak lęk Jordana przed rozłąką się pogłębia. Co prawda Dred wciąż nie tracił nadziei, ale prędzej piekło by zamarzło, niż Jordan mógłby samotnie podróżować po Ameryce. – Elliott chce mieć własny telewizyjny show. Załatw mu to. – Jordan wskazał podbródkiem w kierunku Elliotta. Dred się uśmiechnął. Elliott nienawidził telewizji prawie tak samo jak Jordan sławy. – Po jaką cholerę miałbym to robić, brachu? – rzucił Elliott. – Proszę, czy możemy się skupić? Elliott, to nie dla ciebie. Jordan, to doskonały pomysł. Oni chcą stworzyć zespół rockowy. – Sam pogrzebał w papierach. – Zrobią mały objazd

w poszukiwaniu talentów, a potem ściągną dziesięciu najlepszych perkusistów, wokalistów i gitarzystów do L.A. Tam ci kolesie będą grać co tydzień w innym zespole, a najgorszy band zostanie wyeliminowany. Chcą, żebyś zajął się bass house. Pomimo niechęci do sztucznie tworzonych popowych zespołów pomysł wydawał się niekiepski. Nadawał się idealnie dla bardziej towarzyskiego, pewnego siebie artysty. Dred patrzył, jak Jordan odstawia swój numer łabędzia, ten, w którym wygląda tak, jakby spokojnie ślizgał się po wodzie, ale pod powierzchnią gorączkowo przebierał nogami. – Daj spokój, Sam. Znasz nas… ile? Prawie dziesięć lat. Te pomysły są okropne – oświadczył Dred, podejmując dyskusję. – Są lukratywne. Wiesz, ile zarobiłeś na Inked. Jordan jakoś wytrzyma wystawienie na widok publiczny. A ten interes z perkusją też ma ręce i nogi. – Sam spojrzał na Lennona. – Martwisz się o swoją działkę? Bo zarobiliśmy dla ciebie całą kupę pieniędzy w zeszłym roku. Dred pamiętał ich pierwsze spotkanie z Samem po małym koncercie w Danforth. Słaba frekwencja omal nie doprowadziła do upadku zespołu. Sam podszedł do Dreda i powiedział, że chce im pomóc załatwić lepsze występy. Nawet zaoferował, że zrobi to za darmo, licząc na procent, kiedy zdobędą popularność. – Nie chodzi o pieniądze – upierał się Sam. – Zawsze chodzi o pieniądze – odparł Nikan. – Dred ma rację. Znajdź nam jakieś sensowne kontrakty. Jeśli Lennon mówi, że te bębny są gówniane, to są gówniane. A podczas trasy koncertowej musimy brzmieć idealnie, nie możemy sobie pozwolić na nic innego. Znasz nas dostatecznie długo, żeby wiedzieć, że Jordan woli trzymać się z nami. Więc nie rób nic na siłę, człowieku. – Słuchajcie. – Sam zamknął teczkę i potarł oczy. – Wytwórnia chce, żebym zapewnił wam maksymalną promocję. Denerwują się, czy wasz następny album zostanie dobrze przyjęty. Próbuję dla was zarobić jak najwięcej kasy, żebyście byli ustawieni, jeśli to wszystko jutro się skończy. – Naprawdę myślisz, że nam to grozi? – zapytał Nikan. – Są zespoły bez takich… ograniczeń. – Sam zerknął w stronę Lennona, który z zamkniętymi oczami wystukiwał na stoliku rytm łomoczący mu w słuchawkach, i Jordana, który całkowicie wyłączył się z rozmowy. – Te zespoły chcą pracować więcej. Sięgać dalej. Podejmować większe ryzyko. – Nasze ostatnie dwa albumy zdobyły multiplatyny, do cholery. Bilety na amerykańską trasę wyprzedano w dwie godziny. Co jeszcze możemy zrobić? – Dred trzasnął ręką w stolik. – Ja jestem tylko posłańcem, Dred. Cholera, Sam ma rację. – Przepraszam. Nikan wstał z miejsca i poszedł porozmawiać z Elliotem. To była jedna z zalet podróżowania prywatnym odrzutowcem: mogli poruszać się swobodnie i przez cały czas pracować. Jako gitara prowadząca i rytmiczna często ćwiczyli razem, więc zabierali instrumenty na pokład samolotu. – Jeśli ci się nie podobają te nowiny – podjął Sam – dopiero to cię wkurzy. Może będziesz musiał zrobić test DNA. Dred znał tylko jeden powód, dla którego konieczny jest test DNA, ale i tak zapytał: – Czemu? – Pewna kobieta twierdzi, że wczoraj urodziła twoje dziecko w szpitalu St. Joseph. – Co jest, kurna? – Dred wychylił się do przodu.

Dziecko nie mogło być jego. Zawsze się zabezpieczał. Nie było takiej opcji, żeby sprowadził dziecko na ten świat. Przynajmniej dopóki się całkiem nie urządzi, a zespół nie osiągnie takiego etapu w karierze, żeby mogli zwolnić. To znaczy jeśli w ogóle zdecyduje się na potomstwo. Jego dzieciństwo to szereg obrotowych drzwi do noclegowni, schronisk, suteren i domów zastępczych. Jakim sam byłby ojcem? – Podała szczegóły waszego spotkania. Pasuje do okresu, kiedy byliście w Toronto na wiosnę. – Sam. Znasz mnie. Zawsze stosuję zabezpieczenia. Zawsze noszę je przy sobie. To zwykła ściema. – Okej. Skontaktuję się z nimi i powiem, że potrzebujemy dużo więcej informacji, zanim zgodzisz się na test. Do diabła. Nie mogło być jego. Bo gdyby w ogóle miał dzieci, to z kobietą, która pokochała podrzutka z sierocińca. Nie gwiazdora rocka.

ROZDZIAŁ 2 Pixie obserwowała chaos narastający w studiu i dojrzewała do podjęcia stanowczej decyzji. Artyści tatuażu zwykle nie chcą mieć do czynienia z klientami, którzy nie potrafią znieść bólu, więc wrzaski na fotelu Cujo doprowadzały wszystkich do szału. Ericowi dostał się facet, który wstydził się przyznać, że nie wytrzymuje, kiedy igły wbijają mu się w skórę. Zamiast tego co pół godziny prosił o dziesięć minut przerwy. Klient Lii ciągle dodawał, dodawał i dodawał. W końcu mieli prawie godzinę poślizgu względem harmonogramu. Trentowi się poszczęściło. Stały klient z Nowego Jorku wpadł wydziarać sobie coś na piersi i znosił ukłucia bez mrugnięcia okiem. Pixie przejrzała rezerwacje, potem listę niezapisanych klientów i doszła do wniosku, że z czegoś trzeba zrezygnować. Wzięła parę dwudziestodolarowych kart podarunkowych i podeszła do ostatnich dwóch klientów z ulicy, których wcześniej przyjęła. Bez wielkiego zamieszania udało się jej przełożyć ich na następny dzień. Zbliżyła się do klientki Cujo, Michelle, która niezbyt rozsądnie robiła sobie swój pierwszy tatuaż na klatce piersiowej. Wzór był za duży, a miejsce zbyt wrażliwe jak na pierwszy raz. Cujo szczerze odradzał jej tę wielkość i to miejsce, ale Michelle była nieugięta. Pixie podsłuchała, jak mówił do klientki: – Na szczęście mamy kilka opcji. Możemy przerwać i wrócisz kiedy indziej, żeby dokończyć, albo możemy zmienić wzór, zmniejszyć go, usuwając te szczegóły. – Wskazał fragmenty szkicu, który dla niej narysował. – Jeśli postanowisz wytrzymać do końca – wtrąciła Pixie – możecie się przenieść do prywatnego pokoju na tyłach. – Chyba przeceniłam swoje siły. I wiem, że mnie ostrzegałeś, Cujo – powiedziała płaczliwie dziewczyna. – Dlaczego nie połączyć tych propozycji? Zmniejszę wzór, żebyś mogła wyjść dzisiaj z kompletnym tatuażem, co? Potem, jeśli zdecydujesz się wrócić, to go dokończymy, a jeśli postanowisz, że nigdy więcej żadna igła nie dotknie twojej skóry, wciąż będzie fajnie wyglądał. I przeniesiemy się na tyły, żeby ci to ułatwić. Michelle się zgodziła. Pixie wyprowadziła ją, żeby Cujo spokojnie zebrał swój sprzęt. Ułożyła Michelle na długim czarnym stole i wróciła do głównego pomieszczenia. W studiu robiło się za ciepło, więc podeszła do drzwi, żeby je otworzyć. – Dzięki za pomoc, Pix. Możesz sprawdzić, czy teraz modne są przeszczepy bębenków w uszach? – szepnął Cujo, kiedy go mijała. Sięgnęła do klamki, przy czym odwróciła się, śmiejąc z jego żartu… i wpadła prosto na szeroką męską pierś. Pochwyciły ją silne ramiona. Podniosła wzrok i spojrzała w ciemnobrązowe oczy Dreda, w których migotały złote iskierki. Za każdym razem, kiedy jej dotykał, ziemia usuwała się jej spod nóg. Czuła na skórze jego gorące palce. Wciąż się w nią wpatrywał, w powietrzu między nimi zawisło oczekiwanie. – Hej, Pixie. Mrugnął do niej. Ale to nie było zwykłe mrugnięcie. Nie, to było mrugnięcie gwiazdora rocka. Takie, od którego spadały majtki i serca biły szybciej na skalę globalną. Pixie odskoczyła od niego. – Dred. Chwiejnie zrobiła jeszcze parę kroków do tyłu, ale on przysuwał się bliżej i bliżej. – Tęskniłaś za mną? – zapytał niskim głosem.

– Co… o co ci chodzi? – To nie jest podchwytliwe pytanie, Pix. – Wyszczerzył zęby. – A jak myślisz, o co mi chodzi? – O nic… tak… nie… to znaczy pewnie. Miło cię widzieć. – Przy nim robiła z siebie kompletną idiotkę. – Naprawdę? Nie wydajesz się taka pewna. – Dotknął końców jej włosów. Zadrżała. Tak łatwo byłoby ulec, paść mu w ramiona, ale te kilka razy, kiedy była tego bliska z kimkolwiek, skończyły się żałośnie. Nie, nie mogła się tak upokarzać. – Ręce precz od personelu – rzucił Trent ze śmiechem, podchodząc do nich. – Jak tam, brachu? Pixie pospiesznie umknęła za biurko i zajęła się napełnianiem zszywacza – cokolwiek, byle nie słuchać jego głosu, lekko zachrypłego od whiskey i dymu, i nie czuć jego odurzającego leśnego zapachu. Usłyszała, jak Trent mówi: – Daj mi dwadzieścia minut, zaraz skończę i się tobą zajmę. Cholera. Odwróciła się do Dreda. Długie, ciemne, zmierzwione włosy opadały mu na ramiona, okalając mocny podbródek i wyraziste, seksowne kości policzkowe. Jego łagodny uśmiech osłabił jej determinację. – Wiesz, Pix… pomyślałem sobie… – Hej, kogo ja widzę! Dred Zander, tak? – Jakiś facet mu przerwał, wszedł między nich i zaczął gwałtownie potrząsać ręką Dreda. – Jestem Bill z Boise. Screwed to mój ulubiony album wszech czasów. Uwielbiam Dog Boy. Zagracie to dziś wieczorem? Dred pokręcił głową. – Niestety. Nie zagramy. Ale mamy świetny zestaw. Zniknął uwodzicielski uśmiech i błysk w oku. Jasne, Dred nadal się uśmiechał, nawet wyglądał przyjaźnie, ale Pixie widziała, że to tylko poza. – Dlaczego nie? Nigdy tego nie gracie. Napisałeś najbardziej odjazdowy tekst, stary. Ten fan, Bill, zaczął jej działać na nerwy i Dredowi też, sądząc po tym, jak drgały mu mięśnie szczęki. – Dzięki – rzucił Dred. – To wiele dla mnie znaczy. A teraz właśnie rozmawiałem z… – Oj, proszę. Zagrajcie to dla mnie dziś wieczorem – zaskomlił fan. – To ostatni koncert tej trasy, a w przyszłym tygodniu mam urodziny. – Wszystkiego najlepszego. I właściwie napisał to Jordan. On nie chce tego śpiewać. Więc nie zagramy. – Ale powinniście bardziej słuchać swoich fanów. Zajrzyjcie na byle jakie forum, wszyscy chcą, żebyście to zagrali na żywo. Pixie odkaszlnęła głośno, wyszła przed kontuar i wsunęła dłoń w rękę Dreda. Ścisnął ją mocno, ale dalej wpatrywał się uważnie w Billa. – Mogę teraz zaprowadzić cię na zaplecze. – Czekaj. Masz. – Bill wcisnął jej do ręki swój telefon, zmuszając, żeby cofnęła się o krok. – Zrób nam zdjęcie. – Nie powiesz do pani „proszę”? – Głos Dreda brzmiał złowieszczo spokojnie. – Och, przepraszam. Proszę. Pixie spojrzała na ekran. Bill wydawał się szczęśliwy jak dzieciak objedzony słodyczami, natomiast Dred sprawiał wrażenie, że chce skręcić mu kark. Pixie pstryknęła fotkę i oddała aparat Billowi. Gdyby w grę nie wchodziła reputacja studia, poprosiłaby Erica, żeby wydziarał na bicepsie Billa penisa zamiast rażąco oczywistej

kopii jednego z tatuaży Eminema. – Więc jak, stary? Mam jakieś szanse na wejściówkę dla VIP-ów? Pixie wciągnęła Dreda do biura i zamknęła drzwi, żeby Bill nie wszedł za nimi. – W porządku? – Puściła jego rękę. – Taak – mruknął Dred, sięgając po srebrną kotwiczkę, którą nosił na szyi na czarnym sznurku. – Paskudny lot i ta piosenka, o której mówił Bill. Jest zbyt bolesna. Nie zagraliśmy jej ani razu od dnia nagrania. Trent otworzył drzwi. – Jestem gotowy, daj znać, kiedy i ty będziesz. Dred ruszył w jego stronę, potem odwrócił się do niej, znowu z tym uśmiechem, któremu nie mogła się oprzeć. – Więc jesteśmy trochę bardziej związani. Ty i ja. Nawet trzymaliśmy się za ręce, prawda? Kiedy wreszcie się zgodzisz pójść ze mną na randkę? – Kiedy Marliny wygrają World Series – odparła. Chociaż w głębi duszy pragnęła umówić się z nim natychmiast. *** Dred oparł się wygodnie i pozwalał, żeby brzęczenie maszynki do tatuażu i ukłucia igieł łagodziły ucisk narastający w jego głowie. Nie musiał się skupiać na niczym oprócz szumu i wibracji. – Przepraszam, że nie mogliśmy skorzystać z prywatnego pokoju, ale uwierz mi, tak jest lepiej dla naszych bębenków w uszach. Wyglądasz na wykończonego. – Trent mówił, nie podnosząc wzroku, zajęty cieniowaniem. Dred nie cierpiał banalnej czaszki, którą sobie zrobił w wieku dziewiętnastu lat, ale szalenie podobał mu się wzór, który wymyślił Trent, żeby ją zakryć. – To były długie miesiące. – Głos mu się załamał na końcu. Zły znak. – Nie miałeś wolnego w trasie? – Trent zanurzył igły w czarnym tuszu. Dred wolał tatuaże w czerniach i szarościach, chociaż żywe kolory wyglądały cholernie seksownie na kobiecie. Obejrzał się na biurko, przy którym Pixie śmiała się z klientem. – Złapaliśmy parę dni tu i tam. Ale głównie w drodze, nie w domu. Cholernie mi brakuje mojego własnego łóżka. Ale udało się przedłużyć ten pobyt o kilka dni. Liczę, że ciepła pogoda dobrze mi zrobi na gardło. – Teraz tu jest zimno. – Trent przesunął ramię Dreda na wygodniejszą dla siebie pozycję. – Zimno? W moich rodzinnych stronach jest około trzech stopni. – Dred zaśmiał się, ale śmiech przeszedł w kaszel. Szlag. Jeszcze kaszlu brakowało. Fatalnie. – Mówisz w tej gównianej skali? Ile to będzie w prawdziwych stopniach? Ze czterdzieści? – Tak, coś takiego. A u was ile? Och, racja, siedemdziesiąt, może nawet osiemdziesiąt[3]. Nie rozpoznałbyś zimna, gdyby podeszło i cię ugryzło. – Wiesz co? Jeśli zostajecie, możesz przyjść jutro i wykończę ten dolny rękaw, nad którym pracujemy – zaproponował Trent, zanurzając w tuszu maszynkę do tatuażu. – Mnie to pasuje, jeśli na pewno dasz radę. – Oczywiście. No więc co jeszcze się dzieje? – Mamy jakiś przeciek. Mówiłem ci już, że wszyscy dorastaliśmy w domu dziecka, tak? Trent kiwnął głową. – Mhm, pamiętam. – No więc ktoś wypuścił trochę informacji o Elliotcie i o tym, jak wylądował w domu

dziecka. Nie całkiem dokładnych, ale ujawnili kilka naprawdę osobistych rzeczy. Nie mamy pojęcia, jak media do tego dotarły. Całe szczęście, kurwa, że nie wiedzą wszystkiego. Gdyby wywęszyli prawdę, zespół utonąłby w oceanie bólu. Bardziej bolało patrzenie, ile to kosztuje Elliotta. Informacje wypływały coraz szybciej, ich treść trafiała coraz bliżej celu. Coraz trudniej było odeprzeć te osobiste ataki. Na szczęście Sam zajmował się całym tym syfem. Zamieszczał odwołania już po paru godzinach, jednak raz rozpowszechnionej plotki nie dało się całkiem usunąć. Dred znowu zaczął kaszleć. – Przepraszam. – Nie przejmuj się, stary. Sekundę. Pix? – krzyknął Trent przez ramię. – Co jest? – Podeszła do nich, kołysząc biodrami, w seksownych czarnych legginsach. Na stopach miała fioletowe adidasy, pod kolor włosów. – Dred potrzebuje twojego magicznego eliksiru. Możesz postawić go na nogi? Pixie położyła Dredowi rękę na czole. Zupełnie jak matka; to mu przypomniało Ellen. Zwykle ją odpychał, ale w głębi duszy był jej wdzięczny za troskę. – Nie masz gorączki. Okej. Daj mi dziesięć minut. Musi naciągnąć. Patrzył, jak dziewczyna odchodzi. Widok od tyłu prawie równie interesujący jak z przodu. – No dobrze. Przesuń się w ten sposób. – Trent inaczej ułożył ramię Dreda na podłokietniku. – I chyba powinieneś przestać gadać, skoro później idziemy na twój występ. Dred odchylił się i zamknął oczy. Kilka godzin tutaj w studiu, potem taksówka do sali koncertowej. Próba dźwięku na szczęście była formalnością. Zatrudniali stałą ekipę pod kierownictwem Stana, koncertowego wyjadacza, który ciężko pracował, żeby idealnie ustawić sprzęt. Jednak nawet mimo tego Dred nigdy nie pomijał próby. Zdawało mu się, że minęło zaledwie sześćdziesiąt sekund, kiedy ktoś poklepał go po ramieniu. – Mam dla ciebie herbatę. Pixie. Przetarł oczy, żeby odpędzić senność. Wziął od niej filiżankę i powąchał zawartość. – Co to? – Najpierw spróbuj, potem ci powiem. Dred spojrzał na Trenta. – Jest bezpieczne? Trent zaśmiał się, a Pixie trzepnęła Dreda w ucho. – No dalej, spróbuj. Tam nie ma nic nielegalnego, usypiającego ani zmieniającego nastrój. Dred nieufnie pociągnął łyk. Poczuł się tak, jakby ambrozja spłynęła na jego obolałe gardło. – O mój Boże. – Wiem, wiem – mruknął Trent. – To specjalny napój, który Pixie przyrządza dla nas wszystkich, kiedy chorujemy. Czyni cuda. Dred wypił jeszcze trochę. – Co w tym jest? – Plasterki cytryny, imbir i korzeń ślazu namoczony w gorącej wodzie z miodem. – Pixie postawiła przy nim szklaną buteleczkę z atomizerem. – Spray na gardło z szałwią i echinaceą. Popsikaj sobie, jak już wypijesz. – Znowu położyła mu rękę na czole. – Masz coś na gorączkę

w razie, gdybyś później gorzej się poczuł? – Nie, ale mam całą baterię wolnocłowej whiskey, która działa tak samo. Zmarszczył brwi, kiedy Pixie zabrała rękę i pobiegła po coś do biurka. – Masz. – Podała mu listek tabletek. – Weź dwie, jeśli dostaniesz gorączki przed występem. Są z kofeiną, żebyś nie był śpiący. Dred wsunął tabletki do kieszeni dżinsów, modląc się, żeby ich nie potrzebował. Boże, proszę, pomóż mi przetrwać dzisiejszy wieczór. – Dzięki, Pixie. Więc już trzymaliśmy się za ręce, uratowałaś mnie przed wścibskim fanem, wyleczyłaś mi gardło i mierzyłaś temperaturę, jakbyś się o mnie troszczyła. W obecności twojego szefa i wszystkich, którzy podsłuchują tę prywatną rozmowę. – Spojrzał wymownie na Billa z Bois. – Pytam: kiedy pójdziesz ze mną na randkę? Nie wstrzymywał oddechu. Wcale. No, może trochę. Coś było między nimi, coś, czego ona wyraźnie się obawiała. Jasne, jej usta wrzeszczały: „Nie ma mowy!”. Ale oczy, tego samego koloru co jack daniels, bardzo wyraźnie mówiły: „Może”. Spojrzała na niego, jakby rozwiązywała skomplikowaną zagadkę. – Kiedy pokój zapanuje na świecie. Cholera. A jednak za każdym razem, kiedy zadawał to pytanie, posuwał się trochę do przodu. Za każdym razem odpowiadała trochę wolniej. I już od dawna nie uganiał się za dziewczynami. Ale to się skończy. Dzisiaj po koncercie sprawdzi, czy te idealne nadąsane usteczka smakują tak dobrze, jak wyglądają. *** Pixie była wdzięczna za przepustkę VIP-a, którą nosiła na szyi. W czarodziejski sposób otwierała drzwi, eliminowała konieczność stania w kolejkach i dostarczała drinki. Lia stała obok niej, sącząc miętowy julep. Szalejące wokale, ogłuszające gitary i wrzaski dwudziestu tysięcy fanów wypełniały salę koncertową America Airlines Area energią tak potężną, że wibrowała w piersi Pixie. Testimony, pierwsza z trzech części, dotarło już do połowy. Pixie łyknęła piwa i oparła się o stół. Spojrzała na Lię w ładnej czarno-białej sukience w groszki, z tiulowymi halkami, i poczuła ostre ukłucie zazdrości. Lia zawsze była niezłomnie sobą, choćby nie wiadomo co się wokół niej działo. Pixie żałowała, że nie jest jak ona, że pragnie wtopić się w podłogę niczym Elfaba na zakończenie musicalu Wicked. Właśnie dlatego farbowała włosy na fioletowo. Dzięki temu zawsze była obecna, widoczna, nawet kiedy marzyła, żeby zniknąć. Lekko obciągnęła rąbek krótkiej czarnej sukienki. To jej ulubiona kreacja z jednym rękawem. Może wystroiła się trochę bardziej niż zwykle, a te wysokie obcasy wykończą ją przed końcem wieczoru. Chociaż chciała wierzyć, że postarała się tylko dla siebie, nie miało sensu udawać, że nie zrobiła tego dla Dreda. Poprawiła rękaw sukienki. – Przestań się mizdrzyć. Wyglądasz ślicznie, Pix. Przynajmniej pewien wokalista tak pomyśli. Dzisiaj śledził twój tyłek w tych legginsach jak pocisk samonaprowadzający. Cujo pomachał, podchodząc do nich. Towarzyszyli mu Drea, Eric, Trent i Harper, narzeczona Trenta. – Wcześnie zaczynacie… – Cujo pocałował obie w policzki. – Nie uwierzycie. – Drea, dziewczyna Cujo, mocno uściskała Pixie. – Przysięgam, że widziałam M. Shadows, kiedy przyjechaliśmy. – Nie mów. Gdzie? Pokaż. – Nalegała Lia, odciągając Dreę.

– Muszę skorzystać z łazienki, skarbie. Pomożesz mi ją znaleźć? – zwróciła się Harper do Trenta. – Eric i ja przyniesiemy drinki – oznajmił Cujo i oddalił się w stronę baru. Pixie roześmiała się z tej absurdalnej sytuacji. Jeszcze przed chwilą była otoczona przez przyjaciół, a teraz nagle została jak kołek, żeby pilnować stolika. Podszedł do niej młody mężczyzna z długimi blond włosami. – Co taka mała ślicznotka robi tu całkiem sama? – Mówił trochę bełkotliwie, ale w jego głosie dawał się wyczuć europejski akcent, może szwedzki. – Właśnie też się nad tym zastanawiałam. Kumple ledwo przyszli, a już mnie zostawili. – Viggo – przedstawił się i powietrze wokół niej nagle zgęstniało od zapachu piwa i papierosów. – Mój zespół, Antånda, jest następny. Pixie odsunęła się dalej za stolik. – Świetnie. Nie powinieneś iść do strefy albo co? I może trochę wytrzeźwieć – dodała w duchu. Viggo zbliżył się jeszcze bardziej. – Jestem perkusistą. Strefa to ja. Beze mnie padnie cały rytm. Pixie rozejrzała się za przyjaciółmi, ale nikogo z nich nie widziała. Viggo objął ją ramieniem i ścisnął za kark. – Mam czas – zaproponował sugestywnie – żebyś sprawdziła, jak dobrze łomoczę, zanim wejdę na scenę. Od dotyku jego lepkich palców na skórze zrobiło jej się niedobrze. Odsunęła się i strząsnęła jego rękę z ramienia. – Nie dotykaj mnie, proszę. Panował taki hałas, że nikt nie zwracał na nich uwagi. Pixie spojrzała, czy jej przyjaciele nie wracają, ale nie miała szczęścia. Viggo zatoczył się i popchnął ją głębiej do kąta. – Dlatego takie dziewczyny jak ty tu przychodzą, no nie? Chcesz się pieprzyć z zespołem, co? – Znowu położył jej rękę na karku, ale tym razem pociągnął za włosy. – Nie – zaprotestowała Pixie, odpychając go. – Odejdź ode mnie. Próbowała się przecisnąć obok niego, ale mocno chwycił ją za ramię. Pokryte odciskami palce wpiły się w jej mięśnie, strzała bólu przeszyła ją aż do dłoni. Pixie próbowała się wyrwać, wkładając w to wszystkie siły, ale nie zdołała się wykręcić z jego uścisku. Otworzyła usta do krzyku. – Odwal się od niej. – Dred oderwał Vigga od Pixie i przyciągnął dziewczynę do siebie. – Dra ät fanders, Dred. Spadaj. My tylko się trochę zabawiamy, prawda, älskling?[4] – Chcesz, żebym ja się z tobą zabawił? Zacznę od tego, że wyrwę ci tę cholerną rękę ze stawu, palancie. – Z każdym słowem Dred jakby rósł. Viggo stracił pewność siebie. – Nie ciskaj się, stary – wybełkotał, podnosząc ręce na znak poddania się. – Jest cała twoja. Odwrócił się, ale Dred zatrzymał go szarpnięciem. – Przeproś panią. Już po raz drugi dzisiaj był jej bohaterem. Najpierw kiedy Bill z Boise wepchnął jej swój telefon, no i teraz – ta myśl pomogła się Pixie opanować. Wszystko za bardzo przypominało tamtą noc, kiedy uciekła z domu. Ohydne łapy rozdzierające jej koszulę i śmiech pijanego ojczyma. – Przepraszam – wymamrotał Viggo, zanim chwiejnie odszedł. – Pieprzony dupek. – Dred wziął ją za rękę. – Chodź, zabiorę cię stąd.

Pozwoliła mu się poprowadzić przez labirynt korytarzy, daleko od tłumu oblegającego scenę. Ściany zamykały się wokół niej. Dred zignorował powitalne okrzyki, co przyjęła z ulgą. Ubrany od stóp do głów na czarno, w ciężkich motocyklowych buciorach, budził respekt samym wyglądem. Ludzie schodzili mu z drogi bez pytania i bez wahania. Przed nimi pojawiły się niebieskie drzwi. Dred otworzył je z rozmachem. Nikan zerwał się na nogi. – Hej, Pix, jak się… – Urwał i zmierzył ją wzrokiem, zanim zwrócił się do Dreda: – Co się stało? Dred nie zwolnił kroku, tylko rzucił przez ramię: – Viggo. Pixie usłyszała wymamrotane przekleństwa i kątem oka zobaczyła, że Nikan i Elliott wybiegają z pokoju. Dred dotarł do następnych drzwi, tych z jego nazwiskiem, otworzył je i przepuścił Pixie przodem. Nogi miała jak z galarety, w głowie panował zamęt. Dred posadził ją w ogromnym fotelu, odszedł na chwilę i wrócił z dwiema szklankami, butelką whiskey i dużą butelką wody. – Wiem, czego bym się napił, ale co ty wolisz? Pixie wskazała scotcha – chciała czegoś, co ją rozgrzeje od środka. Napaść Vigga i bliskość Dreda sprawiły, że żołądek wywracał jej się na lewą stronę. Znalazła się w pokoju z mężczyzną. Sam na sam. – Dobry wybór. – Nalał im obojgu po hojnej porcji. – Proszę. Łyknęła torfiastego lagavulina. Dred pociągnął ze swojej szklanki i postawił butelkę na stole. Kucnął przed Pixie, jego gniew zmienił się w zatroskanie. – Dobrze się czujesz, Pix? – Wziął jej rękę i delikatnie potarł kciukiem. To działało uspokajająco, nawet dodawało otuchy. Poczuła przypływ adrenaliny, skóra ją mrowiła w miejscu, gdzie jej dotykał. „Dobrze się czujesz, Pix?” To było proste pytanie, ale Pixie nie potrafiła na nie odpowiedzieć. *** Dred stał z boku sceny, tak jak tysiąc razy przedtem. Ryk tłumu skandującego nazwę „Preload” nigdy mu się nie znudził. Powietrze przesycały zapachy piwa, spoconych ciał i wielkich nadziei. Dred mocno ścisnął rękę Pixie. Kolory wreszcie wróciły na jej twarz. Była taka cholernie blada, prawie przezroczysta, kiedy usiadła w jego garderobie. Miał ochotę zgnieść Vigga jak robaka. Od przeszło dekady nie dodał nic do swojej policyjnej kartoteki, ale jeszcze jeden komentarz kolesia i chętnie przyjąłby oskarżenie o napaść. Nikan przykładał do kostek dłoni worek z lodem, co świadczyło, że chłopaki już się Viggiem zajęli. Dopiero kiedy Pix wreszcie się pozbierała i roześmiała z jednego z jego dowcipów, pękła ciasna elastyczna taśma ściskająca jego klatkę piersiową. Leciała ich ulubiona piosenka na rozgrzewkę, Master of Puppets Metalliki. Chop your breakfast on the mirror. Taak, widział, jak jego mama robi to częściej, niż chciał pamiętać. Zwykle przepuszczała wszystkie pieniądze na śniadanie na tym głupim, pieprzonym lusterku. Nie potrafił zliczyć, ile razy szedł do szkoły głodny. – To jest niesamowite, Dred. Podobało mu się, jak Pixie staje na palcach i opiera rękę na jego przedramieniu, żeby mu krzyknąć do ucha. – Chcę, żebyś tu została. Przy samej kurtynie. Reszta facetów z Second Circle stała za nimi. Wiedział, że Pixie będzie bezpieczna z Trentem, Cujo i Erikiem.

– Potrzebujesz muzy? – zapytała żartobliwie. Ucałował czubki jej palców. – Już mnie inspirujesz. – Na scenę! – krzyknął jakiś facet w obcisłej czarnej koszulce polo. Członkowie zespołu wchodzili przed Dredem. Zawsze tak robili. On był lokomotywą zespołu, nie zgadzali się, kiedy proponował, żeby zmienić kolejność. Więc jak zwykle pojawi się ostatni. Natarczywe wrzaski fanów rozbrzmiały echem w hali. Dred puścił rękę Pixie i ruszył za pozostałymi, ale zatrzymał się tuż przy kurtynie. – Hej, Pix – krzyknął. – Więc robimy postępy, prawda? Byliśmy w mojej garderobie i pocałowałem czubki twoich uroczych paluszków. Kiedy wreszcie się zgodzisz pójść ze mną na randkę? Popędziła go ruchem ręki. – Idź, fani czekają. – Nie wejdę na scenę bez odpowiedzi, ślicznotko. Słyszał wrzaski tłumu: – Dred! Dred! Dred! Pixie pokręciła głową i spojrzała na niego spod grzywki. – Kiedy zostanę milionerką. Dred odchylił głowę i parsknął śmiechem. – Dobre, Pix. Pewnie mógłbym ci w tym pomóc. Odwrócił się i wszedł na scenę. Coś, co zaczęło się jako czysto seksualne zainteresowanie, szybko się rozwijało. Wszystkie rzeczy: jej dziwaczny gust muzyczny, naturalna opiekuńczość oraz sam fakt, że nie padła mu do stóp, zsumowały się w coś, co trochę go przerażało. W zasadzie nie było go stać na nic więcej oprócz zabawy w łóżku i gorącego flirtu, ale przynajmniej raz zastanawiał się, czy nie spróbować. Chwycił swoją gitarę od jednego z techników i podniósł drugą rękę. Tłum oszalał, runął en masse w stronę sceny. Obmyła go fala energii. Po jego lewej stronie stał Elliott z charakterystyczną gitarą marki Schecter na krótszym pasie, żeby mieć łatwy dostęp do górnych progów. Po prawej Nikan podskakiwał i wrzeszczał do tłumu. Jordan stał w głębi, dalej od najjaśniejszych świateł i efektów pirotechnicznych. Dred odetchnął głęboko. Żył dla takich chwil – kiedy mogli przelać swoje dusze w prawie dwadzieścia tysięcy ludzi. Światła błysnęły w stronę publiczności, a jego palce odnalazły swoje miejsce na strunach. Lennon uderzył pałeczkami jedna o drugą i serce Dreda wybiło rytm odliczania do czterech. Przy pierwszym takcie wszystkie cztery gitary zagrały wstępne akordy piosenki, którą napisali w jego sypialni dwanaście lat temu. Dred nachylił się do mikrofonu i wywarkiwał gardłowy wokal. Kiedy dojechał do chórku, odwrócił się w stronę Pixie i doznał ulgi większej, niż powinien, widząc, że dziewczyna na niego patrzy. Wytrzymała jego spojrzenie, kiedy wydał wysoki wrzask. Oczy jej się rozszerzyły, przygryzła wargę. Cholera, jak leci następna linijka? Przerzucił tekst w głowie, usłyszał, że Elliott włącza się z harmonijką, i zaczął na nowo od tego miejsca. Pixie chyba chichotała. Rzucił jej uśmiech, zanim odwrócił się z powrotem do tłumu. Występował od trzynastu lat i nieraz zapomniał tekstu. Obok Nikan śmiał się jak idiota i czekał na partię instrumentalną, kiedy Dred odejdzie od mikrofonu, żeby razem z nim zagrać na gitarach. Tłum przed sceną zmienił się w zbitą, rozkołysaną masę ciał. Dred obserwował publiczność. Trochę pogowania to jedno, ale nie zamierzał dopuścić do utworzenia ściany

śmierci. Chciał, żeby wszyscy wyszli ze stadionu w jednym kawałku. Przelecieli przez resztę składanki i zanim się obejrzał, główna playlista dobiegła końca. – Na nas już czas – krzyknął. Tłum zawył. – Dziękuję, że przyszliście. Ta trasa była cholernie szalona, do zobaczenia niedługo, Miami. Młoda brunetka w czerwonym staniku wystającym spod czarnej skórzanej kamizelki podniosła transparent. ZADZWOŃ DO MNIE. Niżej widniał numer telefonu komórkowego. Dred uśmiechnął się do niej, ale myślami był gdzieś za sceną, przy Pixie otoczonej przez resztę personelu Second Circle. Oni byli jej rodziną, tak jak zespół był jego. Lennon wyszedł zza perkusji i wszyscy się objęli. Wokół całej sceny wystrzeliły sztuczne ognie, tłum wrzeszczał i wiwatował. Dred uściskał każdego członka zespołu po kolei, po czym zbiegł ze sceny, żeby odciągnąć Pixie od Harper i Drei. Przerwa pomiędzy końcem występu a bisami wynosiła około czterech minut i planował mądrze je wykorzystać. Pixie spojrzała na niego oczami szeroko otwartymi z szoku, kiedy złapał ją za rękę. – Szybko. – Sprowadził ją po stopniach sceny. Nie miał szans zdążyć na czas do garderoby, więc pociągnął ją pospiesznie wzdłuż czarnej kurtyny do ciemnego kąta. Przyparł ją lekko do ściany i uwięził w ramionach. – Widziałem, jak na mnie patrzysz… to mnie doprowadzało do szaleństwa. Pozwolisz się pocałować? – błagał. – Proszę. Pixie spojrzała na niego i przyłożyła rękę do jego policzka. – Tak. Wsunął obie dłonie w jej włosy i przycisnął usta do jej ust. Nakręcony po występie, walczył z pragnieniem, żeby pocałować ją namiętnie. Kiedy usłyszał cichy jęk i poczuł, że Pixie wspina się na palce, żeby zarzucić mu ramiona na szyję, był załatwiony. Przekroczyła jego najśmielsze marzenia, a wymarzył sobie cholernie dużo. A jednak żadna z jego na wpół uśpionych fantazji nie dorównywała emocjom, które teraz go rozpalały. Jej język nieśmiało musnął czubek jego języka, tak delikatnie, że niemal niewinnie. No, na tyle niewinnie, na ile to możliwe, kiedy tak naprawdę chciał ją wziąć pod tą czarną kurtyną. Cholera, czuł się jak w niebie. Przesunął rękami wzdłuż jej ciała. Zachichotała, kiedy chwycił ją w talii, żeby przyciągnąć bliżej. Ma łaskotki. Zapamięta to sobie. Nie chciał, ale musiał wracać na scenę. Pieprzone bisy. Pocałował ją jeszcze raz, smakując whiskey, którą ją wcześniej poczęstował. Rozległo się charakterystyczne łomotanie basowego bębna Lennona. Dred odchylił się, próbując trochę zapanować nad swoim wzwodem, zanim znowu wyjdzie na scenę. – To dopiero pocałunek – powiedziała nieśmiało Pixie. Wziął ją za rękę, zaprowadził z powrotem dokładnie tam, gdzie wcześniej stała. Nie mógł się powstrzymać, żeby znowu jej nie pocałować. Wyszczerzył zęby, kiedy Trent spojrzał na niego, unosząc brwi. – Zgadzam się. Jak na pierwszy raz, Pix, to było zarąbiste. – Mrugnął do niej i wyszedł na scenę, żeby stawić czoło rozwrzeszczanym fanom.

ROZDZIAŁ 3 – „Dzień dobry, dzień dobry, tańczyliśmy całą…” – Pix, słonko, jest za wcześnie na cholerny Broadway. – Cujo stał w kuchni Second Circle i patrzył, jak kawa kapie do dzbanka. Pół godziny przed otwarciem w studiu wciąż panowała cisza. Pixie trzepnęła go w ramię. – Przestań, to z Deszczowej piosenki. Najlepsza rzecz, jaka się ukazała w latach pięćdziesiątych, ty zrzędo. Cześć, Cujo. Objął ją, uściskał i przelotnie pocałował w czubek głowy. – Taak. Cześć, Pix. – Puścił ją i wyjął z kredensu drugi kubek, do którego wsypał czubatą łyżeczkę cukru. – Przydałoby mi się jeszcze parę godzin snu – ziewnął. – O której was odwieźliśmy wczoraj w nocy? – Około trzeciej. Siedem godzin temu. Będę musiała się zdrzemnąć po południu. – Bogu dzięki, że Trent postanowił otworzyć później. Cujo napełnił kubki i podał jej jeden. – Miło spędziłaś wieczór? – Pytanie było dwuznaczne i oboje o tym wiedzieli. Kącik jej ust drgnął w uśmiechu. Cujo był jej zbawcą, dobroczyńcą, ojcem zastępczym i przyjacielem. Ale najbardziej lubiła, kiedy odgrywał rolę starszego brata. Byli sobie znacznie bliżsi, niż sugerowała prawie dziesięcioletnia różnica wieku. Przez dwadzieścia trzy lata przeżyła więcej, niż większość ludzi przez całe życie. A Cujo, no cóż, nie zawsze zachowywał się stosownie do swojego wieku. – Wspaniale. Ty też chyba się nieźle bawiłeś, kiedy dołączyłeś do Dreda na scenie podczas ostatniej piosenki. Co prawda głos Cujo nadawał się nawet do chóru, ale jego ruchy wyglądały raczej komicznie. Przynajmniej potrafił się śmiać z własnych pijackich wygłupów. – Taak. Drea powiedziała mi, że to już jest w sieci. Możesz wykreślić „Zostać memem internetu” z listy moich życiowych celów. Zachichotała i zanotowała sobie w pamięci, żeby to sprawdzić. – No więc, Pix. Hm, ty… i Dred. Odpowiada ci to, co się stało wczoraj wieczorem? Wzięła łyk parującej kawy. Wiedziała, że padnie to pytanie, nie spodziewała się niczego innego po Cujo. Po prostu się o nią troszczył. To było szaleństwo całować Dreda w ten sposób przed bisami, ale pozwolić mu się znowu pocałować, zanim wyszła, to już czysta lekkomyślność. Pragnęła jeszcze raz rozkoszować się dotykiem jego silnych warg na swoich i poczuć twarde linie muskularnego ciała. – Przejściowe zaćmienie – odparła. – Pod wpływem nastroju chwili i tak dalej. Cujo się roześmiał. – Zawsze kiepsko kłamałaś. Ten facet nie jest żadnym gnojkiem, z tego, co o nim wiem. Ostrzegałem go już tysiąc razy, bo uważam cię za siostrę, ale on nie chce załapać aluzji. I raczej nie załapie, chyba że skuję mu mordę, kiedy dziś tu przyjdzie. Poza tym widziałem twoją twarz podczas koncertu, Pixie. – Wyobrażasz sobie nie wiadomo co, Cujo. To tylko zabawa. – Nie wyglądało na niewinną zabawę, kiedy badał ci migdałki językiem. – O rany, jesteś obrzydliwy. – Jeszcze nie tak dawno byłem jak on, możesz mi wierzyć. – Niezbyt mnie pocieszyłeś.

– Nie miałem takiego zamiaru. Telefon w studiu zadzwonił i Pixie pobiegła odebrać, zadowolona z przerywnika. Wciąż czuła się trochę skłócona sama z sobą. Może odrobina dystansu po ich pocałunkach dobrze jej zrobi. – Tatuaże Second Circle. Czym możemy dzisiaj służyć? – Pix? – Ochrypły głos wyszeptał jej imię. – Halo? – Tu Dred. – W zduszonym głosie brzmiał ból. – Ktoś wczoraj późno poszedł spać? – Bardzo śmieszne. – Zakaszlał. – Wyszedłem zaraz po tobie… leżę w łóżku… czuję się okropnie. – Miał taki głos, jakby połknął kłąb waty naszpikowany tłuczonym szkłem. Na powierzchnię wypłynęło współczucie. – Jeju, ale masz głos. – Nic mi nie będzie… dzisiaj nie dam rady… przepraszam. – Oczywiście. Zawiadomię Trenta. Zostań w łóżku i wypoczywaj. – Chcesz… się do mnie przyłączyć? – Dred się rozkaszlał. – Brzmi kusząco, ale nie. Oszczędzaj gardło. Odpoczywaj. – Możesz… mnie przenieść na jutro? – Jasne. Zajrzę do rozpiski. Masz wszystko, co trzeba? Witaminę C, sok, zupę? Dred zakaszlał, ale zabrzmiało to tak, jakby odsunął słuchawkę. – Nie… zespół pojechał na paddleboard z bratem Cujo… ale najwyżej skorzystam z obsługi hotelowej. – Trent może cię przyjąć jutro po południu. – Dzięki, Pix. – Dbaj o siebie, Dred. Pożegnali się i Pixie odłożyła słuchawkę. Weszła Lia, niosąc zielone smoothie, a za nią Trent z dużym kubkiem czegoś, co wyglądało na jego zwykłą ekstramocną kawę. – Cholera, robię się na takie eskapady za stary – jęknął, człapiąc do biura. Pixie stłumiła śmiech. Pomogła Lii, Cujo i Trentowi przygotować stanowiska pracy zgodnie z ich preferencjami, które zapamiętała przez lata. Lia chciała, żeby jej grafik leżał na stole. Cujo wolał swój przylepiony taśmą do lustra. Trent lubił czarne pojemniczki z tuszem, natomiast Eric wolał białe. Przygotowania zakończono akurat w chwili, kiedy pierwszy klient stanął na progu, i wkrótce studio zapełniło się przejętymi ludźmi czekającymi na swoją kolej. Wydawca z Nowego Jorku zapragnął mieć tatuaż z tematem z Harry’ego Pottera, więc Pixie natychmiast skierowała go do Cujo – ten nie cierpiał takich rzeczy, ale zawsze robił je najlepiej. Przynajmniej nie był to symbol Insygniów Śmierci ani Mroczny Znak. Lia tatuowała bombowiec B-52 ozdobiony na dziobie roznegliżowaną pin-up girl weteranowi z Maine. Trent rysował skomplikowany wzór na nogę dla nowego miejscowego klienta, który zamieniał pięćdziesięciodolarowy bon podarunkowy na tatuaż za sześćset dolców. Zanim Pixie znowu usiadła, nadeszła pora lunchu. Wciąż myślała o Dredzie. – Słuchaj, Trent – powiedziała, kiedy podszedł do biurka w przerwie między klientami. – Wiem, że jesteśmy totalnie zajęci, ale zgodzisz się, żebym sobie zrobiła dłuższą przerwę na lunch? Chcę zanieść Dredowi trochę lekarstw i takich tam. – I na tym koniec, Pix? – Uniósł brwi. Lekki docinek, chociaż dobroduszny, zirytował ją. – To nic takiego. Niefajnie chorować, a on jest daleko od domu.

– W porządku, Pix. Rozumiem. A moja opinia się nie liczy. Chodzi o ciebie. Szlag. W jego oczach zobaczyła mnóstwo zrozumienia i ogarnęło ją poczucie winy. – Oczywiście, że twoja opinia się liczy. Ale teraz nie ma niczego, co wymaga twojej opinii. Po prostu chciała się tylko przekonać, jak to jest całować się z Dredem. Teraz już wiedziała, że to doznanie tak intensywne i wstrząsające, jak sobie wyobrażała. I na tym koniec, ponieważ nie była gotowa posunąć się dalej. – Skoro tak mówisz, Pix. Zanim wyjdziesz, powiedz mi, kto następny. Czterdzieści minut później Pixie stała w pięknym, ozdobionym fałdzistymi zasłonami lobby hotelu Delano, zaopatrzona w numer komórki Dreda (dzięki uprzejmości Trenta) i kilka plastikowych toreb. Hotel stanowił urzeczywistnienie jej ambiwalentnego stosunku do Miami: miłości i nienawiści. Trzy olśniewające kobiety, ubrane w stroje w pasujących do siebie odcieniach kości słoniowej, przeszły przez lobby, balansując na niemożliwie wysokich obcasach. Pixie spuściła wzrok na swoją fioletową spódniczkę w szkocką kratę, czarne converse’y i czarną kamizelkę, którą sama uszyła. Kochała Miami. Po prostu tu nie pasowała. Nie czas użalać się nad sobą. Wyciągnęła z torebki telefon i wybrała numer Dreda. *** Ona naprawdę nie powinna mnie oglądać w takim stanie. Dred poczłapał do drzwi pokoju, otworzył je i podparł blokadą. Jego największa fanka mogła wparować do środka niczym Kathy Bates w Misery, ale miał to gdzieś. Bo nawet z połamanymi nogami nie czułby się gorzej niż teraz. Cały był spocony, a ostatnio brał prysznic przed koncertem poprzedniego wieczoru. Wpełznął z powrotem do wilgotnej pościeli. Chłopaki zaproponowali, że z nim zostaną. Rodzina i tak dalej. Ale on potrzebował tylko snu. I więcej snu. I może jeszcze trochę snu. Więc powiedział, żeby nie zmieniali planów i pojechali do Everglades z Connorem, bratem Cujo. Rozległo się ciche stukanie do drzwi. – Cześć. Pixie weszła do pokoju, obładowana torbami. – Hej, Pix. – Miał wrażenie, że dwie strony gardła pocierają o siebie, kiedy mówi. Skrzywił się z bólu. – O rany. Wyglądasz okropnie. Postawiła torby na komodzie i szybko podeszła do niego. Znowu przyłożyła mu rękę do czoła; jej chłodne palce na rozpalonej skórze. Nakrył jej rękę swoją dłonią. – Ale mnie trzęsie… – Trzeba cię schłodzić. Myślisz, że dasz radę wziąć zimny prysznic? Łazienka zdawała się odległa o milion kilometrów, ale przesunął się na skraj łóżka. Cuchnął, jego długie włosy lepiły się do skóry. Pixie obeszła łóżko i pomogła mu wstać. Z przykrością musiał przyznać, że naprawdę potrzebuje jej pomocy. Starał się nie opierać całym ciężarem na jej ramieniu. Była taka drobniutka, że mógł jej uszkodzić kręgosłup. – Chcesz się do mnie przyłączyć, Pix? – zapytał, udając pewność siebie. – Chyba trochę zbyt optymistycznie oceniasz swoją kondycję. – Zaśmiała się. – Umyj się, a ja zmienię ci pościel. Jak tu szłam, widziałam pomieszczenie gospodarcze. Dred wziął piekielnie zimny prysznic i wytarł się ręcznikiem. Umył zęby, przejechał

grzebieniem włosy. Wyczerpany tym całym przedsięwzięciem oparł się obiema rękami o umywalkę. Pixie zapukała do drzwi łazienki. – Wyglądasz przyzwoicie? Czy wyglądam przyzwoicie? Co za pytanie! Owinął się ręcznikiem w talii. – Tak – odpowiedział. Drzwi się otwarły. – Przepłucz tym gardło. – Pixie podała mu czerwony kubek. – Woda z solą. To ci pomoże. Zrobił, jak kazała. Kiedy wrócił do sypialni, łóżko było pościelone i gotowe. Czyste, chłodne prześcieradła zdawały się rajem. Od razu chciał się położyć, ale smakowity zapach jedzenia na biurku był zbyt kuszący. – Chodź, siadaj. To rosół z makaronem. A w styropianowym kubku jest świeżo wyciśnięty sok pomarańczowy ze szpinakiem. Nie przyglądaj mu się, po prostu wypij. Pixie przycupnęła na skraju biurka, a on ze wszystkich sił starał się nie zwracać uwagi na jej spódniczkę, która podjechała do góry na udach. Patrzył na Pixie, kiedy wskazywała po kolei wszystko na blacie. Witamina C i tabletki cynku. Echinacea. Jej piękne fioletowe włosy, związane w luźny koński ogon, kołysały się przy każdym ruchu. Nie miałby nic przeciwko, gdyby karmiła go żarciem dla psów. Najwyraźniej zadała sobie wiele trudu. Może dlatego, że jest chory, ale to go poruszyło. Wziął wielki łyk soku, który cudownie koił gardło. Był lodowaty i odświeżający. – Pozwól, że założę coś na siebie, zanim usiądę – powiedział i ścisnął ją za rękę. Zamierzał jakoś się odwdzięczyć, kiedy wydobrzeje. Wszystkie jego rzeczy leżały schludnie poskładane w szafie i komodzie. Nie znosił mieszkać na walizkach. Całe jego życie kręciło się wokół zawartości jedynej torby, którą matka pozwalała mu trzymać w dzieciństwie. Przeprowadzali się tak często, czasami z dnia na dzień, że nigdy nie mógł się rozpakować. Teraz nie mógł patrzeć na walizki. Oznaczały dla niego znacznie więcej niż miejsce na ubrania. Wziął z półki luźne spodnie treningowe. Pixie spoglądała na jego plecy. Widział jej odbicie w lustrze garderoby. Uroczo wyglądała, kiedy obgryzała krawędź kciuka. Trent ostrzegł go poprzedniego wieczoru, że jeśli poważnie zamierza coś zacząć z Pixie, musi działać powoli. Ale Dred nakręcił się, widząc wyraz jej oczu, nawet jeśli był za bardzo chory, żeby cokolwiek zdziałać. Obserwując jej odbicie, upuścił ręcznik na ziemię. Pixie lekko rozchyliła usta. Szybko odwróciła wzrok, ale najwyraźniej nie mogła się powstrzymać, żeby nie zerknąć jeszcze raz. Dred naciągnął spodnie. Na gołe ciało. Dlatego, że lubił się czuć swobodnie i przez to, że szuflada z bielizną wydawała się zbyt daleko. Kiedy się odwrócił, Pixie drgnęła i udawała, że ogląda buteleczkę tylenolu. Dred usiadł na krześle. – To wygląda wspaniale – powiedział. – Dziękuję, Pix. – Na pewno paskudnie jest chorować z dala od domu. Nabrał na łyżkę idealnie przyprawionej zupy. Smakowała przepysznie. – Taak, paskudnie, ale gdybyś była moją pielęgniarką, Pix, mógłbym chorować wszędzie. Roześmiała się i wystukała z buteleczki dwie kapsułki leku przeciwbólowego i przeciwgorączkowego. – Weź to, kiedy skończysz. Zupa była właśnie tym, czego potrzebował. Zjadł ją pospiesznie, patrząc, jak Pixie podchodzi do dużych drzwi prywatnego balkonu, należącego do apartamentu. Otworzyła je

szeroko. – Potrzebujesz świeżego powietrza. Nie tego syfu przesyconego zarazkami. Dopił sok, powieki znowu zaczęły mu opadać. Z trzaskiem otworzył dużą butelkę wody i przełknął zestaw pigułek oraz multiwitamin, które przygotowała dla niego Pixie. Żałował, że brakuje mu energii, żeby wyrazić, ile to wszystko dla niego znaczy. Ale w głowie go łupało, a łóżko wyglądało tak cholernie kusząco. Opierając się na meblach, dowlókł się do miękkiego materaca i padł twarzą na poduszkę. Zamknął oczy, czując lekki zawrót głowy, najedzony i zadowolony z bliskości Pixie. Jakiś dźwięk obok łóżka przyciągnął jego uwagę. Pixie ustawiła wszystkie lekarstwa i wodę na nocnym stoliku. – Weź następną porcję za jakieś cztery godziny. I spróbuj wypić trochę więcej wody. Zapisałam ci numer swojej komórki w notatniku obok telefonu. Jeśli będziesz chciał więcej zupy, daj mi znać. Poczuł, że przegarnia mu włosy palcami. Przypomniał sobie, że tak robiła Ellen, kiedy nie mógł zasnąć. Ale w przeciwieństwie do Ellen i Maisey, które opiekowały się nim zawodowo, Pixie nie musiała tu być. – Dziękuję – szepnął, ze wszystkich sił walcząc z sennością. Pragnął czuć dotyk jej palców. Nie chciał stracić ani sekundy. – Kiedy pozwolisz się gdzieś zaprosić, Pix? – Wyciągnął do niej rękę. Zasypiając, usłyszał jeszcze, jak powiedziała coś, że George Clooney zostanie prezydentem. *** Dźwięki muzyki na TCM wymiatają! Pixie starannie zaplanowała swój dzień. Czekało na nią szycie, sprzątanie sypialni i całe mnóstwo piosenek do zaśpiewania razem z Marią. Ubrana w czarne rybaczki do jogi i białą kamizelkę, zaczęła zbierać potrzebne przybory do szycia. Dzięki nowej maszynie, którą Trent i Cujo kupili jej na gwiazdkę, ostatnie zamówienie poszło jej jak z płatka. Kiedy Maria zerwała zasłony, żeby zrobić jednakowe ubrania dla dzieci von Trappa, Pixie wykonała sukienkę dla sześciolatki opartą na formie słonecznika. Żółte, złote i brązowe tkaniny, które wybrała, błyszczały od cekinów. For here you are, standing there, loving me. Whether or not you should. Niech to szlag, Julie Andrews śpiewała tak, że to naprawdę wciągało. Pixie uwielbiała tę scenę, kiedy Maria i kapitan wyznają sobie uczucia. Jak to jest być tak płomiennie kochaną? Czy Pixie znajdzie kiedyś swojego kapitana albo Fiyero, albo innego bohatera musicalu? Skoro mowa o muzycznych postaciach… Dred tak źle wyglądał, kiedy zostawiła go w łóżku. Podniosła spódniczkę i nastroszyła wszystkie warstwy złotego i brązowego tiulu. Chyba miał wszystko, czego potrzebował. Po chwili namysłu sięgnęła po telefon i wystukała szybką wiadomość: Lepiej się czujesz? Zajęła się górą stroju. Zmieniła ścieg w maszynie, żeby zmarszczyć żółty kraciasty materiał. Zaledwie dotknęła stopą pedału, kiedy jej telefon brzęknął. Hej, śliczna. Gorączka spadła. Ciągle w łóżku. Czuję się, jakby mnie rolba przejechała. Nie wiedziała, co to jest rolba, więc mogła tylko się domyślać, że to bolesne. Maria szła teraz kościelną nawą i Pixie skupiła się na filmie, walcząc z narastającym pragnieniem, żeby zobaczyć Dreda. Gdzie dostałaś ten sok pomarańczowy ze szpinakiem?