Spis treści:
Strona redakcyjna
Część I. KSIĘGA KRWI
PONIEDZIAŁEK
WTOREK
Część II. KSIĘGA DUSZ
ŚRODA
Część III. KSIĘGA WIECZNOŚCI
PONIEDZIAŁEK
MIESIĄC PÓŹNIEJ
Podziękowania
A ty, synu człowieczy, czy zechcesz sądzić?
Czy zechcesz wydać wyrok na to krwawe miasto?
Ukaż mu wszystkie jego obrzydliwości!
Powiedz: Tam mówi Pan Bóg: O miasto,
które przelewasz własną krew,
aby przez to sprowadzić nadejście swej godziny.
Księga Ezechiela 22, 2-3
MARTWA. BYŁA MARTWA. Została zmuszona do przejścia na drugą stronę życia. Ale nie chciała wracać. Już
nigdy. Bo nie miała do czego. A jednak wiedziała, że za chwilę powróci. Znów zostanie zmuszona, by
wbrew swojej woli przemieścić się w czasie i przestrzeni. Jej pierś przeszyje prąd o mocy dwustu
dwudziestu woltów i znów poczuje piekło swojego ciała. Bo on zrobi wszystko, żeby przywrócić ją
życiu. Może jednak powinna spróbować nawiązać kontakt? Wtedy zyskałaby spokój. On także.
Czyżby słyszała jakiś krzyk? Gdzieś z tyłu? A może to ona krzyczała? Widziała srebrną nić, wijącą się
łagodnie, bez końca, która łączyła jej duszę z cielesną powłoką. Jak pępowina. Coś, co należało przeciąć.
Musi walczyć, to wiedziała już na pewno. Nie może pozwolić, żeby znów ją dopadł, zmusił do powrotu
do życia, by ją torturował, zabijał raz po raz. Chciała iść ku światłu. Odejść. A on ją ciągnął, znów zaczął
przywracać do życia. Spojrzała na srebrną nić, która napięła się niczym naciągnięta gumka.
Przyjmijcie mnie. Błagam was.
W momencie, kiedy poczuła ciepło światła, usłyszała odpowiedź.
To ty się opierasz.
Nie. Kimkolwiek byli, mylili się. Ona była gotowa. To nie ona się opiera, ona przecież chce iść dalej,
nie wracać do swojego udręczonego ciała.
To on. Nie ja. Musicie mi pomóc.
W tym momencie poczuła, że wraca. Była jak ryba, która połknęła haczyk, i teraz ktoś ciągnął ją na
lince przez wodę. Widziała świat obok siebie, piękną sieć, otaczającą ziemię. To ostatnie, co zdążyła
zobaczyć, zanim wszystko stało się ciemnością.
A potem ból. Niekończący się ból.
— Słyszysz mnie?
Rozpoznawała głos. To był jej ojciec? Nie, on by jej tego nie zrobił. Obudziła się.
— Słyszysz mnie?
Głos był spokojny, przyjemny, pełen troski. Głos, który nie miał nic wspólnego z czynami tego
człowieka.
— Dam ci soku. Spróbuj otworzyć usta.
Sok malinowy, taki sam, jaki kiedyś podano jej w szpitalu, kiedy złamała nogę w kostce i musieli ją
operować.
— Boli — wyszeptała.
— Jak pijesz?
— Tak.
— Twoje mięśnie doznały szoku, kiedy cię reanimowałem, ale to zaraz minie. Dodałem środek
przeciwbólowy do soku. Spróbuj wypić jeszcze trochę.
Zaczęła pić. Gęsty płyn torował sobie drogę przez przełyk. W końcu otworzyła oczy. Rozpoznała
swoje mieszkanie. Łóżko, wentylator na suficie. Był wyłączony. Nigdy nie oglądała mieszkania z dołu,
leżąc na podłodze. Unieruchomiona. Nie była w stanie poruszyć ani ręką, ani nogą. Jak ryba, pomyślała i
przypomniała sobie zabawę z dzieciństwa. Ptak, ryba czy coś pomiędzy. Dziwne, że właśnie o tym
pomyślała. A może nie. Coś pomiędzy. Właśnie w takim stanie się znajduję, powiedziała sama do siebie.
Między życiem a śmiercią, w miejscu, które wcale nie było ani straszne, ani przerażające. Jestem rybą, a
powinnam być ptakiem. Mężczyzna wstał. Położył książkę na komodzie i zaczął niecierpliwie
przechadzać się po pokoju. Czyżby czytał, kiedy ona umarła? To była jej książka, jej biblia, nosząca
prosty tytuł Fedon. Gdyby jej nie przeczytała, gdyby nie uległa myślom Sokratesa o nieśmiertelności
duszy, nie leżałaby teraz tutaj. Curiosity killed the cat.
— Możesz mówić?
— Mogę.
— Nawiązałaś kontakt?
Może powinna coś zmyślić. Co on chciał usłyszeć? Co sprawi, że w końcu przestanie ją nękać i da jej
ostatni zastrzyk?
— Tak. Nawiązałam kontakt. Na chwilę — wyszeptała.
— Naprawdę? Nie okłamuj mnie.
Łzy napłynęły jej do oczu.
— Nie. Może. Nie wiem.
Chciała otrzeć łzy, ale ręce miała nadal związane na plecach, co prawda niezbyt mocno, sznur był
owinięty aksamitką, żeby nie zostawił śladów, jak wytłumaczył jej mężczyzna.
— Nic nie widzę.
Otarł jej oczy.
— Możesz mi uwolnić głowę? To boli.
— Nie. Musisz wrócić. Będziemy próbować do skutku. Nie rozumiesz, jakie to ważne?
— Nie rób tego — powiedziała, ale płacz stłumił jej słowa.
— Ostatni raz. Obiecuję.
Jego oddech pachniał cynamonem. Cynamonem i herbatą. Czyżby siedział z filiżanką herbaty w ręku i
czytał Fedona, kiedy ona umarła? Jak pewien brytyjski generał podczas wojny. Opanowany, zimny. Stoik.
Pocieszając się, że nie ma nic złego w tym, że ciągle ją zabijał. Bo przecież Sokrates dowiódł, że my,
ludzie, mamy duszę.
Odchrząknęła.
— To nie tak, jak sądzisz.
— Na pewno jest to wykonalne. Zresztą to był twój pomysł.
Rozległ się dzwonek do drzwi.
Ktoś dzwonił do drzwi? Spojrzała na jego twarz. Lęk. Rozkojarzony wzrok. Kolejny dzwonek. Tym
razem nie miała już wątpliwości. Chciała krzyknąć. Gdyby tylko potrafiła. Ale on przyłożył jej dłoń do
ust. Mijały sekundy. A potem nastała cisza.
— Pewnie ktoś z pracy — wyszeptała, kiedy cofnął dłoń. — Pewnie się dziwią, że...
Ból przełyku. Jakby słowa zajmowały za dużo miejsca w gardle. Spojrzała na niego. Wiedziała, o
czym myśli: zastanawia się, kiedy wyważą drzwi.
Minęła doba, może dwie, od momentu, kiedy się tu zjawił. Może półtorej, pomyślała. Trzydzieści
sześć godzin, coś koło tego. Od trzydziestu sześciu godzin była więźniem we własnym mieszkaniu.
Mężczyzna się spieszył. Widziała to po jego ruchach, kiedy wstał i zrobił kilka kółek. Spojrzał na
zegarek. Włączył komórkę. Miał dwie wiadomości.
— Nie mam czasu — wyszeptał sam do siebie i wyszedł do kuchni z telefonem w ręku.
I wtedy to poczuła. Sznur na jej plecach się poluzował. Ostrożnie wyciągnęła swoją szczupłą dłoń i
oswobodziła lewą rękę. Słyszała go w kuchni.
— Nie. Dobrze, że dzwonisz. Oddzwonię, kiedy wrócę do domu, dobrze?
Do domu, pomyślała.
Czyżby diabeł miał dom? Próbowała zebrać myśli, ale środki, którymi nafaszerowany był jej mózg,
wszystko, co w nią wpompował w ciągu ostatnich trzydziestu sześciu godzin, skutecznie to utrudniały.
Lewą ręką udało jej się rozluźnić więzy krępujące prawą dłoń. Z obu rękami wolnymi mogła poluzować
śruby aparatury, która unieruchamiała jej głowę. Cały czas słyszała jego głos z kuchni.
— Nie szkodzi. Naprawdę. Tak, mówię serio.
Aż nazbyt przyjemny głos. Bóg powinien zachować równowagę między łagodnym brzmieniem jego
głosu a złem duszy. Wtedy by jej tu nie było. Bo usłyszałaby zło w głosie diabła już podczas pierwszego
spotkania. Bo przecież ona go znała. I to dobrze. Nikomu innemu nie zwierzała się ze swoich
najskrytszych tajemnic. Zaufała mu. A mimo to tak ją potraktował.
— Przyjdę jutro rano. — Słyszała, jak szepcze w kuchni.
Poluzowała pierwszą śrubkę, coś upadło na podłogę.
Z drugą śrubką poszło jej łatwiej.
— Sądzisz, że to mogłoby pomóc?
Nie mogła jej dosięgnąć. Miała łzy w oczach. Może powinna zawołać o pomoc? Raczej nie. Poza tym
bała się, że nie ma już głosu i że on natychmiast by tu wpadł.
— Zaczekasz chwilę? — Usłyszała, jak mówi do słuchawki.
Doszedł ją odgłos jego kroków. Schowała ręce za plecami, wpatrywała się nieruchomo w sufit. Kątem
oka zobaczyła, że wsuwa głowę przez drzwi kuchenne, żeby na nią spojrzeć. Po chwili cofnął się,
zamknął drzwi. Teraz. Obiema rękami zaczęła wykręcać śrubki, te blisko skroni, te z tyłu nie miały
znaczenia.
— Wolicie, żebym przyszedł teraz?
Wiedziała, że nie pozostawi jej przy życiu. Nie bała się śmierci, ale postanowiła walczyć. Jej ciało
postanowiło walczyć.
— Mogę oddzwonić?
Oswobodziła głowę, teraz zostały tylko kostki u nóg. Mężczyzna zakończył rozmowę. Nie była w stanie
dosięgnąć stóp. Chciała walczyć. Bić się, krzyczeć. Opaska wokół kostek była zaczepiona na rzepy,
podobnych używano do krępowania pacjentów w szpitalach dla umysłowo chorych, a rzepy przypominały
te na bucikach dzieci, bawiących się na placu zabaw.
Słyszała go z kuchni, oderwała ostatni rzep i stanęła na nogi. Ruszyła do drzwi, uderzyła o coś stopą. O
książkę? Coś potoczyło się po podłodze, zatrzymało dopiero w sypialni. Drzwi się otworzyły, zobaczyła
go przed sobą. Nie spodziewał się tego.
— To nie musi się źle skończyć — powiedział, a ona usłyszała niepokój w jego głosie.
W chwili, kiedy spojrzał na swoją czarną torbę lekarską, w której miał strzykawki i środki
uspokajające, ruszyła biegiem do drzwi. Gdy próbował ją powstrzymać, zamachnęła się na niego.
— Nie!
Mężczyzna chwycił się za głowę, drugą trzymał ją za nadgarstek, i znów spojrzał na torbę. Nie możesz
się bez nich obyć, pomyślała, a on w tym momencie puścił jej dłoń. Ruszyła do drzwi. Były zamknięte na
łańcuch, próbowała go zdjąć.
— Ratunku — krzyknęła, ale jej głos był za słaby.
Widziała, jak w pokoju mężczyzna szykuje strzykawkę; robił to sprawnie, szybko. Kiedy w końcu
udało jej się zdjąć łańcuch i otworzyć drzwi, pobiegł za nią. Zanim zdążyła wyjść, poczuła na karku jego
dłoń. Znów próbowała krzyczeć, ale trzymał jej szczękę w mocnym uchwycie szerokiej dłoni, usiłując
wstrzyknąć jej środek znieczulający w kark czy może nieco niżej, tuż pod łopatką. Poczuła ból. Może
dlatego jej ciało zdobyło się na ostatni protest. Obiema rękami zamachnęła się do tyłu, uderzyła z całej
siły, może trafiła go w głowę, w każdym razie puścił ją. Zbiegła, niemal stoczyła się ze schodów,
zapukała do jakichś drzwi.
— Pomóżcie mi!
Słyszała go za sobą. Nie oglądając się za siebie, znów zaczęła zbiegać ze schodów. Była szybsza od
niego, wiedziała o tym, ale zaczynała odczuwać skutki halucynogennego środka znieczulającego, który
zdążył jej wstrzyknąć. Odgłos ciężkich kroków zmobilizował ją, dodał siły, pchnęła drzwi od klatki i
wybiegła na ulicę. I wtedy zdała sobie z tego sprawę. Nie miała na sobie ubrania, nawet bielizny.
Straciła sekundę, pozwoliła, by się do niej zbliżył. Był tuż za nią, usłyszała jego głos:
— Nic ci nie zrobię — mówił. — Nie możesz tak chodzić po ulicy.
Zaczęła biec, ale on chwycił ją za włosy, upadła. Zaczęła krzyczeć, kopnęła go, odepchnęła od siebie.
Nagle zniknął. Co się z nim stało? Spojrzała na stojące obok zaparkowane ciężarówki. Ktoś wołał coś do
niej w jakimś obcym języku. Znów zaczęła biec, czuła, że jej nogi robią się coraz cięższe. Wiedziała, że
nie wolno jej upaść, nie wolno jej się poddać, to byłby koniec. Dogoniłby ją, wziął na ręce i zaniósł z
powrotem do mieszkania, wmawiając gapiom, że wszystko jest w porządku, że sobie z nią poradzi.
— Hej, piękna! Nie zapomniałaś czegoś?
Ktoś się roześmiał. Wiedziała, że mężczyzna jest o krok za nią, że tylko czeka, aż środek znieczulający
zacznie działać. Ludzie mu ufali. Ona też mu zaufała. Jaki miły człowiek, pomyślała. Był w stanie
przekonać ją do wszystkiego.
— Uważaj, ćpunko! Włóż coś na siebie!
Musiała zwolnić. Czerwone światła na skrzyżowaniu nagle uniosły się do góry, jak samoloty startujące
z lotniska w Kastrup. Nie, tak jej się tylko wydawało. Na pewno. Poprzednim razem też miała
halucynacje, pamiętała, jak nagle podłoga się rozpłynęła, a sufit zaczął się unosić. Poprosiła mężczyznę,
żeby wyłączył wiatrak na suficie.
— Wpadniesz pod samochód. Pozwól, żebym ci pomógł — zawołał do niej.
Odwróciła się. Słyszała jego głos jak dalekie echo. Samochody zaczęły się zatrzymywać. Może to z
powodu gorąca, pomyślała. W takim upale nikt nie może się poruszać. Znów zamachnęła się w jego
stronę i wybiegła na jezdnię. Wjechał w nią pociąg. Nie, pociąg jechał pod nią, pod mostem, a właściwie
wiaduktem. Roześmiała się. Śmiała się długo. Przytrzymując dwoma palcami lewą powiekę, zbliżała się
do środka mostu. Stąd mogła spojrzeć w wieczność, daleko przed siebie. Aż do Tåstrup i z powrotem,
powiedziała, a może tylko sobie pomyślała. W ułamku sekundy zdała sobie sprawę z tego, co się z nią
dzieje. Za chwilę straci przytomność. Jej świadomość była spowita mgłą, nie mogła ufać własnym
zmysłom.
— Balustrada — wyszeptała schrypniętym głosem i upadła na kolana.
„Dybbøl”, zdążyła przeczytać na tabliczce, zanim jej dłonie zacisnęły się na zimnym metalu. Spojrzała
przez ramię.
— Zostaw mnie.
Ludzie zaczęli się zbierać. A może to był on, tylko nagle przybrał postać wielu osób.
— Zostaw mnie! — krzyknęła.
Gdzieś pod nią przejechał pociąg, wjechał na peron. Tak, pomyślała. Ja też muszę już ruszać. Metal
balustrady podziałał przez chwilę jak antidotum na otaczającą ją rzeczywistość. Metal przy jej skórze.
Czerń i biel.
— Rdza — powiedziała i nagle zaczęła wchodzić na balustradę.
Kiedy nadjedzie mój pociąg? — zastanawiała się.
— Odejdź! — krzyknęła, gdy zauważyła, że ktoś się do niej zbliża.
Czy to od niego uciekała? Czy to był diabeł? Było jej wszystko jedno. Za chwilę wskoczy do pociągu.
Do pociągu zmierzającego ku wieczności.
Islands Brygge, godzina 23.35
CO TO JEST MORDERSTWO? Co my w ogóle wiemy o życiu? O śmierci?
O tym właśnie myślała Hannah Lund, kiedy nie mogąc zasnąć, wyszła tuż przed północą na taras.
Ostrożnie zamknęła drzwi. Nie chciała obudzić Nielsa. Chociaż on pewno i tak już się obudził i domyślił
się, co jej jest. Bo Niels zauważał wszystko, zmiany nastroju, drobne znaki, które wysyłamy w świat,
niekiedy nie do końca tego świadomi. Dlatego był negocjatorem policyjnym, i to jednym z najlepszych.
To jego wzywano do rozmów ze zdesperowanymi ludźmi, to on przekonywał ich, żeby nie podejmowali
ostatecznych kroków. Dlatego był dla niej właściwym człowiekiem. Bo ona też była zdesperowana.
Kolorowe światła, czerwone i zielone, odbijały się w czarnej wodzie po drugiej stronie portu.
Dlaczego tylko czerwone i zielone? — pomyślała, zapalając kolejnego papierosa. Może powinna zejść
na dół, wsiąść do kajaka i popłynąć do nich przez noc? Dołączyć do przyjęcia. Najlepszym środkiem na
bezsenność, na te wszystkie bezsensowne pytania bez odpowiedzi, które pojawiały się, gdy ciało
odmawiało snu, było przerwanie błędnego koła. Zamiast stać się wrogiem snu, należało oswoić ciemne
godziny. Wykorzystać je z pożytkiem dla siebie. Należało przepracować własne problemy, wyczytała
kiedyś. No, dobrze. Jakie mam problemy, pomyślała i zaczęła się zastanawiać, czy starczy jej palców u
jednej ręki, by je wyliczyć. Pierwszy problem to taki, że jestem w ciąży, ale nie powiedziałam o tym
mojemu mężowi. Bo chcę usunąć ciążę. Zabić płód. Popełnić morderstwo. Nie wiem, czy jestem w stanie
wydać na świat normalne dziecko. Moje pierwsze, i dotąd jedyne dziecko, było z defektem. Chore,
umysłowo uszkodzone. I popełniło samobójstwo. Moje dziecko zostało pobłogosławione nadzwyczajnym
umysłem, który jednak stał się jego przekleństwem. Ze mną było podobnie, pomyślała.
Rodzice Hannah wstydzili się jej, kiedy była mała. Robili wszystko, żeby była taka jak inne dzieci.
„Żeby nie udawała za mądrej”, jak to kiedyś określił jej ojciec. Dopiero gdy trafiła do Instytutu Nielsa
Bohra, poczuła, że odnalazła swoje miejsce w świecie. Tu nareszcie poczuła się jak w domu. Pomiędzy
innymi, równie szalonymi jak ona, którzy też nie zauważali, że mają resztki jedzenia w kącikach ust, że
włożyli koszulę na lewą stronę albo buty nie od pary. Normalni ludzie tego nie rozumieli. Nie rozumieli,
że świat wokół może nagle przestać istnieć. Że jedyne, co naprawdę było ważne, to równanie, nad którym
właśnie pracowała. To właśnie ono sprawiało, że liczby kłębiły się jej w głowie i zapominała zdjąć kask
rowerowy i już od kilku godzin siedziała w nim przy biurku.
To jeden problem, czy może kilka, zastanawiała się, zerkając na swoje odbicie w szybie.
Najpiękniejsza kobieta na świecie. Tak mówił o niej Niels, kiedy leżał na niej i patrzył jej głęboko w
oczy. Teraz ona też patrzyła na siebie, ale nie widziała niczego pięknego. Przeciętnej urody, niedawno
skończyła czterdzieści lat. Kiedy była mała, miała piegi, ale dziś ledwie było je widać, jakby się zmyły.
Znów spojrzała w szybę. Miała dobrą figurę, była wysoka, wzrostem niemal dorównywała Nielsowi.
Szczupła, może nawet za bardzo. Kiedy się okazało, że jest w ciąży, schudła jeszcze bardziej. Ze
zmartwienia. A przecież powinna przytyć. Tylko piersi miała pełne. Tak, piersi jej urosły. Przysunęła
świeczkę bliżej do okna, żeby zobaczyć swoje oczy. I odkryła w nich strach. Boję się, pomyślała. Nie
wiem, czy nadal go kocham. Czy kocham Nielsa. Czy w ogóle potrafię kochać. Może ta umiejętność nie
jest dana wszystkim?
Czuła, że musi zapalić kolejnego gauloise’a. I może wypić kieliszek. Zanim wróci do łóżka, chciała
jeszcze raz wszystko przemyśleć.
Godzina 23.37
TELEFON ZAMRUCZAŁ NA STOLE W KUCHNI. Niels Bentzon spojrzał na zegarek. Na pewno dzwonią z pracy.
Pewnie znów jakiś nieszczęśnik postanowił odebrać sobie życie i trzeba spróbować go od tego odwieść.
Ale dzisiaj wieczorem to nie będzie on. Muszą zadzwonić do następnego na liście policyjnych
negocjatorów, pomyślał.
Telefon nadal dzwonił.
Hannah była na tarasie, zaledwie kilka metrów od niego, ale dzielił ich cały świat. Patrzył na nią, jak
stała i przyglądała się swojemu odbiciu w szybie. Widział też, że nie była zadowolona. Kiedy przyszła
wziąć zapalniczkę i spray przeciwko komarom, udawał, że śpi. Widział, że stara się być cicho, ale
słyszał też, jak szepcze coś do siebie na tarasie. Podobnie jak poprzedniej nocy. I nie tylko poprzedniej.
Nie chciała, by zamartwiał się jej bezsennością. Ale na to nie było rady.
Ostatnio Hannah zamknęła się w sobie. Może zbyt gwałtownie rzucili się w swoje nowe wspólne
życie? Może zbyt pospiesznie wzięli ślub? Często się nad tym zastanawiał. Może pomylili zauroczenie z
prawdziwą miłością? Czyżby to było powodem?
Hannah zamknęła ostrożnie drzwi i zniknęła na tarasie. Niels widział czubek żarzącego się papierosa.
Był i znikał, pulsujący punkt w ciemności. Gdyby nie fakt, że to niemożliwe, zacząłby podejrzewać, że
Hannah jest w ciąży. Jej piersi zrobiły się jakby pełniejsze. Zauważył to niedawno, kiedy podszedł do
niej w kuchni i objął ją od tyłu. Odtrąciła go. Odepchnęła, wyzwoliła się z jego objęć. Mruknęła coś, że
boli ją głowa. Tak więc gdyby nie wiedział, że nie może mieć dzieci, byłby niemal pewien. Ale przecież
był bezpłodny. To wiedział na pewno.
Rozejrzał się po ich trzypokojowym mieszkaniu, próbując zignorować dzwonek telefonu. Dlaczego
zdecydowali się na kupno tego mieszkania? Nie lubił go. Widok na miasto był w porządku, ale nie
cierpiał klinicznie prostego stylu, tak charakterystycznego dla nowej architektury. Wszystko było
cholernie białe. Jak w szpitalu. Ale może nowo zakochani musieli przypieczętować swoją miłość
właśnie takim nieprzemyślanym zakupem? Stary samochód, za małe mieszkanie, rozsypujący się letni
domek. Pomyślał o Kathrine, swojej pierwszej żonie, nie odrywając wzroku od żarzącego się papierosa
za oknem. Czyżby mu jej brakowało? Jej bliskości? Nie potrafił tego powiedzieć. Bliskość. Poczucie
wspólnoty. Te uczucia powinien dzielić z żoną. Z Hannah było jednak inaczej. Może ich małżeństwo
stanowiło akt szaleństwa? Tak, pewnie właśnie tak jest. W miłości możemy dopuszczać się rzeczy
szalonych, wiedząc, że nie grozi nam za to żadna kara. Może odrobina szaleństwa była tu nawet na
miejscu? Nie, pomyślał Niels, wracając do kary. Bo kara była nieunikniona, tylko że nie państwo nas
karało. Karą w tym wypadku była bezsenność, rozterki, trwające już ile? Dwa miesiące? Próbował
policzyć. Kiedy to się stało? Kiedy zaczęła zamykać się w sobie? Półtora miesiąca temu? Może miesiąc?
Jemu wydawał się rokiem. Powinien się wyprowadzić. Znaleźć sobie jakieś małe mieszkanie. Nie
spowodowałoby to żadnych finansowych perturbacji. Co prawda czasy nie są najlepsze, kryzys dawał się
we znaki także w małej Danii. Ale właśnie kiedy ludzi dopadał kryzys, kiedy padała koniunktura, on,
podobnie jak wszyscy policyjni negocjatorzy, miał szczególnie dużo pracy. Potrzeba było specjalnie
przeszkolonych ludzi, żeby przekonywali obywateli, by nie strzelali do siebie czy do innych. Tak więc
miał co robić, pracy nie brakowało, na pewno nikt nie zamierzał go zwolnić. No więc mógł się
wyprowadzić. Zacząć od początku. Może znaleźć sobie inną kobietę? Wiedział, że dobrze wygląda, że
jest przystojny. Był wyższy niż większość jego kolegów, proporcjonalnie zbudowany. Może jego
kondycja nie była w tej chwili najlepsza, ale na pewno nie była też zła. No i potrafił rozmawiać z ludźmi,
także z kobietami. A może jednak powinien spotkać się z Kathrine? Kapsztad to piękne miasto. Może
zaczną wszystko od nowa? Kathrine przynajmniej nigdy nie karała go milczeniem.
Ciekawe, jak zareagowałaby, gdyby któregoś dnia zjawił się w Kapsztadzie z walizką w ręku i
niepewnym uśmiechem na ustach? Czy leżąc obok niej, myślałby o Hannah? Tęskniłby za nią? Może
obraził któregoś z bogów i to była jego kara? Zawsze tęsknić za kimś innym.
Bzdura.
Usiadł na łóżku. Wszystko było dobrze do chwili, kiedy Hannah nagle zamknęła się w sobie.
Weźmie walizkę, spakuje się i zniknie. Wynajmie pokój w hotelu. Potrzebował snu. Nadmiar myśli w
tym upale nie prowadził do niczego dobrego.
— Obudziłam cię? — spytała Hannah, kiedy wyszedł na taras i sięgnął po papierosa.
— Nie.
— Na pewno?
Zabił komara, który usiadł mu na ręce. Zamiast spojrzeć na Hannah, przyglądał się teraz krwawej
plamce na powierzchni dłoni, w miejscu, gdzie żyły się rozdzielają, tworząc jakby odnogi rzeki.
— Coś jest nie tak? — spytała.
Odczekał chwilę.
— Hannah... — zaczął niepewnie.
Przerwał, jeszcze raz się zastanowił. Tak. Był gotów.
— To nie brzmi dobrze. — Usłyszał jej głos.
Telefon w kuchni nadal dzwonił. Niels się odwrócił.
Hannah chwyciła jego dłoń.
— Co chciałeś mi powiedzieć?
— Muszę odebrać. Na pewno dzwonią z pracy — rzucił i cofnął rękę.
Poszedł do kuchni. Telefon stał na stole, na wyświetlaczu świeciły na niebiesko cztery litery: „Leon”.
— Mówi Bentzon.
— Mam coś dla ciebie.
W głosie Leona pobrzmiewał ton agresji, niemal groźby. Zawsze tak mówił, nieważne do kogo się
zwracał. Był dowódcą, prowadził akcje, przywykł wydawać rozkazy, ale Niels nie potrafił się do tego
przyzwyczaić.
— Co dla mnie masz?
— Idziesz na wojnę, Bentzon. Szykuje się kolejna bitwa pod Dybbøl.
— Wojna?
— Tak. Naga ćpunka stoi na wiadukcie i chyba wydaje się jej, że potrafi fruwać.
Niels się zawahał. Spojrzał na Hannah, a ona na niego.
— Ktoś z nią jest? — spytał i nagle przypomniał sobie, że przed snem wypił pewnie o jeden kieliszek
za dużo.
— Nie. Czeka na ciebie. Jeśli skoczy, może uszkodzić dach jakiegoś pociągu. I po co to komu? Koleje
cienko przędą. Nie stać ich na nieprzewidziane naprawy.
— Wypiłem kieliszek do kolacji.
Leon udał, że go nie słyszy.
— Włącz koguta. Widzimy się za trzy minuty. Na razie będę musiał jej wystarczyć.
Godzina 23.42
NIELS WYJECHAŁ NA JEZDNIĘ. Był przekonany, że Hannah mu się przygląda. Dokładnie tak jak wtedy, kiedy
pierwszy raz się spotkali. I podobnie jak wtedy różne myśli musiały przychodzić jej do głowy, chociaż
nie mówiła mu o wszystkim. Na pewno tak było. Była astrofizyczką. Jej mózg pracował na innych
obrotach. Nie, źle to określił. Ona była ferrari, a on trabantem.
— Jakie to uczucie ożenić się z kobietą mądrzejszą od siebie? — spytał Damsbo, jeden z jego
kolegów, kiedy Niels w końcu zdradził im, że on i Hannah wzięli ślub w ratuszu.
— Bardzo podniecające — odpowiedział wtedy. — Inteligencja jest seksowna — dodał. — Chociaż
twoja żona jest najwyraźniej innego zdania.
Teraz jednak przestała być podniecająca. Hannah zamknęła się w swojej skorupie, stała się tajemnicą,
enigmą. Kto użył kiedyś podobnych słów? Churchill? Dosyć tego, skarcił się Niels. Wiedział, że
powinien się skupić na czekającym go zadaniu. Most Dybbøl. Kobieta, która postanowiła z niego
skoczyć. Musi złapać Leona, porozmawiać z nim. Potrzebował więcej informacji. I nagle znów zobaczył
przed sobą Hannah. Przypomniał sobie, jak na niego patrzyła. Zmieniła się. Fizycznie. Coś było nie tak.
Przypomniał sobie ich szczęśliwe chwile i łzy napłynęły mu do oczu. Pamiętał, kiedy pierwszy raz
pokazała mu Instytut. Tuż po tym jak zostali kochankami. Cały weekend spędzili w łóżku, a potem, w
poniedziałek rano, chcieli już dzielić się ze sobą wszystkim.
Zabrała go do Instytutu. Pokazała mu fajkę Bohra i próbowała tłumaczyć czarne dziury w
czasoprzestrzeni. Usiadła na biurku starego Mistrza, a on zamknął drzwi do gabinetu. Kiedy zaczęła mu
opowiadać o mechanizmach fizyki kwantowej, mówiąc, że właśnie na tym blacie Bohr robił swoje
obliczenia, Niels pocałował ją i przycisnął ją mocno do siebie.
Jadący przed nim autobus ostro zahamował, wyminął go w ostatniej chwili. Przetarł oczy i znów
spróbował się skupić. Most, a właściwie wiadukt, Dybbøl. Co jeszcze Leon mu powiedział?
Narkomanka? Naga? To wszystko, co wiedział. Niewiele. Skręcając obok Tivoli, zaczął się zastanawiać,
dlaczego wybrała właśnie to miejsce. Wiadukt nie był szczególnie wysoki, ale wystarczający, żeby
skacząc z niego, mieć pewność, że kupiło się bilet w jedną stronę. Do nieba albo do piekła. Dlaczego
zawsze w takich przypadkach zastanawiały go kwestie techniczne? Sposób, w jaki ofiara chciała
popełnić samobójstwo? Dlaczego postanowiła skoczyć właśnie z tej wieży, a nie z innej? Jakie pigułki
połknęła? Czy powiesiła się na sznurze, czy na kablu? Dlaczego, zanim podcięła sobie żyły czy wypiła
kwas solny, włożyła na siebie ślubną suknię? Jego kolegów zwykle nurtowało pytanie, czemu ktoś
postanowił odebrać sobie życie, czemu doszedł do wniosku, że nie warto dłużej istnieć. Niels nigdy się
nad tym nie zastanawiał.
Usłyszał szum policyjnego radia. Leon go szukał.
— Tak?
— Gdzie się podziewasz, Bentzon?
— Będę za dwie minuty.
— Za dwie minuty to ona zdąży skoczyć. Poradź mi coś.
— Co?
— Co mam jej powiedzieć?
Niels zaczął się zastanawiać. Co Leon mógł powiedzieć kobiecie, która właśnie postanowiła rozstać
się z życiem? Szczęśliwej podróży? To na pewno byłoby szczere. A szczerość jest ważna. Tego uczono
ich na pierwszych zajęciach. To zasada numer jeden.
— Myślisz czy może nic nie przychodzi ci do głowy? — usłyszał głos Leona.
— Musisz być z nią szczery. To podstawowa zasada.
— Szczery? No więc szczerze uważam, że powinna coś na siebie włożyć, zejść z tego mostu i zacząć
się zachowywać jak normalny człowiek, a przynajmniej spróbować.
O niecierpliwości Leona krążyły legendy. Może dlatego tak szybko docierał na miejsce, kiedy coś się
działo. Nieważne co, nieważne gdzie, Leon zawsze i wszędzie był pierwszy. Z bronią gotową do strzału,
przekonany, że inaczej nie uda się niczego załatwić. Młodzi funkcjonariusze opowiadali sobie o tym za
jego plecami. Niels wielokrotnie to słyszał. Mówili o nim z pogardą, ale i z podziwem. Budził strach, ale
i szacunek, jak jednoosobowa armia. Zawsze można było na niego liczyć. Ale nikt go nie lubił. To było
po prostu niemożliwe. Na szczęście Leonowi nie zależało na tym, żeby być lubianym. Tak jak jest, jest
dobrze. Wtedy czuł się mocny. A poza tym podobno miał oddaną mu żonę i bardzo udane, miłe dzieci.
Życie jest pełne sprzeczności.
Niels przejechał przez Fisketorvet na czerwonym świetle, wyprzedził taksówkę, skręcił w stronę
portu. Za minutę powinien być na miejscu. Na moście Dybbøl. Tuż przy Fisketorvet. Niezbyt przyjemne
miejsce, ale w takiej sytuacji ofiara zapewne o tym nie myślała. O estetyce. Samobójcy często wybierali
mosty. Zwykle jednak prawdziwe mosty, nie wiadukty: most przez Wielki Bełt, przez cieśninę Öresund,
czy przez fiord Vejle. Policyjni negocjatorzy żartowali, że następny duży most powinien być
sponsorowany przez Stowarzyszenie Duńskich Przedsiębiorców Pogrzebowych, jeśli takie istniało.
Zawsze szczerze się cieszyli, kiedy politycy postanawiali budować tunel zamiast kolejnego mostu.
Królem wszystkich mostów był oczywiście Golden Gate. Bił rekordy popularności. Każdego roku
średnio dwadzieścia pięć osób postanawiało zakończyć życie, skacząc z mostu Golden Gate w San
Francisco. Dlaczego właśnie ten most tak przyciągał? Może to woda tak działała na wyobraźnię? Może
ludzie sądzili, że wtedy uderzenie mniej boli i śmierć jest łagodniejsza? To nieprawda. Powierzchnia
wody, gdy uderza się w nią, skacząc z tak dużej wysokości, jest równie twarda jak asfalt. A może woda
miała jakąś magiczną moc? Może budziła szczególne skojarzenia? Może wydawała się przeprawą do
krainy śmierci?
Niels przejechał jeszcze kawałek i ostro zahamował. Przed nim stały radiowozy, karetki, teren był
wygrodzony plastikową taśmą, wszędzie roiło się od funkcjonariuszy, którzy starali się działać spokojnie
i opanowanie. No i, co najgorsze, było też pełno gapiów, jak zwykle w takich sytuacjach. Zawsze tak jest.
Bez wyjątków. Czas i miejsce nie miały znaczenia. Niels często miał ochotę krzyknąć do nich, żeby
wracali do domów, przed telewizory. Żeby wypili swoją wieczorną kawę, a potem odbyli obowiązkowy
seks z żoną. Bo to, co się tu działo, to nie był film, tylko prawdziwa ludzka tragedia. Ale wiedział, że
jego wysiłek skazany jest na niepowodzenie. Nawet jeśli jedni się rozejdą, zaraz zjawią się następni.
Niektórzy pewnie nawet z aparatami fotograficznymi.
Zanim wysiadł z samochodu, obejrzał się w lusterku. Powinien się porządnie prezentować. Wygląd
jest ważny. Spojrzał więc w lusterko i spotkał swoje poważne spojrzenie. Zielone oczy, zmarszczone
czoło. Przybyło mu zmarszczek. Kiedy to się stało? Był przekonany, że w zeszłym roku ich nie było.
Wysiadł z wozu i odszukał Leona. Upał był aż lepki. Leon ociekał potem.
— Wstrzymałem ruch pociągów. Musimy się pospieszyć — zawołał do Nielsa.
— Co o niej wiemy? — dopytywał się Niels. Oddał Leonowi kluczyki od swojego samochodu.
— Ludzie widzieli, jak biegła Skelbæksgade — powiedział Leon, odwracając głowę w stronę mostu.
W pierwszym momencie Niels jej nie dostrzegł. Podążył wzrokiem za palcem Leona i dopiero wtedy
ją zobaczył, na wieży, gdzie była winda, kilka metrów nad balustradą mostu, kilka metrów bliżej nieba.
— Jak się tam dostała? — zdziwił się.
— Mnie o to nie pytaj.
— Jak ma na imię?
Leon pokręcił głową.
— Mówiłem ci, że niczego nie mamy. Idź do niej i miejmy to już za sobą. Przygotowali ci drabinę. Daj
z siebie wszystko. Jeśli coś pójdzie nie tak, mam ekipę w pogotowiu. Za trzy godziny kilkaset tysięcy
mieszkańców Kopenhagi będzie chciało dojechać do pracy.
Niels pokiwał głową. Ekipę. Neutralne słowo, a tak naprawdę chodziło o specjalnie wyszkolonych
sprzątaczy, wzywanych zwykle do wypadków. Usuwali części ciała. Ślady krwi, resztki mózgu.
Leon odwrócił głowę, przyglądał się Nielsowi.
— Piłeś, Bentzon?
Niels skinął głową.
— Trzy drinki. I piwo.
— Cuchniesz jak browar.
— Uprzedzałem.
— Tak?
— Zrozumiem, jeśli będziesz chciał wezwać kogoś innego.
— To zajmie co najmniej pół godziny.
— Ty dowodzisz akcją. To twoja decyzja.
— Idź do niej. Chcę mieć to z głowy i wracać do domu. Na Eurosporcie leci boks.
Jeden z techników podał Nielsowi czarny plastikowy walec wielkości małej tabletki.
— Włóż do ucha, żebyśmy mogli do ciebie mówić.
— Niby o czym?
Technik udał, że nie słyszy pytania. Zamocował drugą mikroskopijną tabletkę na kołnierzyku mokrej od
potu koszuli Nielsa.
— Żebyśmy mogli cię słyszeć — wytłumaczył i zniknął.
Leon pokiwał głową. Był wyraźnie zadowolony. Niels widział jego szczerą, dziecięcą radość.
— Nie lubię takich urządzeń — stwierdził.
Leon wzruszył ramionami.
— Taki jest nowoczesny świat. Musisz się do tego przyzwyczaić.
Niels przeszedł pod policyjną taśmą i wyszedł na most. Teraz już wyraźnie widział nagą kobietę, która
balansowała na wysokiej wieży czarnego szybu windy. Jak posąg, pomyślał. Kobieta była drobna. Ciało
młodej dziewczyny i twarz dorosłej kobiety. Skóra i kości. Położyła się.
— Bentzon?
Niels odwrócił się do Leona, który podszedł do niego, niemal przekraczając granicę intymności. Nie
chciał, żeby słyszał ich któryś z pozostałych funkcjonariuszy.
— Uda ci się. Nigdy jeszcze nikogo nie straciłeś. Dzisiaj też tak będzie — wyszeptał szef i uśmiechnął
się, co mu się nieczęsto zdarzało, a także lekko ścisnął mu rękę. Może cieszył się, że to nie on musi tam
wchodzić.
Stacja kolejki Dybbølsbro, godzina 23.51
NIE, NIE WOLNO JEJ TERAZ ZASNĄĆ. Obraz ryby, nadzianej na haczyk, wciąż powracał. Jeśli zaśnie, on
pociągnie ją za sobą. I znów sprawi, że opuści życie, a potem do niego powróci. I tak w kółko.
Niezliczoną ilość razy. Całą wieczność.
Wieczność.
To słowo ją obudziło. Usiadła, nie do końca pewna, kim jest. Ani jak się tu znalazła. Kiedy dostrzegła
gapiów, na jej ustach pojawił się mimowolny uśmiech. Na moment pomyliła zimną kratę szybu windy ze
sceną. A może nie? Wstała. Słyszała, że ludzie do niej wołają. Wiedziała, że środek, który mężczyzna
wstrzyknął do jej krwi, miał wpływ na wzrok i słuch. Nagle go dostrzegła. Na dole wśród gapiów.
Diabeł. Uśmiechał się do niej, machał jej, odruchowo zrobiła krok do tyłu, byle dalej od niego, dalej od
strachu, jakim ją napawał.
— Idę do ciebie — rozległ się jakiś głos za nią.
To on do niej mówił? Czy może ktoś inny? Mógł jednocześnie być i tu na górze, i tam w dole?
Wiedziała, że środek, który jej podał, sprawiał, że nie potrafiła się połapać. Nie możesz ufać temu, co
widzisz, tłumaczyła sobie. Nie możesz ufać temu, co słyszysz. Nie wolno ci zasnąć. Na litość boską. Nie
zasypiaj.
Godzina 23.53
IDĘ DO CIEBIE — powiedział Niels.
Odczekał kilka sekund, wziął głęboki wdech i jak zawsze w podobnych sytuacjach pojawiła się myśl,
że ingeruje w czyjąś szalenie osobistą decyzję. I że nie ma do tego prawa. Bo przecież sytuacja była
banalna. Jakaś kobieta uznała, że ma wszystkiego dosyć i postanowiła zakończyć życie. Nie ona pierwsza
na świecie, pomyślał. Społeczeństwo nie potrafi tego zaakceptować. Uznano, że nie jest to właściwy
sposób rozwiązywania problemów. Odebranie sobie życia jest aktem niecywilizowanym. Istnieje nawet
odpowiednie prawo regulujące te kwestie. Samobójstwo jest zakazane. Tak to wygląda. Człowiek ma
prawo jeść, pić, kochać, nienawidzić, bić się, palić papierosy, iść na dno, osiągać szczyty, żyć jak mu się
podoba, robić wszystko, na co ma ochotę. Można nawet przestać kochać tego, kogo się poślubiło,
pomyślał, i nagle poczuł ukłucie bólu. Tylko umrzeć nie wolno. Nie z własnej ręki. Na to nie można sobie
pozwolić. Bo wtedy do akcji wkraczam ja. Ostatni bastion cywilizacji. Wzywają mnie, kiedy wszystko
inne zawiodło, psychologowie, psychiatrzy, kliniki odwykowe, pomoc społeczna, terapia małżeńska i
wszelkie inne sposoby, mające nie dopuścić do tego, by obywatele kończyli życie w upalną letnią noc
tutaj, na środku mostu Dybbøl. Wzywają mnie, kiedy sytuacja staje się krytyczna, kiedy dosłownie
centymetry decydują o życiu czy śmierci.
W ciągu piętnastu lat, które przepracował w wydziale zabójstw, ponad dziesięć był negocjatorem. Bo
znał się na ludziach. Potrafił słuchać, patrzeć, zauważał rzeczy, których inni nie dostrzegali Także w
sytuacjach ekstremalnych. Kiedy ktoś brał zakładników. Kiedy ktoś groził, że popełni samobójstwo.
Kiedy ktoś się załamał.
— Pospiesz się. Ludzie na dole krzyczą, że ona zaraz skoczy.
Niels pokręcił głową. Tu nie mogło być mowy o pośpiechu. Chodziło o to, żeby zyskać na czasie. Żeby
zasygnalizować, że czasu jest aż nadto. Kiedy było już po wszystkim, Niels zawsze podkreślał, że ofiarę
czeka długie życie, że wszystko jeszcze przed nią.
Zatrzymał się na drabinie w takiej odległości, żeby kobieta nie zobaczyła, że się zbliża.
— Mam na imię Niels! — zawołał. — Jestem policjantem. Jestem nieuzbrojony. Chcę tylko
porozmawiać. Nic więcej.
Nasłuchiwał. Gwar ulicy, głosy pijaków. Jakiś narkoman zawołał:
— Skacz, babo!
Niels spojrzał przez ramię. W uchu słyszał głos Leona, zdyszany szept:
— Niczym się nie przejmuj. Idź dalej.
Znów spojrzał w dół, na zebrany pod wiaduktem tłum. Zobaczył, jak Leon zakuwa jakiegoś durnia w
kajdanki, unieruchomiwszy go wcześniej kolanem. Pamiętaj, mów tylko prawdę, pouczył Niels sam
siebie.
— Nie słuchaj ich. Są pijani, mówią głupstwa — powiedział, stąpając ostrożnie po drabinie.
Dopiero teraz zobaczył ją wyraźnie. Pierwsze wrażenie: pewna siebie. Na granicy arogancji.
Zostawiła sobie bardzo mały margines ruchu. Mały krok w bok i spadnie. A mimo to stała wyprostowana.
Jej ciało było spokojne. Przypatrywał się chwilę nagiej sylwetce. Narkomanka? Był szczupła, ale nie
wychudzona. Miała ładne ciało, skórę gładką jak jedwab. Zadbana. Piękna. Dotarł na wieżę. Starał się
nie patrzeć w dół. Miał wrażenie, jakby kobieta stała na trampolinie nad basenem.
— Mam na imię Niels. Stoję tuż za tobą.
Odwróciła się, wymienili spojrzenia. Chciał, żeby poczuła, że jest dla niego ważna. Walczyła ze snem,
zażyła coś. Heroinę, pomyślał Niels.
— Wytrzymaj pięć minut, Bentzon — usłyszał głos Leona w uchu.
Przeszkadzał mu. Przez moment zastanawiał się, czy nie wyjąć słuchawki. Ale nie, ruch mógłby ją
przestraszyć. Chciał, żeby miała wrażenie, że jest skupiony tylko na niej. Poczuł, jak koszula lepi się mu
do pleców.
— Cztery minuty, Bentzon. Wtedy będą gotowi ją złapać — szeptał Leon.
Przeszkadzało mu, że Leon go słyszy. Przez te wszystkie lata, kiedy pracował jako negocjator, Niels
nikogo nie stracił. Nie miał żadnych ustalonych zasad, według których działał, ale wiedział, co nie jest
skuteczne. Głos Leona w jego uchu źle na niego wpływał.
Kobieta spojrzała w dół, na tory kolejowe, potem powiodła wzrokiem po tłumie. Czyżby kogoś
szukała?
— Rozumiesz po duńsku?
Pytanie zaskoczyło jego samego. Ale kobieta, mimo jasnych włosów, miała w sobie coś obcego. Coś
niemal nieziemskiego.
— Dobrze, Bentzon. Spróbuj po angielsku.
Niels miał ochotę kazać mu się zamknąć.
— English? — spytał. — Do you understand? Where are you from? Poland? Russia? Ukraine?
Pokręciła głową? Może lekko? Miał wrażenie, że go rozumiała.
— Listen. Just tell me your name. Jak się nazywasz? Rozumiesz po duńsku?
— Może jest Rumunką, Bentzon. Stolica nazywa się Bukareszt — szeptał Leon.
Niels zamknął oczy, próbował zapomnieć o głosie w uchu.
— Zabierz ją stamtąd! — zawołał ktoś z tłumu.
Kobieta zareagowała. Rozejrzała się, jakby stała na ulicy, a nie na wieży na moście. Boi się zasnąć,
pomyślał Niels. Boi się, że ktoś jej coś zrobi, kiedy środek, który w niej jest, zawładnie jej ciałem.
— Nie słuchaj ich — powiedział. — Spójrz na mnie. Nie chcę cię skrzywdzić. Jestem policjantem.
Chcę z tobą porozmawiać. Chronić cię. Protect.
I znów głos Leona w uchu, jak podmuch orkanu:
— Dwie minuty, Bentzon.
Zrobił krok do przodu. Kobieta ukucnęła, walczyła, żeby nie zamknąć oczu. Odwróciła się do Nielsa,
krzyknęła. Bała się go, bała się snu. Bardziej boi się snu niż śmierci, pomyślał Niels.
— Jestem policjantem. Jesteś bezpieczna. Będę cię pilnował, kiedy zaśniesz — powiedział.
Kobieta patrzyła na niego, ale jej spojrzenie szukało kogoś innego. Kogo? Byłego męża?
Prześladowcy? Raczej to drugie, pomyślał Niels.
— Posłuchaj!
Podniósł głos, żeby nawiązać z nią kontakt, zagłuszyć dochodzący z dołu gwar.
— Jak masz na imię? Ja jestem Niels. Niels — powtórzył uderzając się w piersi. Jak doktor
Livingstone, spotykając po raz pierwszy tubylca.
Zmrużyła oczy, nie była w stanie utrzymać ich otwartych. Zrobiła krok do tyłu i dalej szukała kogoś
wzrokiem, tam w dole, wśród tłumu. Nagle Niels pomyślał, że już za późno, ale zatrzymała się tuż przy
krawędzi. Spokojny, opanowany ruch. Stąd do ziemi było dziesięć, może dwanaście metrów. Przyglądał
się jej twarzy. To nie była twarz narkomanki.
— Please. Let me protect you. Hold you...
Była tuż przed trzydziestką. Może nieco starsza. Szczupła twarz. Ciemne oczy. Poważne, inteligentne
spojrzenie. Ładne rysy, wysokie kości policzkowe, idealnie zarysowany łuk brwiowy. Nie potrafił jej
nigdzie umiejscowić. A przecież po tylu latach pracy można by sądzić, że widział już chyba wszystko.
Powracających z misji żołnierzy, którzy w napadzie szału zaczynali strzelać do swoich rodzin.
Psychicznie chorych, którzy po zażyciu niewłaściwego leku zaczynali mylić klientów sklepu z demonami
ze swoich koszmarów. Ludzi z marginesu, którzy nagle zwracali się przeciwko tym, co próbowali im
pomóc. Narkomanów, którzy przedawkowali. Z nią jednak miał kłopot. Kogoś takiego nigdy jeszcze nie
widział.
— Do licha, Bentzon. Mów do niej — szeptał mu Leon w ucho. — Zatrzymaj ją jeszcze minutę.
— Jesteś zmęczona. Widzę to po tobie. Chcesz spać, ale czegoś się boisz. Czegoś, co może się stać,
kiedy zaśniesz. Mam rację? Nie musisz się bać. Nic ci się nie stanie. Będę przy tobie — uspokajał ją
Niels. — Pomogę ci.
Kobieta milczała. Niels powtórzył swoje słowa po angielsku. Widział, jak opadają jej powieki, jak
walczy z tym, co nieuniknione, ze snem.
— Boisz się? Powiedz mi, czego się lękasz? Somebody following you?
Spojrzał na jej lewą rękę. Tatuaż. Poniżej łokcia, do nadgarstka. Serce? Może. Albo imię.
— Mogę podejść bliżej? Closer?
Żadnej odpowiedzi. Spojrzał na jej nagie stopy. Pięty miała poza krawędzią balustrady. Jak
olimpijczyk, szykujący się na basenie do startu.
— Opowiedzieć ci coś o sobie?
Podszedł bliżej, jeden maleńki krok, niemal niezauważalny.
— Zawsze jest po co żyć.
Dlaczego to powiedział? Nie wolno kłamać, upomniał sam siebie. Można tylko mówić prawdę.
Zastanowił się. Naprawdę w to wierzył? Czy sam niekiedy nie miał wrażenia, że nie ma już żadnych
powodów, by pozostawać na tym świecie? Oczywiście, że miał, i to nieraz. Znał to uczucie aż nadto
dobrze. Ale nie musi o tym teraz mówić. Bez przesady z tą szczerością. Kiedy podniósł głowę, zobaczył,
że mu się przygląda.
— Mów do mnie. Jak się nazywasz? Just tell me your name. That’s all. Name? Nome?
Podszedł do krawędzi, ale tak, żeby nie być za blisko niej. Widział, jak w dole strażacy szykują się do
akcji.
Gdyby tylko udało mu się przykuć jej uwagę jeszcze przez kilka sekund. Poczuł, że drżą mu kolana,
jakby chciały się poddać. Wsłuchiwał się w jej oddech. Nerwowy, urywany.
— Pamiętaj, że jeśli skoczysz, będę ostatnim, który widział cię żywą. Jestem twoim listem
pożegnalnym. Chcesz komuś coś przekazać? — Wyciągnął rękę w jej stronę, a ona zamachnęła się na
niego. Dotknęła go, zadbane paznokcie zadrapały go. Widział rysę, ale nie czuł bólu. Zobaczył krople
krwi, spływały mu po ręku, na zegarek, na most. I wtedy powietrze przeszył krzyk nagiej kobiety.
— Bentzon! — zawołał Leon. — Mam do ciebie przyjść?
Kobieta patrzyła na gapiów, nie tych na wiadukcie, tych na peronie. Dostrzegła kogoś. Tego, kogo tak
się bała.
— Patrz na mnie! Nie na nich! Nic się nie może stać. Pomogę ci.
Zaczęła odsuwać się od Nielsa. Szła wzdłuż krawędzi. W jej ruchach była elegancja. Stawiała drobne
kroczki. Przesuwała się centymetr po centymetrze. Zatrzymała się. Spojrzała na niego. Nagle znów mogła
otworzyć oczy, jakby chciała zobaczyć to, co nieuniknione.
— Nie — powiedział Niels. — Nie rób tego.
— Jeszcze dwadzieścia sekund — szeptał Leon.
Uniosła jedną nogę, lekko, stanęła na palcach, balansując na krawędzi.
— Jeśli skoczysz, skoczę za tobą.
I wtedy coś powiedziała. Jedno słowo, które utonęło w gwarze i krzykach z peronu. Przez moment,
zanim je wypowiedziała, i tuż po tym, jak to zrobiła, na jej twarzy pojawiła się nadzieja. Czyżby znów
uwierzyła w życie? A potem wychyliła się i poleciała do tyłu. Niels ruszył w jej stronę. Jakby
rzeczywiście postanowił dotrzymać słowa i skoczyć razem z nią, poszybować w powietrzu. Próbował
złapać jej dłoń, jego palce musnęły jej gładką skórę na plecach. Jeśli skoczysz, skoczę za tobą. Spojrzał
w dół. Zobaczył w dole jej ciało, drgające nienaturalnie, mechanicznie, po tym jak jej głowa i plecy w
ciszy uderzyły o zardzewiałe szyny. Nagle sam znalazł się na krawędzi. Kiedy znów spojrzał w dół,
zobaczył krew wokół roztrzaskanej czaszki. Nogi miała rozłożone. Jedna ręka leżała nad głową, druga
wzdłuż ciała. Potem usłyszał krzyki, z peronu i z mostu. Obiema rękami chwycił się krawędzi wieży. Ale
przecież powinien się puścić. Skoczyć za nią. Obiecał jej to.
— Po prostu zwolnij uchwyt — wyszeptał sam do siebie.
Jeden prosty ruch. Wystarczyło rozewrzeć palce. Teraz, pomyślał w chwili, kiedy poczuł, jak czyjaś
silna dłoń chwyta jego rękę.
Stacja kolejki Dybbølsbro, peron, godzina 23.57
PRZEZ CHWILĘ POMYŚLAŁ, że nie ma już żadnej nadziei. Kiedy policjant stanął obok niej na wieży. I wtedy
stał się cud: skoczyła. Widział ją. Widział, jak leci w dół. Stojąca obok niego na peronie starsza kobieta
chwyciła go za rękę. Jakby to ona spadała. W drugiej trzymała czarną torebkę. Kiedy ludzie zaczęli
krzyczeć, przypomniała mu się jego torba lekarska. Jego rzeczy nadal były w jej mieszkaniu. Zaczął
torować sobie drogę w tłumie. Wiele osób płakało, starał się zachowywać tak jak oni. Udawał
wzburzenie, szok. Drżał, ale dlatego, że nareszcie mógł odetchnąć z ulgą.
Podszedł tak blisko, jak to było możliwe. Jej oczy były otwarte, patrzyły na niego. Po chwili z tłumu
wyszedł lekarz. Nikt się nie spieszył, ani lekarz, ani ratownicy z karetki. Kobieta nie żyła. Głowa była
przekrzywiona, krew ściekała na żwir. Mimo to, kiedy nadarzyła się okazja, podszedł jeszcze bliżej.
Powinien mieć wyrzuty sumienia? Starał się rozpoznać, co czuje. Przecież znalazła się tam, gdzie było jej
dobrze. Sama mu o tym mówiła.
— Uważaj.
Policjanci odsuwali ludzi. Mężczyzna, który był z nią na górze, na wieży, i próbował powstrzymać od
skoku, biegał teraz wśród tłumu. Przyglądał się ludziom. W pewnym momencie spojrzał mu nawet w
oczy. Potem odwrócił głowę i odszedł.
Wraz z poczuciem ulgi przyszło zmęczenie. Ale nie mógł sobie pozwolić na sen. Musiał zachować
klarowność myśli. Trzeba zabrać swoje rzeczy z jej mieszkania, zanim policja ustali jej tożsamość i tam
wejdzie. Ritalin. Jego organizm go potrzebował. Lek działał na niego najlepiej podany domięśniowo, ale
nie miał możliwości go sobie teraz wstrzyknąć. Połknął więc kilka tabletek. Jak długo nie spał? Zaledwie
dwie doby. Co najmniej dwie. Czuł się zmęczony, ale ritalin, i pewnie też zażyty wcześniej modafinil,
pozwalały mu działać. Leki te aplikowano zazwyczaj osobom cierpiącym na narkolepsję, by uchronić je
od nagłego zaśnięcia. Pozwalały ciału funkcjonować, zmniejszając potrzebę snu. A on nie miał czasu na
sen. W ostatnich kilku dniach pozwalał sobie jedynie na krótkie drzemki w samochodzie albo w domu, na
kanapie. Musiał się spieszyć. Zamierzał kontynuować pracę, aż pozna odpowiedź. Tylko to miało dla
niego znaczenie. Odpowiedź.
Niels zeskoczył z ostatnich czterech stopni. Stanął na peronie. Przyglądał się ludziom, którzy już
zaczęli opuszczać teren. Wyszedł z założenia, że osoba, która doprowadziła kobietę do śmierci, będzie
chciała jak najszybciej opuścić miejsce zdarzenia. Ale na schodach prowadzących ze stacji na ulicę były
same kobiety. A to nie mogła być kobieta. Ofiara była bez ubrania, naga, za tym musiał stać mężczyzna.
Zdyszany Leon chwycił Nielsa za rękę.
— Bentzon, co się stało, do cholery? Dlaczego powiedziałeś, że...
— Ona go zobaczyła — przerwał mu Niels.
— Kogo?
Niels nie zatrzymał się, pchnął idącego przed nim mężczyznę, przyglądał się twarzom mijających go
ludzi.
— Bentzon!
Po drugiej stronie torów wciąż krzyczały dwie dziewczyny. Dlaczego nie poszły do domu, skoro nie
znosiły widoku krwi? Spojrzał na ich twarze, poczuł, jak Leon kładzie mu dłoń na ramieniu.
— Już po wszystkim, Niels. Skoczyła.
— Ktoś za nią szedł.
— Musimy ją zidentyfikować.
— Nie. Posłuchaj mnie — przerwał mu Niels. — Ona bała się zasnąć. Bała się stracić przytomność.
Przerażała ją myśl, co on z nią zrobi, jeśli choćby na chwilę zaśnie.
— Niels...
— Posłuchaj, wybrała śmierć, żeby tylko nie zasnąć. Żeby uciec od niego. Od mężczyzny, który gdzieś
tu jest, wśród tych wszystkich ludzi.
Leon rozejrzał się po zgromadzonych gapiach. Na peronie było około stu osób. Mężczyźni stanowili co
najmniej połowę z nich.
— Co zamierzasz?
— Zatrzymamy ich. Wszystkich.
Leon pokręcił głową.
— To jedyny sposób, jeśli chcemy...
— Tu już skończyliśmy. Chodź.
Niels czuł narastającą wściekłość. Miał ochotę dać Leonowi w twarz. Ale nie zrobił tego, tylko nadal
przyglądał się twarzom po drugiej stronie taśmy. Wiele z nich patrzyło też na niego. Młodzi ludzie,
niektórzy pijani, wracający do domu po imprezie na mieście. I kilku młodych biznesmenów, pewnie
szukali seksu za pieniądze. Czy wśród nich był mężczyzna, którego się bała? Czy też może to on uległ
swojej niechęci do mężczyzn w średnim wieku w szarych garniturach, spacerujących o tej porze po
mieście?
— Chodź.
Niels poczuł, że Leon ciągnie go za sobą. Przestał się opierać i poszedł za nim jak grzeczny chłopiec.
Zdążył jeszcze tylko zobaczyć jej głowę. Roztrzaskana czaszka i krew, która zabarwiła na ciemno leżący
pod nią jasny żwir. Krew. Płyn życia wypływał z niej, spływał po kamykach, po zardzewiałych szynach,
wsiąkał w suchą ziemię miasta. Znów na nich spojrzał. Na nich wszystkich. Wśród zebranych tu ludzi był
winny całej tragedii. Niels to czuł. Coś ją do tego zmusiło. Coś albo ktoś. Miasto. Poczuł napływające do
oczu łzy. Nikt nie mógł zobaczyć, jak płacze, więc spuścił głowę. Nie podniósł jej nawet wtedy, gdy już
weszli na most, gdzie za czerwono-białą taśmą stało jeszcze więcej ludzi. Jakaś młoda matka miała
pretensję do policji, że niewystarczająco zabezpieczyła teren. Jej córka była w szoku, matka żądała
natychmiastowej pomocy psychologa. Niels odbierał rzeczywistość tak, jak ją widział Leon. Bo to Leon
dowodził akcją, to on miał chronić obywateli. A co ty tu robisz ze swoją durną córką o tej porze? — miał
ochotę wykrzyczeć.
Kiedy już byli w drodze do radiowozu, podniósł w pewnym momencie głowę. Leon poinformował
stojących wokół niego funkcjonariuszy o tym, co się stało. Ćpunka — zdążył usłyszeć Niels, zanim Leon
znów chwycił go za rękę i wyciągnął z tłumu.
— Sam słyszysz. Narkomanka, która trafiła na zły dzień. Nawet Gandhi by jej nie przekonał.
— To nie było samobójstwo.
— Niels? Wiem, że jest ci trudno.
— Ona się kogoś bała. Bardziej niż śmierci.
— Miała zły dzień. To się zdarza — powtórzył Leon niecierpliwie. Zaczerpnął powietrza. — Skoczyła
na oczach wszystkich. Dużo osób ją widziało. To było samobójstwo.
Nagle się zawahał.
— Powiedziałeś, że skoczysz za nią?
Niels spojrzał na Leona i poczuł się dziwnie mały.
— Nie wiem. Trudno mi było z twoim głosem w uchu.
— Jak to?
— Nie, nic.
Ktoś podszedł i przerwał im. Zaczął szeptać coś Leonowi, który po chwili znów zwrócił się do Nielsa.
— Bentzon, zawsze dużo mówisz. Dlatego jesteś dobry w tym, co robisz. Reszta z nas milczy. Nie
radzimy sobie ze słowami. Odbieramy ciosy innych.
Uśmiechnął się i przez to wydał się Nielsowi mądrzejszy niż kiedykolwiek, pełen miłości i wiedzy.
— Każę odwieźć cię do domu.
Po chwili już go nie było, zniknął. Tej nocy musiał jeszcze wydać tysiące rozkazów i poleceń. W nocy,
kiedy niewiele brakowało, żeby Niels poszybował w powietrzu, dotrzymując słowa danego komuś, kogo
nie było już wśród żywych. Technicy zakryli ciało kobiety. Kilka osób nadal płakało. Niels przyglądał się
zebranym na peronie. Gdzieś wśród nich ukrywał się ten, który ją do tego doprowadził. Niels widział to
w jej oczach. Widział strach. Nie lęk. Lęk to coś mało konkretnego. Strach jest konkretny. Daje się
wyczuć. Lękamy się dzikich zwierząt. Samochodów. Ruchu drogowego. Choroby. Lęk jest nieuchwytny. A
kobieta bała się czegoś konkretnego. Rozglądała się, szukając wzrokiem dzikiej bestii, która czyhała na
nią gdzieś w tym rozgrzanym mieście. Bała się jej tak bardzo, że wybrała śmierć. Ruszył w stronę
samochodu. Postanowił wrócić do domu sam. Chciał pobyć chwilę tylko z własnymi myślami.
Spróbować odnaleźć w tym wszystkim jakiś sens.
Zobaczył go, kiedy otwierał drzwi samochodu. Mężczyznę, sylwetkę mężczyzny, który obejrzał się
przez ramię i pospiesznie oddalił. Niels trzasnął drzwiami i ruszył za nim.
Vesterbro, godzina 23.59
POBUDZAJĄCE ŚRODKI W JEGO KRWI SPRAWIŁY, że nagle ulice zaczęły się kołysać. Jak to się stało, że
policjant go zauważył?
Czyżby dlatego, że obejrzał się za siebie? Jak żona Lota, kiedy uciekała z Sodomy.
Miał nad nim sporą przewagę. Wiedział o tym. A mimo to bał się najgorszego. Dostrzegł w oczach
policjanta jakąś pasję. Powinien biec dalej czy próbować się ukryć? Nie, musi odzyskać swoje rzeczy.
Mogłyby go zdradzić. Zaryzykował i spojrzał przez ramię. Nikogo nie było. Ale policjant wkrótce skręci
i wtedy go zobaczy. Drzwi do jej klatki były otwarte. Roznosiciel gazet zaczynał pracę wcześnie. Skinął
mu głową i wszedł do budynku. Kiedy biegł na górę po schodach, usłyszał, jak zamknęły się drzwi na
dole. Drzwi do mieszkania były uchylone. W kuchni zostało włączone światło. Spakował swoje rzeczy.
Na podłodze w pokoju stała woda. Może powinien otworzyć okno? Wtedy szybciej wyschnie. Musiał
natychmiast stąd wyjść. Rzucił ostatnie spojrzenie na pokój, potem zgasił światło i zamknął za sobą
drzwi.
Stał na klatce i czekał w mroku, aż przejadą policyjne radiowozy i karetki. I nagle go zobaczył. Przez
lekko matowe okno zobaczył, jak idzie ulicą. Policjant. Jego ruchy miały w sobie coś maniakalnego.
Zaglądał pod samochody, za samochody, wchodził w boczne uliczki. W końcu zniknął.
Mężczyzna czekał dobrą godzinę. Wreszcie odważył się wyjść. Stał w ciemności i myślał, jak niewiele
brakowało, żeby wszystko poszło nie tak. Zmęczenie. Cały czas czyhało, czekało na odpowiedni moment,
żeby go dopaść. Ruszył szybko do samochodu, który zostawił w bezpiecznej odległości od mieszkania. W
okolicy nadal było sporo policji. Włączył silnik i odjechał. Przejechał przez miasto, przy Fælledparken
musiał się zatrzymać. Posiedział chwilę spokojnie, zanim ruszył do domu. Czuł, jak drżą mu ręce. To
przez środki, które zażył. Zresztą drżał cały. Był w nim niepokój, nad którym nie potrafił zapanować.
Musiał oczyścić umysł. Wszystko przemyśleć. Bo przecież to nie był koniec. Po prostu pierwsze
doświadczenie się nie udało. Musi próbować dalej. Sięgnął po listę tych, którzy już kiedyś umarli.
Umarli, a potem wrócili do życia. Udowodnili, że człowiek może wrócić z krainy umarłych. Przeżyli
śmierć i powrócili ze świadomością, że śmierci nie należy się bać. Wykreślił pierwsze nazwisko z listy,
spojrzał na kolejne. Następna była Hannah Lund.
PONIEDZIAŁEK
Szpital Bispebjerg, Oddział Psychiatrii
Dzieci i Młodzieży, 13 czerwca, godzina 8.55
KREW. MYŚLĘ O KRWI. NA podłodze, na ścianach i na jej twarzy. Krew na nożu i na jej rękach, na palcach,
na paznokciach. Jakby pomalowała się czerwoną farbą.
Ale wcześniej myślę o kakao.
Którego od tamtej pory już nigdy nie piłam. Nawet kropli. Na samą myśl o jego smaku wszystko się we
mnie skręca. Smak smutku. Z powodu tego, co się stało. Z powodu straty matki. Poczucia zawodu i
bezradności, które wkrótce zostało zastąpione chęcią zemsty.
Przed chwilą się obudziłam. Słońce zagląda przez żaluzje. Białe ściany wokół. Na tyle niedawno
malowane, że zapach rozpuszczalnika nadal unosi się w powietrzu. Na ścianach nic nie wisi, są surowe,
białe. Nazywają to pokojem szpitalnym, ale tak naprawdę jest to cela. Cztery ściany oderwane od reszty
świata. Tutaj żyję. Tak chcę żyć. Poza światem. Tylko jedno może to zmienić. Jeśli policja znajdzie
winnego i ukarze go za straszliwy czyn, który popełnił, kiedy osiem lat temu zabił moją matkę.
Kakao. Stoję pod prysznicem i nadal czuję na języku jego smak. I natychmiast pojawiają się mdłości.
Dlaczego mama zdecydowała się na kakao? Dlatego że silny smak czekolady zabijał smak środków
usypiających? Niczego się nie domyśliłam. To był nasz codzienny rytuał: mama pukała do drzwi, a ja
brałam od niej szklankę i wypijałam kakao, w ogóle o tym nie myśląc. Tak zrobiłaby większość
pięciolatków. A może jednak coś podejrzewałam? Oczywiście, że tak. Bo dlaczego nagle pewnego dnia
zaczęłam wylewać je do doniczki z kwiatkiem? Dlaczego postanowiłam nie spać, tylko leżeć w pokoju i
wsłuchiwać się w dźwięki, które już wtedy mnie niepokoiły? Dzieci wiedzą, kiedy coś jest nie tak.
Wystarczyło, że patrzyłam na tatę, zadając sobie pytanie, co by powiedział, gdyby wiedział to, co ja
wiedziałam. Nie byłabym w stanie znieść jego odpowiedzi. Już wtedy to czułam. Podobnie jak nie
mogłam znieść dźwięków, jakie wydawała mama i on, ten Winny, gdy zamykali się w sypialni. A jeszcze
wcześniej dzwonka do drzwi, a potem dobiegających z korytarza głosów, mamy i jego, tego Winnego.
Leżałam w pokoju, ze smakiem kakao w ustach, i czułam — tak, właśnie czułam — że coś jest nie tak.
Jak często przychodził? Ile dni to trwało? Nie wiem, dwa miesiące, może trzy. Czy tata o tym wiedział?
To jedno z tych pytań, na które tak naprawdę wcale nie chcę poznać odpowiedzi. Sądzę jednak, że nie
wiedział. Myślę, że wracał z pracy, całował mamę i mnie na dzień dobry, przekonany, że wszystko jest w
porządku.
Na żaluzjach leży cienka warstwa kurzu. Niczym świeży śnieg. Podciągam je. Siedzę chwilę przy
oknie. Kilkoro pacjentów je śniadanie w parku. Rozpoznaję chłopca. Ma może dwanaście lat. Wczoraj
cały dzień chodził po jadalni, wypowiadając jakieś niezrozumiałe słowa i drapiąc się po głowie. Na
moim oddziale są dzieci takie jak ja, które mają coś nie tak z głową i muszą pozostawać pod kontrolą, jak
to tu określają. Oddział zamknięty. Ośmioro dzieci. Trzydzieści dwie osoby personelu. Dobre miejsce dla
dzieci, które mogą być groźne dla siebie. Albo dla innych. Słońce świeci mocno. Zamykam oczy.
Spis treści: Strona redakcyjna Część I. KSIĘGA KRWI PONIEDZIAŁEK WTOREK Część II. KSIĘGA DUSZ ŚRODA Część III. KSIĘGA WIECZNOŚCI PONIEDZIAŁEK MIESIĄC PÓŹNIEJ Podziękowania
Redaktor prowadzący Małgorzata Cebo-Foniok Korekta Hanna Lachowska Renata Kuk Projekt graficzny okładki Małgorzata Cebo-Foniok na podstawie pomysłu stoltzedesign.dk Zdjęcia postaci i reliefu Thorvaldsena stoltzedesign.dk Zdjęcie autorów © Mikkel Østergaard Tytuł oryginału Søvnen og døden Copyright © A.J. Kazinski and JP/Politikens Forlagshus, Copenhagen 2012 For the Polish edition Copyright © 2012 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 978-83-241-4512-6 Warszawa 2012. Wydanie I Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 02-952 Warszawa, ul. Wiertnicza 63 tel. 620 40 13, 620 81 62 www.wydawnictwoamber.pl Publikację elektroniczną przygotował iFormat
Część I KSIĘGA KRWI
A ty, synu człowieczy, czy zechcesz sądzić? Czy zechcesz wydać wyrok na to krwawe miasto? Ukaż mu wszystkie jego obrzydliwości! Powiedz: Tam mówi Pan Bóg: O miasto, które przelewasz własną krew, aby przez to sprowadzić nadejście swej godziny. Księga Ezechiela 22, 2-3
MARTWA. BYŁA MARTWA. Została zmuszona do przejścia na drugą stronę życia. Ale nie chciała wracać. Już nigdy. Bo nie miała do czego. A jednak wiedziała, że za chwilę powróci. Znów zostanie zmuszona, by wbrew swojej woli przemieścić się w czasie i przestrzeni. Jej pierś przeszyje prąd o mocy dwustu dwudziestu woltów i znów poczuje piekło swojego ciała. Bo on zrobi wszystko, żeby przywrócić ją życiu. Może jednak powinna spróbować nawiązać kontakt? Wtedy zyskałaby spokój. On także. Czyżby słyszała jakiś krzyk? Gdzieś z tyłu? A może to ona krzyczała? Widziała srebrną nić, wijącą się łagodnie, bez końca, która łączyła jej duszę z cielesną powłoką. Jak pępowina. Coś, co należało przeciąć. Musi walczyć, to wiedziała już na pewno. Nie może pozwolić, żeby znów ją dopadł, zmusił do powrotu do życia, by ją torturował, zabijał raz po raz. Chciała iść ku światłu. Odejść. A on ją ciągnął, znów zaczął przywracać do życia. Spojrzała na srebrną nić, która napięła się niczym naciągnięta gumka. Przyjmijcie mnie. Błagam was. W momencie, kiedy poczuła ciepło światła, usłyszała odpowiedź. To ty się opierasz. Nie. Kimkolwiek byli, mylili się. Ona była gotowa. To nie ona się opiera, ona przecież chce iść dalej, nie wracać do swojego udręczonego ciała. To on. Nie ja. Musicie mi pomóc. W tym momencie poczuła, że wraca. Była jak ryba, która połknęła haczyk, i teraz ktoś ciągnął ją na lince przez wodę. Widziała świat obok siebie, piękną sieć, otaczającą ziemię. To ostatnie, co zdążyła zobaczyć, zanim wszystko stało się ciemnością. A potem ból. Niekończący się ból. — Słyszysz mnie? Rozpoznawała głos. To był jej ojciec? Nie, on by jej tego nie zrobił. Obudziła się. — Słyszysz mnie? Głos był spokojny, przyjemny, pełen troski. Głos, który nie miał nic wspólnego z czynami tego człowieka. — Dam ci soku. Spróbuj otworzyć usta. Sok malinowy, taki sam, jaki kiedyś podano jej w szpitalu, kiedy złamała nogę w kostce i musieli ją operować. — Boli — wyszeptała. — Jak pijesz? — Tak. — Twoje mięśnie doznały szoku, kiedy cię reanimowałem, ale to zaraz minie. Dodałem środek przeciwbólowy do soku. Spróbuj wypić jeszcze trochę. Zaczęła pić. Gęsty płyn torował sobie drogę przez przełyk. W końcu otworzyła oczy. Rozpoznała swoje mieszkanie. Łóżko, wentylator na suficie. Był wyłączony. Nigdy nie oglądała mieszkania z dołu, leżąc na podłodze. Unieruchomiona. Nie była w stanie poruszyć ani ręką, ani nogą. Jak ryba, pomyślała i
przypomniała sobie zabawę z dzieciństwa. Ptak, ryba czy coś pomiędzy. Dziwne, że właśnie o tym pomyślała. A może nie. Coś pomiędzy. Właśnie w takim stanie się znajduję, powiedziała sama do siebie. Między życiem a śmiercią, w miejscu, które wcale nie było ani straszne, ani przerażające. Jestem rybą, a powinnam być ptakiem. Mężczyzna wstał. Położył książkę na komodzie i zaczął niecierpliwie przechadzać się po pokoju. Czyżby czytał, kiedy ona umarła? To była jej książka, jej biblia, nosząca prosty tytuł Fedon. Gdyby jej nie przeczytała, gdyby nie uległa myślom Sokratesa o nieśmiertelności duszy, nie leżałaby teraz tutaj. Curiosity killed the cat. — Możesz mówić? — Mogę. — Nawiązałaś kontakt? Może powinna coś zmyślić. Co on chciał usłyszeć? Co sprawi, że w końcu przestanie ją nękać i da jej ostatni zastrzyk? — Tak. Nawiązałam kontakt. Na chwilę — wyszeptała. — Naprawdę? Nie okłamuj mnie. Łzy napłynęły jej do oczu. — Nie. Może. Nie wiem. Chciała otrzeć łzy, ale ręce miała nadal związane na plecach, co prawda niezbyt mocno, sznur był owinięty aksamitką, żeby nie zostawił śladów, jak wytłumaczył jej mężczyzna. — Nic nie widzę. Otarł jej oczy. — Możesz mi uwolnić głowę? To boli. — Nie. Musisz wrócić. Będziemy próbować do skutku. Nie rozumiesz, jakie to ważne? — Nie rób tego — powiedziała, ale płacz stłumił jej słowa. — Ostatni raz. Obiecuję. Jego oddech pachniał cynamonem. Cynamonem i herbatą. Czyżby siedział z filiżanką herbaty w ręku i czytał Fedona, kiedy ona umarła? Jak pewien brytyjski generał podczas wojny. Opanowany, zimny. Stoik. Pocieszając się, że nie ma nic złego w tym, że ciągle ją zabijał. Bo przecież Sokrates dowiódł, że my, ludzie, mamy duszę. Odchrząknęła. — To nie tak, jak sądzisz. — Na pewno jest to wykonalne. Zresztą to był twój pomysł. Rozległ się dzwonek do drzwi. Ktoś dzwonił do drzwi? Spojrzała na jego twarz. Lęk. Rozkojarzony wzrok. Kolejny dzwonek. Tym razem nie miała już wątpliwości. Chciała krzyknąć. Gdyby tylko potrafiła. Ale on przyłożył jej dłoń do ust. Mijały sekundy. A potem nastała cisza. — Pewnie ktoś z pracy — wyszeptała, kiedy cofnął dłoń. — Pewnie się dziwią, że... Ból przełyku. Jakby słowa zajmowały za dużo miejsca w gardle. Spojrzała na niego. Wiedziała, o czym myśli: zastanawia się, kiedy wyważą drzwi. Minęła doba, może dwie, od momentu, kiedy się tu zjawił. Może półtorej, pomyślała. Trzydzieści sześć godzin, coś koło tego. Od trzydziestu sześciu godzin była więźniem we własnym mieszkaniu. Mężczyzna się spieszył. Widziała to po jego ruchach, kiedy wstał i zrobił kilka kółek. Spojrzał na zegarek. Włączył komórkę. Miał dwie wiadomości. — Nie mam czasu — wyszeptał sam do siebie i wyszedł do kuchni z telefonem w ręku. I wtedy to poczuła. Sznur na jej plecach się poluzował. Ostrożnie wyciągnęła swoją szczupłą dłoń i
oswobodziła lewą rękę. Słyszała go w kuchni. — Nie. Dobrze, że dzwonisz. Oddzwonię, kiedy wrócę do domu, dobrze? Do domu, pomyślała. Czyżby diabeł miał dom? Próbowała zebrać myśli, ale środki, którymi nafaszerowany był jej mózg, wszystko, co w nią wpompował w ciągu ostatnich trzydziestu sześciu godzin, skutecznie to utrudniały. Lewą ręką udało jej się rozluźnić więzy krępujące prawą dłoń. Z obu rękami wolnymi mogła poluzować śruby aparatury, która unieruchamiała jej głowę. Cały czas słyszała jego głos z kuchni. — Nie szkodzi. Naprawdę. Tak, mówię serio. Aż nazbyt przyjemny głos. Bóg powinien zachować równowagę między łagodnym brzmieniem jego głosu a złem duszy. Wtedy by jej tu nie było. Bo usłyszałaby zło w głosie diabła już podczas pierwszego spotkania. Bo przecież ona go znała. I to dobrze. Nikomu innemu nie zwierzała się ze swoich najskrytszych tajemnic. Zaufała mu. A mimo to tak ją potraktował. — Przyjdę jutro rano. — Słyszała, jak szepcze w kuchni. Poluzowała pierwszą śrubkę, coś upadło na podłogę. Z drugą śrubką poszło jej łatwiej. — Sądzisz, że to mogłoby pomóc? Nie mogła jej dosięgnąć. Miała łzy w oczach. Może powinna zawołać o pomoc? Raczej nie. Poza tym bała się, że nie ma już głosu i że on natychmiast by tu wpadł. — Zaczekasz chwilę? — Usłyszała, jak mówi do słuchawki. Doszedł ją odgłos jego kroków. Schowała ręce za plecami, wpatrywała się nieruchomo w sufit. Kątem oka zobaczyła, że wsuwa głowę przez drzwi kuchenne, żeby na nią spojrzeć. Po chwili cofnął się, zamknął drzwi. Teraz. Obiema rękami zaczęła wykręcać śrubki, te blisko skroni, te z tyłu nie miały znaczenia. — Wolicie, żebym przyszedł teraz? Wiedziała, że nie pozostawi jej przy życiu. Nie bała się śmierci, ale postanowiła walczyć. Jej ciało postanowiło walczyć. — Mogę oddzwonić? Oswobodziła głowę, teraz zostały tylko kostki u nóg. Mężczyzna zakończył rozmowę. Nie była w stanie dosięgnąć stóp. Chciała walczyć. Bić się, krzyczeć. Opaska wokół kostek była zaczepiona na rzepy, podobnych używano do krępowania pacjentów w szpitalach dla umysłowo chorych, a rzepy przypominały te na bucikach dzieci, bawiących się na placu zabaw. Słyszała go z kuchni, oderwała ostatni rzep i stanęła na nogi. Ruszyła do drzwi, uderzyła o coś stopą. O książkę? Coś potoczyło się po podłodze, zatrzymało dopiero w sypialni. Drzwi się otworzyły, zobaczyła go przed sobą. Nie spodziewał się tego. — To nie musi się źle skończyć — powiedział, a ona usłyszała niepokój w jego głosie. W chwili, kiedy spojrzał na swoją czarną torbę lekarską, w której miał strzykawki i środki uspokajające, ruszyła biegiem do drzwi. Gdy próbował ją powstrzymać, zamachnęła się na niego. — Nie! Mężczyzna chwycił się za głowę, drugą trzymał ją za nadgarstek, i znów spojrzał na torbę. Nie możesz się bez nich obyć, pomyślała, a on w tym momencie puścił jej dłoń. Ruszyła do drzwi. Były zamknięte na łańcuch, próbowała go zdjąć. — Ratunku — krzyknęła, ale jej głos był za słaby. Widziała, jak w pokoju mężczyzna szykuje strzykawkę; robił to sprawnie, szybko. Kiedy w końcu udało jej się zdjąć łańcuch i otworzyć drzwi, pobiegł za nią. Zanim zdążyła wyjść, poczuła na karku jego
dłoń. Znów próbowała krzyczeć, ale trzymał jej szczękę w mocnym uchwycie szerokiej dłoni, usiłując wstrzyknąć jej środek znieczulający w kark czy może nieco niżej, tuż pod łopatką. Poczuła ból. Może dlatego jej ciało zdobyło się na ostatni protest. Obiema rękami zamachnęła się do tyłu, uderzyła z całej siły, może trafiła go w głowę, w każdym razie puścił ją. Zbiegła, niemal stoczyła się ze schodów, zapukała do jakichś drzwi. — Pomóżcie mi! Słyszała go za sobą. Nie oglądając się za siebie, znów zaczęła zbiegać ze schodów. Była szybsza od niego, wiedziała o tym, ale zaczynała odczuwać skutki halucynogennego środka znieczulającego, który zdążył jej wstrzyknąć. Odgłos ciężkich kroków zmobilizował ją, dodał siły, pchnęła drzwi od klatki i wybiegła na ulicę. I wtedy zdała sobie z tego sprawę. Nie miała na sobie ubrania, nawet bielizny. Straciła sekundę, pozwoliła, by się do niej zbliżył. Był tuż za nią, usłyszała jego głos: — Nic ci nie zrobię — mówił. — Nie możesz tak chodzić po ulicy. Zaczęła biec, ale on chwycił ją za włosy, upadła. Zaczęła krzyczeć, kopnęła go, odepchnęła od siebie. Nagle zniknął. Co się z nim stało? Spojrzała na stojące obok zaparkowane ciężarówki. Ktoś wołał coś do niej w jakimś obcym języku. Znów zaczęła biec, czuła, że jej nogi robią się coraz cięższe. Wiedziała, że nie wolno jej upaść, nie wolno jej się poddać, to byłby koniec. Dogoniłby ją, wziął na ręce i zaniósł z powrotem do mieszkania, wmawiając gapiom, że wszystko jest w porządku, że sobie z nią poradzi. — Hej, piękna! Nie zapomniałaś czegoś? Ktoś się roześmiał. Wiedziała, że mężczyzna jest o krok za nią, że tylko czeka, aż środek znieczulający zacznie działać. Ludzie mu ufali. Ona też mu zaufała. Jaki miły człowiek, pomyślała. Był w stanie przekonać ją do wszystkiego. — Uważaj, ćpunko! Włóż coś na siebie! Musiała zwolnić. Czerwone światła na skrzyżowaniu nagle uniosły się do góry, jak samoloty startujące z lotniska w Kastrup. Nie, tak jej się tylko wydawało. Na pewno. Poprzednim razem też miała halucynacje, pamiętała, jak nagle podłoga się rozpłynęła, a sufit zaczął się unosić. Poprosiła mężczyznę, żeby wyłączył wiatrak na suficie. — Wpadniesz pod samochód. Pozwól, żebym ci pomógł — zawołał do niej. Odwróciła się. Słyszała jego głos jak dalekie echo. Samochody zaczęły się zatrzymywać. Może to z powodu gorąca, pomyślała. W takim upale nikt nie może się poruszać. Znów zamachnęła się w jego stronę i wybiegła na jezdnię. Wjechał w nią pociąg. Nie, pociąg jechał pod nią, pod mostem, a właściwie wiaduktem. Roześmiała się. Śmiała się długo. Przytrzymując dwoma palcami lewą powiekę, zbliżała się do środka mostu. Stąd mogła spojrzeć w wieczność, daleko przed siebie. Aż do Tåstrup i z powrotem, powiedziała, a może tylko sobie pomyślała. W ułamku sekundy zdała sobie sprawę z tego, co się z nią dzieje. Za chwilę straci przytomność. Jej świadomość była spowita mgłą, nie mogła ufać własnym zmysłom. — Balustrada — wyszeptała schrypniętym głosem i upadła na kolana. „Dybbøl”, zdążyła przeczytać na tabliczce, zanim jej dłonie zacisnęły się na zimnym metalu. Spojrzała przez ramię. — Zostaw mnie. Ludzie zaczęli się zbierać. A może to był on, tylko nagle przybrał postać wielu osób. — Zostaw mnie! — krzyknęła. Gdzieś pod nią przejechał pociąg, wjechał na peron. Tak, pomyślała. Ja też muszę już ruszać. Metal balustrady podziałał przez chwilę jak antidotum na otaczającą ją rzeczywistość. Metal przy jej skórze. Czerń i biel. — Rdza — powiedziała i nagle zaczęła wchodzić na balustradę.
Kiedy nadjedzie mój pociąg? — zastanawiała się. — Odejdź! — krzyknęła, gdy zauważyła, że ktoś się do niej zbliża. Czy to od niego uciekała? Czy to był diabeł? Było jej wszystko jedno. Za chwilę wskoczy do pociągu. Do pociągu zmierzającego ku wieczności. Islands Brygge, godzina 23.35 CO TO JEST MORDERSTWO? Co my w ogóle wiemy o życiu? O śmierci? O tym właśnie myślała Hannah Lund, kiedy nie mogąc zasnąć, wyszła tuż przed północą na taras. Ostrożnie zamknęła drzwi. Nie chciała obudzić Nielsa. Chociaż on pewno i tak już się obudził i domyślił się, co jej jest. Bo Niels zauważał wszystko, zmiany nastroju, drobne znaki, które wysyłamy w świat, niekiedy nie do końca tego świadomi. Dlatego był negocjatorem policyjnym, i to jednym z najlepszych. To jego wzywano do rozmów ze zdesperowanymi ludźmi, to on przekonywał ich, żeby nie podejmowali ostatecznych kroków. Dlatego był dla niej właściwym człowiekiem. Bo ona też była zdesperowana. Kolorowe światła, czerwone i zielone, odbijały się w czarnej wodzie po drugiej stronie portu. Dlaczego tylko czerwone i zielone? — pomyślała, zapalając kolejnego papierosa. Może powinna zejść na dół, wsiąść do kajaka i popłynąć do nich przez noc? Dołączyć do przyjęcia. Najlepszym środkiem na bezsenność, na te wszystkie bezsensowne pytania bez odpowiedzi, które pojawiały się, gdy ciało odmawiało snu, było przerwanie błędnego koła. Zamiast stać się wrogiem snu, należało oswoić ciemne godziny. Wykorzystać je z pożytkiem dla siebie. Należało przepracować własne problemy, wyczytała kiedyś. No, dobrze. Jakie mam problemy, pomyślała i zaczęła się zastanawiać, czy starczy jej palców u jednej ręki, by je wyliczyć. Pierwszy problem to taki, że jestem w ciąży, ale nie powiedziałam o tym mojemu mężowi. Bo chcę usunąć ciążę. Zabić płód. Popełnić morderstwo. Nie wiem, czy jestem w stanie wydać na świat normalne dziecko. Moje pierwsze, i dotąd jedyne dziecko, było z defektem. Chore, umysłowo uszkodzone. I popełniło samobójstwo. Moje dziecko zostało pobłogosławione nadzwyczajnym umysłem, który jednak stał się jego przekleństwem. Ze mną było podobnie, pomyślała. Rodzice Hannah wstydzili się jej, kiedy była mała. Robili wszystko, żeby była taka jak inne dzieci. „Żeby nie udawała za mądrej”, jak to kiedyś określił jej ojciec. Dopiero gdy trafiła do Instytutu Nielsa Bohra, poczuła, że odnalazła swoje miejsce w świecie. Tu nareszcie poczuła się jak w domu. Pomiędzy innymi, równie szalonymi jak ona, którzy też nie zauważali, że mają resztki jedzenia w kącikach ust, że włożyli koszulę na lewą stronę albo buty nie od pary. Normalni ludzie tego nie rozumieli. Nie rozumieli, że świat wokół może nagle przestać istnieć. Że jedyne, co naprawdę było ważne, to równanie, nad którym właśnie pracowała. To właśnie ono sprawiało, że liczby kłębiły się jej w głowie i zapominała zdjąć kask rowerowy i już od kilku godzin siedziała w nim przy biurku. To jeden problem, czy może kilka, zastanawiała się, zerkając na swoje odbicie w szybie. Najpiękniejsza kobieta na świecie. Tak mówił o niej Niels, kiedy leżał na niej i patrzył jej głęboko w oczy. Teraz ona też patrzyła na siebie, ale nie widziała niczego pięknego. Przeciętnej urody, niedawno skończyła czterdzieści lat. Kiedy była mała, miała piegi, ale dziś ledwie było je widać, jakby się zmyły. Znów spojrzała w szybę. Miała dobrą figurę, była wysoka, wzrostem niemal dorównywała Nielsowi. Szczupła, może nawet za bardzo. Kiedy się okazało, że jest w ciąży, schudła jeszcze bardziej. Ze zmartwienia. A przecież powinna przytyć. Tylko piersi miała pełne. Tak, piersi jej urosły. Przysunęła świeczkę bliżej do okna, żeby zobaczyć swoje oczy. I odkryła w nich strach. Boję się, pomyślała. Nie wiem, czy nadal go kocham. Czy kocham Nielsa. Czy w ogóle potrafię kochać. Może ta umiejętność nie jest dana wszystkim? Czuła, że musi zapalić kolejnego gauloise’a. I może wypić kieliszek. Zanim wróci do łóżka, chciała jeszcze raz wszystko przemyśleć.
Godzina 23.37 TELEFON ZAMRUCZAŁ NA STOLE W KUCHNI. Niels Bentzon spojrzał na zegarek. Na pewno dzwonią z pracy. Pewnie znów jakiś nieszczęśnik postanowił odebrać sobie życie i trzeba spróbować go od tego odwieść. Ale dzisiaj wieczorem to nie będzie on. Muszą zadzwonić do następnego na liście policyjnych negocjatorów, pomyślał. Telefon nadal dzwonił. Hannah była na tarasie, zaledwie kilka metrów od niego, ale dzielił ich cały świat. Patrzył na nią, jak stała i przyglądała się swojemu odbiciu w szybie. Widział też, że nie była zadowolona. Kiedy przyszła wziąć zapalniczkę i spray przeciwko komarom, udawał, że śpi. Widział, że stara się być cicho, ale słyszał też, jak szepcze coś do siebie na tarasie. Podobnie jak poprzedniej nocy. I nie tylko poprzedniej. Nie chciała, by zamartwiał się jej bezsennością. Ale na to nie było rady. Ostatnio Hannah zamknęła się w sobie. Może zbyt gwałtownie rzucili się w swoje nowe wspólne życie? Może zbyt pospiesznie wzięli ślub? Często się nad tym zastanawiał. Może pomylili zauroczenie z prawdziwą miłością? Czyżby to było powodem? Hannah zamknęła ostrożnie drzwi i zniknęła na tarasie. Niels widział czubek żarzącego się papierosa. Był i znikał, pulsujący punkt w ciemności. Gdyby nie fakt, że to niemożliwe, zacząłby podejrzewać, że Hannah jest w ciąży. Jej piersi zrobiły się jakby pełniejsze. Zauważył to niedawno, kiedy podszedł do niej w kuchni i objął ją od tyłu. Odtrąciła go. Odepchnęła, wyzwoliła się z jego objęć. Mruknęła coś, że boli ją głowa. Tak więc gdyby nie wiedział, że nie może mieć dzieci, byłby niemal pewien. Ale przecież był bezpłodny. To wiedział na pewno. Rozejrzał się po ich trzypokojowym mieszkaniu, próbując zignorować dzwonek telefonu. Dlaczego zdecydowali się na kupno tego mieszkania? Nie lubił go. Widok na miasto był w porządku, ale nie cierpiał klinicznie prostego stylu, tak charakterystycznego dla nowej architektury. Wszystko było cholernie białe. Jak w szpitalu. Ale może nowo zakochani musieli przypieczętować swoją miłość właśnie takim nieprzemyślanym zakupem? Stary samochód, za małe mieszkanie, rozsypujący się letni domek. Pomyślał o Kathrine, swojej pierwszej żonie, nie odrywając wzroku od żarzącego się papierosa za oknem. Czyżby mu jej brakowało? Jej bliskości? Nie potrafił tego powiedzieć. Bliskość. Poczucie wspólnoty. Te uczucia powinien dzielić z żoną. Z Hannah było jednak inaczej. Może ich małżeństwo stanowiło akt szaleństwa? Tak, pewnie właśnie tak jest. W miłości możemy dopuszczać się rzeczy szalonych, wiedząc, że nie grozi nam za to żadna kara. Może odrobina szaleństwa była tu nawet na miejscu? Nie, pomyślał Niels, wracając do kary. Bo kara była nieunikniona, tylko że nie państwo nas karało. Karą w tym wypadku była bezsenność, rozterki, trwające już ile? Dwa miesiące? Próbował policzyć. Kiedy to się stało? Kiedy zaczęła zamykać się w sobie? Półtora miesiąca temu? Może miesiąc? Jemu wydawał się rokiem. Powinien się wyprowadzić. Znaleźć sobie jakieś małe mieszkanie. Nie spowodowałoby to żadnych finansowych perturbacji. Co prawda czasy nie są najlepsze, kryzys dawał się we znaki także w małej Danii. Ale właśnie kiedy ludzi dopadał kryzys, kiedy padała koniunktura, on, podobnie jak wszyscy policyjni negocjatorzy, miał szczególnie dużo pracy. Potrzeba było specjalnie przeszkolonych ludzi, żeby przekonywali obywateli, by nie strzelali do siebie czy do innych. Tak więc miał co robić, pracy nie brakowało, na pewno nikt nie zamierzał go zwolnić. No więc mógł się wyprowadzić. Zacząć od początku. Może znaleźć sobie inną kobietę? Wiedział, że dobrze wygląda, że jest przystojny. Był wyższy niż większość jego kolegów, proporcjonalnie zbudowany. Może jego kondycja nie była w tej chwili najlepsza, ale na pewno nie była też zła. No i potrafił rozmawiać z ludźmi, także z kobietami. A może jednak powinien spotkać się z Kathrine? Kapsztad to piękne miasto. Może zaczną wszystko od nowa? Kathrine przynajmniej nigdy nie karała go milczeniem. Ciekawe, jak zareagowałaby, gdyby któregoś dnia zjawił się w Kapsztadzie z walizką w ręku i
niepewnym uśmiechem na ustach? Czy leżąc obok niej, myślałby o Hannah? Tęskniłby za nią? Może obraził któregoś z bogów i to była jego kara? Zawsze tęsknić za kimś innym. Bzdura. Usiadł na łóżku. Wszystko było dobrze do chwili, kiedy Hannah nagle zamknęła się w sobie. Weźmie walizkę, spakuje się i zniknie. Wynajmie pokój w hotelu. Potrzebował snu. Nadmiar myśli w tym upale nie prowadził do niczego dobrego. — Obudziłam cię? — spytała Hannah, kiedy wyszedł na taras i sięgnął po papierosa. — Nie. — Na pewno? Zabił komara, który usiadł mu na ręce. Zamiast spojrzeć na Hannah, przyglądał się teraz krwawej plamce na powierzchni dłoni, w miejscu, gdzie żyły się rozdzielają, tworząc jakby odnogi rzeki. — Coś jest nie tak? — spytała. Odczekał chwilę. — Hannah... — zaczął niepewnie. Przerwał, jeszcze raz się zastanowił. Tak. Był gotów. — To nie brzmi dobrze. — Usłyszał jej głos. Telefon w kuchni nadal dzwonił. Niels się odwrócił. Hannah chwyciła jego dłoń. — Co chciałeś mi powiedzieć? — Muszę odebrać. Na pewno dzwonią z pracy — rzucił i cofnął rękę. Poszedł do kuchni. Telefon stał na stole, na wyświetlaczu świeciły na niebiesko cztery litery: „Leon”. — Mówi Bentzon. — Mam coś dla ciebie. W głosie Leona pobrzmiewał ton agresji, niemal groźby. Zawsze tak mówił, nieważne do kogo się zwracał. Był dowódcą, prowadził akcje, przywykł wydawać rozkazy, ale Niels nie potrafił się do tego przyzwyczaić. — Co dla mnie masz? — Idziesz na wojnę, Bentzon. Szykuje się kolejna bitwa pod Dybbøl. — Wojna? — Tak. Naga ćpunka stoi na wiadukcie i chyba wydaje się jej, że potrafi fruwać. Niels się zawahał. Spojrzał na Hannah, a ona na niego. — Ktoś z nią jest? — spytał i nagle przypomniał sobie, że przed snem wypił pewnie o jeden kieliszek za dużo. — Nie. Czeka na ciebie. Jeśli skoczy, może uszkodzić dach jakiegoś pociągu. I po co to komu? Koleje cienko przędą. Nie stać ich na nieprzewidziane naprawy. — Wypiłem kieliszek do kolacji. Leon udał, że go nie słyszy. — Włącz koguta. Widzimy się za trzy minuty. Na razie będę musiał jej wystarczyć. Godzina 23.42 NIELS WYJECHAŁ NA JEZDNIĘ. Był przekonany, że Hannah mu się przygląda. Dokładnie tak jak wtedy, kiedy pierwszy raz się spotkali. I podobnie jak wtedy różne myśli musiały przychodzić jej do głowy, chociaż
nie mówiła mu o wszystkim. Na pewno tak było. Była astrofizyczką. Jej mózg pracował na innych obrotach. Nie, źle to określił. Ona była ferrari, a on trabantem. — Jakie to uczucie ożenić się z kobietą mądrzejszą od siebie? — spytał Damsbo, jeden z jego kolegów, kiedy Niels w końcu zdradził im, że on i Hannah wzięli ślub w ratuszu. — Bardzo podniecające — odpowiedział wtedy. — Inteligencja jest seksowna — dodał. — Chociaż twoja żona jest najwyraźniej innego zdania. Teraz jednak przestała być podniecająca. Hannah zamknęła się w swojej skorupie, stała się tajemnicą, enigmą. Kto użył kiedyś podobnych słów? Churchill? Dosyć tego, skarcił się Niels. Wiedział, że powinien się skupić na czekającym go zadaniu. Most Dybbøl. Kobieta, która postanowiła z niego skoczyć. Musi złapać Leona, porozmawiać z nim. Potrzebował więcej informacji. I nagle znów zobaczył przed sobą Hannah. Przypomniał sobie, jak na niego patrzyła. Zmieniła się. Fizycznie. Coś było nie tak. Przypomniał sobie ich szczęśliwe chwile i łzy napłynęły mu do oczu. Pamiętał, kiedy pierwszy raz pokazała mu Instytut. Tuż po tym jak zostali kochankami. Cały weekend spędzili w łóżku, a potem, w poniedziałek rano, chcieli już dzielić się ze sobą wszystkim. Zabrała go do Instytutu. Pokazała mu fajkę Bohra i próbowała tłumaczyć czarne dziury w czasoprzestrzeni. Usiadła na biurku starego Mistrza, a on zamknął drzwi do gabinetu. Kiedy zaczęła mu opowiadać o mechanizmach fizyki kwantowej, mówiąc, że właśnie na tym blacie Bohr robił swoje obliczenia, Niels pocałował ją i przycisnął ją mocno do siebie. Jadący przed nim autobus ostro zahamował, wyminął go w ostatniej chwili. Przetarł oczy i znów spróbował się skupić. Most, a właściwie wiadukt, Dybbøl. Co jeszcze Leon mu powiedział? Narkomanka? Naga? To wszystko, co wiedział. Niewiele. Skręcając obok Tivoli, zaczął się zastanawiać, dlaczego wybrała właśnie to miejsce. Wiadukt nie był szczególnie wysoki, ale wystarczający, żeby skacząc z niego, mieć pewność, że kupiło się bilet w jedną stronę. Do nieba albo do piekła. Dlaczego zawsze w takich przypadkach zastanawiały go kwestie techniczne? Sposób, w jaki ofiara chciała popełnić samobójstwo? Dlaczego postanowiła skoczyć właśnie z tej wieży, a nie z innej? Jakie pigułki połknęła? Czy powiesiła się na sznurze, czy na kablu? Dlaczego, zanim podcięła sobie żyły czy wypiła kwas solny, włożyła na siebie ślubną suknię? Jego kolegów zwykle nurtowało pytanie, czemu ktoś postanowił odebrać sobie życie, czemu doszedł do wniosku, że nie warto dłużej istnieć. Niels nigdy się nad tym nie zastanawiał. Usłyszał szum policyjnego radia. Leon go szukał. — Tak? — Gdzie się podziewasz, Bentzon? — Będę za dwie minuty. — Za dwie minuty to ona zdąży skoczyć. Poradź mi coś. — Co? — Co mam jej powiedzieć? Niels zaczął się zastanawiać. Co Leon mógł powiedzieć kobiecie, która właśnie postanowiła rozstać się z życiem? Szczęśliwej podróży? To na pewno byłoby szczere. A szczerość jest ważna. Tego uczono ich na pierwszych zajęciach. To zasada numer jeden. — Myślisz czy może nic nie przychodzi ci do głowy? — usłyszał głos Leona. — Musisz być z nią szczery. To podstawowa zasada. — Szczery? No więc szczerze uważam, że powinna coś na siebie włożyć, zejść z tego mostu i zacząć się zachowywać jak normalny człowiek, a przynajmniej spróbować. O niecierpliwości Leona krążyły legendy. Może dlatego tak szybko docierał na miejsce, kiedy coś się działo. Nieważne co, nieważne gdzie, Leon zawsze i wszędzie był pierwszy. Z bronią gotową do strzału,
przekonany, że inaczej nie uda się niczego załatwić. Młodzi funkcjonariusze opowiadali sobie o tym za jego plecami. Niels wielokrotnie to słyszał. Mówili o nim z pogardą, ale i z podziwem. Budził strach, ale i szacunek, jak jednoosobowa armia. Zawsze można było na niego liczyć. Ale nikt go nie lubił. To było po prostu niemożliwe. Na szczęście Leonowi nie zależało na tym, żeby być lubianym. Tak jak jest, jest dobrze. Wtedy czuł się mocny. A poza tym podobno miał oddaną mu żonę i bardzo udane, miłe dzieci. Życie jest pełne sprzeczności. Niels przejechał przez Fisketorvet na czerwonym świetle, wyprzedził taksówkę, skręcił w stronę portu. Za minutę powinien być na miejscu. Na moście Dybbøl. Tuż przy Fisketorvet. Niezbyt przyjemne miejsce, ale w takiej sytuacji ofiara zapewne o tym nie myślała. O estetyce. Samobójcy często wybierali mosty. Zwykle jednak prawdziwe mosty, nie wiadukty: most przez Wielki Bełt, przez cieśninę Öresund, czy przez fiord Vejle. Policyjni negocjatorzy żartowali, że następny duży most powinien być sponsorowany przez Stowarzyszenie Duńskich Przedsiębiorców Pogrzebowych, jeśli takie istniało. Zawsze szczerze się cieszyli, kiedy politycy postanawiali budować tunel zamiast kolejnego mostu. Królem wszystkich mostów był oczywiście Golden Gate. Bił rekordy popularności. Każdego roku średnio dwadzieścia pięć osób postanawiało zakończyć życie, skacząc z mostu Golden Gate w San Francisco. Dlaczego właśnie ten most tak przyciągał? Może to woda tak działała na wyobraźnię? Może ludzie sądzili, że wtedy uderzenie mniej boli i śmierć jest łagodniejsza? To nieprawda. Powierzchnia wody, gdy uderza się w nią, skacząc z tak dużej wysokości, jest równie twarda jak asfalt. A może woda miała jakąś magiczną moc? Może budziła szczególne skojarzenia? Może wydawała się przeprawą do krainy śmierci? Niels przejechał jeszcze kawałek i ostro zahamował. Przed nim stały radiowozy, karetki, teren był wygrodzony plastikową taśmą, wszędzie roiło się od funkcjonariuszy, którzy starali się działać spokojnie i opanowanie. No i, co najgorsze, było też pełno gapiów, jak zwykle w takich sytuacjach. Zawsze tak jest. Bez wyjątków. Czas i miejsce nie miały znaczenia. Niels często miał ochotę krzyknąć do nich, żeby wracali do domów, przed telewizory. Żeby wypili swoją wieczorną kawę, a potem odbyli obowiązkowy seks z żoną. Bo to, co się tu działo, to nie był film, tylko prawdziwa ludzka tragedia. Ale wiedział, że jego wysiłek skazany jest na niepowodzenie. Nawet jeśli jedni się rozejdą, zaraz zjawią się następni. Niektórzy pewnie nawet z aparatami fotograficznymi. Zanim wysiadł z samochodu, obejrzał się w lusterku. Powinien się porządnie prezentować. Wygląd jest ważny. Spojrzał więc w lusterko i spotkał swoje poważne spojrzenie. Zielone oczy, zmarszczone czoło. Przybyło mu zmarszczek. Kiedy to się stało? Był przekonany, że w zeszłym roku ich nie było. Wysiadł z wozu i odszukał Leona. Upał był aż lepki. Leon ociekał potem. — Wstrzymałem ruch pociągów. Musimy się pospieszyć — zawołał do Nielsa. — Co o niej wiemy? — dopytywał się Niels. Oddał Leonowi kluczyki od swojego samochodu. — Ludzie widzieli, jak biegła Skelbæksgade — powiedział Leon, odwracając głowę w stronę mostu. W pierwszym momencie Niels jej nie dostrzegł. Podążył wzrokiem za palcem Leona i dopiero wtedy ją zobaczył, na wieży, gdzie była winda, kilka metrów nad balustradą mostu, kilka metrów bliżej nieba. — Jak się tam dostała? — zdziwił się. — Mnie o to nie pytaj. — Jak ma na imię? Leon pokręcił głową. — Mówiłem ci, że niczego nie mamy. Idź do niej i miejmy to już za sobą. Przygotowali ci drabinę. Daj z siebie wszystko. Jeśli coś pójdzie nie tak, mam ekipę w pogotowiu. Za trzy godziny kilkaset tysięcy mieszkańców Kopenhagi będzie chciało dojechać do pracy. Niels pokiwał głową. Ekipę. Neutralne słowo, a tak naprawdę chodziło o specjalnie wyszkolonych
sprzątaczy, wzywanych zwykle do wypadków. Usuwali części ciała. Ślady krwi, resztki mózgu. Leon odwrócił głowę, przyglądał się Nielsowi. — Piłeś, Bentzon? Niels skinął głową. — Trzy drinki. I piwo. — Cuchniesz jak browar. — Uprzedzałem. — Tak? — Zrozumiem, jeśli będziesz chciał wezwać kogoś innego. — To zajmie co najmniej pół godziny. — Ty dowodzisz akcją. To twoja decyzja. — Idź do niej. Chcę mieć to z głowy i wracać do domu. Na Eurosporcie leci boks. Jeden z techników podał Nielsowi czarny plastikowy walec wielkości małej tabletki. — Włóż do ucha, żebyśmy mogli do ciebie mówić. — Niby o czym? Technik udał, że nie słyszy pytania. Zamocował drugą mikroskopijną tabletkę na kołnierzyku mokrej od potu koszuli Nielsa. — Żebyśmy mogli cię słyszeć — wytłumaczył i zniknął. Leon pokiwał głową. Był wyraźnie zadowolony. Niels widział jego szczerą, dziecięcą radość. — Nie lubię takich urządzeń — stwierdził. Leon wzruszył ramionami. — Taki jest nowoczesny świat. Musisz się do tego przyzwyczaić. Niels przeszedł pod policyjną taśmą i wyszedł na most. Teraz już wyraźnie widział nagą kobietę, która balansowała na wysokiej wieży czarnego szybu windy. Jak posąg, pomyślał. Kobieta była drobna. Ciało młodej dziewczyny i twarz dorosłej kobiety. Skóra i kości. Położyła się. — Bentzon? Niels odwrócił się do Leona, który podszedł do niego, niemal przekraczając granicę intymności. Nie chciał, żeby słyszał ich któryś z pozostałych funkcjonariuszy. — Uda ci się. Nigdy jeszcze nikogo nie straciłeś. Dzisiaj też tak będzie — wyszeptał szef i uśmiechnął się, co mu się nieczęsto zdarzało, a także lekko ścisnął mu rękę. Może cieszył się, że to nie on musi tam wchodzić. Stacja kolejki Dybbølsbro, godzina 23.51 NIE, NIE WOLNO JEJ TERAZ ZASNĄĆ. Obraz ryby, nadzianej na haczyk, wciąż powracał. Jeśli zaśnie, on pociągnie ją za sobą. I znów sprawi, że opuści życie, a potem do niego powróci. I tak w kółko. Niezliczoną ilość razy. Całą wieczność. Wieczność. To słowo ją obudziło. Usiadła, nie do końca pewna, kim jest. Ani jak się tu znalazła. Kiedy dostrzegła gapiów, na jej ustach pojawił się mimowolny uśmiech. Na moment pomyliła zimną kratę szybu windy ze sceną. A może nie? Wstała. Słyszała, że ludzie do niej wołają. Wiedziała, że środek, który mężczyzna wstrzyknął do jej krwi, miał wpływ na wzrok i słuch. Nagle go dostrzegła. Na dole wśród gapiów. Diabeł. Uśmiechał się do niej, machał jej, odruchowo zrobiła krok do tyłu, byle dalej od niego, dalej od strachu, jakim ją napawał.
— Idę do ciebie — rozległ się jakiś głos za nią. To on do niej mówił? Czy może ktoś inny? Mógł jednocześnie być i tu na górze, i tam w dole? Wiedziała, że środek, który jej podał, sprawiał, że nie potrafiła się połapać. Nie możesz ufać temu, co widzisz, tłumaczyła sobie. Nie możesz ufać temu, co słyszysz. Nie wolno ci zasnąć. Na litość boską. Nie zasypiaj. Godzina 23.53 IDĘ DO CIEBIE — powiedział Niels. Odczekał kilka sekund, wziął głęboki wdech i jak zawsze w podobnych sytuacjach pojawiła się myśl, że ingeruje w czyjąś szalenie osobistą decyzję. I że nie ma do tego prawa. Bo przecież sytuacja była banalna. Jakaś kobieta uznała, że ma wszystkiego dosyć i postanowiła zakończyć życie. Nie ona pierwsza na świecie, pomyślał. Społeczeństwo nie potrafi tego zaakceptować. Uznano, że nie jest to właściwy sposób rozwiązywania problemów. Odebranie sobie życia jest aktem niecywilizowanym. Istnieje nawet odpowiednie prawo regulujące te kwestie. Samobójstwo jest zakazane. Tak to wygląda. Człowiek ma prawo jeść, pić, kochać, nienawidzić, bić się, palić papierosy, iść na dno, osiągać szczyty, żyć jak mu się podoba, robić wszystko, na co ma ochotę. Można nawet przestać kochać tego, kogo się poślubiło, pomyślał, i nagle poczuł ukłucie bólu. Tylko umrzeć nie wolno. Nie z własnej ręki. Na to nie można sobie pozwolić. Bo wtedy do akcji wkraczam ja. Ostatni bastion cywilizacji. Wzywają mnie, kiedy wszystko inne zawiodło, psychologowie, psychiatrzy, kliniki odwykowe, pomoc społeczna, terapia małżeńska i wszelkie inne sposoby, mające nie dopuścić do tego, by obywatele kończyli życie w upalną letnią noc tutaj, na środku mostu Dybbøl. Wzywają mnie, kiedy sytuacja staje się krytyczna, kiedy dosłownie centymetry decydują o życiu czy śmierci. W ciągu piętnastu lat, które przepracował w wydziale zabójstw, ponad dziesięć był negocjatorem. Bo znał się na ludziach. Potrafił słuchać, patrzeć, zauważał rzeczy, których inni nie dostrzegali Także w sytuacjach ekstremalnych. Kiedy ktoś brał zakładników. Kiedy ktoś groził, że popełni samobójstwo. Kiedy ktoś się załamał. — Pospiesz się. Ludzie na dole krzyczą, że ona zaraz skoczy. Niels pokręcił głową. Tu nie mogło być mowy o pośpiechu. Chodziło o to, żeby zyskać na czasie. Żeby zasygnalizować, że czasu jest aż nadto. Kiedy było już po wszystkim, Niels zawsze podkreślał, że ofiarę czeka długie życie, że wszystko jeszcze przed nią. Zatrzymał się na drabinie w takiej odległości, żeby kobieta nie zobaczyła, że się zbliża. — Mam na imię Niels! — zawołał. — Jestem policjantem. Jestem nieuzbrojony. Chcę tylko porozmawiać. Nic więcej. Nasłuchiwał. Gwar ulicy, głosy pijaków. Jakiś narkoman zawołał: — Skacz, babo! Niels spojrzał przez ramię. W uchu słyszał głos Leona, zdyszany szept: — Niczym się nie przejmuj. Idź dalej. Znów spojrzał w dół, na zebrany pod wiaduktem tłum. Zobaczył, jak Leon zakuwa jakiegoś durnia w kajdanki, unieruchomiwszy go wcześniej kolanem. Pamiętaj, mów tylko prawdę, pouczył Niels sam siebie. — Nie słuchaj ich. Są pijani, mówią głupstwa — powiedział, stąpając ostrożnie po drabinie. Dopiero teraz zobaczył ją wyraźnie. Pierwsze wrażenie: pewna siebie. Na granicy arogancji. Zostawiła sobie bardzo mały margines ruchu. Mały krok w bok i spadnie. A mimo to stała wyprostowana. Jej ciało było spokojne. Przypatrywał się chwilę nagiej sylwetce. Narkomanka? Był szczupła, ale nie
wychudzona. Miała ładne ciało, skórę gładką jak jedwab. Zadbana. Piękna. Dotarł na wieżę. Starał się nie patrzeć w dół. Miał wrażenie, jakby kobieta stała na trampolinie nad basenem. — Mam na imię Niels. Stoję tuż za tobą. Odwróciła się, wymienili spojrzenia. Chciał, żeby poczuła, że jest dla niego ważna. Walczyła ze snem, zażyła coś. Heroinę, pomyślał Niels. — Wytrzymaj pięć minut, Bentzon — usłyszał głos Leona w uchu. Przeszkadzał mu. Przez moment zastanawiał się, czy nie wyjąć słuchawki. Ale nie, ruch mógłby ją przestraszyć. Chciał, żeby miała wrażenie, że jest skupiony tylko na niej. Poczuł, jak koszula lepi się mu do pleców. — Cztery minuty, Bentzon. Wtedy będą gotowi ją złapać — szeptał Leon. Przeszkadzało mu, że Leon go słyszy. Przez te wszystkie lata, kiedy pracował jako negocjator, Niels nikogo nie stracił. Nie miał żadnych ustalonych zasad, według których działał, ale wiedział, co nie jest skuteczne. Głos Leona w jego uchu źle na niego wpływał. Kobieta spojrzała w dół, na tory kolejowe, potem powiodła wzrokiem po tłumie. Czyżby kogoś szukała? — Rozumiesz po duńsku? Pytanie zaskoczyło jego samego. Ale kobieta, mimo jasnych włosów, miała w sobie coś obcego. Coś niemal nieziemskiego. — Dobrze, Bentzon. Spróbuj po angielsku. Niels miał ochotę kazać mu się zamknąć. — English? — spytał. — Do you understand? Where are you from? Poland? Russia? Ukraine? Pokręciła głową? Może lekko? Miał wrażenie, że go rozumiała. — Listen. Just tell me your name. Jak się nazywasz? Rozumiesz po duńsku? — Może jest Rumunką, Bentzon. Stolica nazywa się Bukareszt — szeptał Leon. Niels zamknął oczy, próbował zapomnieć o głosie w uchu. — Zabierz ją stamtąd! — zawołał ktoś z tłumu. Kobieta zareagowała. Rozejrzała się, jakby stała na ulicy, a nie na wieży na moście. Boi się zasnąć, pomyślał Niels. Boi się, że ktoś jej coś zrobi, kiedy środek, który w niej jest, zawładnie jej ciałem. — Nie słuchaj ich — powiedział. — Spójrz na mnie. Nie chcę cię skrzywdzić. Jestem policjantem. Chcę z tobą porozmawiać. Chronić cię. Protect. I znów głos Leona w uchu, jak podmuch orkanu: — Dwie minuty, Bentzon. Zrobił krok do przodu. Kobieta ukucnęła, walczyła, żeby nie zamknąć oczu. Odwróciła się do Nielsa, krzyknęła. Bała się go, bała się snu. Bardziej boi się snu niż śmierci, pomyślał Niels. — Jestem policjantem. Jesteś bezpieczna. Będę cię pilnował, kiedy zaśniesz — powiedział. Kobieta patrzyła na niego, ale jej spojrzenie szukało kogoś innego. Kogo? Byłego męża? Prześladowcy? Raczej to drugie, pomyślał Niels. — Posłuchaj! Podniósł głos, żeby nawiązać z nią kontakt, zagłuszyć dochodzący z dołu gwar. — Jak masz na imię? Ja jestem Niels. Niels — powtórzył uderzając się w piersi. Jak doktor Livingstone, spotykając po raz pierwszy tubylca. Zmrużyła oczy, nie była w stanie utrzymać ich otwartych. Zrobiła krok do tyłu i dalej szukała kogoś wzrokiem, tam w dole, wśród tłumu. Nagle Niels pomyślał, że już za późno, ale zatrzymała się tuż przy krawędzi. Spokojny, opanowany ruch. Stąd do ziemi było dziesięć, może dwanaście metrów. Przyglądał
się jej twarzy. To nie była twarz narkomanki. — Please. Let me protect you. Hold you... Była tuż przed trzydziestką. Może nieco starsza. Szczupła twarz. Ciemne oczy. Poważne, inteligentne spojrzenie. Ładne rysy, wysokie kości policzkowe, idealnie zarysowany łuk brwiowy. Nie potrafił jej nigdzie umiejscowić. A przecież po tylu latach pracy można by sądzić, że widział już chyba wszystko. Powracających z misji żołnierzy, którzy w napadzie szału zaczynali strzelać do swoich rodzin. Psychicznie chorych, którzy po zażyciu niewłaściwego leku zaczynali mylić klientów sklepu z demonami ze swoich koszmarów. Ludzi z marginesu, którzy nagle zwracali się przeciwko tym, co próbowali im pomóc. Narkomanów, którzy przedawkowali. Z nią jednak miał kłopot. Kogoś takiego nigdy jeszcze nie widział. — Do licha, Bentzon. Mów do niej — szeptał mu Leon w ucho. — Zatrzymaj ją jeszcze minutę. — Jesteś zmęczona. Widzę to po tobie. Chcesz spać, ale czegoś się boisz. Czegoś, co może się stać, kiedy zaśniesz. Mam rację? Nie musisz się bać. Nic ci się nie stanie. Będę przy tobie — uspokajał ją Niels. — Pomogę ci. Kobieta milczała. Niels powtórzył swoje słowa po angielsku. Widział, jak opadają jej powieki, jak walczy z tym, co nieuniknione, ze snem. — Boisz się? Powiedz mi, czego się lękasz? Somebody following you? Spojrzał na jej lewą rękę. Tatuaż. Poniżej łokcia, do nadgarstka. Serce? Może. Albo imię. — Mogę podejść bliżej? Closer? Żadnej odpowiedzi. Spojrzał na jej nagie stopy. Pięty miała poza krawędzią balustrady. Jak olimpijczyk, szykujący się na basenie do startu. — Opowiedzieć ci coś o sobie? Podszedł bliżej, jeden maleńki krok, niemal niezauważalny. — Zawsze jest po co żyć. Dlaczego to powiedział? Nie wolno kłamać, upomniał sam siebie. Można tylko mówić prawdę. Zastanowił się. Naprawdę w to wierzył? Czy sam niekiedy nie miał wrażenia, że nie ma już żadnych powodów, by pozostawać na tym świecie? Oczywiście, że miał, i to nieraz. Znał to uczucie aż nadto dobrze. Ale nie musi o tym teraz mówić. Bez przesady z tą szczerością. Kiedy podniósł głowę, zobaczył, że mu się przygląda. — Mów do mnie. Jak się nazywasz? Just tell me your name. That’s all. Name? Nome? Podszedł do krawędzi, ale tak, żeby nie być za blisko niej. Widział, jak w dole strażacy szykują się do akcji. Gdyby tylko udało mu się przykuć jej uwagę jeszcze przez kilka sekund. Poczuł, że drżą mu kolana, jakby chciały się poddać. Wsłuchiwał się w jej oddech. Nerwowy, urywany. — Pamiętaj, że jeśli skoczysz, będę ostatnim, który widział cię żywą. Jestem twoim listem pożegnalnym. Chcesz komuś coś przekazać? — Wyciągnął rękę w jej stronę, a ona zamachnęła się na niego. Dotknęła go, zadbane paznokcie zadrapały go. Widział rysę, ale nie czuł bólu. Zobaczył krople krwi, spływały mu po ręku, na zegarek, na most. I wtedy powietrze przeszył krzyk nagiej kobiety. — Bentzon! — zawołał Leon. — Mam do ciebie przyjść? Kobieta patrzyła na gapiów, nie tych na wiadukcie, tych na peronie. Dostrzegła kogoś. Tego, kogo tak się bała. — Patrz na mnie! Nie na nich! Nic się nie może stać. Pomogę ci. Zaczęła odsuwać się od Nielsa. Szła wzdłuż krawędzi. W jej ruchach była elegancja. Stawiała drobne kroczki. Przesuwała się centymetr po centymetrze. Zatrzymała się. Spojrzała na niego. Nagle znów mogła
otworzyć oczy, jakby chciała zobaczyć to, co nieuniknione. — Nie — powiedział Niels. — Nie rób tego. — Jeszcze dwadzieścia sekund — szeptał Leon. Uniosła jedną nogę, lekko, stanęła na palcach, balansując na krawędzi. — Jeśli skoczysz, skoczę za tobą. I wtedy coś powiedziała. Jedno słowo, które utonęło w gwarze i krzykach z peronu. Przez moment, zanim je wypowiedziała, i tuż po tym, jak to zrobiła, na jej twarzy pojawiła się nadzieja. Czyżby znów uwierzyła w życie? A potem wychyliła się i poleciała do tyłu. Niels ruszył w jej stronę. Jakby rzeczywiście postanowił dotrzymać słowa i skoczyć razem z nią, poszybować w powietrzu. Próbował złapać jej dłoń, jego palce musnęły jej gładką skórę na plecach. Jeśli skoczysz, skoczę za tobą. Spojrzał w dół. Zobaczył w dole jej ciało, drgające nienaturalnie, mechanicznie, po tym jak jej głowa i plecy w ciszy uderzyły o zardzewiałe szyny. Nagle sam znalazł się na krawędzi. Kiedy znów spojrzał w dół, zobaczył krew wokół roztrzaskanej czaszki. Nogi miała rozłożone. Jedna ręka leżała nad głową, druga wzdłuż ciała. Potem usłyszał krzyki, z peronu i z mostu. Obiema rękami chwycił się krawędzi wieży. Ale przecież powinien się puścić. Skoczyć za nią. Obiecał jej to. — Po prostu zwolnij uchwyt — wyszeptał sam do siebie. Jeden prosty ruch. Wystarczyło rozewrzeć palce. Teraz, pomyślał w chwili, kiedy poczuł, jak czyjaś silna dłoń chwyta jego rękę. Stacja kolejki Dybbølsbro, peron, godzina 23.57 PRZEZ CHWILĘ POMYŚLAŁ, że nie ma już żadnej nadziei. Kiedy policjant stanął obok niej na wieży. I wtedy stał się cud: skoczyła. Widział ją. Widział, jak leci w dół. Stojąca obok niego na peronie starsza kobieta chwyciła go za rękę. Jakby to ona spadała. W drugiej trzymała czarną torebkę. Kiedy ludzie zaczęli krzyczeć, przypomniała mu się jego torba lekarska. Jego rzeczy nadal były w jej mieszkaniu. Zaczął torować sobie drogę w tłumie. Wiele osób płakało, starał się zachowywać tak jak oni. Udawał wzburzenie, szok. Drżał, ale dlatego, że nareszcie mógł odetchnąć z ulgą. Podszedł tak blisko, jak to było możliwe. Jej oczy były otwarte, patrzyły na niego. Po chwili z tłumu wyszedł lekarz. Nikt się nie spieszył, ani lekarz, ani ratownicy z karetki. Kobieta nie żyła. Głowa była przekrzywiona, krew ściekała na żwir. Mimo to, kiedy nadarzyła się okazja, podszedł jeszcze bliżej. Powinien mieć wyrzuty sumienia? Starał się rozpoznać, co czuje. Przecież znalazła się tam, gdzie było jej dobrze. Sama mu o tym mówiła. — Uważaj. Policjanci odsuwali ludzi. Mężczyzna, który był z nią na górze, na wieży, i próbował powstrzymać od skoku, biegał teraz wśród tłumu. Przyglądał się ludziom. W pewnym momencie spojrzał mu nawet w oczy. Potem odwrócił głowę i odszedł. Wraz z poczuciem ulgi przyszło zmęczenie. Ale nie mógł sobie pozwolić na sen. Musiał zachować klarowność myśli. Trzeba zabrać swoje rzeczy z jej mieszkania, zanim policja ustali jej tożsamość i tam wejdzie. Ritalin. Jego organizm go potrzebował. Lek działał na niego najlepiej podany domięśniowo, ale nie miał możliwości go sobie teraz wstrzyknąć. Połknął więc kilka tabletek. Jak długo nie spał? Zaledwie dwie doby. Co najmniej dwie. Czuł się zmęczony, ale ritalin, i pewnie też zażyty wcześniej modafinil, pozwalały mu działać. Leki te aplikowano zazwyczaj osobom cierpiącym na narkolepsję, by uchronić je od nagłego zaśnięcia. Pozwalały ciału funkcjonować, zmniejszając potrzebę snu. A on nie miał czasu na sen. W ostatnich kilku dniach pozwalał sobie jedynie na krótkie drzemki w samochodzie albo w domu, na kanapie. Musiał się spieszyć. Zamierzał kontynuować pracę, aż pozna odpowiedź. Tylko to miało dla
niego znaczenie. Odpowiedź. Niels zeskoczył z ostatnich czterech stopni. Stanął na peronie. Przyglądał się ludziom, którzy już zaczęli opuszczać teren. Wyszedł z założenia, że osoba, która doprowadziła kobietę do śmierci, będzie chciała jak najszybciej opuścić miejsce zdarzenia. Ale na schodach prowadzących ze stacji na ulicę były same kobiety. A to nie mogła być kobieta. Ofiara była bez ubrania, naga, za tym musiał stać mężczyzna. Zdyszany Leon chwycił Nielsa za rękę. — Bentzon, co się stało, do cholery? Dlaczego powiedziałeś, że... — Ona go zobaczyła — przerwał mu Niels. — Kogo? Niels nie zatrzymał się, pchnął idącego przed nim mężczyznę, przyglądał się twarzom mijających go ludzi. — Bentzon! Po drugiej stronie torów wciąż krzyczały dwie dziewczyny. Dlaczego nie poszły do domu, skoro nie znosiły widoku krwi? Spojrzał na ich twarze, poczuł, jak Leon kładzie mu dłoń na ramieniu. — Już po wszystkim, Niels. Skoczyła. — Ktoś za nią szedł. — Musimy ją zidentyfikować. — Nie. Posłuchaj mnie — przerwał mu Niels. — Ona bała się zasnąć. Bała się stracić przytomność. Przerażała ją myśl, co on z nią zrobi, jeśli choćby na chwilę zaśnie. — Niels... — Posłuchaj, wybrała śmierć, żeby tylko nie zasnąć. Żeby uciec od niego. Od mężczyzny, który gdzieś tu jest, wśród tych wszystkich ludzi. Leon rozejrzał się po zgromadzonych gapiach. Na peronie było około stu osób. Mężczyźni stanowili co najmniej połowę z nich. — Co zamierzasz? — Zatrzymamy ich. Wszystkich. Leon pokręcił głową. — To jedyny sposób, jeśli chcemy... — Tu już skończyliśmy. Chodź. Niels czuł narastającą wściekłość. Miał ochotę dać Leonowi w twarz. Ale nie zrobił tego, tylko nadal przyglądał się twarzom po drugiej stronie taśmy. Wiele z nich patrzyło też na niego. Młodzi ludzie, niektórzy pijani, wracający do domu po imprezie na mieście. I kilku młodych biznesmenów, pewnie szukali seksu za pieniądze. Czy wśród nich był mężczyzna, którego się bała? Czy też może to on uległ swojej niechęci do mężczyzn w średnim wieku w szarych garniturach, spacerujących o tej porze po mieście? — Chodź. Niels poczuł, że Leon ciągnie go za sobą. Przestał się opierać i poszedł za nim jak grzeczny chłopiec. Zdążył jeszcze tylko zobaczyć jej głowę. Roztrzaskana czaszka i krew, która zabarwiła na ciemno leżący pod nią jasny żwir. Krew. Płyn życia wypływał z niej, spływał po kamykach, po zardzewiałych szynach, wsiąkał w suchą ziemię miasta. Znów na nich spojrzał. Na nich wszystkich. Wśród zebranych tu ludzi był winny całej tragedii. Niels to czuł. Coś ją do tego zmusiło. Coś albo ktoś. Miasto. Poczuł napływające do oczu łzy. Nikt nie mógł zobaczyć, jak płacze, więc spuścił głowę. Nie podniósł jej nawet wtedy, gdy już weszli na most, gdzie za czerwono-białą taśmą stało jeszcze więcej ludzi. Jakaś młoda matka miała pretensję do policji, że niewystarczająco zabezpieczyła teren. Jej córka była w szoku, matka żądała
natychmiastowej pomocy psychologa. Niels odbierał rzeczywistość tak, jak ją widział Leon. Bo to Leon dowodził akcją, to on miał chronić obywateli. A co ty tu robisz ze swoją durną córką o tej porze? — miał ochotę wykrzyczeć. Kiedy już byli w drodze do radiowozu, podniósł w pewnym momencie głowę. Leon poinformował stojących wokół niego funkcjonariuszy o tym, co się stało. Ćpunka — zdążył usłyszeć Niels, zanim Leon znów chwycił go za rękę i wyciągnął z tłumu. — Sam słyszysz. Narkomanka, która trafiła na zły dzień. Nawet Gandhi by jej nie przekonał. — To nie było samobójstwo. — Niels? Wiem, że jest ci trudno. — Ona się kogoś bała. Bardziej niż śmierci. — Miała zły dzień. To się zdarza — powtórzył Leon niecierpliwie. Zaczerpnął powietrza. — Skoczyła na oczach wszystkich. Dużo osób ją widziało. To było samobójstwo. Nagle się zawahał. — Powiedziałeś, że skoczysz za nią? Niels spojrzał na Leona i poczuł się dziwnie mały. — Nie wiem. Trudno mi było z twoim głosem w uchu. — Jak to? — Nie, nic. Ktoś podszedł i przerwał im. Zaczął szeptać coś Leonowi, który po chwili znów zwrócił się do Nielsa. — Bentzon, zawsze dużo mówisz. Dlatego jesteś dobry w tym, co robisz. Reszta z nas milczy. Nie radzimy sobie ze słowami. Odbieramy ciosy innych. Uśmiechnął się i przez to wydał się Nielsowi mądrzejszy niż kiedykolwiek, pełen miłości i wiedzy. — Każę odwieźć cię do domu. Po chwili już go nie było, zniknął. Tej nocy musiał jeszcze wydać tysiące rozkazów i poleceń. W nocy, kiedy niewiele brakowało, żeby Niels poszybował w powietrzu, dotrzymując słowa danego komuś, kogo nie było już wśród żywych. Technicy zakryli ciało kobiety. Kilka osób nadal płakało. Niels przyglądał się zebranym na peronie. Gdzieś wśród nich ukrywał się ten, który ją do tego doprowadził. Niels widział to w jej oczach. Widział strach. Nie lęk. Lęk to coś mało konkretnego. Strach jest konkretny. Daje się wyczuć. Lękamy się dzikich zwierząt. Samochodów. Ruchu drogowego. Choroby. Lęk jest nieuchwytny. A kobieta bała się czegoś konkretnego. Rozglądała się, szukając wzrokiem dzikiej bestii, która czyhała na nią gdzieś w tym rozgrzanym mieście. Bała się jej tak bardzo, że wybrała śmierć. Ruszył w stronę samochodu. Postanowił wrócić do domu sam. Chciał pobyć chwilę tylko z własnymi myślami. Spróbować odnaleźć w tym wszystkim jakiś sens. Zobaczył go, kiedy otwierał drzwi samochodu. Mężczyznę, sylwetkę mężczyzny, który obejrzał się przez ramię i pospiesznie oddalił. Niels trzasnął drzwiami i ruszył za nim. Vesterbro, godzina 23.59 POBUDZAJĄCE ŚRODKI W JEGO KRWI SPRAWIŁY, że nagle ulice zaczęły się kołysać. Jak to się stało, że policjant go zauważył? Czyżby dlatego, że obejrzał się za siebie? Jak żona Lota, kiedy uciekała z Sodomy. Miał nad nim sporą przewagę. Wiedział o tym. A mimo to bał się najgorszego. Dostrzegł w oczach policjanta jakąś pasję. Powinien biec dalej czy próbować się ukryć? Nie, musi odzyskać swoje rzeczy. Mogłyby go zdradzić. Zaryzykował i spojrzał przez ramię. Nikogo nie było. Ale policjant wkrótce skręci
i wtedy go zobaczy. Drzwi do jej klatki były otwarte. Roznosiciel gazet zaczynał pracę wcześnie. Skinął mu głową i wszedł do budynku. Kiedy biegł na górę po schodach, usłyszał, jak zamknęły się drzwi na dole. Drzwi do mieszkania były uchylone. W kuchni zostało włączone światło. Spakował swoje rzeczy. Na podłodze w pokoju stała woda. Może powinien otworzyć okno? Wtedy szybciej wyschnie. Musiał natychmiast stąd wyjść. Rzucił ostatnie spojrzenie na pokój, potem zgasił światło i zamknął za sobą drzwi. Stał na klatce i czekał w mroku, aż przejadą policyjne radiowozy i karetki. I nagle go zobaczył. Przez lekko matowe okno zobaczył, jak idzie ulicą. Policjant. Jego ruchy miały w sobie coś maniakalnego. Zaglądał pod samochody, za samochody, wchodził w boczne uliczki. W końcu zniknął. Mężczyzna czekał dobrą godzinę. Wreszcie odważył się wyjść. Stał w ciemności i myślał, jak niewiele brakowało, żeby wszystko poszło nie tak. Zmęczenie. Cały czas czyhało, czekało na odpowiedni moment, żeby go dopaść. Ruszył szybko do samochodu, który zostawił w bezpiecznej odległości od mieszkania. W okolicy nadal było sporo policji. Włączył silnik i odjechał. Przejechał przez miasto, przy Fælledparken musiał się zatrzymać. Posiedział chwilę spokojnie, zanim ruszył do domu. Czuł, jak drżą mu ręce. To przez środki, które zażył. Zresztą drżał cały. Był w nim niepokój, nad którym nie potrafił zapanować. Musiał oczyścić umysł. Wszystko przemyśleć. Bo przecież to nie był koniec. Po prostu pierwsze doświadczenie się nie udało. Musi próbować dalej. Sięgnął po listę tych, którzy już kiedyś umarli. Umarli, a potem wrócili do życia. Udowodnili, że człowiek może wrócić z krainy umarłych. Przeżyli śmierć i powrócili ze świadomością, że śmierci nie należy się bać. Wykreślił pierwsze nazwisko z listy, spojrzał na kolejne. Następna była Hannah Lund.
PONIEDZIAŁEK
Szpital Bispebjerg, Oddział Psychiatrii Dzieci i Młodzieży, 13 czerwca, godzina 8.55 KREW. MYŚLĘ O KRWI. NA podłodze, na ścianach i na jej twarzy. Krew na nożu i na jej rękach, na palcach, na paznokciach. Jakby pomalowała się czerwoną farbą. Ale wcześniej myślę o kakao. Którego od tamtej pory już nigdy nie piłam. Nawet kropli. Na samą myśl o jego smaku wszystko się we mnie skręca. Smak smutku. Z powodu tego, co się stało. Z powodu straty matki. Poczucia zawodu i bezradności, które wkrótce zostało zastąpione chęcią zemsty. Przed chwilą się obudziłam. Słońce zagląda przez żaluzje. Białe ściany wokół. Na tyle niedawno malowane, że zapach rozpuszczalnika nadal unosi się w powietrzu. Na ścianach nic nie wisi, są surowe, białe. Nazywają to pokojem szpitalnym, ale tak naprawdę jest to cela. Cztery ściany oderwane od reszty świata. Tutaj żyję. Tak chcę żyć. Poza światem. Tylko jedno może to zmienić. Jeśli policja znajdzie winnego i ukarze go za straszliwy czyn, który popełnił, kiedy osiem lat temu zabił moją matkę. Kakao. Stoję pod prysznicem i nadal czuję na języku jego smak. I natychmiast pojawiają się mdłości. Dlaczego mama zdecydowała się na kakao? Dlatego że silny smak czekolady zabijał smak środków usypiających? Niczego się nie domyśliłam. To był nasz codzienny rytuał: mama pukała do drzwi, a ja brałam od niej szklankę i wypijałam kakao, w ogóle o tym nie myśląc. Tak zrobiłaby większość pięciolatków. A może jednak coś podejrzewałam? Oczywiście, że tak. Bo dlaczego nagle pewnego dnia zaczęłam wylewać je do doniczki z kwiatkiem? Dlaczego postanowiłam nie spać, tylko leżeć w pokoju i wsłuchiwać się w dźwięki, które już wtedy mnie niepokoiły? Dzieci wiedzą, kiedy coś jest nie tak. Wystarczyło, że patrzyłam na tatę, zadając sobie pytanie, co by powiedział, gdyby wiedział to, co ja wiedziałam. Nie byłabym w stanie znieść jego odpowiedzi. Już wtedy to czułam. Podobnie jak nie mogłam znieść dźwięków, jakie wydawała mama i on, ten Winny, gdy zamykali się w sypialni. A jeszcze wcześniej dzwonka do drzwi, a potem dobiegających z korytarza głosów, mamy i jego, tego Winnego. Leżałam w pokoju, ze smakiem kakao w ustach, i czułam — tak, właśnie czułam — że coś jest nie tak. Jak często przychodził? Ile dni to trwało? Nie wiem, dwa miesiące, może trzy. Czy tata o tym wiedział? To jedno z tych pytań, na które tak naprawdę wcale nie chcę poznać odpowiedzi. Sądzę jednak, że nie wiedział. Myślę, że wracał z pracy, całował mamę i mnie na dzień dobry, przekonany, że wszystko jest w porządku. Na żaluzjach leży cienka warstwa kurzu. Niczym świeży śnieg. Podciągam je. Siedzę chwilę przy oknie. Kilkoro pacjentów je śniadanie w parku. Rozpoznaję chłopca. Ma może dwanaście lat. Wczoraj cały dzień chodził po jadalni, wypowiadając jakieś niezrozumiałe słowa i drapiąc się po głowie. Na moim oddziale są dzieci takie jak ja, które mają coś nie tak z głową i muszą pozostawać pod kontrolą, jak to tu określają. Oddział zamknięty. Ośmioro dzieci. Trzydzieści dwie osoby personelu. Dobre miejsce dla dzieci, które mogą być groźne dla siebie. Albo dla innych. Słońce świeci mocno. Zamykam oczy.