Dympra

  • Dokumenty23
  • Odsłony1 817
  • Obserwuję4
  • Rozmiar dokumentów38.2 MB
  • Ilość pobrań1 187

Ladacznica - Donoghue Emma

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Ladacznica - Donoghue Emma.pdf

Dympra EBooki D
Użytkownik Dympra wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 253 stron)

Donoghue Emma Ladacznica Nagi wyszedłem z lona mojej matki i nagi tam wrócę. - Księga Hioba, 1:21

Prolog Był sobie kiedyś szewc nazwiskiem Saunders, który umarł na jedenaście dni. A przynajmniej takzapamiętała to jego córka. W roku pańskim tysiąc siedemset pięćdziesiątym drugim ogłoszono, że po drugim września nastąpi czternasty. Oczywiście chodziło wyłącznie o sformułowanie. Czas w istocie nie podlegał przecież żadnym zmianom. Skoro reforma kalendarza miała sprawić, że królestwo Wielkiej Brytanii będzie wreszcie na równi z sąsiadami, ta drobna niedogodność była małą ceną, jaką przyszło jej zapłacić. Londyńskie gazety pisały zjadliwe artykuły o „Unicestwieniu Czasu", ale nikt nie miał żadnych wątpliwości, co do ważkich argumentów rządu, który był za reformą. Żadnemu z jego członków nawet przez myśl nie przeszło, by tłumaczyć zaistniałe implikacje nic nieznaczącym osobom, takim jakCob Saunders. On wiedział jednak, że padł ofiarą niesprawiedliwości. Przez te jedenaście dni wykrawał skórę na buty, za które nikt mu nigdy nie zapłaci. Jedenaście obiadów przeszło mu koło nosa. Przez jedenaście dni okradano go z odpoczynku na wypchanym słomą sienniku. Dnia czternastego września, po wprowadzeniu kalendarza gregoriańskiego, Cob Saunders zbudził się z pulsującym bólem głowy i świadomością, że jedenaście dni jego życia przepadło z kretesem. A raczej zostało skradzionych. Wyciętych z jego przydziału tak, jakwycina się z jabłka dziurę po robaku. Nie wiedział na czym upłynęły mu te dni, ani jakmógłby je odzyskać. Głowa omal nie pękła mu, gdy próbował to sobie przypomnieć. Był człowiekiem o jedenaście dni bliższym śmierci i nie był w stanie nic na to poradzić. Choć mógł się mylić. Gdy doszło do wybuchu zamieszekkalendarzowych - choć Cob nie miał żadnego udziału w ich powstaniu - dołączył do nich z całym zapałem, jaki mu pozostał, dorzucając cząstkę swego gniewu do jednego ogniska. Po kraju rozniosło się wołanie: „Oddajcie nam nasze jedenaście dni!". Rząd okazał się dla niego łaskawy. Cob Saunders nie został ścięty. Zmarł z powodu więziennej gorączki. Święta Bożego Narodzenia nadeszły w tym roku wcześniej niż zwykle. Bicie kościelnych dzwonów sprawiło, że zapanowała atmosfera równie napięta, co sznur z owczych jelit, a - pięcioletnia wówczas - córka szewca, Mary, przyklękła pod oknem, czekając na śnieg, który nigdy nie spadł. Jedenaście lat później Mary Saunders znów klęczała, tyle że w więzieniu. Jaki ojciec, taka córka. Cela w więzieniu Monmouth była długa na dwadzieścia dwie stopy i szeroka na piętnaście. Zmierzyła ją zeszłej nocy, przemierzając pomieszczenie krokami. Cztery ściany i żadnych okien. Tutaj mężczyźni i kobiety oczekujący na proces podczas sesji wiosennej, żyli jakszczury. Niektórych, lecz niekoniecznie morderców, skuwano po zmierzchu łańcuchami. Mary nie widziała

w tym żadnego sensu ani porządku. Nauczyła się, że w ciemności mogło zdarzyć się dosłownie wszystko. Gwałty, sykoddechu, odgłosy ciosów i ciała uderzającego o ciało. Na podłodze nie było ani źdźbła słomy, więc odchody gromadziły się w kątach, a powietrze było gęste i duszne. Któregoś ranka znaleziono starego Walijczyka, który leżał w bezruchu twarzą do ziemi. Jednak Mary Saunders nic nie mogło już zaszokować. Nie pozwalała, by cokolwiekją teraz poruszyło. We wrześniu było jeszcze gorzej, kiedy moskity cykały w gorącym nocnym powietrzu, a strażnicy nie przynosili wody. Pewnego razu, tuż przed świtem, spadł takulewny deszcz, że woda przeciekła przez popękany sufit celi, a więźniowie śmiali się jakzachrypnięci szaleńcy i lizali ściany. Wraz z nadejściem świąt Bożego Narodzenia, Mary Saunders godzinami siedziała z podkurczonymi nogami w celi dziennej. Jeśli pozostawała w bezruchu, niczego nie czuła. Jej dłonie spoczywały na szorstkiej, brązowej sukni, którą strażnicy więzienni dali jej trzy miesiące temu. Czuła się w niej tak, jakby miała na sobie woreksztywny od brudu i kurzu. Oczy utkwiła w zakratowanym prostokącie okna, obserwując wrony szybujące po białym, zimnym niebie ku granicom Walii. Była w pełni świadoma tego, że drwiły sobie z niej. Pozostali więźniowie nauczyli się, by traktować dziewczynę z Londynu tak, jakby jej tu nie było. Ich sprośne piosenki były dla niej niesłyszalne, a plotki stanowiły obcy język. Nawet parzenie się po kątach było dla niej niczym więcej, jakchrobotaniem myszy za ścianą. Jeśli zdarzyło się, że ktoś rzucił kostką o jej kolano, nawet się nie wzdrygnęła. Kiedy chłopakukradł z jej ręki kawałekspleśniałego chleba, Mary Saunders zacisnęła jedynie palce i zamknęła oczy. Miała umrzeć w więzieniu, takjakjej ojciec. Aż do pewnego ranka, kiedy poczuła lekkie szturchnięcie w okolicach piersi, jakby jej serce miało się zaraz odsłonić. Otworzyła oczy i zobaczyła złodziejkę próbującą wyciągnąć ostrożnie wyblakłą, czerwoną wstążkę z gorsetu Mary. - To moje - powiedziała ochrypłym z nieużywania głosem. Jedną ręką chwyciła wstążkę, a drugą złapała starą kobietę za miękką część gardła. Wzmocniła zaciskna poszarzałej, zwisającej skórze, a złodziejka zaczęła się dusić i w końcu wyrwała z jej uścisku. Mary puściła ją i wytarła dłoń o suknię. Potem okręciła wstążkę wokół kciuka, aż złożyła się w ciasny, rdzawy pierścień i schowała tam, gdzie było jej miejsce. Część 1 Londyn

Rozdział 1 Wstążkowa czerwień Wstążka, którą Mary Saunders ujrzała po raz pierwszy w Londynie, była w kolorze jaskrawego szkarłatu. W roku tysiąc siedemset sześćdziesiątym, Mary miała trzynaście lat. Gruby kawałek satyny miał barwę identyczną, co maki rosnące na Lambs Conduit Fields na skraju Holborn, gdzie ćwiczyli łucznicy. Była wpleciona w srebrzyste włosy dziewczyny, której Mary miała w zwyczaju wypatrywać na Seven Dials. Matka Mary - znana jako pani Susan Digot, pomimo powtórnego wyjścia za mąż, tym razem za węglarza - bez przerwy powtarzała córce, żeby nie chodziła tamtędy w drodze powrotnej ze szkółki parafialnej. To miejsce najgorszych szumowin w całym Londynie, jakzwykła określać Dials. Jej ostrzeżenia przyciągały tu jednakdziewczynę jakpłomień w zimową noc. Poza tym nigdy nie śpieszyła się, by wracać od razu do domu. Jeśli na dworze nadal było jasno, gdy Mary docierała do rodzinnej, dwupokojowej sutereny na Charing Cross, wiedziała co zobaczy przez niskie, matowe okno: swoją matkę otoczoną zwałami taniego płótna, chwytającą igłę łuszczącymi się palcami, obrębiającą niezliczoną ilość watowanych prostokątów materiału, podczas gdy nowy członek rodziny płakał w kołysce. Nigdzie nie było miejsca, by usiąść czy stać tak, by nie zasłaniać światła. Zadaniem Mary było wysupłanie niemowlęcia z brudnych powijaków i nie skarżenie się na nic, bo był chłopcem. Najcenniejszą rzeczą w rodzinie. William Digot - staruszekDigot, jakw duchu nazywała swojego ojczyma - jeszcze przez kilka godzin będzie w pracy. To Mary przyjdzie stać w kolejce do pompy na Long Acre aż do zmroku, żeby nabrać dwa wiadra wody, by mógł obmyć twarz przed snem. Nic zatem dziwnego, że wolała zmarnować ostatnie godziny popołudnia na Dials, gdzie siedem ulic rozchodziło się w siedmiu różnych kierunkach. Stały przy nich stragany z belami jedwabiu i żywymi karpiami w beczkach. Nad głowami pokrzykiwały mewy, a swoje płaszcze obrębione koronką i wstążkami, sprzedawał handlarz obnośny. Mary niemal czuła ich kolory na języku: żółty jakświeże masło, czarny jakatrament, błękitny jakniebo. Chłopcy, niemal o połowę niżsi od niej, palili fajki i spluwali na kocie łby, a wróble wykłócały się między sobą o okruchy kruszonki. Mary nie słyszała własnego oddechu, który zagłuszały odgłosy stóp, klekot wózków, dzwonienie kościelnych dzwonów, skrzypiec i tamburynów. Zewsząd słychać było nawoływania sprzedawców, handlarzy lawendą, rukwią wodną, serwatką i innymi produktami. Czego wam

trzeba? Czego wam trzeba? Na każdym z siedmiu ostrych rogów Dials stały dwójkami lub trójkami dziewczęta z wybielonymi policzkami i ustami ciemnymi jakwiśnie. Mary nie była głupia. Wiedziała, że to ladacznice. Przeszywały ją wzrokiem na wskroś, a Mary nie spodziewała się niczego więcej. Niby czemu miałoby je obchodzić chude, patykowate dziecko w szarej, zapinanej sukience, z której szybko wyrastało i z wilgotnymi, czarnymi włosami schowanymi pod czepkiem? Jedynym wyjątkiem była dziewczyna z połyskującą karminową wstążką, zwisającą z węzła na karku i blizną wyróżniającą się pod kredowobiałą maską pudru na policzku. Miała w zwyczaju posyłać Mary dziwny uśmiech, w którym unosił się kącikjej ust. Gdyby nie szrama biegnąca od oka do szczęki, dziewczyna byłaby najśliczniejszym stworzeniem, jakie Mary kiedykolwiekwidziała na oczy. Spódnice miała w różnych kolorach, raz szmaragdową, raz truskawkową, raz błękitną. Wszystkie były napęczniałe jakod powietrza, a piersi dziewczyny wylewały się z gorsetu, niby mleko pieniące się w rondlu. Wysoko upięte włosy miała przypudrowane srebrzystym proszkiem, a czerwona wstążka biegła przez ich pasma jaksmuga krwi. Mary wiedziała, że ladacznice były najgorszymi z najgorszych. Część z nich sprawiała wrażenie szczęśliwych, ale robiły to wyłącznie na pokaz. - Dziewczyna, która traci cnotę, traci wszystko - powiedziała któregoś razu jej matka, stojąc w przejściu, podczas gdy dwie dziewczyny przeszły oboknich, paradując bezwstydnie. Ich szerokie, różowe suknie kołysały się jakdzwony. - Wszystko, Mary. Słyszałaś? Jeśli nie zachowasz cnoty, nigdy nie wyjdziesz za mąż. Ladacznice były z góry skazane na potępienie. Takjakw wierszu, którego Mary musiała nauczyć się w szkole: Ladacznica, pijak, kłamca i złodziej, Każdy w ogniu piekielnym spłonie. W ciągu zimnych nocy, leżąc pod swoim wystrzępionym kocem, lubiła wyobrażać sobie jego gorąco i to, jakogrzewa sobie przy nim dłonie. Ogień piekielny! Rozmyślała o wszystkich odcieniach, jakie mógł przybrać płomień. Mary nie posiadała ani jednej kolorowej rzeczy i nieustannie dręczyły ją tęsknoty. Jej ulubionym sposobem spędzania każdej wolnej chwili, było przechadzanie się wzdłuż Picadilly i pod wielkimi, drewnianymi szyldami kołyszącymi się na łańcuchach. Najładniejszym z nich był szyld złotnika w postaci gigantycznego złoconego ramienia i młota. Przystawała przy każdej sklepowej witrynie i przyciskała twarz do zimnych szyb. Jakże mocno płonęły w nich lampy, nawet w jaskrawym świetle dnia. Jakschludnie ustawiono kapelusze, rękawiczki i buty, by mogła napawać się ich widokiem. Bele materiału w kolorze srebra, kości słoniowej i złota, poukładano w stertach równie wysokich co człowiek. Barwy sprawiały, że ślinka napływała jej do ust. Nigdy nie odważyła się wejść do żadnego z tych sklepów - wiedziała, że zostałaby wypędzona - ale nikt nie mógł zabronić jej patrzeć. Jej własna koszula miała ciemnobrązowy kolor kamieni - po to, by opiekunowie szkółki mieli pewność, że dziewczęta są skromne i posłuszne, jakmawiała dyrektorka. To samo tyczyło się zapinanych na guziki peleryn, które pod koniec każdego dnia należało zostawiać w szkole wraz z książkami, takby rodzice nie mogli dać ich w zastaw. Któregoś razu Mary próbowała po kryjomu wynieść egzemplarz „Królów i Królowych Anglii" i na jeden dzień zabrać go do domu na Charing Cross Road, by móc przeczytać go pod kocami przy świetle gazowych latarni, które

wpadało do sutereny. Złapano ją jednakprzy wyjściu z budynku z książką pod ręką i wymierzono karę dyscypliną, dopóki czerwone pasy nie poznaczyły jej dłoni. Nie powstrzymało to jednakjej zapędów. Sprawiło jedynie, że stała się bardziej pomysłowa. Kiedy następnym razem nauczyciel zapomniał policzyć książki, Mary wsunęła „Księgę męczenników" Childa między uda i wyszła, drobiąc małymi, sztywnymi kroczkami, jakby cierpiała z bólu. Już nigdy nie zwróciła tej książki z powrotem. Jej ulubioną ilustracją była ta, przedstawiająca świętego, przypalanego na olbrzymiej żelaznej kracie. Prócz sukni dziennej, Mary posiadała także niedzielną, mimo tego, że Digotowie chodzili do komunii na St. Martin-in-the-Fields jedynie dwa razy do roku. Suknia zdążyła już dawno zżółknąć. Chleb, którym posilała się cała rodzina, był żwirowaty z powodu kredy, której piekarz używał do podbielania. Ser był blady i wilgotny od rozcieńczania go wodą. Jeżeli na stół Digotów trafiało mięso, gdy matka Mary skończyła dużą partię materiału na czas, było ono bladobrązowe i w smaku przypominało trociny. Bieda im jednaknie doskwierała. Mary Saunders, jej matka oraz mężczyzna, którego miała nazywać ojcem, mieli po jednej parze butów. Jeśli mały Billy nie nauczy się chodzić zbyt szybko i on będzie jedną miał, kiedy będzie tego potrzebował. Bieda była całkowicie odmiennym stanem. Mary miała tego świadomość. Biednym było się wtedy, gdy skrawki nagiego ciała prześwitywały przez dziury w podartym ubraniu. Gdy szczyptę herbaty zaparzano nieskończoną ilość razy, aż w końcu barwą przypominała wodę. Bieda oznaczała osunięcie się bez sił na ziemię. Zapach metalu w oddechu tamtego chłopca w szkole, który zemdlał podczas modlitwy. „Błogosławieni cisi", intonowała w tym momencie dyrektorka. Urwała na chwilę, niezadowolona z tego, że jej przerwano, a potem ciągnęła dalej: „albowiem oni na własność posiądą ziemię". Tamten chłopiec nie posiadł jednakniczego, uznała Mary. Następnego ranka zemdlał ponownie i już nigdy nie wrócił do szkoły. O tak, Mary wiedziała, że miała wystarczająco dużo, by okazać wdzięczność, począwszy od skórzanych podeszew butów pod stopami, po chleb, który codziennie kładła do ust, a skończywszy na tym, że w ogóle chodziła do szkoły. Pomimo nudy, było to lepsze zajęcie od mycia podłóg w tawernie w wieku lat ośmiu, takjakdziewczynka mieszkająca w suterenie oboknich. Niewiele dziewcząt po ukończeniu trzynastego roku życia uczęszczało do szkoły. Większość rodziców uważała to za marnowanie czasu. Jednaknajwiększą fantazją Coba Saundersa było to, by jego córka nauczyła się tego, czego on nigdy nie zdołał - czytania, pisania i rachunków. Przez wzgląd na szacunek, wdowa po Saundersie pilnowała, by dziewczyna nie opuściła ani jednego dnia w szkole. Owszem, Mary była wdzięczna za to, co miała i nie potrzebowała ciągłych przypomnień matki wygłaszanych ostrym tonem. - Radzimy sobie, prawda? - odpowiadała wtedy Susan Digot na wszelkie jej skargi, wskazując na córkę długim, pokrytym zgrubieniami palcem. - Dzięki Bogu, wiążemy koniec z końcem. Gdy Mary była jeszcze bardzo młoda, usłyszała jakBoga określa się mianem Wszechmocnego Stwórcy i od tamtego czasu miała w zwyczaju mylić go z mężczyzną, dla którego szyła jej matka. Chłopakdostarczający przesyłkę przychodził tu co tydzień z workiem pełnym kawałków materiału i rzucał go do stóp Susan Digot. - Pan każe zrobić tę partię do czwartku, bo w przeciwnym razie nie zapłaci ani grosza. I żadnych plam. Inaczej potrąci ci z wypłaty. Takwięc w umyśle małej dziewczynki Wszechmocny Pan posiadał na własność wszystkich

ludzi i wszystkie przedmioty na ziemi. W każdej chwili można było zostać wezwanym, by stanąć przed jego obliczem i być rozliczonym ze wszystkich uczynków. W snach Mary pojawiał się wtedy klęczący przed nią Francuz z wąsikiem, a ona skrywała twarz za sztywnym wachlarzem z koronki. Ladacznica z Dials z blizną na twarzy, kręciła wtedy głową jaksrebrna brzoza, kołysząca się na silnym wietrze. Czerwona wstążka wpadła w dłoń Mary, gładka jaktafla wody. - Wstawaj, dziewczyno - wołała co rana jej matka. Mary musiała opróżnić zawartość pełnego po brzegi nocnika Digotów do rynsztoka, rozniecić ogień na palenisku z poprzedniej nocy i opiec na poczerniałym widelcu kromki chleba na śniadanie. - Pośpiesz się. Twój ojciec nie może zmarudzić tu całego dnia. - Jakgdyby rzeczywiście nim był. Jego uprzejmość względem Mary trwała dopóty, dopóki umizgiwał się do wdowy po Saundersie. - Chodźże no tu. Nie słyszysz jakmały Billy płacze? Mary ani trochę to nie obchodziło. Chłopiec był dziesięć razy więcej wart od dziewczynki. Nikt nie musiał jej o tym przypominać. Od momentu narodzin przyrodniego brata, Susan Digot nie sprawiała jednakwrażenia zadowolonej. Wręcz odwrotnie. Schudła, aż łokcie zaczęły jej wystawać, i łatwo traciła nad sobą panowanie. Czasami gdy spoglądała na córkę, w jej oczach widać było wściekłość. - Cztery gęby do wykarmienia — mruknęła któregoś dnia pod nosem — a wśród nich ta bezużyteczna dziewucha. Kiedy Mary czekała co rano na mleczarza - który zakwaszał mleko ślimaczym sokiem, by spienić je tak, żeby udawało świeże - znajdowała ucieczkę w swoich najlepszych wspomnieniach: dniu, w którym matka zabrała ją na paradę burmistrza miasta, czy wybuchające pod niebo fajerwerki na Tower Hill w trakcie ostatniego dnia roku. Trzymając swoją kwartę herbaty i mocząc w niej chleb, by go zmiękczyć, wyobrażała sobie przyszłość pełną luksusów. Dumała nad tym, jakto pokojówka będzie co rano wplatać szkarłatną wstążkę w jej warkocze, jakjej jaskrawa smuga sprawi, że włosy będą lśnić jakwęgle. Dźwięki z jej przyszłości będą całkiem obce: gra fletów, odgłosy galopujących koni i wybuchy dźwięcznego śmiechu. W szkole Mary spędziła cały dzień na rozmyślaniu o jaskrawych kolorach, przepisując zasady postępowania i poprawiając pisownię dziewcząt siedzących przy sąsiednich pulpitach. Żadne z tych zajęć nie zajmowało zbyt wiele jej uwagi i w tym tkwił problem. Dyrektorka zwykła mawiać, że to przez pychę i har-dość, ale Mary wiedziała, że idiotyzmem byłoby udawać, że nie wie, jakbardzo jest bystra. Jaktylko sięgała pamięcią, szkolne zadania uważała za absurdalnie proste. Teraz jej myśli wypełniały fantazje dotyczące sukni z krynolinami, ozdobionymi długim na dziesięć stóp trenem, w której stała — o całą głowę przewyższając młodsze dziewczęta - i recytowała z pamięci „Zasady dobroci": Tylko nikczemnego zmuś próżniaka, By poznał czym jest w pocie czoła praca. Mary była takosłuchana w tych wierszykach, że mogła dołączyć do chóru wypowiadających je głosów, myślami będąc całkiem gdzie indziej. Mogła na przykład śpiewać Pięć Warunków Zbawienia i jednocześnie zdecydować, że gdy już wejdzie w wiekdorosły, nigdy nie będzie nosiła beżu. Starała się nie myśleć o tym, jakbardzo jej żołądekbył pusty, ani o Wszechmocnym Panu w niebiosach, ani o zadaniu jakie miał jej przydzielić, ani o tym jakdługo będzie musiała je wypełniać. Ta Nieśmiertelna Dusza, o której tyle mówiły nauczycielki... Mary wiedziała, że w mgnieniu oka wymieniłaby ją na choćby najmniejszy

skrawekpiękna. Na pojedynczą szkarłatną wstążkę. We wrześniu zmarł stary król Jerzy, a nowym królem ogłoszono młodego Jerzego. William Digot stwierdził, że to zmiana na lepsze. Nowy władca urodził się na angielskiej ziemi, co świadczyło na jego korzyść, w przeciwieństwie do jego ojca i dziadka. „Bóg jeden wie, że mieliśmy już dość tych Niemców i ich tłustych żon". Gdy zasypiał w swoim krześle, Mary zerkała ponad jego ramieniem na gazetę leżącą na jego kolanach. Podejrzewała, że ojczym ledwo rozróżniał słowa. Pewnie przebiegał oczami po nagłówkach i oglądał obrazki. Pod tytułem „Król Wielkiej Brytanii, Irlandii, Gibraltaru, Kanady, obu Ameryk, Bengalu, Indii Zachodnich oraz elekt Hanoveru" widniała duża rycina przedstawiająca młodego króla. Wyraz twarzy miał nieco nerwowy, a jego uda w aksamitnych bryczesach były gładkie jakbrzuch ryby. Skulona przy oknie, by złapać ostatnie promienie słońca, Susan Digot przygryzła dolną wargę. Mary wiedziała, że jej matka nie przejawiała żadnego zainteresowania polityką. Kobieta pragnęła jedynie być dobrą krawcową i tworzyć eleganckie spódnice i żakiety, zamiast obrębiać szorstkie, sześciocalowe kawałki materiału po dwanaście godzin na dobę, za marne pieniądze od pana, którego nigdy nie spotkała. Zanim przybyli do Londynu w trzydziestym dziewiątym, ona i Cob wychowywali się w odległym mieście zwanym Monmouth. - Dlaczego przeprowadziłaś się do Londynu wraz z moim ojcem? - spytała przyciszonym głosem, by nie zbudzić węglarza. - Skąd biorą ci się w głowie takie pytania? — Susan Digot obrzuciła ją zaskoczonym spojrzeniem zaczerwienionych oczu. Nie czekała jednakna odpowiedź. - Razem z Cobem myśleliśmy, że będziemy wieść lepsze życie, ale powinniśmy byli zostać w domu. - Jej dłonie poruszały się po rąbku jakmyszy, szyjąc szybciej niż oko mogłoby nadążyć. - To nie było możliwe. - Co takiego? - Prowadzenie lepszego życia - odparła jej matka posępnym głosem. - Cob nie miał pojęcia, że londyńscy szewcy mają w mieście pełną kontrolę nad tym rzemiosłem. Nigdy nie dostał pracy, której chciał. Dobrej, wymagającej wprawy pracy. Łatanie dziur dyktą to jedyne, na co mógł liczyć. A teraz chodź tu i policz to. Mary podeszła bliżej i przyklękła przy kolanie matki, układając w rzędzie prostokąty wypchane muślinem. Wyobrażała sobie swojego ojca, jako siedzącego po turecku czarodzieja, wbijającego malutkim młoteczkiem gwoździe w podeszwy szpiczastych butów do tańca. To było jednak niemożliwe. Gdy skupiła się wystarczająco mocno, widziała go takim jakim był: mężczyzna o potężnym, zwalistym ciele. - Cob nie powinien był wracać do Monmouth i dać się zabić - dodała jej matka, wykrzywiając usta w grymasie. - Nigdy wcześniej nie było tam takiej jatki. Mary próbowała to sobie wyobrazić: krew plamiącą londyńskie kocie łby. Zeszłego roku widziała uczestników zamieszekbiegnących Charing Cross. Ich buty uderzały głucho w brukobok okna sutereny. Słychać było okrzyki „Precz z papizmem!" oraz brzęktłuczonego szkła. - Jakwtedy podczas zamieszek? - spytała Mary gorliwym tonem. Susan Digot prychnęła pod nosem. - W porównaniu do nich, to co przydarzyło się twojemu ojcu było niczym. Chaos i panika... nie jesteś w stanie sobie tego wyobrazić. - Zamilkła. Przez chwilę słychać było jedynie drapanie igły

po materiale. - A co ze mną? - spytała w końcu, obrzucając Mary twardym wzrokiem, jakby jej córka powinna znać odpowiedź. - Byłam równie schludną szwaczką, co moja znajoma Jane, a zdzieram sobie palce na stebnowaniu jakjakaś nakręcana maszynka, podczas gdy ona, z tego co słyszałam, szyje kostiumy dla arystokracji! To Mary mogła wyobrazić sobie z łatwością: kostiumy dla arystokracji, gładkie i równie barwne, co owoce na porcelanowym talerzu. Karminowe wstążki wplecione w rąbki, rękawy i gorsety. - Matko, dlaczego nie możesz być krawcową teraz? — spytała nagle. Z ust Susan Digot wydobył się pełen zniecierpliwienia dźwięk. - Wygadujesz niemożliwe rzeczy, Mary. Nigdy nie miałam umiejętności większych niż te potrzebne do obrębiania, prawda? I skąd niby miałabym wziąć kapitał i miejsce na sklep? Poza tym, mój wzroknie jest już taki jakdawniej. A Londyn jest po brzegi wypełniony szwaczkami. Po co ktoś miałby mnie zatrudniać? Jej głos wwiercał się w uszy córki. Przygnębienie i wieczne skargi. Tylko o tym potrafiła teraz rozmawiać. Mary próbowała przypomnieć sobie ostatni raz, kiedy słyszała śmiech swojej matki. - Zresztą - dodała surowym tonem - to William zarabia teraz na nasze utrzymanie. Mary spuściła głowę w dół tak, by matka nie dojrzała jej twarzy. Była pewna, że kiedyś istniały lepsze czasy. Wtedy gdy była mała, a jej matka nadal była panią Saunders. W umyśle Mary tkwiło wspomnienie słabości po tygodniu gorączki, matki trzymającej jej w zagięciu ramienia i karmiącej cynową łyżką ciepłym mlekiem z dodatkiem korzeni i jasnego piwa. Napój spływający w dół gardła Mary był słodki i dobry. Łyżka już dawno zaginęła lub została oddana w zastaw. Była pewna, że pamiętała samego Coba Saundersa, jego postawną sylwetkę poruszającą się na tle światła, gdy pracował przy oknie. Odgłos jego młota był równie pewny co bicie serca. W jego ciemną brodę często zaplątywały się okruchy. Po kolacji miał w zwyczaju sadzać swoją malutką córkę na kolanach tak, by mogła wyczesać je palcami. Mary nie mogłaby zmyślić wspomnienia takżywego jakto, prawda? Wiedziała, że to po ojcu odziedziczyła wzrost, ciemne oczy i włosy. Jedyne co miała po matce, to para zwinnych rąk. Nawet jedzenie było wtedy lepsze. Była tego pewna. Wydawało jej się, że pamięta tydzień kiedy wszystkiego było pod dostatkiem - po tym, jakSusan Saunders sprzedała dużą partię materiału, a cała rodzina mogła nacieszyć się świeżym mięsem i piwem za dwa pensy. Mary aż pochorowała się z powodu całej tej obfitości jedzenia i radości, ale nikt się na nią nie gniewał. - Ile ich jest? - spytała matka, a Mary wróciła do rzeczywistości i blaknącego światła dnia. Spojrzała niepewnie w dół na stertę kawałków materiału, leżącą na jej podołku. -Wydaje mi się, że pięćdziesiąt trzy. Może pięćdziesiąt cztery... - Policz od nowa. - Głos jej matki skrzypiał jakstary materac. - „Może" nie przyniesie nam nic dobrego kiedy pan przyśle po nie. Mary zaczęła od początku takszybko jaksię dało, przewracając palcami kawałki i starając się nie zostawić na nich żadnych plam, podczas gdy Susan Digot pochyliła się nad swoim szyciem. - Mamo - spytała, uderzona nagle pewną myślą - dlaczego nie wróciłaś nigdy do Monmouth? Szwaczka wzruszyła ramionami. - Cobowi i mnie nie uśmiechał się powrót do domu po tym, jaknasze wielkie plany wzięły w łeb. Poza tym on nie należał do ludzi, którzy takłatwo się poddają. Miał słabość do Londynu -

rzuciła pogardliwym tonem. - To on wpadł na pomysł żebyśmy się tu przenieśli. - Miałam na myśli później - dodała skwapliwym tonem Mary. - Po tym jakumarł mój ojciec. Oczyma wyobraźni widziała to jakbaśń w książce. Siebie jako małą dziewczynkę w czułym uścisku ramion owdowiałej matki. Obie ubrane były w czarną satynę i podskakiwały w powozie wyściełanym pluszem, zmierzając do owianego legendą miasta Monmouth, gdzie powietrze było czyste, a ludzie na ulicach uśmiechali się do siebie. Jej matka pokręciła głową, jakby bzyczał w niej rój os. - „Jaksobie pościelisz, taksię wyśpisz" — zacytowała. — To tutaj umieścił mnie Stwórca i tutaj już pozostanę. Nie ma odwrotu. Z tym argumentem nie można było się sprzeczać. Pewnego mokrego, listopadowego wieczora, Mary została wysłana na poszukiwania sprzedawcy morskich ślimaków, obwożącego swój towar na dwukółce, kiedy wpadła na handlarza wstążek, wychodzącego z uliczki Short's Gardens. Otworzył przed nią swój płaszcz jakparę skrzydeł. Mary cofnęła się ze strachu. Jego płaszcz był stary i poczerniały na brzegach. Jednak przyczepiona szpilkami do podszewki, długa, wijąca się i zwinięta na końcu jakjęzyk, wisiała wstążka taka sama jakta, którą miała ladacznica z blizną. - Ile za tę czerwoną? - Słowa wyszły z jej ust zanim zdążyła pomyśleć. - Jakdla ciebie, kochanie, jeden szyling. - Handlarz przekrzywił na bokszpakowatą głowę, jak gdyby właśnie rzuciła jakiś żart. Oczy miał lśniące. Mary uciekła w popłochu. Równie dobrze mógł ją poprosić o gwineę. Mary nigdy nie trzymała w dłoni szylinga. A kiedy stała przy dwukółce, szukając w kieszeni koszuli dwóch pensów, które William Digot powierzył jej, by kupiła rodzinną kolację, okazało się, że jedna z monet zniknęła. W ubraniu była dziura. Krawędzie miała równie miękkie, co rzęsy Billiego. Co miała teraz począć? Ilość ślimaków jakie mogła kupić za jednego pensa nie wystarczy, by nakarmić nimi cztery osoby. Pobiegła więc za róg do sprzedawcy pasztecików na Flitcroft Street i zapytała czy ma coś co mogłaby kupić za pensa. Placekz szynką, który jej dał, miał pękniętą kruszonkę, ale przynajmniej wyglądał na sycący. Przez całą drogę do domu wbijała wzrokw kocie łby i rynsztokpełen obierzyn i łajna, ale nie wypatrzyła błysku zgubionej monety. Jakgdyby miała ona leżeć w nieskończoność w brudzie Charing Cross! Miała nadzieję, że Digotowie zadowolą się plackiem. Był ciepły i pachniał smakowicie. Jednak zamiast tego, Susan Digot nazwała ją kłamczuchą. - Wydałaś tego pensa na gorące ciastko z bakaliami, prawda? - spytała, trąc zaczerwienione oczy grzbietem ręki. - Czuję je w twoim oddechu. Za każdym razem kiedy twardy koniec miotły lądował na jej łydkach, dziewczyna szlochała w swojej obronie: - Zgubiłam go! Zgubiłam tego pensa, przysięgam! - Och, Mary - odparła Susan Digot i uderzyła ją ponownie. Mary bywała już bita, i to mocniej, ale nigdy wcześniej nie czuła się równie zraniona. Co dobrego miało w sobie bycie dużą dziewczyną w wieku trzynastu lat, skoro matka nadal mogła przełożyć ją sobie przez kolano i zbić za coś, czego nie zrobiła?

Później przycupnęła w kącie sutereny i obserwowała jakDigotowie jedzą placek, podsuwając małemu Billyemu najlepsze kąski pod nos. Łzy obeschły na jej policzkach, pozostawiając słone smugi. W żołądku jej burczało. Miała nadzieję, że to usłyszą. W końcu wstała i wywróciła kieszeń na drugą stronę. - Spójrzcie - powiedziała drżącym głosem - tutaj jest dziura, o której nie miałam pojęcia. - Wepchnęła palec w rozdarty szew żeby im to zademonstrować. William Digot spojrzał na nią znad swojego talerza. - Sama mogłaś ją zrobić - rzucił oskarżycielskim tonem. Jego żona wpatrywała się w wystrzępioną kieszeń. Przez jej twarz przemknął takosobliwy wyraz, że wydawało się jakby miała zaraz wybuchnąć płaczem. - Niczego nie ukradłam! - powiedziała Mary, prawie krzycząc. Matka obrzuciła ją szybkim spojrzeniem. - Niedbalstwo jest równie złe, co kradzież. - Wyciągnęła przed siebie blaszany talerz, na którym leżał kruchy spód ciasta,; jakby chciała nakarmić nim psa. - Nie zasłużyła na to - spostrzegł jej mąż, przypatrując się talerzowi. - To moja córka - odparła Susan Digot cichym i stanowczym głosem. Czy kobieta złościła się na swoje dziecko, swego męża, czy też może Wszechmocnego Stwórcę, który obarczył ją takdużą rodziną i dał takmało ciasta do rozdzielenia między nich? Mary z rozkoszą cisnęłaby spód ciasta na podłogę, albo jeszcze lepiej - całkiem obojętnie odwróciła wzrok- ale dzisiejszego wieczora była zbyt głodna na silenie się na godność. Ujęła spód w dwa palce i połknęła go łapczywie. Nauczka jaką dostała nie pokrywała się jednakz zamierzoną karą. Kiedy następnym razem została wysłana, by kupić obiad, wiedziała wystarczająco dużo, by skłamać w sprawie ceny pół tuzina ostryg. Zatrzymała dla siebie tego pensa jako wynagrodzenie za poniesioną karę. Mary krwawiła już od dwóch miesięcy z rzędu. Susan Digot miała mokre oczy, po raz pierwszy, i mamrotała coś pod nosem, że to wielce za wcześnie mimo tego, że Mary była wyższa niż większość dorosłych kobiet. - Ja w wieku szesnastu lat nadal byłam dzieckiem, wtedy w Monmouth — dodała rozżalonym tonem. - W wielkim mieście wszystko dzieje się zbyt szybko. Kanciaste łokcie Mary przebijały się przez jej szary mundurek. Guzikoderwał się jej od przodu gdzie widać było zarys pęczniejących piersi. W tych dniach nie przykładała wiele uwagi do szkolnych zajęć. Zapomniała dołączyć do chóru głosów wyśpiewujących strofy, choć znała je wszystkie na pamięć. Jej umysł przeciągał się i ziewał jaktygrys. Potrafiła czytać, pisać i liczyć lepiej od wszystkich dziewcząt w szkole. Czego jeszcze mogła się tu nauczyć? Pozostałe dziewczęta w jej wieku zdążyły już opuścić ten przybytek. Jedna została pomywaczką, druga miała terminować u sprzedawcy pończoch, a trzy kolejne miały zajmować się szyciem. Dziewczyna, którą Mary uważała niemal za przyjaciółkę, wyjechała na służbę do Kornwalii, co równie dobrze mogło być końcem świata. Wszystkie te zawody wydawały się Mary nikczemne. Pozostałe dziewczęta nie miały większych ambicji. Większość ludzi wyglądała na zadowoloną z tego, co miała. Ambicja uwierała Mary jakkamykw bucie, jaklarwa w trzewiach. Nawet kiedy czytała książkę, jej oczy przemykały po wersach, gorączkowo pragnąc dotrzeć do końca. Podejrzewała, że to ambicja sprawiała, że nogi rosły jej takie długie, a usta nabierały tak

czerwonego odcienia. W przerwie między dniem a nocą, kiedy Mary kuliła swoje rozwijające się ciało w zagłębieniu materaca dzielonego z Billym, dręczyły ją niewyraźne sny o lepszym życiu. O egzystencji, gdzie brud i znój ustępują miejsca barwom, różnorodności i niekończącym się wieczorom, spędzonym na tańcach w Vauxhall po drugiej stronie rzeki. Czasami rozżalenie Mary skupiało się na czymś jakpromień światła. Zanim nastał świt, a ona budziła się zaskoczona turkotem przejeżdżającej obokpierwszej dwukółki, z leżącym w nogach łóżka płaczącym, wierzgającym chłopcem, w jej głowie pojawiała się czysta jakszkło myśl: Zasługuję na coś więcej niż to. Ziemia tego roku była niespokojna. W lutym doszło do trzęsienia, a marcu do kolejnego, kiedy to ostatni porcelanowy talerz Susan Digot należący do jej rodziców, ześlizgnął się z półki i roztrzaskał na kawałki. Ludzie brali to za ostrzeżenia. Niektórzy mówili, że nadchodzi wielkie trzęsienie ziemi, które wstrząśnie posadami całego Londynu. Kaznodzieje głosili, że Bóg ogarnięty gniewem miał wzburzyć wody Tamizy i zatopić wszystkich grzesznych hazardzistów, pijaków i cudzołożników. William Digot powiedział swojej rodzinie, że wszystko to bzdury, ale kiedy nadszedł czas, a londyńczycy zaczęli uciekać do odległych wiosek, jego żonie udało się go nakłonić, że przeniesienie rodziny na jedną noc do Hampstead nie zaszkodzi. Siedzieli na wzgórzu, spoglądając w dół na miasto. Gdy do dziesiątej nie doszło do żadnej katastrofy, przenieśli się na klepisko stodoły, gdzie mieli spać na sianie wraz z jedenastoma innymi rodzinami. William Digot wdał się w kłótnię z właścicielką z powodu wygórowanych stawekjakie sobie liczyła. Kazała mu zostawić jego najlepszą koszulę jako gwarancję żądanej sumy. Smród i podniesione głosy nie pozwalały Mary zasnąć. Wstała i wymknęła się na wzgórze. Owinięta szalem swojej matki, przycupnęła obokstodoły, wpatrując się w migoczące światła Londynu. Rozmyślała o balach maskowych i całonocnych przyjęciach przy kartach i hulakach w satynowych pantoflach, którzy śmiali się w twarz gniewnemu Bogu. To było miasto pełne blasku i radości. Miało zostać zniszczone, zanim zdążyła poznać jego urok. Czekała, aż ziemia zacznie drżeć pod jej stopami i na odór Tamizy, mający wypełnić powietrze. Tej nocy kara jednaknie nadeszła. Pozostała jedynie długa, pełna napięcia cisza, podczas której gwiazdy spadały z nieba jedna za drugą. W maju roku pańskiego tysiąc siedemset sześćdziesiątego pierwszego, Mary skończyła czternaście lat. Po szkole przechodziła przez Seven Dials i dostrzegła skrawekpleców oszpeconej bliznami ladacznicy. Wiedziona impulsem, poszła za dziewczyną aż na Mercer Street, mijając po drodze St. Giles-in-the-Fields. Matka mówiła jej coś o tej okolicy. Każdy człowiekna St. Giles, który nie jest żebrakiem, jest złodziejem. Mary pośpieszyła jednakza srebrną peruką z wplecioną w nią zuchwałą czerwoną wstążką. Gdy dziewczyna zatrzymała się przy sklepie z ginem, Mary została w tyle. Wtem jej cel ukazał się ponownie, wymachując butelką. U wejścia do labiryntu uliczekna Holborn, które określano mianem Rookery, Mary przystanęła bojąc się zapuścić dalej. Ladacznica zniknęła między dwoma budynkami, które pochylały się ku sobie jakpijane, w poprzekdrogi niewiele szerszej od szerokości ramion Mary. Podwórka przecinały pobliskie ulice, a w murach widać było szczeliny. Mary słyszała, że nikt kto był ścigany aż do Rookery przez strażnika miejskiego czy policjanta, nigdy nie został złapany. Wtedy minęła ją dwójka

marynarzy, a jeden mrugnął do niej swoim pokrytym bielmem okiem. Połowę drogi do domu Mary pokonała biegiem. Susan Digot uniosła wzrokznad szycia i potarła spocone czoło grzbietem dłoni, w której trzymała igłę. Jej miedzianorude włosy zaczynały siwieć. - Ach, Mary, nareszcie jesteś. Kupiłam nam gołębia. Jest trochę nadpsuty, ale w dobrze przyprawionej potrawce wcale tego nie poczujemy. Pióra zwisały luźno ze skóry ptaka. Dziewczyna uwinęła się szybko z ich wyrwaniem, wzdragając się lekko. Wielkie lotki spłonęły w ogniu paleniska, ale te mniejsze przylgnęły do jej palców. Jedno cięcie nożem odsłoniło wnętrzności gołębia. Mary zastanawiała się cóż to znaczyło mieć czternaście lat. Susan Digot obserwowała swoją córkę, liżąc nić jakby była spragniona jej smaku. - Będziesz miała szybkie ręce do pracy. Mary zignorowała jej słowa. - Najwyższy czas byś nauczyła się fachu, skoro jesteś już dorosłą kobietą. Mary skupiła się na wydobyciu wszystkich cuchnących wnętrzności z brzucha gołębia. Nie sądziła by matka pamiętała o jej urodzinach. - Szycie zwykłe, dla bogaczy, pikowanie, obrębianie... Nie będziesz przymierać głodem tak długo, jakdługo będziesz mieć igłę w dłoni, Mary. Dziewczyna odwróciła się i spojrzała w oczy matki. Zawsze miały odcień przybrudzonego błękitu burzowych chmur, ale ostatnio zaczęła dostrzegać wokół nich czerwone obwódki. Były okolone czerwienią jaktarcze strzelnicze i usiane plamkami podobnymi do strzał. Ile czasu jeszcze wydolą? Mary widziała kiedyś parę ślepych szwaczekmieszkających na strychu na NeaFs Yard. Były takchude, że można było policzyć wszystkie kości w ich rękach. Pokręciła głową i wróciła do wypatroszonego gołębia. Krawędzią noża chwyciła wnętrzności i cisnęła je do ognia. Przez chwilę myślała, że wszystko będzie dobrze. Cisza wypełni mały pokoikgdy ostatnie promienie słońca ustąpią miejsca wieczornym cieniom. Gdy Digot zbudzi się na kolację, dyskusje rozpoczną się na nowo, lecz Mary wiedziała jakskierować je na niewinne tematy: na ciepłą pogodę czy fakt, że Billy zaczynał być coraz silniejszy. JednakSusan Digot odgarnęła siwiejące włosy z twarzy i wypuściła powietrze z płuc, jakby sprawiało jej ból. - Całe to czytanie, pisanie i liczenie jest pożyteczne i słuszne, a kiedy Cob nalegał żebyś poszła do szkółki niedzielnej, ani razu nie wyraziłam słowa protestu, prawda? To pytanie nie wymagało odpowiedzi. - Nie zabroniłam ci tego, prawda? - spytała swoją córkę formalnym tonem. - Nie zrobiłam tego, choć wielu mówiło mi, że uczenie dziewczyny to strata czasu. Mary wpatrywała się buntowniczo w ogień. - Ale nadszedł w końcu czas, byś sama zaczęła zarabiać na chleb. Co mówią w szkole? - Że nadaję się na służbę - wykrztusiła Mary z trudem. - Lub do szycia. - Otóż to! Dokładnie takjakmówiłam! Prawda, Williamie? Od strony mężczyzny leżącego w rogu nie nadeszła żadna odpowiedź. Mary pozwoliła sobie zerknąć w tamtym kierunku. Jej ojczym kiwał głową pogrążony w półśnie, zostawiając na ścianie ślad po węglowym pyle. - Jeśli to drugie, to sama mogłabym zacząć cię szkolić - dodała jej matka gorliwym tonem.

Przez chwilę sprawiała wrażenie zadowolonej z córki. Mary znów przypomniała sobie o latach, kiedy żyły tylko we dwie, wdowa Saunders i jej dziecko. Razem dzieliły jedno wąskie, ciepłe łóżko. - Gdyby okazało się, że masz zręczne dłonie, Mary, a czemu miałabyś ich nie mieć, skoro wzięłaś je po mnie, mogłabym wydostać cię z tego brudnego miasta. Może mogłabym nawet wysłać cię do Monmouth. - W głosie Susan Digot słychać było nadzieję, jakzawsze gdy wypowiadała to słowo. - Mogłabym napisać do mojej przyjaciółki Jane Jones, tej krawcowej. W pół minuty wzięłaby cię na praktykę. Skrawki mięsa gołębia przylgnęły do palców Mary. Strząsnęła je jeden po drugim do rondla. Nie uzbierało się ich nawet tyle, żeby wielkością przypominać kurze jajo. Jakim cudem miała z nich powstać smaczna, aromatyczna potrawka dla czterech osób? - Dla dorastającej dziewczyny Monmouth byłoby doskonałym miejscem - rzuciła jej matka tęsknym głosem. - Mieszkają tam sami czyści, przyzwoici ludzie, dookoła rośnie pełno zieleni, a na ulicach panuje miła dla ucha cisza. Mary wyobraziła sobie to najlepiej jakumiała: pozbawione dźwięków, nieskazitelne, małe miasteczko. - Nie lubię ciszy - odparła. - Jakgdybyś miała jakiekolwiekpojęcie o tym co lubisz! - powiedziała jej matka cierpkim tonem. - Zresztą, chodzi głównie o to, byś znalazła sobie zawód. - Jej głos znów złagodniał, a dłonie znieruchomiały na materiale. - Gdybyś nauczyła się swojej profesji, mogłabyś tu wrócić i pracować razem ze mną. Byłybyśmy wspólniczkami. Mary spojrzała w lśniące oczy matki. Poczuła ściskanie w dołku. Teraz wiedziała, o co tak naprawdę chodziło. Co dwie głowy, to niejedna. Może była wychowywana właśnie w tym celu, by stać jako zapora pomiędzy Susan Digot a jej losem. Jaka matka, taka córka. Wraz z szorstką miłością, Susan Digot ofiarowywała swemu dziecku wszystko co miała i wiedziała: przyszłość, która nie wykraczała dalej niż za mury tej wilgotnej sutereny. Koniec końców Mary odziedziczy to wszystko w spadku: mężczyzn z rodu Digotów, skrzywione plecy, igły, okolone szkarłatem powieki. - Przepraszam - szepnęła. Przez moment myślała, że matka wiedziała o wszystkich niewypowiedzianych słowach jakie zawisły między nimi, o subtelności ich wzajemnej zdrady. Przez moment wydawało jej się, że mogły dojść do jakiegoś porozumienia. Wtedy jednakspostrzegła, że Susan Digot wcale nie usłyszała jej słów. Ze nigdy tego nie zrobi. - A może wolisz trafić do kogoś na służbę? - spytała kobieta chłodnym tonem. — Mów, co takiego wybierasz? - Nic - odparła Mary bez ogródek, ocierając nóż o krawędź rondla. Z kąta dało się słyszeć chrząknięcie. William Digot właśnie się obudził. - Więc co masz zamiar ze sobą począć? — spytała jego żona podniesionym głosem. Igłę wymierzoną w swą córkę dzierżyła w dłoni jakbroń. Mary przygryzła dolną wargę, kładąc rondel na palenisku. Wąski paseczekskóry oderwał się od niej, a ona poczuła na języku słodki smakkrwi. - Nie wiem. Ale oba te zajęcia są pożałowania godne. - A kiedy to zdążyło ci się uroić w głowie, panienko - zawołała matka - że jesteś stworzona do

czegoś lepszego, co? Co za chciwość! Co za samowola! Jej mąż podniósł się z posłania ze zgarbionymi ramionami. - Czy tej dziewusze się zdaje, że będziemy ją karmić w nieskończoność? - spytał ochrypłym głosem. Mary odwróciła się tak, by mężczyzna nie mógł dojrzeć jej twarzy. Końcem noża szturchnęła skwierczące kawałki gołębia. - Odpowiedz swemu ojcu — warknęła Susan Digot. Mary zacisnęła usta i milczała. Spojrzała jednakmatce prosto w oczy, jakby chciała powiedzieć, że owszem, zrobiłaby to gdyby jej ojciec rzeczywiście tu był. W małych, brudnoniebieskich oczach Susan, kompletnie niepodobnych do oczu Mary, zapłonęła wściekłość. - Kim w takim razie chciałabyś być? - Kimś lepszym — rzuciła dziewczyna przez zaciśnięte zęby. - A dokładniej? - spytał jej ojczym. - Mam marzenie zostać kimś lepszym, niż szwaczka czy pokojówka - odparła nieco głośniej. - Marzenie! - ryknął William Digot, całkiem już rozbudzony. Poczerniałe paznokcie wbił w materiał swoich bryczesów. - Twoja matka i ja harujemy cale dnie, by położyć jedzenie na stole, ale milady Saunders to nie wystarcza, co? O czym w takim razie marzy Jaśnie Wielmożna pani Saunders? Mary czuła przemożną pokusę, by to wykrzyczeć. Była o krokod odwrócenia się i powiedzenia: O wszystkim, tylko nie o smrodzie węgielnego pyłu. O jakimkolwiekinnym zawodzie, byle nie tej przeklętej igle. O każdym innym miejscu na świecie, prócz tej ciasnej piwnicy. Jej matka odłożyła szycie na bok. Pokrytą zgrubieniami dłonią chwyciła Mary za szczękę zanim tamta zdążyła cokolwiekpowiedzieć. Suche palce zamknęły się na jej ustach, niemal czule. Uratuj mnie, matko, chciała szepnąć. Wydostań mnie stąd. - Każdy z nas ma swoje miejsce na ziemi. Musimy zrobić z tego jaknajlepszy użytek. - W głosie jej matki pojawił się ból. - Twój ojciec zapomniał o tym i pozwalał sobie na więcej niż było mu wolno. - I patrz, jakto się dla niego skończyło - dodał William Digot, nie kryjąc satysfakcji. Mary wyrwała się z uścisku. Drzwi zatrzasnęły się za nią z hukiem. Usłyszała jeszcze, jakbrat krzyczy coś piskliwym głosem. Niebo pokrywało się ciemnością jakser pleśnią. Przez całą długość Long Acre latarnie uliczne rzucały niewielkie kręgi żółtego światła. Nafta uwalniała wielkie pióropusze dymu. Znajdujący się w oddali plac przy Covent Garden, olśniewał światłami i dźwiękami skrzypiec. Mary wolała jednaktrzymać się z dala od światła. Gdy odnalazła Mercer Street, cienie zgęstniały w miejscach, w których latarnie zostały rozbite. W parafii St. Giles mówiono, że mieszkańcy nie lubili, gdy światło padało na ich uczynki. Mary oddychała szybko, biegnąc po śliskich kocich łbach. Cieszyła się z tego, że nie miała na nogach butów. Wmówiła sobie, że nie miała niczego, co można by ukraść. Niczego, za co ktoś mógłby jej teraz zrobić krzywdę. Na Seven Dials stało o tej porze tylko kilka ladacznic. Był ciepły majowy wieczór. Dziewczyny z blizną nie było. Mary przystanęła pod środkowym filarem i tarła o niego dłonie, dopóki nie odeszły od nich tłuszcz i resztki gołębia. Kamień wyrył linie na jej skórze. Nikt nie zwracał na nią

uwagi. Dokuczało jej dotkliwe ssanie w pustym żołądku. Nikłe światło wyciekało z pobliskiej sutereny wraz z klekotem kości do gry. Wilgotna ciemność opadła wokół niej. Musiała dochodzić dziewiąta wieczór. Chodziła w kółko wokół filaru, licząc niewyraźne cyfry na tarczach, aż w końcu straciła rachubę. Prócz domu, nie miała dokąd pójść, więc wyruszyła w przeciwnym kierunku. W brzuchu jej burczało. Znów czuła jakzaczyna ją ogarniać złość. Jeśli matka sądziła, że miała zamiar zadowolić się tym samym marnym żywotem co ona... Obwoźny handlarz opierał się w bramie prowadzącej do Shorts Gardens. Mary rozpoznała go dopiero wtedy, gdy podeszła bliżej. Z zaskoczeniem zauważyła, że teraz była niemal taksamo wysoka jakon. Mężczyzna roztaczał wokół siebie odór przetrawionego ginu. Gdy podeszła, wykonał coś na kształt niezgrabnego ukłonu. Uniósł brwi i pociągnął łykz ciemnej butelki, którą trzymał w dłoni. — Uczennica - powiedział z obleśnym uśmieszkiem. — Nadal kosztuje szylinga? - spytała Mary schrypniętym głosem. — Co takiego? - Wstążka, sir. Ta czerwona - dodała głupio. Mężczyzna rozsunął poły płaszcza, jakby chciał sobie przypomnieć, którą dokładnie miała na myśli, ale bez światła nie można było odróżnić jednego koloru od drugiego. Wydął usta, starając się sobie przypomnieć. - Szylinga i sześć pensów — powiedział w końcu. Mary czuła jakoczy zaczynają ją boleć od wytężania wzroku w zapadającym zmroku. - Przecież powiedział pan, że... - Czasy są coraz trudniejsze, kochaniutka. Trudniejsze z każdym dniem - odparł, kładąc naciskna pierwsze słowo. To brzmiało jakzagadka, ale Mary nie potrafiła wymyślić jej rozwiązania. - Szyling i sześć pensów - powtórzył handlarz, opuszczając poły płaszcza. - Albo całus. Mary zamrugała zaskoczona. Mężczyzna wyszczerzył zęby w uśmiechu. Wtem dziewczyna, którą Mary Saunders nigdy nie sądziła, że może być, zrobiła krokdo przodu. Mężczyzna wepchnął językw jej usta, jakby szukał tam jakiegoś ukrytego skarbu. Smakował spalenizną. Rzucał się jakumierająca ryba i posiniaczył jej podniebienie. Mary myślała, że jeszcze chwila, a się udławi. Gdy popchnął ją na ścianę, Mary nie stawiała oporu. Z jej gardła nie wyrwał się żaden krzyk. Najbardziej zaskoczył ją brakjakiegokolwiekzaskoczenia. - Bądź cicho - wymamrotał jej do ucha, a ona odniosła wrażenie, że pamięta jakjej ojciec powiedział kiedyś to samo pewnej parnej nocy, kiedy nie mogła zasnąć. Dłonie handlarza były pełne jej halek, a szorstka od zarostu twarz wciskała się w jej czoło, jakby chciała na nim zostawić sekretny znak. Ciemność spowiła ich jakdym. Mary wstrzymała oddech, by nie wydać z siebie żadnego dźwięku. Jakimś cudem wiedziała, że krzykna nic się teraz nie zda. Że nikt jej już teraz nie uratuje. - Cicho - powtórzył mężczyzna gorliwiej, jakby mówił do siebie. Mary nie jęknęła z bólu nawet wtedy, gdy kamień w murze przebił skórę jej ramienia. Po minucie było już po wszystkim. Trochę bólu, żadnej przyjemności. Tylko nagłe wrażenie rozciągania i duszne, czarne niebo nad głową. Stała w miejscu i patrzyła jakhandlarz odchodzi. Twarz miała mokrą od łez, a w dłoni trzymała pojedynczą, gładką, satynową wstążkę. Gdy dotarła w końcu do domu, był taki moment, kiedy mogła się odezwać. Śliskie uda trzęsły

się pod jej spódnicą. Wydawało jej się, że wybuchnie płaczem wraz z pierwszym wypowiedzianym słowem. Była o krokod powiedzenia: „Matko, stało się coś strasznego...". JednakSusan Digot wpadła w szał. Dziewczyna w wieku czternastu lat sama na ulicy i to w dodatku po zmroku, kiedy wszyscy porządni ludzie już dawno leżeli w swoich łóżkach? Włócząca się po Dials wbrew zakazom, wraz z wszystkimi mętami, jakie tylko miasto mogło stworzyć? Jeśli będziesz mieszać się z hołotą, skończysz równie źle, jakona - rzuciła wzgardliwym tonem. Takwięc jedynie co Mary udało się z siebie wykrztusić, to że jest jej przykro. Odwróciła swoją umęczoną twarz od płomienia świecy matki i poszła do drugiego pokoju gdzie spał Billy, ze stopami zwisającymi z krawędzi łóżka. Gdy następnego ranka wyciągnęła wstążkę spod materaca okazało się, że była brązowa. Po tym wydarzeniu dziewczyna trzymała się z dala od handlarza, ale to nie miało żadnego znaczenia. Wyrosła z ignorancji jakze skóry, która pękła, została zrzucona i skruszyła się, nie zostawiając niczego. Wiedziała, że już nigdy nie będzie tym dzieckiem, co wcześniej. Mimo to, z całych sił udawała, że jest inaczej. Później uświadomiła sobie, że to siebie tak naprawdę próbowała oszukać. Gdy lato zbliżało się ku końcowi, Mary nie sprawiała matce żadnych kłopotów. Kiedy William Digot wyrywał się czasami z drzemki, by wydać córce swojej żony jakiś rozkaz lub ostrzeżenie, nigdy nie wysiliła się na odpowiedź. We wrześniu obchodzono huczne święto, z okazji wesela młodego króla, a jeszcze większa uroczystość miała miejsce dwa tygodnie później w trakcie jego koronacji. Mary nie odezwała się jednakani słowem i nie spytała czy może iść popatrzeć na fajerwerki. Nie narzekała już więcej z powodu skąpego jedzenia, nawet w trakcie pechowego tygodnia w październiku, kiedy to sterta obrębionych prostokątów wpadła do paleniska i się nadpaliła, a Susan Digot krzyczała piskliwym głosem wystarczająco głośno, by mogli ją usłyszeć wszyscy sąsiedzi. Wszystkie straty musiała pokryć z własnej pensji. Czasami Mary mówiła, że nie ma apetytu i oddawała pół swojego chleba młodszemu bratu, przeżuwszy go wpierw do miękkości. Śpieszyła do szkoły po śliskich ulicach, gdzie skrzypiące na wietrze szyldy piwiarni wisiały nisko i odcinały dopływ światła. Głowę trzymała spuszczoną nad pulpitem i dołączała do wspólnych śpiewów jakw chórze. Zbrodnią jest marnować czas. Jej głos, głębszy od głosów pozostałych dziewcząt, unosił się ponad nimi wszystkimi. Zapłatą za występek jest ogień i lód. Któregoś razu po kazaniu wygłoszonym przez przyjezdnego kapelana, Mary Saunders została przyłapana na łkaniu pod rzędem kołków na płaszcze. Gdy dyrektorka spytała ją co się stało, dziewczyna powiedziała tylko, że straciła kolejny guziku koszuli. Po raz pierwszy w życiu Mary próbowała się modlić. Wielki Boże, szeptała w poduszkę. Wielki Boże. Wytężała słuch, ale żadna odpowiedź nie nadchodziła. Gdy któregoś październikowego wieczora wróciła do domu, jej ojczym uderzył ją na odlew pięścią w oko. Spojrzała na niego z podłogi, mrugając zaskoczona. Drobiny czarnego pyłu wirowały wokół jej

kolan. Najdziwniejsze było jednakto, że Susan Digot porzuciła swoje szycie. Fałdy materiału leżały w brudnej stercie na jej krześle. Twarz miała wymiętą jakpapierowa torba. W jej dłoni, drżąc jakna wietrze, tkwił skrawekpapieru. Głodny chłopiec popłakiwał w kącie pokoju. Susan Digot podsunęła liścikpod oczy i zaczęła czytać na głos. - Twoja córka... - urwała gwałtownie. Upuściła liściku stóp Mary. Mary nie miała zamiaru go dotykać. Przekrzywiła głowę i odszyfrowała słowa do góry nogami. Twoja córka jest dziwką. Tylko patrzeć, aż urośnie jej brzuch. To było wszystko. Mary powtarzała to sobie w kółko w duchu, aż w końcu słowa zaczynały nabierać dla niej sensu. Aż wiedziała na pewno, że spędziła pięć miesięcy na jednoczesnym żywieniu podejrzeń i zaprzeczaniu im. Jej matka pochyliła się i podciągnęła ją do góry. Obie były niemal tego samego wzrostu. Susan Digot chwyciła szarą suknię swojej córki w obie ręce i obciągnęła ją ciasno na jej ciele. Ponad chudymi udami dziewczyny, rysowała się delikatna wypukłość brzucha. Gdyby ktoś nie przyjrzał się jej dokładnie, nie dostrzegłby jej pod luźnym materiałem sukni. Susan Digot wciągnęła ze świstem powietrze. - Niech ją diabli, to prawda - odezwał się cicho jej mąż. Przyrodni brat Mary wydał z siebie wrzask. - Mleka! - Przód sukni jego matki był ciemny w dwóch miejscach. William Digot podszedł takblisko, że Mary poczuła ostry zapach węgla. - Z kim się zadajesz? Mary odkryła, że nie jest w stanie wykrztusić z siebie ani słowa. - Kto to był, ty latawico? - Wreszcie wyglądał takjakby był w pełni przytomny. Dłonie miał zaciśnięte w pięści. Jego żona stanęła jednakpomiędzy nim, a swoją córką i otoczyła ją kościstymi ramionami. Przez chwilę Mary łudziła się, że wszystko będzie dobrze. - Dlaczego? - szepnęła jej matka. Przycisnęła brodę do jej głowy w niemal czułym geście. Mleko, przeciekające przez stanikjej sukni, moczyło ramię Mary. - Dlaczego? Dziewczyna próbowała to sobie przypomnieć. Jej myśli poruszały się jakmuchy w smole. - Czy ten ktoś miał przy sobie nóż? - spytała jej matka z nadzieją słyszalną w głosie. Mary pokręciła przecząco głową. Nie potrafiła wymyślić ani jednego kłamstwa. - Wstążkę - szepnęła ochryple. Słowo utonęło w jedwabistych fałdach szyi jej matki, do której przyciskała usta. Susan Digot cofnęła się o kroki pochyliła, by usłyszeć ją lepiej. - Co takiego? - Wstążkę. - Zapadła cisza. - Miał czerwoną wstążkę - dodała Mary słabym głosem - a ja chciałam ją mieć. Tej nocy Mary nauczyła się, że cały jej dobytekmieścił się w starym szalu. Jej matka spakowała razem sukienki i halki, jakby tłukła ziemniaki na papkę. Dłonie miała białe od zaciskania. Ani razu nie spojrzała na córkę. Jej mąż wyszedł do szynku, a chłopiec został wysłany do łóżka z piętką od chleba. Składając ubrania, Susan Digot nie przestawała mówić, jakby bała się, że chwila ciszy mogłaby ją osłabić. - Dostajemy w życiu tylko jedną szansę, Mary, a ty właśnie zmarnowałaś swoją.

-Ale... - Nie potrafiłaś zadowolić się tym co masz, jakkażdy inny człowiekna świecie, prawda? Włożyłam tyle wysiłku w twoje wychowanie, a ty sprzedałaś się do najpodlejszego zawodu, jaki tylko może istnieć. I to za wstążkę! - Wypluła z siebie to słowo, jakby było nazwą jakiegoś grzechu. - Za tani, brudny skrawekluksusu. Tylko tyle jesteś warta? Taką wyznaczyłaś za siebie cenę? - Przepraszam - szlochała Mary. W tej chwili to było prawdziwe. Zrobiłaby wszystko, żeby tylko cofnąć czas i na powrót być dzieckiem. - Powiedz mi, czy czegoś ci brakowało? - spytała Susan Digot, wykręcając ubrania razem jakby mogła z nich wycisnąć odpowiedź. - Czy kiedykolwiekprzymierałaś głodem? Czy William, ja lub Billy kiedykolwiekci czegoś odmawialiśmy? - Jej pytania wisiały w powietrzu jakopary mgły. - Nie - odparła cichym głosem Mary, jakgdyby w odpowiedzi na pytanie z katechizmu. Jednak cisi nie mogli odziedziczyć ziemi. Cisi nie dziedziczyli niczego. - Stworzyliśmy ci dom i posłaliśmy do szkoły, prawda? - spytała matka. - I szansę na dobre życie jako szwaczka, gdybyś nie była takdumna i się tego podjęła. Daliśmy ci wszystko co mogliśmy, wszystko co mieliśmy, ale ty i takskończyłaś w rynsztoku. - Mówiła tak, jakby miała usta pełne soli. Zawiązała ostatni supeł takmocno, że część szala rozdarła się w jej rękach. -Ale ja nie... - Mary nie dokończyła zdania, gdyż nie umiała sobie przypomnieć, czego nie uczyniła. Potrafiła myśleć wyłącznie o tym, co zrobiła lub o tym, co zrobiono jej pięć miesięcy temu: o mrocznej, obcej wymianie, do której doszło w zaułku w ciepły majowy wieczór. - Ja wcale nie chciałam... - Nie mogła jednakprzypomnieć sobie czego. Poza tym, to i taknie miało już znaczenia. Fakt dokonany stał przed nią, jakgłaz pośrodku błotnistego pola. - Jesteś nieodrodną córką swego ojca - orzekła Susan Digot głosem takzłamanym, że przez moment Mary widziała w tym szansę na ułaskawienie. — Widzę w tobie Coba Saundersa za każdym razem, kiedy odwracasz głowę. Mary podpełzła nieco bliżej. Spojrzała w zaczerwienione, wodniste oczy swojej matki, tak niepodobne do jej oczu. - Kiedy ojciec był z nami... Twarz Susan Digot pozostała równie zamknięta co drzwi. - Nie pamiętasz. Byłaś zbyt mała. - Pamiętam - odparła z naciskiem Mary. - Cob był śmierdzącym łajdakiem - powiedziała Susan Digot, wymawiając słowa jak epitafium. - Dla kaprysu wziął udział w zamieszkach i zrobił ze mnie wdowę, obarczając swoimi długami! Przeklinam dzień, w którym zgodziłam się za niego wyjść. Usta jej córki drżały, ale Susan ciągnęła dalej, tym razem szybciej. - Jesteś taka sama jakon, przesiąknięta złem do szpiku kości. Złe nasienie nigdy nie wymiera. Jesteś na prostej drodze do potępienia. - Wzięła niewielki tobołekw dwa palce i wpatrywała się w niego, jakby był pełen robactwa. - Co mam teraz począć? - szepnęła dziewczyna. Susan Digot wzruszyła ramionami, jakby ktoś wykręcił je z jej stawów. - Skoro masz takie upodobanie do wstążek, spróbuj żyć na wstążkach! - odparła podniesionym

głosem. - Spróbuj przetrwać na znajomościach z wytwornymi panami, zamiast z własną rodziną. Zobaczysz dokąd cię to zaprowadzi! Wkrótce sprowadzisz kolejną duszę na ten pełen bólu ziemski padół - dodała, marszcząc czoło. - Mam tylko nadzieję, że nigdy nie otworzy oczu. Mary próbowała wydobyć z siebie głos, ale nic z tego nie wyszło. - Co... co się ze mną stanie? - Pewnie skończysz w jakimś przytułku albo koniec końców zawiśniesz na sznurze - odparła zimno Susan Digot, wyciągając przed siebie tobołek. - Dziękuję Stwórcy, że nie będę w pobliżu żeby to widzieć. Mary poczuła jakściskanie w gardle ustępuje i pozwala jej mówić. Jeśli pozwolisz mi zostać tu jeszcze przez jakiś czas, matko... - Nie używaj tego słowa. - Wepchnęła pakunekw dłonie Mary. - Daj mi jeszcze jedną szansę... - Wykorzystałaś już wszystkie. - Kobieta podeszła do drzwi i otwarła je na oścież, także październikowe nocne powietrze wdarło się do domu, niosąc w sobie zapach dymu. - Mamo - powtórzyła Mary słabym głosem. Wyblakłe niebieskie oczy przeszyły ją na wskroś. - Nie masz już matki. W całym swoim czternastoletnim życiu, Mary Saunders nigdy nie przebywała poza domem po północy. Stopniowo dotarło do niej, że noc zaczynała się dopiero wtedy, gdy przyzwoici obywatele ryglowali drzwi swoich domostw. W ciemnościach rozgrywały się całkiem inne rzeczy, dla których zmierzch był zaledwie przedsmakiem. Zobaczyła nieprzytomnego mężczyznę wywleczonego za kołnierz z sutereny na Dyott Street. Ktoś ukradł mu perukę. Pod spodem miał jedynie kilka kępekwłosów koloru pomyj. Na High Holborn podpity chłopakpróbował wyrwać jej tobołek, ale zdołała uciec. Nazwał ją „kaprawym babskiem" i obrzucił innymi wyzwiskami, których nie znała. Później ukryła się w bramie na Ivy Lane, drżąc z zimna, a obokniej przeszła stara kobiecina z obnażonymi piersiami, zwisającymi w dół jakszmaty. - Ptaki dostały mi się pod skórę - powtarzała w kółko zgrzytliwym głosem. Mary zacisnęła powieki, żeby jej nie widzieć. Jakiś czas później usłyszała pojękiwanie za drzwiami i pochyliła się, by zerknąć do środka przez dziurkę od klucza. Zobaczyła dwójkę ludzi leżących na podłodze, poruszających się w przód i w tył. Obaj byli mężczyznami. Istniały zagadki, których nie umiała rozwiązać i potworności, których ledwie się domyślała. Tupała stopami wystarczająco szybko, by nie zdrętwiały z zimna i próbowała przypomnieć sobie jakiekolwiekdrzwi, do których mogłaby zapukać o tej godzinie w październikową noc. Nie miała w Londynie żadnych krewnych. Cob Saunders musiał nawiązać kilka przyjaźni w mieście, ale nigdy nie przyprowadził żadnego ze znajomych do domu, a ona była zbyt mała by zapamiętać ich nazwiska. Stopy bezwiednie poprowadziły ją drogą, którą przemierzała co rano. Do szkoły. Jej wąskie okna były czarne. Mary przyglądała się jej przez żelazną bramę. Czy to możliwe, że jeszcze tego popołudnia przeszła przez nią swobodnie, będąc dzieckiem w mundurku, jaksetki innych? Teraz nie miała już dokąd uciec. Gdyby stała tutaj całą noc, następnego ranka nauczycielki nie wpuściłyby jej do środka, nawet gdyby znalazły ją na wpół skostniałą z zimna na schodkach. Nie wzięłyby jej do siebie, gdyby powiedziała im dlaczego nie miała domu, do którego mogłaby pójść.

Przylgnęła do swojego tobołka, jakby to było umierające stworzenie. Zgubiła się. Nie znała nazw ulic jakie ją otaczały. Na pogrążonym w ciemności rogu, potknęła się o coś i upadła na kolana. Gdy wyciągnęła dłoń, jej palce napotkały lodowato zimną sierść pozbawionego wnętrzności psa. Krzyknęła, gdy poczuła larwy, wijące się na skórze i uderzyła ręką o ziemię żeby się ich pozbyć. W pobliżu kołysała się na wietrze latarnia. W wąskim kręgu rzucanego przez nią światła, Mary dostrzegła strażnika miejskiego z pałką w dłoni. Przyszło jej na myśl, że mogłaby poprosić go o pomoc — ale co właściwie miałaby mu powiedzieć? Przycupnęła w mroku, obserwując jakmija ją i idzie dalej. Skoro upadła taknisko, że jej własna matka nie chciała użyczyć jej dachu nad głową, to jaki sens miało błaganie o pomoc obcych? Zerwała się na nogi i ruszyła szybciej przed siebie. Znów natrafiła na wieżę St. Giles czy to był po prostu kolejny zwykły kościół? Księżyc zniknął z zasięgu jej wzroku, a Mary była tak wyczerpana, że nie widziała gdzie stawia stopy. Wielki Boże, nuciła w głowie, Wielki Boże, proszę. Nawet jeśli Bóg istniał, nie słuchał jej nawoływań. W końcu Mary osunęła się do rowu i zasnęła, kiedy tylko dotknęła twarzą zimnej ziemi. Obudził ją ból, przypominający dźgnięcie nożem w brzuch. Spódnicę miała zadartą do góry, a nocne powietrze owionęło jej uda. Jakaś bestia siedziała jej na plecach, omiatając gorącym oddechem jej kark. W powietrzu unosił się czyjś śmiech. Gdy odwróciła głowę, bestia ugryzła ją w ucho. Mary krzyknęła z opóźnieniem, takjakpowinna była to zrobić już pięć miesięcy wcześniej w zaułku. Odnalazła wreszcie swój głos, jego głębię i przepełniającą go wściekłość, a z jej ust wydobył się ryk: -Nie! Jednakmężczyzna — teraz kiedy się obudziła, wiedziała już, że to był zwykły mężczyzna - uderzył ją w szczękę, mocniej niż kiedykolwiekbyła bita w swoim życiu, a potem zrobił to jeszcze raz i kolejny. Tym razem nie odbyło się to takprosto i szybko, jakz handlarzem. Ten człowieknie chciał spełnienia. Chciał ją zdruzgotać. Chwycił ją za włosy i uderzył jej głową o ziemię, a potem przyciskał ją do niej, aż nie mogła wydobyć z siebie dźwięku ani oddychać. Czuła wyłącznie rozrywający od środka ból. Wkrótce uświadomiła sobie, że śmiech, który rozbrzmiewał dokoła, należał do żołnierzy opierających się na swoich bagnetach i czekających na swą kolej. Później już nigdy nie miała pewności, ilu taknaprawdę ich było... Całą wieczność później, Mary obudziła się, gdy poczuła dotykczyichś palców na powiekach. Skuliła się, ale dłoń nie chciała zostawić jej w spokoju. Światło dostało się pod jej powieki, kłując jakigły. Przekręciła się, ale badające ją palce podążyły dalej. Ugryzła jeden na ślepo. Rozległ się zgrzytliwy śmiech. - Ani mi się waż, wstręciuchu! Mary była takodrętwiała, że ledwie pamiętała iż miała ciało. Gdy zaczęła zwijać się w kłębek na boku, dopiero teraz rozpoznała tę sztywność jako zimno. Nieznajoma postać górowała nad nią, zasłaniając słońce. Mary spróbowała usiąść, ale wtedy zaczęła trząść się jakosika na wietrze. Nieznajoma postać ssała przygryziony palec. Zdjęła pelerynę i otuliła nią Mary. - Później zażądam zwrotu - powiedziała, jakby właśnie były w środku najzwyklejszej pod słońcem konwersacji.

Świat wirował wokół niej, gdy z trudem podciągnęła się do góry. Tobołekz ubraniami zniknął. Spódnica, którą miała na sobie, wyglądała jakby była z błota, sztywna i powyginana jaktarcza. Wieża St. Giles mrugała do niej z góry. W świetle poranka wszystko było pokryte szronem: barierki, kocie łby, pokrzywy obrastające rów. Mary czuła, że brud odcisnął się jak skomplikowana mapa na jej twarzy. A głębiej, pod warstwą zmrożonej skóry, w nosie, poniżej linii szczęki i żeber i ponad wszystkim między nogami, ból gromadził się jakarmia. - Wyglądasz jaksiedem nieszczęść. - Nieznajoma postać uśmiechnęła się, a jej blizna zmarszczyła się w oślepiającym świetle. To była ona. Ladacznica z czerwoną wstążką wplecioną w przypudrowaną perukę. Ta, która była winna sprawienia tego, że Mary zaczęła myśleć, iż w życiu może być coś więcej, prócz pracy i snu. Poczuła jakprzeszywa ją wściekłość. - Masz ochotę na śniadanie? Mary zaczęła płakać. Ladacznica nazywała się Doli Higgins. Mary poszła za nią, schodekpo schodku, na wpół wleczona przez gorącą dłoń dziewczyny, do ciemnego pokoju na poddaszu, gdzie leżała, dopóki materac pod jej twarzą nie namókł od łez. Ból w jej wnętrzu przyginał ją do ziemi. Próbowała powiedzieć gdzie dokładnie tkwiło jego źródło, ale zamiast głosu, z jej ust wydobywał się zgrzytliwy skrzek. - Zrobili z ciebie kobietę, co? - powiedziała Doli. Mary zbudziła się i przez moment sądziła, że pokój stanął w ogniu. Światło było przytłumione, ale ze ścian sączyło się morze barw. Mrugała ze zdziwienia do momentu, w którym była pewna, że to tylko z powodu ubrań, które zwisały z pokrytych rdzą gwoździ wbitych w ściany. Wszędzie pełno było jedwabi i gazy. Mieniły się wszelkimi kolorami, począwszy od szmaragdu, poprzez rubin i bursztyn, a skończywszy na akwamarynie. Oboksiebie wyczuła ciepły, nieco drożdżowy zapach. Zobaczyła twarz leżącą na poduszce, wygładzoną od snu i otoczoną kosmykami brązowych włosów. Z początku nie poznała Doli bez jej srebrzystej peruki. W końcu udało jej się otworzyć wyschnięte na wiór usta i szepnąć: - Gdzie ja jestem? - W moim pokoju, a gdzie by indziej? - ziewnęła Doli z zamkniętymi oczami. - W Rats Castle. - Jej oddech utworzył obłokw zimnym powietrzu. - A gdzie to jest? - A gdzie niby miałoby być? W Rookery. Z początku te słowa sprawiły, że serce Mary zaczęło walić niespokojnie w piersi. Rookery było wyjętym spod prawa miejscem, gdzie kobieta mogła zostać okradziona, pobita i zgwałcona. Jednakpóźniej, z dreszczykiem przypominającym radość, Mary uświadomiła sobie, że najgorsze minęło i nie miała się już czego obawiać. Doli usiadła na wypchanym słomą sienniku i przeciągnęła się przy akompaniamencie trzeszczących kości. Z bliska widać było, że miała dość kanciaste kształty i zakurzony rąbeksukni, ale nadal była posiadaczką najpiękniejszej twarzy jaką Mary kiedykolwiekwidziała. - A teraz - powiedziała rzeczowym tonem - powiedz mi gdzie jest twój dom? Mary pokręciła głową, czując ukłucie łez pod powiekami. Zacisnęła je z całych sił. Prędzej szlag ją trafi niż będzie płakać z powodu Digotów. - Przecież musiałaś skądś się tu wziąć - zauważyła Doli.