Dympra

  • Dokumenty23
  • Odsłony1 817
  • Obserwuję4
  • Rozmiar dokumentów38.2 MB
  • Ilość pobrań1 187

Marzena Nowak - Ciągłość urywana. Z pamiętnika prostytutki

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :471.7 KB
Rozszerzenie:pdf

Marzena Nowak - Ciągłość urywana. Z pamiętnika prostytutki.pdf

Dympra EBooki N
Użytkownik Dympra wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 78 stron)

Marzena Nowak Ciągłość urywana Z pamiętnika prostytutki

Przyjacielowi

PROLOG Wyciągnęła rękę. Pod palcami wyczuła zimny, twardy dotyk skały. Zimnej. Wiedziała, gdzie jest. Nie musiała patrzeć. Nie mogła patrzeć. Ciemność. W tym miejscu wyostrzył się jej słuch. Słyszała każdy oddech, każdą łzę, która nigdy nie spłynęła po jej policzku. Słyszała bicie serca, swojego. Tylko. Wokół milczały wszystkie ludzkie serca świata. Nie narzekała. Przyzwyczaiła się. Wiedziała, na czym stoi. Wiedziała, kim jest. I przed czym musi się bronić. Taka wiedza była skarbem. I ona ten skarb czujnie kryła przed innymi. Czasami, ale tylko gdy miała trudny dzień, również przed samą sobą. I mogłaby tak żyć. Zawsze. Bezpieczna, bo znała swój strach. Umiała go wykorzystać dla swojego dobra. Na ogół był jej sprzymierzeńcem. Był wiatrem w żaglach, który pchał ją do przodu. Był miękkim kokonem, dzięki któremu miała odwagę być sobą. Stawać się sobą dzień po dniu. Coraz bardziej. Wiedziała, że nie dla każdego jest to proste. Nie każdy to potrafi. Ale ona miała swój bezpiecznik, czerwone światełko. Jak brakowało powietrza, wystarczyło go poczuć. Strach. Ból. Świadkowie, że żyła. Że zawsze da radę. I nic nie będzie za trudne. Czasami pod gładką powierzchnią zimnej skały czuła wibracje. To one zabierały jej siły. Bolała głowa. Wtedy miała złe dni. Zimna skała była całkiem przytulna. Jedyny dom, jaki miała. Cenny. Znany. Tylko te wibracje, które lubiły przybierać na sile i huczeć w głowie, aż białe płatki pojawiały się pod jej powiekami. Wtedy skały piętrzyły się wokół niej, groźne. Wiedziała, że nigdy stąd nie odejdzie, ale czasami śniła się jej Nadzieja. Żałowała tych swoich snów za każdym kolejnym drżeniem skały. Nie wiedziała, czemu to się stało. Pewnego razu wyciągnęła dłoń, by pogłaskać skałę, i napotkała na jej drodze coś miękkiego. „To się chyba nazywa mech”, pomyślała. Przez wiele dni nie mogła do siebie dojść. Nigdy wcześniej nie dotykała czegoś tak miękkiego. Ale to nie był koniec. Po paru dniach pojawiły się inne rzeczy. Najpierw było źdźbło trawy. Trochę ostre w dotyku, z gorzkim zapachem. Potem pojawił się krzaczek mięty drażniący jej powonienie. Minęło wiele dni. W końcu odważyła się otworzyć oczy. Pierwszy raz w życiu. Leżała na polanie – bardzo zielonej polanie. Słyszała szmer wody. I uderzenia wielu ludzkich serc. A ziemia pod jej stopami była nieruchoma. Nie tak jak skała. Bezpieczna. Żyła jak dzikie zwierzę. Miała wodę w strumieniu, maliny w lesie, korzonki. Raz ukradła jajko małemu, szaremu ptaszkowi. Chciała je zjeść, tylko nie wiedziała jak. Oddała. Po co jej coś, czego nie potrafi wykorzystać. Pewnego dnia wpadła do rzeki. Poczuła przyjemność, jaką niesie oczyszczanie ciała. Naśladując dzikie ptactwo, pryskała dookoła wodą, unosząc ją w dłoniach jak dar dla Słońca. Nigdy nie było nocy. Nie potrzebowała snu. Tylko czasami odpoczywała w cieniu drzew. Zauważyła, że wszystkie zwierzęta od czasu do czasu odpoczywają. Spodobało jej się to. W końcu zobaczyła człowieka. Był podobny do niej, a jednak całkowicie inny. Schowała się, ale i tak ją zauważył. Jego głos był grubszy od jej głosu, skóra na twarzy porośnięta włosami. Był dziwny. Człowiek. Oswoił ją. Mówił cicho, spokojnie. Nic od niej nie chciał. Nawet dobrze było czasami go posłuchać. Lubił mówić. Nieważne, że go nie rozumiała. Jego głos był muzyką –

jak szum trzcin. Czuła jego głos. Gdyby wiedziała, co to znaczy, byłaby szczęśliwa. Nauczyła się udawać, że śpi. On był szczęśliwy, gdy to robiła. Potem szybko zapadał przy niej w ludzki sen. Wtedy był jak to ptasie jajko. Tylko nie wiedziała, co z nim zrobić. Więc nie robiła nic. Przyszli inni ludzie. Dużo mówili, wykrzywiali twarz. Nie bała się. Wiedziała, że to krzywienie to uśmiech. On jej to pokazał. Starała się wykrzywiać twarz jak oni. Chyba dobrze jej szło. On był szczęśliwy. Jej to wystarczało. Postawił dla niej dom. Chciał, żeby w nim spała. Nie mogła się przemóc. Nie chciała, żeby coś dzieliło ją od trawy, powietrza i słońca. Zrozumiał. Już jej nie nakłaniał do wejścia. „Jest dobrze”, myślała. Nie szkodzi, że jego twarz już się nie wykrzywiała uśmiechem. To jeszcze nic złego. A jednak odszedł. Gdy udawała, że śpi. Widziała jego twarz. Nie miała wyrazu, gdy odwracał się do niej plecami. Nie wiedziała, czemu jej twarz jest mokra. Łąka ciągle pełna była rosy. Jej wielkie krople pochylały źdźbła trawy do ziemi. „Nie jest źle. Już się nie boję”, myślała. I zapadała w sen. Ludzki sen. „On byłby szczęśliwy”, myślała, budząc się. Sen nie chciał opuścić jej ciała. Wiedziała, że jak się obudzi, znowu poczuje pod dłonią zimną skałę. Że nic nie zobaczy. Nie myliła się.

W moim pokoju mieszka motyl. Wzbija się pod niebo sufitu, siada na kwiatach książek. Motyl w zimie jest czymś niesamowitym, wziąwszy pod uwagę rozciągającą się za oknem połać śniegu. Pamiętam motyle z dzieciństwa – pełne kolorów, wirujące jak szalone na łące usianej mnogością dzikich kwiatów. Wtedy świat był inny. Im jestem starsza, wydaje mi się, że wtedy było więcej słońca w słońcu. Pamiętam jeden taki dzień... Korzystając z nieuwagi matki, wybiegłam na łąkę w samo słoneczne południe. Biegłam ile tchu w moich pięcioletnich piersiach. Nad głową wirowały całe stada tęczowych motyli zaplątanych w kaskady słonecznych promieni. Byłam wolna, wolna, wolna... W końcu położyłam się na pachnącej sianem lipcowej łące i pozwoliłam lizać swoją twarz i ręce małej Muszce – suczce niezidentyfikowanej rasy. Obie byłyśmy wtedy niesamowicie szczęśliwe i wolne. Muszka tego samego, łagodnego wieczora została pogrzebana w tej cudownej łące... Podobno na wspomnieniach z dzieciństwa człowiek opiera całe swoje późniejsze życie. Kiedy dziś widzę zieloną trawę z motylami, myślę o tym, o czym myślałam tamtej nocy po swawolnej wyprawie na lipcową łąkę. Leżąc w ciemności, wyobrażałam sobie brutalne, duże dłonie ojca zasypujące małe, mięciutkie ciało Muszki. Czy ona coś czuła? A może jeszcze oddychała, dusiła się? Pamiętam, jak wykradłam się późną nocą, pamiętam, jak zimna była trawa, po której biegłam. Długo trzymałam głowę przy małym, prawie niewidocznym pośród łąki kopczyku. Nic nie usłyszałam, Muszka już nigdy nie wydała żadnego dźwięku. Kiedy mój ojciec mówił: „Ten pies jest nic niewart”, brzmiało to jak wyrok. No i istotnie nim było. Z całego dzieciństwa nie pamiętam ani jednego „nicniewartego” stworzenia, któremu owa „nicniewartość” uszłaby na sucho. Żadne dzięcięce modły nie mogły odgonić ciągłego widma śmierci wiszącego nad moim podwórkiem. Kiedy widziałam psa posłusznie odchodzącego z ojcem nad stawy, chowałam się w najciemniejszy kąt, zamykałam oczy, zatykałam uszy rękami. Udawałam, że mnie nie ma... Był taki staw szczególnie upodobany przez ojca, staw – cmentarzysko. Wszystkie szczekające, roześmiane, „nicniewartościowe” kudłate pyski prędzej czy później tam trafiały. Często, jak już trochę podrosłam, chodziłam nad tą taflę wody. Wpatrywałam się w spokojne, błękitne lustro, chcąc zobaczyć TAMTEN ŚWIAT. Dla mnie była to brama do zaświatów. Po takich wizytach śniłam koszmary. Jedyne w życiu, które sprawiały mi radość. W snach szłam po wodzie i zwoływałam wszystkich mieszkańców stawu. W ciszy wyłaniały się upiorne postacie na pół zgniłych, psich zwłok. Szły za mną – do niego – jęczały, wyły, niecierpliwe... Rozglądam się dookoła siebie – to, co widzę, wcale nie wprawia mnie w lepszy nastrój. Przez okno w poddaszu wpada światło z ulicznej lampy. Lampa jest uliczna, ja jestem uliczna, nawet mój pokój przypomina mi ulicę. Muszę uważać, jak idę do łazienki, żeby się o coś nie potknąć. Raz nawet przewrócił się tu taki jeden – nie pamiętam już nawet jego twarzy – i złamał sobie nogę. Ile było krzyku, chciał mnie nawet uderzyć, ale taka głupia nie jestem, żeby sama pchać się w łapy wrzeszczącego faceta. Wyglądał nawet śmiesznie, gdy tak wił się na tej podłodze w bezsilności i bólu.

– Ty kurwo, zabiję cię, suko, chodź tu, bo poża- łujesz. Nawet w takiej chwili faceci zachowują się jak kompletni durnie. Wyjęłam lusterko, żeby sprawdzić, czy się nie świecę. Może i się nie szanuję w tradycyjnym tego słowa znaczeniu, ale to nie znaczy, że zadzwonię po pogotowie, wyglądając nieporządnie. Jak mówiła moja babcia: „na wszystko jest właściwy czas i pora”. No właśnie. – Jak chcesz, żebym sprowadziła jakąś pomoc, to bądź dla mnie miły, słonko. O dziwo, zamknął się. Rzecz jasna nie z szacunku dla mojej osoby, po prostu już osłabł z bólu. Typowy, polski superman. Wkrótce przybyło pogotowie i po paru minutach miałam złamańca z głowy. Mieszkam w tym pokoju z malutką kuchenką już pięć lat. Skąd tyle wspomnień związanych z tym miejscem? Chyba prowadzę bardzo intensywny tryb życia. Cholera, zupełnie zapomniałam. Muszę wstać i kupić parę porządnych pończoch. Jak mam wolny dzień, to zupełnie głupieję. Zupełnie zapominam o tym, że jutro muszę iść do pracy, no i w coś stosownego powinnam oblec nogi. Ostatnią parę porządnych pończoch zdarł ze mnie wczoraj jakiś grubas. Chciał być prawdziwym zwierzakiem, a tak naprawdę potrafił zachowywać się jak pluszowy miś. W dodatku niezbyt rozgarnięty. Już miałam iść do domu, kiedy się pojawił. Chciałam go nawet spławić, ale zapłacił podwójnie. No cóż, praca to praca. Swoją drogą, jak tak na mnie niezdarnie podrygiwał i jęczał: „Moja piękna, dobrze ci z takim bydlakiem jak ja, co?! Krzycz, kurwo, krzycz!!!”, zastanawiałam się, jak musi wyglądać żona tego misia, który koniecznie chce być tygryskiem. A może miś ma złą teściową? Nieważne, dobrze, że mam bujną wyobraźnię i nie muszę być duchem tam, gdzie jestem ciałem. Rzecz jasna we właściwym momencie natychmiast wracam do swojego ciała, żeby nie przepuścić okazji wyciągnięcia ręki po napiwek. W końcu pracuję naprawdę uczciwie. No, może nie w znaczeniu ogólnie rozumianym, ale przecież nikogo nie kantuję. Robię to, co do mnie należy, i cieszę się nieposzlakowaną opinią wśród moich klientów. Nie mam żadnych przyjaciółek – w moim zawodzie byłoby to niemądre. Przyjaciół też nie – oprócz jednego. I nie jest nim mój alfons. Taka naiwna nie jestem. Jedna z dziewczyn zacieśniła ostatnio stosunki ze swoim opiekunem i ten przestał jej w ogóle płacić. Sypiają ze sobą, więc on uznaje, że ma prawo nie tylko do jej ciała, ale także do jej zarobków. Ona go kocha i na wszystko potulnie się zgadza. Nawet na te pojawiające się od czasu do czasu fioletowe sińce pod oczami. – Jest taki zazdrosny – odpowiedziała na moje pytające spojrzenie. – On mnie naprawdę kocha – westchnęła i zrobiła maślane oczy. No tak, jak bije, to jest zazdrosny, a jak jest zazdrosny, to znaczy, że kocha. Jakie to proste – sama bym na to nie wpadła. Nie to, żebym sama nie myślała nigdy o miłości. Myślałam, owszem. Ale w moim

zawodzie to zły pomysł na szczęście. Kiedyś chyba nawet byłam zakochana. Uczucie się jednak nie rozwinęło – ukochany zdjął ze mnie majtki w ubikacji. Nie wiem, co byłoby dalej, bo na tych majtkach nakryła nas nasza wychowawczyni z przedszkola. Zrobiła się strasznie czerwona na twarzy, mój ukochany też. Młodość dodała mi odwagi, żeby zapytać skamieniałą panią o coś, co zaczęło mnie wtedy nagle niezwykle mocno nurtować: – Psze pani, a ja mogę zobaczyć, co on ma... – zastanowiłam się przez chwilę, by w końcu całą garścią złapać przód krocza kolegi – ...tu? Chyba za mocno ściskałam TO COŚ w ręku, bo chłopiec zaczął płakać, choć nadal stał jak słup soli. Moja miłość skończyła się bardzo dramatycznie. Nauczycielka w końcu ruszyła swój statyczny tyłek i podryfowała w moją stronę. Co tu dużo gadać – do dzisiaj wydaje mi się, że prawe ucho mam trochę większe od lewego. Moja mama, uznając, że popełniłam grzech prawie śmiertelny, postanowiła nie odzywać się do mnie przez rok. Nie mogłam też bawić się z innymi dziećmi, ale ten zakaz potrafiłam sprytnie omijać. Co do milczenia mojej matki – nie wytrzymała, złamała się przy pierwszym zbitym przeze mnie talerzyku z jej odświętnej zastawy. Może to nie były słowa miłości, ale jednak przemówiła do mnie i od tamtej pory podobno zapomniała o swoim rocznym milczeniu. Swoją drogą, szkoda... Jak byłam mała, potrafiłam godzinami wymyślać historię do jakiegoś nowego, fascynującego słowa. Raz usłyszałam wieczorną rozmowę rodziców. Ona zmywała talerze po kolacji, a on jakoś dziwnie ją ściskał. Nie widzieli mnie – wtedy nikt mnie nie widział, kiedy tylko chciałam. Przynajmniej tak mi się wydawało – potrafiłam udawać idealnego szpiega. – Mogłabyś założyć TE FIKUŚNE POŃCZOCHY. Matka zachichotała jak nie matka, ale zareagowała jak matka: – No tak, ale dzieci... Później wyglądało to tak, jakby on ją gryzł w szyję, a ona udawała, że się tego boi, chociaż nawet moje dziecięce oko poznało, że to taki strach na niby. Pomyślałam, że to głupie i w dodatku niesprawiedliwe, bo gdybym ja chciała tak na niby pogryźć brata, na pewno skończyłoby się to ostrym napomnieniem. Nie to jednak zaprzątało moje myśli. POŃCZOCHY, w dodatku „fikuśne”? Co to było? Parę dni później znalazłam w szufladzie matki kartonowe pudełeczko z napisem „Pończochy”, a w środku bardzo długie podkolanówki, tylko że z dużymi dziurami. Przez wiele miesięcy dzielne królewny i książęta z moich bajek obowiązkowo nosili FIKUŚNE POŃCZOCHY. I chyba bardzo marzli; mnie mama nie pozwoliłaby włożyć czegoś takiego do szkoły. To wiem na pewno – ciągle powtarzała, że dzieci muszą się ciepło ubierać. Pewnie

dlatego nie nosiła przy nas tych cienkich siateczek na nogach – nie chciała nam dawać złego przykładu... Dzisiaj wiem, do czego służą pończochy, szczególnie te fikuśne. I wcale nie królewny je noszą. A może pozostanę przy dziecięcej wizji używalności tej części bielizny? Czy ja jestem podobna do królewny? Niech pomyślę, czasami mówią do mnie „królewno”, ale bez odpowiedniej czci należnej temu tytułowi. Takie jest życie, nie można mieć wszystkiego – pocieszające jest to, że zapewne są na świecie takie kobiety, których nikt nie nazywa królewnami, nawet za największe pieniądze. Znam Bezdomnego, to bardzo mądry człowiek. Podobno kiedyś był bogaty, miał piękną żonę, dziecko. Nie chcę być niedelikatna, więc nie pytam o powody jego bezdomności. Wiem, gdzie go znaleźć zimą. Mówi, że jest taki jak pies – przywiązuje się do swojego terenu, czyli w tym przypadku dworcowej ławki. Gdy jest duży mróz, boję się, żeby nie zamarzł. Nie mogę go wziąć do siebie, w końcu potrzebuję trochę miejsca, żeby zarobić na chleb. Strasznie lubię słuchać jego opowieści, niestety rozkręca się dopiero przy drugiej butelce wina. Nie żałuję pieniędzy wydanych na wino dla niego, czasami miło porozmawiać z drugim człowiekiem. Skąd wiem, że on jest mądry? Raz widziałam, jak oddał ostatnią butelkę takiemu staremu, który strasznie pluł krwią. Ten stary długo nie pociągnął na dworcu. Kochająca rodzina – o ile ją miał - mogła go opłakiwać po paru tygodniach życia bez własnego łóżka. Z tą rodziną to tak do końca nigdy nic nie jest pewne, nagle ktoś znika i już nic więcej o nim nie wiadomo. Tak mi to wszystko objaśnia mój Bezdomny. Osobiście to ja jeszcze nigdy nie znałam tak ludzkiego człowieka. Tłumaczy mi, że ja też zasługuję na szacunek, że każdy ma prawo błądzić i nigdy nie wiadomo, co koniec końców będzie czarne, a co białe. Chyba ma rację, ja też nie lubię nikogo tak definitywnie oceniać. Czasami zdarza mi się coś takiego, ale przecież wiem, że tak do końca nigdy nie można przewidzieć, co siedzi w człowieku i jaki on jest. Albo jaki chciałby być, bo to jest najważniejsze. Jak byłam mała, taka zupełnie malutka, matka na pewno nie myślała, że fikuśne pończochy, jakich używała do igraszek małżeńskich, jej córka będzie używać jako swoistego narzędzia pracy – tak jak sekretarka używa maszyny do pisania. Jak byłam mała, też tak nie myślałam. Patrzę na nową parę pończoch, są takie delikatne. Powinny być używane do miłości równie delikatnej jak one same. Staram się nie być sentymentalna, to mi szkodzi na cerę. Jak zaczynam rozmyślać, wspominać, a czasami nawet marzyć, zupełnie wybijam się ze snu. A do niego często układam się bladym świtem. Nie jestem już nastolatką, żeby na drugi dzień nie było widać na mojej twarzy śladów bezsenności. No ale przecież od czasu do czasu nawet ja pozwalam sobie na luksus marzeń. Jak byłam mała, marzyłam o fortepianie i o tym, żeby być chłopakiem, bo oni więcej mogli. Ich nikt nie strofował, że nie wypada im chodzić po drzewach i że dziewczynki powinny zachowywać się jak damy. Nie oduczyło mnie to chodzenia po drzewach, ale coś mi jednak zostało z tych maminych i ciotczynych upomnień. Zawsze chciałam być damą – wytworną, otoczoną podziwem istotą. W głowie tak wypieściłam swój szacowny wizerunek damy, że nieraz dochodziło do ostrej bójki z męskimi towarzyszami zabaw, którzy uchybili mojej osobie. To było kolejne zmartwienie mojej rodzicielki, no ale przecież w końcu z tego wyrosłam. Nie wyrosłam

natomiast z bycia damą. Może wielu moich klientów – bądźmy realistami, pewnie wszyscy – tego nie dostrzegają, ale ja naprawdę jestem damą. I jestem ogromnie na tym punkcie przeczulona. Niełatwo być prawdziwą damą, sprzedając się za pieniądze, a najtrudniej być taką damą dla samej siebie. Lubię kosztowną, delikatną bieliznę, lubię mężczyzn całujących w rękę, róże i tym podobne „sentymentalizmy”. Bieliznę kupuję sobie sama, co jest nawet praktyczne (oprócz płacenia) – w końcu wiem, co lubię i w czym wyglądam najkorzystniej. Co do mężczyzn całujących w rękę, dających kwiaty, zabierających na kolację... – to zdarzają się też tacy, tylko taka randka nie kończy się romantycznym happy endem, nikt nie wyznaje mi miłości. Na ogół kwiaty i kolacja oznaczają dla mnie bardzo pracowitą noc, często w kajdankach i skórach... Książę zamienia się w obślizgłą i wyrafinowaną ropuchę z chwilą przestąpienia progu sypialni. Romantyzm kosztuje... Mam w swoich myślach takie miejsce, gdzie nie dociera żaden brud otaczającego mnie świata. To tu zostawiam wspomnienia kwiatów i pocałunków w rękę, przy czym postać mężczyzny traci swoje realia, tu mężczyzna nie ma twarzy i nie ma tego, co kryją każde męskie slipy. Głupoty. Parę tygodni temu mój alfons – on woli określenie: menadżer – obudził mnie przed samym południem, natrętnie dzwoniąc do moich drzwi. Nie wstaję przed południem, to dla mnie nieludzka pora na normalne życie. Jednak dzwonek był tak natarczywy, że poczłapałam do drzwi. Chciałam tylko obrzucić rannego intruza wyzwiskami i pójść dalej spać. Przez wizjer ujrzałam niezbyt urodziwą twarz Marka. Musiałam otworzyć, gdyby nie on, nie mogłabym pracować w takich komfortowych warunkach pracy jak na mój fach. Musiałabym stanąć jak inne na ulicy czy przy autostradzie. Nie, tego bym nie zrobiła, damie nie wypada się tak ostentacyjnie sprzedawać. Praca pracą, ale szanować się trzeba. Matka byłaby ze mnie dumna, gdyby wiedziała, że jednak nie na darmo poszły jej liczne nauki moralne – może nie wszystkie, wszak trzeba brać pod uwagę zwykłą, ludzką skłonność do popełniania błędów. A przecież samo życie narzuca swoje własne reguły gry, które często odbiegają od teorii złotych myśli. Wracając do alfonsa menadżera, stał za drzwiami z tą swoją nieciekawą twarzą w porze mojego wypoczynku, z wyrazem poirytowania w oczach wywołanego długim czekaniem, a ja zastanawiałam się, czy mogę się jeszcze cichutko wycofać w głąb mieszkania i udać, że nie ma mnie w domu. Po krótkiej chwili słabości wywołanej chęcią snu ustąpiłam i szeroko otworzyłam drzwi: – Obudziłeś mnie, przecież wiesz, że o tej godzinie zawsze jeszcze śpię. Wpakował się do mojej małej kuchenki, po drodze potknął się oczywiście o moje zielone botki i ciężko usiadł na taborecie. Minę miał jak stary kocur tuż przed wypiciem pełnej miski śmietany. Podeszłam do czajnika. Zdecydowanie musiałam wypić mocną kawę. – Napijesz się? Skinął głową. Rozmowny to on nigdy nie był. Usiadłam naprzeciwko niego, czekając na wrzątek do zalania kawy. Marek nie jest typem faceta, który podoba się nastolatkom ani wymuskanym paniusiom. Ale może się podobać kobietom. Mimo swojej nieproporcjonalnej i nieurodziwej twarzy jest właścicielem ciekawych, zielonych oczu, które wprost przeszywają

zimnym spojrzeniem. I te jego jakby krzywe, cienkie wargi. Kobiety lubią brutali, niektóre nie tylko brutali z wyglądu, ale także z charakteru. Chyba dzięki łotrom czują się bardziej święte. Ciekawe, dlaczego tyle kobiet daje się pomiatać takim mężczyznom? Jak odkryję stuprocentową przyczynę tego zjawiska, to zbiję na tym fortunę. Ile kochających mamusiek i tatuśków oddałoby duże pieniądze, żeby tylko ich kwiatuszek nie wpadł w łapy takiego brutala?! Sama byłam takim kwiatuszkiem, choć w moim przypadku nie zadziałał żaden superman, tylko zbyt duży apetyt na życie, a życie ze swojej natury jest lekko sadystyczne, prawda?! Prawo dżungli nie uległo przedawnieniu wraz z rozwojem cywilizacji – wręcz przeciwnie, zyskało większe znaczenie, prestiż. Marek nie jest złym człowiekiem, co prawda, łączą nas tylko interesy i nic nie mogę powiedzieć o jego prywatnym życiu, ale zawsze był dla mnie dobry i nigdy nie próbował wyjść poza łączące nas „stosunki służbowe”. Kiedyś słyszałam od starej, która raz w tygodniu u niego sprząta, że kilka lat temu żył z jakąś panienką. Z jego strony była to wielka miłość, ale ona chyba nie brała tego na poważnie. Zanim się zorientował, mała wyczyściła mu konto i znikła z innym frajerem. Tak skończyła się jego dwuletnia miłość. Co robił w wolnym czasie, o ile go w ogóle posiadał, osnute było mgłą tajemnicy. Zresztą wcale mnie to nie obchodzi. Człowiek, jak to człowiek, ma prawo do własnej tajemnicy. Jak każda kobieta jestem trochę ciekawska, ale naprawdę pracuję nad tą moją małą przypadłością i staram się nie wtrącać do czyjegoś życia. À propos wtrącania się do czyjegoś życia, podczas ostatniej wizyty u lekarza widziałam bardzo interesujący plakat. Badania krwi wykonuję co kwartał, nikt mnie nie zmusza, sama wiem, że muszę, moja praca wiąże się z dużym ryzykiem zawodowym. Nauczyciele i górnicy chorują na pylicę, ja mogę zachorować na wiele innych, równie albo o wiele groźniejszych chorób. Nie lubię tych wizyt w osiedlowej przychodni lekarskiej; gdyby nie to, że chcę o siebie dbać, nigdy bym tu nie przyszła. Czy ja się czymś różnię od innych pacjentek, żeby patrzeć na mnie jak na DZIWADŁO?! (Swoją drogą, Miasto Sprzeczności nie potrafi ukryć grzechu, ono je podkreśla i stawia na podium zbudowane z ludzkiej ciekawości.) Też się zaziębiam, tak samo kaszlę i tak samo mówię grzecznie „dzień dobry” i „do widzenia”. W przychodni tylko lekarz jest dla mnie miły. To starszy człowiek, w dodatku nigdy nie był moim klientem, ba, w ogóle nigdy nie słyszałam, żeby był klientem jakiejkolwiek innej dziewczyny. Z tego powodu jest wyjątkowy, wszystkie kurwy go lubią i wszystkie przychodzą na badania właśnie do niego. To jedyny mężczyzna, który nie ślini się na widok moich nagich piersi. To taki typ człowieka, który oglądając do końca filmy pornograficzne, myśli, że bohaterowie się pobiorą. Tym razem oprócz zgorszonych spojrzeń cnotliwych pacjentek i zaciekawionych, rzucanych ukradkiem spojrzeń ich mężów lub sąsiadów mój wzrok przykuł wielki plakat naklejony naprzeciw drzwi wejściowych do gabinetu lekarskiego. Na pierwszy plan wysuwała się para obłoconych butów, w tle znajdowało się mnóstwo mniejszych, lecz tak samo poobklejanych grudami błota. Te wszystkie buciory wręcz wychodziły z plakatu do oglądającego. Napis brzmiał: „Czy i ty wchodzisz z butami do czyjegoś życia?”. Widziałam, jak prawie każdy pacjent podchodzi do plakatu i długo go ogląda. Podobno większość dzieci z podstawówki nie rozumie tego, co czyta. A co z dorosłymi? Zauważyłam wzruszenie ramion, czasami pomruk aprobaty, wszędzie jednak tkwił ten wyraz niezrozumienia w oczach. Polacy jeszcze chyba nie dorośli do tolerancji. Owszem, potrafią mówić o tolerancji, popierać ją, ganić jej brak – ale teoretycznie. W praktyce wszystko wygląda inaczej. Czując na plecach karcąco-ciekawskie

spojrzenia, z ogromną ulgą wyszłam z tej poczekalni pełnej uświadomionych i liberalnych Polaków. Bardziej na ich dezaprobatę zasłużyć by mogła tylko kurwa Murzynka... Woda w końcu zawrzała i już po chwili poczułam w ustach ten cierpki, rozkoszny smak kawy. Czekałam, aż Marek sam zacznie mówić. Potrzebowałam czasu, żeby trochę się obudzić. Kawę też pił jak brutal, dużymi łykami, nie bacząc na to, że jest wrząca. A może mężczyźni nawet w taki sposób chcą udowadniać swoją męskość? Przyznam, że to byłoby żałosne. Ja rozumiem, upolować mamuta dla ukochanej jak kiedyś, ale parzyć język? Najlepiej, żeby istniał ktoś taki wypośrodkowany, ale przecież nie ma cudów. Jak ktoś chce faceta, to musi się godzić na całe, brane wraz z nim dobrodziejstwo inwentarza. Powinnam się trochę bardziej znać na mężczyznach, ale to jest ten typ wiedzy, który z wiekiem się doskonali, i właściwie nigdy nie można powiedzieć, że wie się wszystko. Poza tym materiał, z jakiego panowie są zrobieni, podobno z roku na rok traci na jakości. Tak mówią doświadczone kurwy. A ich spostrzeżenia są opiniami w pełni eksperckimi. W końcu niejedna z nich zjadła sobie zęby na męskich tyłkach. Dosłownie. W mojej filiżance zostało jeszcze dużo aromatycznego płynu, gdy Marek ostatnim, potężnym łykiem dokończył swoją kawę. Teraz przyszedł czas na interesy. Swoją drogą, dlaczego mężczyźni mają taką czytelną twarz? Znam kobiety, które spontanicznie i nieświadomie okazują swoje nastroje oraz zamiary mimiką twarzy, jednakże u nich nie jest to takie oczywiste. Owo niekontrolowanie twarzy często bywa pozorne. Kobiety są bardziej wyrachowane od mężczyzn, wiedzą, że wiarygodny wyraz twarzy to niesamowity atut – szczególnie gdy przyzwyczają otoczenie do swojego pozornego braku nad nią kontroli. To jeden z niezbitych powodów, dla których właśnie my jesteśmy przysłowiowymi szyjami kręcącymi głową, czyli mężczyzną. – Mam bardzo dobrego klienta, płaci bardzo dużo, ale... Jak ja nie cierpię tych „ale”, przeważnie oznacza to poważne niedogodności dla mojej osoby. Na ogół jednak przynosi to także duże pieniądze. „Chyba będę potrafiła się przemóc, w końcu »klient nasz pan«, jak mawiał mój wujek sprzedający niepewnego pochodzenia zegarki”, pomyślałam. Mój uwielbiany wujek dziesięć lat pracował w Niemczech na czarno. Wspomniane zegarki nosił od wewnętrznej strony marynarki – wisiały tam całe rzędy przeróżnych odmierzaczy czasu. Kiedyś przyjechał odwiedzić moją mamę i spotkał jej szkolną koleżankę – wdowę Ewę. Wpadł jak śliwka w kompot. Ewa była wyjątkową kobietą. Czułam to nawet wtedy, gdy byłam dzieckiem. Teraz to wiem. Posiadała bogate doświadczenie i obycie z płcią brzydką: – Chłop musi mieć pełną miskę i chętną żonkę w łóżku, no nie?! Konspiracyjnym szeptem powtarzała to zdanie mojej matce za każdym razem, kiedy ich rozmowa zahaczała o ród męski. – I czasami musi poczuć, kto w domu rządzi. Jak trzeba, to i uderzyć może. Byle pamiętał, że ja też mogę oddać. W tym momencie na twarzy matki pojawiało się coś na kształt zażenowania. Ona nie

uderzyłaby nigdy żadnego mężczyzny. Jej bronią były niedomówienia. Tak duszące w swojej wymowie, że ojciec chodził jak struty, dopóki matka nie przebaczyła mu przewinienia i znów nie zaczynała mówić pełnymi zdaniami. – Rzecz jasna mężczyzna nie świnia, czasami napić się musi i na to trzeba pozwolić. Lepiej żeby z kolegami posiedział porządnie pod sklepem, niż z jakąś lafiryndą po rowach się szlajał. Twarz matki pozostawała kamienna. Jej głowa zdawała się tylko z lekka kiwać – na znak solidarności z koleżanką, a może na znak protestu. W tym momencie zdanie mojej matki na ten temat w żaden sposób się nie uzewnętrzniało. W końcu Ewa przestawała wyłuszczać swoją teorię zgodnego pożycia małżeńskiego i przechodziła do historii jednego ze swoich trzech mężów – oczywiście, świętej pamięci: – Bo tacy oni dla mnie dobrzy byli, że teraz każdy z nich w niebie zasiada. Kiedy podsłuchiwałam z okna swojego poddasza, najbardziej z jej opowiadań przypadł mi do słuchu jej pierwszy mąż. Miał na imię Janek. Spotkali się – według niej – w bardzo romantycznych okolicz- nościach: – Właśnie grządkę skończyłam pielić przed domem, cała spocona byłam i zdyszana nieludzko, kiedy on pojawił się z paczką. Był nowy na rejonie, to się przestraszyłam. Krzyknęłam, myślałam, że złodziej jaki z cegłą stoi przy furtce. Chciałam uciekać, ale potknęłam się o grabie i już leżałam jak długa. Następną rzeczą, jaką ciotka zobaczyła, była znajdująca się nad nią jego zatroskana twarz: – Trochę końska, ale męska taka, że przyczepić się nie można było. Potem pomógł mi wstać i tak bardzo bał się, czy sobie aby niczego nie potłukłam, głuptas. Rzeczywiście, głuptas. Przez taką warstwę mięśni ciotka wyglądała jak Walkiria. Nie chciałabym nigdy stanąć z nią do sparingu. Chociaż z charakteru była cielęco łagodna. – A na drugi dzień przyniósł mi oranżadę. Żebym się tak nie forsowała na tej działce i odpoczęła sobie. No i ciotka tak sobie odpoczywała codziennie z nowym listonoszem, że po dwóch miesiącach byli już po ślubie. A ich córka przyszła na świat siedem miesięcy po zawarciu związku małżeńskiego. Janek nie zawodził swojej żony, żył z nią w zgodzie: – A jak sobie podpił, to nigdy nie robił awantury. Zaraz szedł spać, taki był poczciwy. Wzdychała do wspomnień o świętej pamięci mężu. Tym wyraźnie odcinał się od swoich poprzedników, którzy:

– Popędliwi byli, to i czasem mi się dostało. Ale nigdy, przenigdy żaden na mnie ręki nie podniósł po trzeźwemu. Pierwszy mąż zginął tragicznie. Pomagał przy budowie kościoła i był tak bardzo zapalony oraz oddany tej pracy, że udał się na budowę również dzień po komunii swojej chrześnicy. – I spadł, biedaczek, tak nieszczęśliwie, jak cegły niósł po rusztowaniu. Jedyna pociecha, że spragniony nie umierał. Rano dałam mu zimne piwo, skoro taki chory, a jednak tak się rwał do tego zbożnego dzieła. Drugi mąż śmierć miał spokojniejszą, chociaż równie nieprzewidzianą. – Z biedy ona się zdarzyła, z biedy. Pić się chłopu chciało, pieniędzy nie miał, a mnie nigdy o nie nie prosił. I trafił się ten obwoźny handlarz. Wódka była tania, ale trefna. Jedyna pociecha, że umarł od tego, co lubił, biedaczek. Śmierć trzeciego męża była nawet łatwa do przewidzenia. Markotny chodził jakiś, zamknięty w sobie. – Nawet nagrzane łóżko nie bawiło go jak kiedyś. Łóżko nie pomagało, cały romantyzm pierzchał w jego codziennym zachmurzeniu. – Ja mu nawet piwo kupowałam i chłodziłam, żeby go trochę pocieszyć. Pił on to piwo w milczeniu, sam – jeden dzień, drugi, a trzeciego dnia to już zupełnie byłam przerażona. Przyszłam z pracy, piwo w lodówce – nietknięte, a on leży i nic nie mówi. Ciotka Zofia głośno westchnęła. – Po tym poznałam, że jemu już życie niemiłe. I rację miałam. Trzy dni później próbował się powiesić, a lekarz w tym szpitalu powiedział mi, że na depresję cierpi mój mąż. Powiedział też, że nie jest to choroba śmiertelna i żebym się nie martwiła. Ale ja już swoje wiedziałam, skoro pić nie chciał, to i życie już w nim gasło. Wytrzymać nie mógł w zamknięciu, naoglądał się filmów i jednego dnia na prześcieradle chciał uciec przez okno. A że nigdy nie był harcerzem i węzłów wiązać nie umiał, spadł z piątego piętra. Szybką miał śmierć. Jedyne pocieszenie, że nie musi już na siłę męczyć się z doczesnością. Widocznie tęsknił za czymś większym. Z potężnej piersi wydobyło się przeciągłe westchnienie, które mogłoby zdmuchnąć małą wioskę. Taką ciotkę Ewę poznał wujek. Nic dziwnego, że zakochał się w jej wyrozumiałości wobec całego świata i swoich mężczyzn. Został jej czwartym mężem, a swoje podróże zarobkowe ograniczył do niezbędnego minimum. Widocznie dobrze mu było z pełną miską i chętną żoną w łóżku. – Posiada jakieś szczególne odchylenie, że się tak wahasz? Mów śmiało, wiele już

widziałam, mało rzeczy może mnie zaskoczyć, naprawdę. Poganiałam Marka, bo zaczynało mnie denerwować to jego ociąganie. Umówił mnie ze smokiem czy co?! – Nie, to nie to, co myślisz – uśmiechnął się – tylko to jest naprawdę szczególny klient. To obcokrajowiec. Jego oczy zabłysły. Chciwością. Jaki on wrażliwy. No cóż, jak dotąd nie brzmiało to najgorzej. Nie to, żebym nie lubiła rodzimych samców. Mój patriotyzm nie musi jednak obejmować polskich mężczyzn. Problem z nimi polega na tym, że większość z nich nie przyzwyczaiła się jeszcze do prawdziwych pieniędzy. Polotu nie można kupić. Chociaż należy im przyznać, że się starają. Mój pierwszy nowobogacki klient podczas kolacji, na którą mnie zabrał, pokruszył sobie chleb do zupy z krewetek i niemiłosiernie siorbał, pijąc kawę na deser. Był osobnikiem doskonale odpornym na kulturę. Ale nie na moje umiejętności. Do domu wróciłam z sutym napiwkiem. To było parę tygodni temu. Dzisiaj wieczorem spotykam się z moim obcokrajowcem. Przez kilka dni, a może nawet tygodni mam być jego damą do towarzystwa. Jak mogłam się nie zgodzić? W gruncie rzeczy nie lubię tego rodzaju zamówień – kiedyś spędziłam siedem wieczorów i naprawdę wyczerpujących nocy z Chińczykiem. Taki niepozorny człowieczek, myślałam, że seks z nim też będzie taki malutki. Tylko że on nie był wszędzie niepozorny i umiał ten swój atut doskonale wykorzystywać. Naprawdę rzetelnie zapracowałam na swoją zapłatę, nawet na te wysokie napiwki i sukienki, w jakie mnie ubierał. Tydzień minął bardzo szybko, Chińczyk wrócił do swojego kraju i swojej żony, a ja zostałam sama. Za szybko się przywiązuję, nie jest to mądre, gdy prowadzi się taki tryb życia. Jednak jakby ktoś kazał mi żyć z tym Chińczykiem, na pewno bym się nie zgodziła. Taki mały człowieczek może wykończyć każdą dużą kobietę, podziwiam Chinki. Jak one to znoszą? Pewnie z mlekiem matki wysysają taką charakterystyczną odporność na nocne poczynania swoich małych mężczyzn. To jedyne wytłumaczenie na fakt ich wieloletnich związków małżeńskich z tymi tytanami seksu. A jednak żal się rozstawać z kimś, do kogo już po części przywyknę. Samotność korzysta z takich momentów, żeby zostawić mi swoją wizytówkę. Mojego Bezdomnego zawsze znajduję z łatwością. Rzeczywiście przypomina psa, który z ogromną konsekwencją oznacza swój teren, aby nikt nie zajął jego przestrzeni. Mówi, że już z daleka poznaje mnie po krokach. Słuch też ma psi. Szkoda, że nie ma także psiego węchu, może zadbałby bardziej o swój zapach. To nie jest przyjemny aromat. Kiedyś wytłumaczył mi, po co znosi ten swój odorek: – Widzisz, mała, nikt nie usiądzie przy takim smrodku. A ja nie lubię obcych na mojej ławce. Rozumiem, ja też bym tego nie chciała. W końcu człowiek ma prawo do odrobiny prywatności. A nie stać każdego na elektroniczne systemy alarmowe. Przynoszę mu jak zawsze dwie butelki wina. Jedną wypija przy mnie, drugą zostawia na

później. Smutna jest jego twarz poorana siecią głębokich zmarszczek. Smutna i mądra. Ten człowiek dużo przeżył, a jego twarz jest mapą ciężkiego życia. Łatwo z niej wyczytać minioną radość odciśniętą drobnymi zmarszczkami w kącikach oczu, łatwo znaleźć życiowe klęski odciśnięte w pełnych goryczy bruzdach otaczających usta. Tylko czoło ma jasne, tu nawet bruzdy zdają się nie być widoczne. To czoło człowieka, który ciągle ma nadzieję, może już nie dla siebie, może dla innych... Jest przedpołudnie, ale jego oczy jakby śpią. Najwidoczniej ma jakieś zmartwienie. Jest zamyślony, schowany w siebie jak ślimak w swoją skorupę. Widzę, jak wino dodaje mu sił. Czekam na jego słowa jak na objawienie. Nigdy nie wiem, o czym będzie mówił. Wiem tylko, że w końcu przemówi i że warto na to poczekać. To jedna z tych nielicznych chwil, kiedy wiem, że stanę z prawdą twarzą w twarz. Ten człowiek brzydzi się kłamstwem – i to jest piękne. Nie spotykam innych takich ludzi w moim życiu. Zaczyna mówić swoim silnym, cichym głosem: – Wiesz, zawsze myślałem, że bez marzeń nie można żyć, że one dają nadzieję potrzebną do tego, by istnieć na przekór całemu złu. Wczoraj umarł tu człowiek, którego zniszczyło marzenie. Wielkie marzenie, piękne marzenie. Znałem tego człowieka właściwie od dzieciństwa. Może nawet z nim piłem pierwsze dorosłe piwo?... Nie wiem, potem nasze drogi się rozeszły, jak to w życiu bywa. Po trzydziestu latach spotkałem go na tym dworcu, wyglądał jak ruina człowieka. To było zaledwie parę dni temu. Zdążył mi opowiedzieć całe swoje życie. I wiesz, mała, to nie była przyjemna historyjka. Milknie na chwilę. Ma takie poważne oczy. Pociąga duży łyk z butelki, wino gulgocze w jego gardle. Pije tak, jak gdyby to był zwykły napój orzeźwiający. Zresztą dla niego na pewno jest to napój orzeźwiający – po takim łyku patrzy przed siebie jakby raźniej. – On nawet dostał się na studia, no ale zakochał się i nagle się okazało, że dziecko w drodze... Musiał iść do pracy, ożenił się. Zmuszony był wszystkie dotychczasowe plany odstawić do lamusa. Zaczęło się dla niego nowe życie, nowe, ale chyba niezbyt szczęśliwe. Dopiero gdy zamieszkał z żoną i dzieckiem, okazało się, że miłość w praktyce nie jest taka słodka. Żona chciała więcej pieniędzy. On ciągle gryzł się zaprzepaszczoną szansą na karierę naukową. Pamiętam nawet, że już na podwórku jako dzieci wołaliśmy na niego „profesor”. Inteligentny człowiek i z pasją... Bezdomny przerywa. Jego uwagę przykuwa latająca osa. Jeden precyzyjny ruch rolką gazety i po owadzie. Osy i pszczoły to jedyne realne zagrożenie dla jego życia. Od ich ukąszeń umierał już dwa razy. Po chwili podejmuje temat: – Życie jednak było silniejsze, zaczął się łamać. Do domu wracał najpóźniej jak się dało, brał każdą dodatkową pracę, a jak jej brakowało, zaczął przesiadywać w barach. Syna kochał mocno, zrobiłby dla niego wszystko, dlatego nie odszedł od żony, chciał widzieć, jak mały rośnie. Po pewnym czasie wpadł w kolejną pułapkę złudzeń. Tak jak wielu innym, jemu też się wydawało, że pije wtedy, gdy sam tego chce, że to kontroluje. Znowu przerywa. „Ciekawe, jak to jest z jego piciem?” – myślę. Ruchy ma pewne; nie

zauważyłam nigdy u niego pijackiego zamroczenia, chociaż wino pije jak herbatę. Po kolejnym łyku kontynuuje opowieść: – Nie mógł już sobie poradzić bez picia. Nie było dnia, żeby nie pogrążał się w pijacką niepamięć. Do domu wracał nad ranem. I stało się najgorsze. W końcu zastał mieszkanie puste, żona zabrała syna i zniknęła. Zostawiła informację, że ma już dosyć życia z nim, że nie pozwoli synowi rosnąć z takim ojcem. Po paru tygodniach zadzwoniła jego siostra ze Szwecji – czteroletni syn i żona znaleźli tam nowy dom. Reszty można się domyśleć. Stracił wszystko, alkohol dawał zapomnienie. Nie walczył, zupełnie się poddał. Po paru miesiącach był już bezdomny, zbierał makulaturę, puszki, cokolwiek, byleby tylko miał za co pić. Teraz ta czynność była jedynym sensem, jedynym wybawieniem. Poniewierał się w różnych melinach. Z tych dwudziestu lat życia nie pamiętał nic oprócz sześciokrotnego detoksu. Wtedy z bólem wracała świadomość. Ze szpitala wychodził czysty, trzeźwy do nieprzytomności. Spieszył się na zewnątrz, gnany potrzebą zapicia świadomości. W rzadkich chwilach trzeźwości wracało wspomnienie syna, to była jedyna rzecz, którą zrobił w życiu. Myśl o potomku stawała się jego obsesją – im dalej posuwał się w swoim nałogu, tym bardziej hołubił myśl o swoim dziecku. Zdawałoby się, że nałóg jest mocniejszy niż wszystkie jego instynkty. Trwało to do dnia, gdy według jego obliczeń syn kończył 25 lat. W tym dniu wznosił w myślach toasty za jego zdrowie denaturatem. Pił bez umiaru – w głowie miał tylko jedną myśl: albo zapije się na śmierć, albo zacznie walczyć o to, by spotkać syna. Kolejny łyk wina dla oczyszczenia gardła i dalsza część historii: – Lekarze stwierdzili, że to cud, że przeżył taką porcję alkoholu. Wtedy zaparł się w sobie. Nie chciał już pić, chciał zobaczyć swojego syna. Zamieszkał w przytułku dla mężczyzn, opiekun załatwił mu pracę przy skupie starego żelastwa. Codziennie przynosił do przytułku 10, czasami 20 złotych. Opiekun chował to w małej, metalowej skrzynce. Praca była ciężka, utarg na ogół bardzo skromny, ale upór w dążeniu do celu u tego człowieka był ogromny. W schronisku wszyscy znali jego historię, stąd pomoc ze strony opiekunów. Był spokojny, lubiano go. Nie obchodziło go żadne picie. Zdarzało mu się spotkać w skupie byłych kumpli, namawiali na chociaż jeden łyk – za wspólne czasy. Odmawiał, to nie było mu w ogóle potrzebne do życia. Nie miał wielu marzeń jak większość ludzi - marzył tylko o spotkaniu syna. Pracując już drugi rok, napisał do siostry w Szwecji. Chciał się u niej zatrzymać, zgodziła się. Wkrótce wyrobił sobie odpowiednie dokumenty, kupił bilet i porządny ubiór. Chciał dobrze wypaść na spotkaniu z synem. Pamiętał, z jaką ufnością i radością wtulał się w niego, kiedy był mały. Wchodząc na pokład promu, był pewien, że w końcu jego życie zatoczyło koło i teraz znów będzie z synem. Milknie i tęsknie spogląda na pustą butelkę. Jednak drugiej nie otwiera, ma swoje małe zasady, których się trzyma. – Siostra bardzo się ucieszyła, widząc jego zmianę. To ona zadzwoniła do jego syna, którego poprosiła o spotkanie z ojcem. Nie chciał się zgodzić, podobno jego matka przez całe życie nie powiedziała o swoim mężu dobrego słowa. On ciągle miał nadzieję. Poszedł z siostrą pod jego dom. Zadzwonił, był pewien, że syn jest tam w środku. Dzwonił wiele razy, nikt nie otworzył drzwi. Na progu zostawił prezent i kartkę, że tam był. Wrócili do domu siostry.

Ulegając jego prośbom, zadzwoniła do bratanka. Kategorycznie odmówił spotkania. Kazał przekazać, że nigdy w życiu nie ma zamiaru się z nim widzieć. Wracając do Polski, ciągle wpatrywał się w zdjęcie syna, które dostał od zmartwionej siostry. Bezdomny ponownie milknie. Przytula do siebie pełną butelkę. Z czułością? – Parę dni temu oglądałem to zdjęcie. Patrzyłem w twarz tego młodego człowieka i zastanawiałem się, czy kiedykolwiek się dowie, że był katem swojego ojca. Przeciera oczy, jakby się bał, że ujrzę tam jakąś niepotrzebną łzę. – Zapił się na śmierć. Może i umarłby w końcu od alkoholu, kto wie. Ale tak naprawdę ostatecznie pokonało go jego marzenie. Wpada w zamyślenie. Teraz nie odezwie się do mnie już nawet słowem. Na mnie też już czas. Z doświadczenia wiem, że żaden klient nie lubi czekać, a wieczór jest coraz bliżej. Idąc do domu, z ulgą myślę sobie, jak to bardzo dobrze, że nie mam nikogo, w kim pokładałabym całą swoją nadzieję na lepsze jutro. Nawet na jakiekolwiek jutro. Egoizm okazuje się czasami bardzo zdrową przypadłością. Mój klient okazuje się – ku mojemu miłemu zaskoczeniu – całkiem normalnym facetem. Moja babcia zaraz by powiedziała, żebym nie chwaliła dnia przed zachodem słońca, ale ja nie jestem swoją babcią. Poza tym nie mam zamiaru wymyślać jego zboczeń, wolę cieszyć się chwilą normalności, choćby była pozorna. Jest Szwedem, ale świetnie mówi po polsku. – Moja matka była Polką i jak widzę, stąd brała się jej wielka uroda. Nie dosyć, że odpowiada na moje pytające spojrzenie, gdy wita się ze mną płynną polszczyzną, to jeszcze sprytnie przemyca komplement. Jak tu nie lubić takiego mężczyzny? Kolacja upływa bardzo przyjemnie i ani razu nie słyszę żadnej łóżkowej aluzji. Zupełnie jakbym była na najzwyklejszej randce na świecie. Swoją drogą, ciekawe, czy potrafiłabym się jeszcze umówić na taką schadzkę? W moim zawodzie traci się tego rodzaju naiwność, a przede wszystkim cierpliwość do takich przedsięwzięć. Gdybym się z kimś umówiła na taką kolację, to zapewne cały czas bym myślała, że siedzący naprzeciwko facet już przed deserem rozbiera mnie w myślach. Za darmo... Spotkanie mija szybko i przyjemnie. „Ciekawe, gdzie mnie zabierze na noc?”, myślę przy deserze. Wygląda na faceta, który nie żałuje pieniędzy na drobne wydatki typu dobry hotel. Mój klient zachowuje się zupełnie nieszablonowo – on po prostu odwozi mnie pod moje mieszkanie. Gdy ja oczekuję jakiegoś gryzienia po szyi jako gry wstępnej, on grzecznie dziękuje mi za razem spędzony czas i upewnia się, czy jutro aby na pewno też mogę mu zapewnić towarzystwo przy kolacji. Nie, przyznam, że to zupełnie mnie dezorientuje. Jak to – a ciąg dalszy? Przecież płaci za wszystko, także za wspólne noce, i to z góry. „Może mu się nie podobam?”, przechodzi mi przez myśl. No, ale w takim wypadku nie umawiałby się ze mną na jutro. Wysiadając z taksówki, czuję

się jak jakaś grzeczna panienka, która wraca do domu, w którym czekają na nią troszczący się o jej cnotę rodzice z zegarkiem w ręku. Po drugiej kolacji, która kończy się tak jak pierwsza, myślę, że mój klient jest gejem. Bardzo samotnym gejem, co tłumaczyłoby potrzebę mojego towarzystwa. Ale przecież z jego pieniędzmi mógłby poradzić sobie z taką przypadłością i znaleźć jakiegoś miłego chłopca do towarzystwa. Budzę się jak zwykle w południe, motyl chodzi po firanie jakoś ospale, jakby sennie. Za oknem nadal zima, wieczorem znowu kolacja z uroczym Szwedem. Każe mówić na siebie Maciej – tak po polsku brzmi jego szwedzkie imię Matias. Ten mężczyzna coraz bardziej mnie absorbuje, a to niebezpieczne, gdy prowadzi się taki tryb życia jak mój. Jak jazda pod prąd na ruchliwej ulicy. Maciej jest bardzo oczytany, co jest miłym zaskoczeniem, w końcu to facet i nikt od niego nie wymaga polotu. To kolejny stereotyp, który stworzyłam sobie podczas mojej praktyki zawodowej. Prościej zapanować, a gdy trzeba, wykołować zwykłego człowieka. Macieja trudno byłoby owinąć wokół palca, chyba jest dosyć błyskotliwy, a co za tym idzie – pewnie i myślący. Tak błyskotliwy, że obawiam się, co on może knuć w tej swojej przystojnej głowie. Może te kolacje bez dalszego ciągu to taka przedłużona gra wstępna? Może go to podnieca, że jest tak blisko, że gdyby tylko wyciągnął rękę... Robi mi się gorąco – to chyba zaczyna mnie podniecać, co do niego, to powinnam raczej zacząć się bać. Może jest jakimś zboczeńcem i po prostu musi się bardzo naładować, żeby zacząć się w pełni bawić? W drodze do łazienki potykam się o moje kozaczki, chwilami naprawdę nie cierpię tego bałaganu wokół. Średnio raz w tygodniu staram się doprowadzić do ładu otaczającą mnie, materialną rzeczywistość, ale moje wysiłki już po dwóch dniach w ogóle nie są widoczne. Kiedyś przeczytałam w jakiejś książce, że osoby nieuporządkowane psychicznie, emocjonalnie koniecznie muszą mieć wokół siebie idealny porządek. To ich uspokaja i daje poczucie bezpieczeństwa. Z tego wynika, że mam idealnie poukładane w głowie... Ciekawe, jakoś wcale tego nie zauważam. Natomiast moje emocjonalne uporządkowanie polega na bardzo prostym zabiegu – trzymanie dystansu oraz zachowanie zdrowego egoizmu. Poza tym co to za poczucie bezpieczeństwa, skoro mogłaby je zniszczyć jedna para skarpetek na podłodze? Prysznic zawsze stawia mnie na nogi. Potem kawa i mogę normalnie zacząć myśleć. Przy śniadaniu przypominam sobie dzisiejszy sen. Było w nim jezioro skute lodem i ludzie, mnóstwo obcych ludzi. Szłam wśród nich i spoglądałam im w twarze, każdy z nich nie miał oczu. Nie budziło to we mnie przerażenia ani zdziwienia. Wszyscy z natężeniem wpatrywali się w lodową taflę, chociaż nie mieli oczu. Wiedziałam jednak, że patrzą i czekają. Ten sen powtarza się już od wielu lat. Często, gdy nie wiem, co mam zrobić, gdy zastanawiam się nad czymś i nie znajduję odpowiedzi, w nocy śnię o jeziorze i wypatrujących czegoś ludziach z pustymi oczodołami. Gdy byłam dzieckiem, często chodziłam z psem na długie spacery. Dorastanie na wsi dawało mi przestrzeń potrzebną do swobodnego życia i rozwoju. Zimą, gdy całe jezioro pokrywała tafla lodu, wykradałam się późnym wieczorem, żeby tylko móc znaleźć się na tej

białej pustyni zawieszonej nad głębiami. Kładłam się na wznak i upajałam się ciszą wokół. Tylko lód jęczał i śpiewał swoją smutną, straszną pieśń. Lata mijały, moje ciało stawało się coraz bardziej kobiece, wszystko się zmieniało – moje marzenia, smutki, potrzeby – tylko jezioro było niezmienne. Pewnej zimy, w dzień moich urodzin, pobiegłam z psem nad brzeg jeziora. Tego dnia nie wchodziłam na jego taflę, ostrzegały przed tym gniewne szumy lodu pokruszonego na samym środku jeziora. Długo szłam brzegiem, zauroczona mrocznym śpiewem wzburzonej wody wydostającej się gdzieniegdzie na wolność. W którymś momencie moje zamyślenie przerwał głośny krzyk: – Karolina! Karolina! Jakaś groza niosła się w tym słowie, które wyrażało najbardziej pierwotny, ludzki lęk. Tak mogła wołać tylko matka szukająca swojego dziecka. Skierowałam się w stronę głosu. Po chwili zauważyłam jakąś kobietę stojącą na łące położonej tuż nad brzegiem zamarzniętej wody. Podeszłam bliżej. Znałam ją z widzenia. Pamiętałam jej różową, krągłą twarz wiejskiej kobiety, która często się uśmiechała. Z bliska zobaczyłam sieć zmarszczek w kącikach oczu i ust, dowód codziennej pogody ducha. – Przepraszam, co się stało? – cicho spytałam. Omiotła moją twarz nieobecnym spojrzeniem. Bruzdy wokół ust wyrażały jakieś ogromne napięcie, ocze- kiwanie. – Karolina! Karolina! Chyba mnie nie słyszała. To imię brzmiało w jej ustach jak zaklęcie. Mój pies zaczął wyć. Tego także nie zauważyła. Nie wiedziałam, jak się zachować. Zaczynałam bać się tej kobiety i tego nieszczęścia, które przebijało z jej oczu. Wokół nie było żywej duszy. Tylko ponure, zawodzące jezioro i wtórująca mu kobieta. Pobiegłam do najbliższego gospodarstwa. Jakieś trzy szarobure kundelki z piskiem uciekły na widok mojego psa. Drzwi domu otworzył brodaty mężczyzna. – Proszę pana, tam, nad jeziorem, jest... Nie musiałam kończyć, moja przestraszona twarz musiała mu wszystko wytłumaczyć. Zostawił mnie w swoim domu, a sam pobiegł nad jezioro. Zostawiłam jego żonę dzwoniącą na policję i najszybciej jak tylko mogłam znalazłam się znów obok kobiety nad brzegiem jeziora. – Karolina! Karolina! Fala, która wypłynęła ze szczeliny między dwoma olbrzymimi krami, wyrzuciła na powierzchnię małą, czerwoną, dziecięcą czapeczkę. Mężczyzna podszedł do kobiety i mocno ją objął. – Karolina!

Matka szamotała się, chciała biec do tej czerwonej szmatki, jakby to mogło coś zmienić. Stałam jak skamieniała. Stałam tam nawet wtedy, gdy godzinę później wyciągnięto z wody ciało dziewczynki. Miała dziesięć lat i nieustający głód życia, który popychał ją do przodu, gdy wchodziła na zdradliwą krę. Jej matka miała 36 lat i sto planów na życie córki. Świat, który stał przed nimi otworem, pochłonęło niespokojne o tej porze roku jezioro. Wszystko w życiu mija, niektórzy twierdzą, że nawet największy ból potrafi odejść w zapomnienie. Może co poniektórzy tak potrafią. Nieświadomość jest czasami darem, czasami głupotą. Wszystko zależy od człowieka. Jest takie miejsce, gdzieś w środku mnie. Nie zaglądam tam często. Mieszka w nim mój strach. Straszny, świadomy strach. Wychodzi do mnie poprzez sny o ludziach bez oczu. Wychodzi zawsze wtedy, gdy wiem, że prędzej czy później czarne scenariusze dotyczące mojego losu staną się rzeczywistością. Prędzej czy później i ja zobaczę swoją małą, czerwoną, dziecięcą czapeczkę. Zastanawiam się, czy nie zadzwonić do Marka, w końcu on powinien wiedzieć, jaka jest jego klientela. Ciągle główkuję, co może być nie tak z moim Szwedem. Rozumiem, że ktoś jest dżentelmenem, ale bez przesady. Nikt takich jak ja nie wynajmuje do jedzenia wspólnych kolacji i rozmów. Co prawda, nie zarabiam staniem na ulicy, ale pewnych części ciała używam w pracy tak jak dziewczyny z ulicy. Marek każe mówić o sobie „menadżer”, ale to nie zmienia faktu, że w praktyce jest alfonsem. W końcu to on załatwia mi tych lepszych, czyli bogatszych klientów. Mogłabym nawet sobie wmówić, że jestem luksusową dziewczyną do towarzystwa – wszak firma Marka nosi nazwę Agencji Towarzyskiej High Life, tylko że każdy głupi wie, co się kryje pod tymi słowami. Na pewno nie wieczorki zapoznawcze samotnych mężczyzn i cnotliwych kobiet spragnionych ciepła domowego ogniska. Rzeczywistość zawsze trochę razi swoją przyziemnością. Jest jak brudny kołnierzyk w odświętnej koszuli. Wystarczy tylko zmienić kąt nachylenia głowy, a brud wychodzi na światło dzienne. Nie dzwonię do Marka, jeszcze nie. Mimo wszystko miło czuć taki dreszczyk oczekiwania. Patrzę przez okno na zasypane śniegiem trawniki. Biel czyni z największego brudu oazę czystości. Miasto Sprzeczności, w którym mieszkam, nie należy do najbardziej wysprzątanych metropolii w naszym kraju. Na chodniku mogę potknąć się o jakąś butelkę, tak jak potykam się o swoje szpilki w mieszkaniu. Wiem, wystarczyłoby popatrzeć pod nogi, ale tej sztuki chyba nie jestem w stanie do końca opanować. Ile razy moja matka mi mówiła: – Jak nie będziesz patrzeć pod nogi, to wylądujesz w rowie i nawet tego nie zauważysz. Gdyby mieszkała w mieście, słowo „rów” zastąpiłaby pewnie „rynsztokiem”, ale to niczego by nie zmieniło. Zawsze drażniła ją moja fantazja i bujanie w obłokach. Zresztą miała rację, wylądowałam w rowie. W miejskim rynsztoku. I dobrze sobie w nim radzę. Jeśli nie ja będę rekinem w tym naszym małym „burdel-stawisku”, to będzie nim ktoś inny. Wolę pożerać, niż być pożarta. W Mieście Sprzeczności wiele osób, ja również, nie patrzy pod nogi, tylko że każdy

z różnych powodów. Jednym chodzi o to, żeby nie męczyć swojego sumienia tymi, których właśnie depczą, drudzy robią tak, bo potrafią tylko patrzeć w przyszłość – dla nich liczy się wyłącznie pęd. Chyba mało tu żyje marzycieli. To ginący gatunek, który powinien znajdować się pod ścisłą ochroną. Moja matka zapewne dobrze by się tu czuła z tym swoim silnym poczuciem rzeczywistości. Trudniej byłoby jej jedynie zachować poczucie sprawiedliwości. Mieszkańcy Miasta Sprzeczności za sprawiedliwe uznają na ogół to, co zgadza się z ich dążeniami i światopoglądem. Dlatego ja odnalazłam tutaj swoje miejsce. Wczoraj, gdy wyszłam po zakupy, widziałam siedzącą w kucki na parostopniowym mrozie młodą kobietę. Na jej kolanach siedziało pięcioletnie dziecko – mały chłopczyk z sinymi z zimna ustami. Na kolanach jego matki leżała kartka z napisem: „Nie mam pracy. Mój syn jest głodny. Pomóżcie”. Przez szybę obserwowałam ludzi wychodzących i wchodzących do sklepu. Wszyscy udawali, że jej nie widzą, że nie dostrzegają dziecka. Na twarzach niektórych rysowało się coś na kształt wstydu, zażenowania. Raz ktoś wrzucił jakąś drobną monetę do kubka postawionego obok kartki. A przecież niektórzy z tych ludzi też mają dzieci, mają matki i pewnie nie są tak naprawdę nieczuli na czyjeś nieszczęście. Na pewno nie raz płakali. To tylko wyuczona obojętność pozwala im tak przechodzić obok głodnego dziecka, obojętność nabyta w miarę zmieniających się warunków życia. I strach, strach, że jutro, pojutrze, może kiedyś to oni będą zmuszeni usiąść z kubkiem na zimnym chodniku i prosić o kromkę chleba. Przebiegają szybko, nie chcąc być zauważonymi przez nieszczęście, które siedzi obok tej kobiety i razem z nią wyciąga rękę po jałmużnę. Maciej jest bardzo dobrze ułożonym mężczyzną przed czterdziestką. Tak dobrze, że głupio jest mi go pytać o wiek czy życie osobiste. Na ogół mężczyźni lubią ponarzekać sobie na żony czy też krnąbrne dzieci. Czasami w taki sposób usprawiedliwiają swoje zdrady, chociaż zawsze brzmi to jednakowo żałośnie. W swoim życiu miałam do czynienia z wieloma ludźmi oraz wieloma psami – i tylko mężczyźni potrafili być tak perfidnie nielojalni. Nie spotkałam jeszcze psa, który zdradziłby swojego opiekuna. Owszem, kobiety także zdradzają, ale tylko z poczucia samotności w związku i z reguły tylko raz w życiu. Naturalnie to nie usprawiedliwia żadnej zdrady, ale jest różnica, gdy robi to kobieta, a gdy mężczyzna. Zdradzający samiec w większości przypadków jest nałogowcem swojej nielojalności, od czasu do czasu potrzebuje działki swojego łóżkowego haszyszu, żeby normalnie funkcjonować. Nawet gdy ma wyrzuty sumienia, potrafi się z nich rozgrzeszyć. Przecież to tylko seks. Męski sport. Kobiecie natomiast wydaje się, że popełniła grzech śmiertelny, i ukradkiem pokutuje za niego całe życie. Oczywiście są wyjątki. Czasami kobieta jest nimfomanką, a facetowi zdarza się jeden, jedyny skok w bok, ale takie wyjątki tylko potwierdzają regułę. W tej całej damsko-męskiej grze tylko naiwni czerpią profity z braku lojalności. Zaniedbana żona nagle dostaje piękny bukiet kwiatów od ledwo zauważającego ją na co dzień męża. Niczego nieświadomy mąż zastaje czekającą na niego po pracy żonę w fikuśnej bieliźnie. Tę, która popołudniami kładzie sobie zwykle jakąś zieloną maseczkę na twarz i w niej wita swojego mężczyznę.

Na szczęście są jeszcze tacy, którzy cenią sobie lojalność nie tylko w pracy, ale przede wszystkim w życiu osobistym. Wierzę w to. Mnie osobiście nie udało się poznać takiego okazu, no oprócz moich rodziców. Ale jeżeli o nich chodzi, mogłam po prostu niczego nie zauważyć. Kiedyś rozmawiałam o tym z moim o wiele starszym znajomym – nałogowcem cudzych kobiet. Jego żona żyje w błogiej nieświadomości ciągot swojego mężczyzny. A on? Zawsze twierdzi to samo: – Przecież ja nie robię jej nic złego. To zwykła, męska potrzeba, a mojej kobiecie niczego nie brakuje. I nigdy się o tym nie dowie. Nie ma mężczyzn, którzy nie zdradzają, a jeżeli tego nie robią, to tylko do czasu. Poza tym miło jest trochę o tym pogadać we własnym gronie, no nie?! To było prostackie. Może nie jestem osobą, która powinna ich potępiać – w końcu wielu z nich szuka swojej przygody właśnie u mnie – ale czy coś by się zmieniło, gdyby znikła płatna miłość? Wątpię. I nikt, kto racjonalnie myśli, nie stwierdzi niczego innego. Przecież istnieje mnóstwo kobiet, które robią to za darmo. Wszystko to nie za bardzo mnie obchodzi. Wiem jedno, jeżeli kiedykolwiek odważę się kogoś pokochać, na starość z czystym sumieniem złapię go za rękę, gdy będziemy szli ulicą naszego życia. I wiem, że będziemy wyjątkiem potwierdzającym regułę. Podwójnym odstępstwem. Wierna, porządna eksdziwka. Czy żałuję, że żyję w ten sposób? Może czasami. Wczoraj Maciej wyjechał z Miasta Sprzeczności. On naprawdę traktuje mnie tak jak nikt wcześniej. Postanowiłam o nic nie pytać, cieszę się tym, co jest, a jest uroczo. Za parę dni znów przyjeżdża w interesach do tego miasta. Wczoraj po seansie w kinie nie odwiózł mnie do domu taksówką. Była piękna, zimowa noc, mnóstwo gwiazd – jak w kiczowatym romansie. Nie wiem, co jest grane, ale całkiem miło jest znaleźć się w takiej sytuacji. Zupełnie jakbym weszła w czyjeś życie i dostała główną rolę tytułowej diwy. Pocałował mnie w rękę, a potem tak jakoś niezgrabnie musnął moje usta. Krótką chwilę, jakby zawstydzony. Świat zupełnie zwariował, skoro ktoś potrafi w taki sposób całować na dobranoc zwykłą kurwę. Ale zaskakująco mile zwariował. Może mi się też jeszcze coś od życia należy oprócz pieniędzy i dziwnych fantazji seksualnych mężczyzn? A nie tylko siekiera od jakiegoś zboka... Wczoraj romantyczny pocałunek, a dzisiaj co? Twarz Marka nad filiżanką mojej kawy, i to o godzinie dziesiątej rano. Żeby tylko temu menadżerowi alfonsowi nie weszły w krew te poranne wizyty. – Słuchaj, wczoraj w nocy dzwonił do mnie ten twój Szwed i uprzejmie się zapytał, czy nie mogłabyś mu towarzyszyć, gdy znowu tu przyjedzie, czyli za trzy dni. Marek najwyraźniej jest podekscytowany nocnym telefonem. – W dodatku płaci nawet za te dni, kiedy go tu nie będzie. Pierwszy raz trafiam na takiego frajera. Nie obraź się, ale takie jak ty to on wszędzie może mieć i wcale nie musi zaklepywać miejsca. Przez chwilę bacznie mi się przygląda :

– A może jesteś podobna do jakiejś jego niedoszłej miłości? Ma kasę, więc funduje sobie spełnienie dawnej zachcianki. Znowu badawczy wzrok na mojej twarzy: – Co ty takiego robisz, że on tak do ciebie ciągnie? Hmm... Nie mówię nic. To moja sprawa, co z nim robię. Ciekawe, ile mój „menadżer” na tym zarabia. Nigdy mnie to nie interesowało, ja nie mogę narzekać na swoją stawkę. Poza tym rozumiem, że musi coś mieć za wyszukiwanie tych lepszych klientów. Jednak tym razem jego pula jest chyba znacznie większa, inaczej nie fatygowałby się do mnie osobiście. I to dwa razy. – Nie martw się, nie odstraszę go. Może potrzebuje zapewnienia, że nie straci przez jakiś mój wybryk dobrego klienta? – Nawet go polubiłam. To ostatnie zdanie jednak niepotrzebnie padło z moich ust. Twarz Marka robi się czujna, po chwili pojawia się na niej drwina: – Tylko nie wyobrażaj sobie, że nagle znalazłaś się w polskiej wersji Pretty woman. Zaczyna się śmiać. Rzadki widok – może skoczę po aparat, żeby to uwiecznić? W życiu człowieka ciągle miesza się przeszłość z teraźniejszością, a jak ktoś ma szczęście, to z przyszłością. Moje życie ciągle przepełnia obraz matki, chociaż nie widziałam jej już z pięć lat. Nie odeszłam z rodzinnego domu od razu, to był cały proces zapoczątkowany już w dzieciństwie. Liczy się w końcu pierwsza myśl, która, powracając prędzej czy później, motywuje nas do działania. Matka to spokojna, ale jednocześnie despotyczna osoba, jej słowo zawsze było świętością. Nawet dla surowego i wybuchowego ojca. Nigdy nie słyszałam, żeby się z nim kłóciła. Jeżeli pojawiała się między nimi jakaś różnica zdań, w moim domu nastawała zimna wojna. Nikt nie był tak cierpliwy jak ona. Była jak woda, która drąży głaz. Mój ojciec – typowy choleryk – wybuchał strasznym gniewem. Chowałam się wtedy w najciemniejszy kąt lub jeżeli mogłam, wymykałam się cicho z domu. Na zewnątrz zawsze znajdowałam jakiś przychylny psi pysk, do którego się przytulałam. Złość ojca była straszliwa w zwadzie z matką, ale tylko akustycznie. Nigdy nie zastosował prawa pięści, chociaż poza małżeństwem często to ona rozstrzygała spory na jego korzyść. Matka umiała doskonale maskować uczucia, oczywiście jeżeli tego chciała. Czasami celowo pozwalała im się odbić na twarzy, gdy uznała, że przyniesie to większy skutek. Wiedziałam to już jako dziecko. Ona zawsze postępowała według utartych, jej tylko właściwych schematów, do których poznania wystarczyło mi parę lat. Ojciec też je znał. Dla niego to była chyba jedyna pewność w całym niepewnym świecie. Ojca się bałam, matkę szanowałam, chociaż czasami ogarniał mnie przed nią paniczny lęk. Była wyrocznią mojego dziecięcego świata, alfą i omegą, pieszczotą i dotkliwą karą. Nie potrafiłam być taka jak ona, chociaż bardzo tego chciałam. Wiedziała o tym, wiedziała też, czym może mnie najbardziej dotknąć. Mówiła:

– Jesteś zupełnie jak swój ojciec. Poczekaj, z wiekiem też będziesz taką furiatką. Nie chciałam być taka jak ojciec. Nie mógł być do końca złym człowiekiem. Myślałam tak tylko dlatego, że ona go pokochała. Teraz wiem to, co w dzieciństwie jedynie przeczuwałam. Nie ma ludzi tylko dobrych lub tylko złych. Jesteśmy pomieszaniem tych dwóch biegunów, które nieustannie się przyciągają. Czasami triumfuje w nas jasna strona, czasami ciemna. Do końca życia nie jesteśmy pewni, jaki będzie końcowy bilans. Bywały dni, kiedy razem z uśmiechniętym ojcem i pogodną matką wybieraliśmy się na piknik nad jeziorem. To była pora śmiechu i beztroski. W takie dni zawisały w powietrzu wszystkie potencjalne wyroki śmierci na psach. Zdziwiony pieszczotą ojcowskiej ręki psi pysk był najpiękniejszym i zarazem najstraszniejszym widokiem, jaki pamiętam z wczesnego dzieciństwa. To była przeszłość, która teraz wydaje się mało ważna. Tylko matka wraca do mnie często w mojej teraźniejszości. Może przez to, że jej tak długo nie widziałam? Wiem jednak, że jej twarde zasady nie zniosłyby takiej córki. Córki, która używa delikatnych pończoch w swojej pracy, która zeszła na złą, grzeszną drogę. Nigdy nie umiałam jej na tyle sprytnie okłamać, żeby niczego nie podejrzewała. Nie chcę sprawdzać, czy lata samodzielnego życia cokolwiek zmieniły. Gdy dorastałam, znalazłam inne wyjście – jak najmniej z nią rozmawiałam. Była dla mnie tak silną osobowością, że pod jej badawczym wzrokiem zawsze czułam się jak otwarta książka. Kiedy widziałam ją ostatni raz, niczego nie musiała się domyślać. Tego, z czym do niej przyszłam, nie mogłam ukryć. Tak jak nie mogłam ukryć mimowolnego skurczu od bólu na mojej twarzy, gdy ją opuszczałam. Nie patrzę w twarz przyszłości, w każdym razie nie tak jak to robią inni ludzie. Moje JUTRO składa się z zakupu nowych szpilek, spaceru parkiem. Brak planów życiowych pozwala nie sumować życia, nie robić żadnego bilansu. Wiem, że na razie nie stać mnie na plany. Mam swoją przeszłość, jest i teraźniejszość – żyję tu i teraz. Posiadanie przyszłości to przywilej nadziei. Na to mnie nie stać. Jestem tchórzem. Na dworcu nic się nie zmienia. Bezdomny jak zawsze siedzi na tej samej ławce. Uśmiecha się na mój widok: – Dawno tu nie byłaś. On nie liczy dni. Sam mi kiedyś powiedział, że nic by z tego nie miał. Dla niego kalendarz jest niepotrzebną bzdurą, tak jak dla mnie zbędna byłaby jaszczurka w pokoju. Czasami mu tego zazdroszczę. Dobrze by było nie liczyć upływającego czasu tak dokładną miarą jak godziny, dni, lata. Chyba mnie coraz bardziej lubi, kiedyś mogłam nie przychodzić do niego nawet miesiąc, a teraz tydzień znaczy „długo”. W jednym jesteśmy podobni. Obydwoje nie lubimy okazywać uczuć, mówić o nich. Coś mile łechcze mnie w gardle. Dobrze mieć chociaż jednego człowieka, który na mnie czeka. Nawet jeżeli ten ktoś śmierdzi z odległości dwóch metrów i podejmuje