Dziabi

  • Dokumenty76
  • Odsłony115 745
  • Obserwuję86
  • Rozmiar dokumentów125.3 MB
  • Ilość pobrań74 728

3 A. J. Gabryel- Kusiciel

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

3 A. J. Gabryel- Kusiciel.pdf

Dziabi Prywatne J. Gabryel
Użytkownik Dziabi wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 150 stron)

Dla K.S. Dzisiaj powiedziałem Ci, że skończyłem tę książkę. Kilka godzin później umarłeś i nigdy już jej nie przeczytasz. Mimo to jest Twoja.

Kiedyś, nie tak dawno temu, myślałem, że każdy rodzaj seksu, nawet ten najgorszy, jest nadal bardzo dobry, warty zapamiętania. Byłem pewny, że nie da się zapomnieć kobiety, z którą spędziło się nagie chwile. Ale teraz jestem w niej – dużo młodszej ode mnie, która jeszcze godzinę temu była taka nęcąca – a tym, co odczuwam najbardziej, nie jest przyjemność doznań, lecz swędzenie skóry. Ciężko mi wytrwać do końca i nie mogę się doczekać nie tego, by dojść, ale tego, by z niej wyjść, zmyć z siebie jej zapach, jej pocałunki i o niej zapomnieć. Jest jedną z tych kobiet, które tumanią, wabią, kuszą do grzechu. Jej oczy są uczernione, usta wilgotne, piersi sterczące. Dlaczego więc na mnie nie działa? Dlaczego ma blady smak? Nie zrozum mnie źle, nadal lubię seks, lecz ten tu i teraz jest najwyżej dostateczny. Dostateczny z minusem. Ledwie powstrzymuję się przed ziewaniem, pieprzę ją i marzę o tym, by być już u siebie. A ona znowu wzywa i Boga, i Jezusa, i wszystkich świętych, zupełnie jakby była w trakcie religijnego objawienia. Jej głos jest wysoki, piskliwy. A jeśli na moment milknie, to wówczas spazmatycznie otwiera usta. To musi być akt – nie wierzę, że tak różnie odbieramy tę samą sytuację. Z pewnością krzyczy do wszystkich w niebiosach, bo zobaczyła to gdzieś podczas seansu kinematografii pornograficznej i myśli, że tak trzeba, że tego się od niej oczekuje. Z minuty na minutę jej przedstawienie coraz bardziej mnie drażni, mam ochotę zatkać jej usta dłonią, czymkolwiek, byle tylko stłumić wydobywający się z nich hałas. Nagle nachodzi mnie myśl: może te wszystkie jej błagania i modlitwy mają mnie zdopingować, zmobilizować do szybszego finiszu. Może i ona miała dość już po pierwszej minucie. Zastanawiam się przez moment, czy dla mnie w ogóle istotne jest to, czy ona faktycznie odczuwa rozkosz. Głupie pytanie. Jasne, że jest ważne. Lubię, gdy kobiecie jest dobrze, to jedna z największych przyjemności, jednak jej gra zupełnie wytrąca mnie z rytmu. Staram się skupić uwagę na czymś innym niż jej zawodzenia i moje swędzenie skóry. Jej oczy są zaciśnięte, policzki uróżowione rumieńcem, włosy skołtunione, dłonie pełne zmiętej pościeli. Jest ładna, słowiańska. Jeszcze pół godziny temu wyglądała tak niewinnie i to chyba ten jej niewinny wygląd sprawił, że chciałem jej od pierwszego wejrzenia. Pod dłońmi czuję dreszcze, które ją raz po raz przechodzą. I w końcu milknie, to chyba nadchodzący orgazm zamyka jej usta. Jednak jest jej

dobrze; dziwię się, gdy uświadamiam sobie, jak bardzo zadowolony jestem z tego powodu. Nie wiedziałem, że aż tak mi na tym zależy. Nasze ciała rytmicznie klaszczą, odbijając się od siebie. Ich aplauz jest coraz głośniejszy, coraz szybszy. Znowu zaczyna wzywać Boga; pochylam się i nie mogę się powstrzymać przed zasłonięciem dłonią jej ust. Uchyla powieki i już wiem, że pod jej spojrzeniem nie będę mógł dojść, nie ma nawet sensu próbować. Wydaję z siebie kilka dźwięków, zaczerpuję głośniej powietrza, udaję desperację w ruchach i w pchnięciach bioder. Udaję orgazm. Nie po raz pierwszy i nie ostatni. Opadam obok niej, jej dłoń głaszcze moje plecy. – Było mi tak dobrze – mówi nareszcie cichym głosem. Co mam jej odpowiedzieć? Że mi również było dobrze, bo nawet kiepski seks to i tak dobry seks? Lecz seks z nią był jak zwietrzała cola, jak letnie piwo, jak roztopione lody. Że równie dużo przyjemności doznaję podczas ćwiczeń fizycznych, że ostatnich 15 minut to czas prawie zmarnowany? Że dla mnie było to tylko odbijanie się od siebie dwóch pustych ciał? Nie, jasne, że nie mogę jej tego powiedzieć. – Mmm. – Ani kłamstwo, ani prawda, niech czyta ten dźwięk, jak chce. – Zostaniesz dłużej? Obiecuję, że nie zmrużymy oka przez całą noc. – Zniża głos do szeptu i szept ten jest przyjemny dla ucha. Dlaczego nie mówiła nim przed pięcioma minutami? Dlaczego musiała piszczeć? Nie odpowiadam przez moment, powstrzymuję się przed powiedzeniem jej, że ja z bólem przetrwałem nasz pierwszy raz, i że następnego raczej nigdy nie będzie, bo wiedząc, co mnie czeka, za drugim razem pewnie by mi nawet nie stanął. – Nie, wybacz, ale muszę iść. Chciałbym zostać, jak mógłbym nie chcieć, ale nie mogę. Wstaję i mam nadzieję, że nie zauważy, że kondom jest pusty. Zbieram ciuchy, idę do łazienki, zdejmuję gumę, wbijam nogi w nogawki spodni, zapinam rozporek i koszulę. Myję dłonie, twarz, płuczę usta, wracam do pokoju. Jej ciało ułożone jest w przemyślanej, kusząco uwodzicielskiej pozie. – Na pewno nie możesz zostać? Siadam na łóżku, wolno przejeżdżam palcem po zaokrągleniu jej biodra. Udaję, że się ociągam, że opuszczenie jej mieszkania jest trudne. Szczerze mówiąc, nie wiem, dlaczego udaję, nie mam najbledszego pojęcia. Pewnie z tych samych przyczyn, z których ona kilka minut wcześniej odgrywała swoje przedstawienie. Żegnamy się, wstaję, jestem już prawie przy drzwiach, gdy pyta: – Z iloma kobietami byłeś? Czy w porównaniu z nimi byłam dobra? Odwracam się, nadal siedzi w tej kuszącej pozycji. Nie znam tej kobiety, nie potrafię jej czytać, nie wiem, czy zadała pytanie, bo chce poznać prawdę, czy pragnie, bym skomplementował jej seksualne zdolności.

– Następnym razem nie krzycz tak głośno, jeszcze przez kilka dni będzie mi dzwonić w uszach. I założę się, że jutro nie będziesz mogła mówić. Potrząsa głową w niedowierzaniu, śmieje się i jest to piękny, dźwięczny śmiech, i nagle jest po stokroć bardziej kusząca. Myśli, że żartowałem. Uśmiecham się, jeszcze trzy kroki i zamykam za sobą drzwi. Zapytała, z iloma kobietami byłem. Nie wiem, ile razy zadawano mi to pytanie. Za każdym razem świadomie unikam odpowiedzi. Wstydzę się tej liczby, wiem, że jest zbyt duża. Wstydzę się prawdy, choć dokładnie sam jej nie znam. Nie wiem, z iloma kobietami byłem. Większość z nich to jednorazowe kochanki. Na samym początku starałem się zapamiętać każdą twarz, każdy detal. Zliczałem, w ilu byłem i ile razy byłem zaliczany. Nie pamiętam, kiedy doszedłem do punktu, w którym wszystkie te ciała zlały się w bezosobową masę. W kilku z nich byłem zakochany. Kochałem kobiety, których imion już nie pamiętam, których prawdopodobnie nie poznałbym na ulicy. Sam się dziwię, że można zapomnieć twarz, którą się choć przez moment kochało. Pośród tego anonimowego tłumu jest ona. Migocze. Lśni w nim jak błyszczące złoto. Mimo to nie lubię o niej myśleć, unikam rozpamiętywania, wspominania tego, co nie wróci – choć tak naprawdę średnio mi to wychodzi. To, co wychodzi mi znacznie lepiej, to unikanie jej samej. Moglibyśmy spotykać się często, jednak moje zabiegi sprawiają, że widzę ją tylko wtedy, gdy muszę, gdy sytuacja stawia mnie pod murem, w którym nie ma furtki. Czasami udaje mi się zapomnieć o niej na kilka dni i zdarzają się noce, kiedy o niej nie śnię. Gdybym miał być ze sobą i z tobą szczery, to musiałbym przyznać, że nigdy się z niej nie wyleczyłem, choć niczego nie pragnąłem bardziej. Gdy nastał początek mojego końca, gdy wszystko szlag trafił, jedyne, czego chciałem, to udać, że nigdy jej nie było. Gdy zrozumiałem, że zapomnienie nie jest możliwe, zacząłem kłamać. Przez lata oszukiwałem siebie i innych, udawałem, że to ja zakończyłem nasz związek, że miałem dość, że przestała mnie obchodzić, że mi zobojętniała. Największe łgarstwo, jakie powiedziałem w życiu. Powtarzałem je tyle razy, że w końcu zapomniałem o prawdzie. Nie, nie zapomniałem, prawda naszego rozstania zawsze jest przy mnie, gdzieś na peryferiach świadomości, tam, gdzie są sprawy, o których nauczyłem się nigdy nie myśleć. Większość ze wspomnień, które są we mnie, wydaje się daleka i nieistotna, ale tego, co działo się między nami, nie umiem odbierać w kategoriach czasu przeszłego. Nie wiem dlaczego, ale gdy myślę o chwilach, które spędziliśmy razem, nie potrafię myśleć o nich jako o dawno i bezpowrotnie minionych, zawsze biorę je za teraźniejszość. Dlatego gdy będę o niej mówił, to będę mówił tak, jakby wszystko

działo się teraz – nie potrafię inaczej. Podjąłem decyzję: powiem o wszystkim. Mimo obaw. Mimo strachu, który już teraz czuję. Boję się, jednak wiem, że skoro udało mi się przetrwać wszystko, co się stało w rzeczywistości – to przetrwam również, opowiadając o niej. Nie znam słów, którymi mógłbym ją opisać i wiem, że każda próba będzie tylko rozmazanym szkicem. Wiem, że z góry skazany jestem na porażkę, a jednak nie mogę się powstrzymać przed mówieniem, choć nie jestem pewny, czy zdołam powiedzieć wszystko. Obawiam się, że przez zupełną szczerość będę brzmiał fałszywie, że mi nie uwierzysz, ale w sumie nie zależy mi na tym. Chcę, żebyś zrozumiał, że będę się starał opisać nieopisywalne, wybacz zatem, jeśli mi się nie uda. Albo inaczej: wybacz z góry, bo wiem, że mi się nie uda. Ktoś, kto jej nigdy nie spotkał, poprosił mnie kiedyś, bym opisał ją jednym słowem. Pamiętam, co odpowiedziałem wtedy i dzisiaj powiedziałbym to samo. Jest duszna. Bardzo ciężko mi się oddycha w jej towarzystwie, od samego początku. Nie chcę mówić ogólnie, nie chcę zdradzić jej imienia – tysiące osób je noszą; nie chcę pisać, że cała była w kolorze blond, choć taka jest prawda. Miała blond włosy, rzęsy, brwi, blond skórę. Oboje znamy inne blond kobiety o jej imieniu, lecz wierz mi – żadna z nich nie jest do niej podobna, nie w moich oczach. Mógłbym, rzecz jasna, skłamać i nakreślić obraz pełen przymiotników, byłoby to proste – kłamstwo mam we krwi, kłamiąc, potrafię być znacznie bardziej przekonujący niż wtedy, gdy mówię prawdę, praktyka uczyniła ze mnie mistrza. Puste słowa przychodzą mi łatwo, może nawet zbyt łatwo. Nigdy nie miałem kłopotu z koloryzowaniem prawdy, zwykle robię to odruchowo, bez zastanowienia, bez wyrzutów sumienia. Dziś jednak nie chcę tego robić, nawet nie wiem, dlaczego nie chcę kłamać, dlaczego nagle czuję potrzebę powiedzenia na głos tego, czego nie powiedziałem jeszcze nikomu, co ukrywałem, o czym nie chcę myśleć, a o czym myślę obsesyjnie. Kiedyś trzeba zacząć mówić prawdę i najwyraźniej właśnie przyszedł moment na powiedzenie mojej. Każdy ma jakiś sekret. Mój może nie jest wielki, może nie niezwykły, ale wiem, że inni mają mroczniejsze tajemnice. Takich historii jak moja są pewnie tysiące, miliony może, a jednak mam odleżyny w miejscu, w którym leży mój sekret. To, co się stało, należy do nas obojga; o chorej intensywności moich uczuć wiem tylko ja. Ale pozwól, że zacznę od początku, inaczej się nie da. Zresztą początek jest równie ważny jak koniec. Po raz pierwszy zobaczyłem ją w nocy. Wyszła z mroku i od razu wiedziałem, że

spełni wszystkie moje pragnienia, również te, których jeszcze nie znam, o których jeszcze nie wiem. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak bardzo mnie napiętnuje, jak paskudne odkryje we mnie lęki; lęki, których nigdy nie będę potrafił się wyzbyć. Dziwię się, jak dobrze pamiętam moment, w którym zobaczyłem ją po raz pierwszy. Minęło tyle lat, a ja nadal w najdrobniejszych detalach widzę tę chwilę. Wstydzę się i wiem, że nigdy bym jej tego nie wyznał, nawet sam przed sobą przyznaję się z niechęcią. Wstyd mi, że nie muszę wcale się wysilać, nie muszę zamykać oczu, by być znowu tam i wtedy. Wokół mnie chaos, setki podniesionych, splecionych ze sobą głosów, ścisk ciał. Powietrze wibruje od niskich, basowych dźwięków, raz pachnie potem, raz dymem, raz tym samym modnym, reklamowanym wszędzie zapachem. Przychodzę tu dla sportu, czyli po to, aby znaleźć łatwą dziewczynę, dziewczynę z tak zwanych w sam raz na raz. Skanuję twarze, choć nie mają one większego znaczenia, eliminuję te zbyt pijane i te naćpane po uszy. Mój wzrok wyławia ją od razu, mimo że niczym szczególnym się nie wyróżnia. Ktoś ostrym obcasem wwierca mi się w stopę, czuję ból, lecz bez trudu go ignoruję. Moje zmysły skierowane są na nią. Wszystko inne to tylko owadzie brzęczenie. Stoi może dziesięć kroków ode mnie. Zbyt ładna, zbyt krucha, zbyt blond, by nazwać ją piękną. Jej biodra kołyszą się swoim własnym rytmem, łagodnie, zupełnie jakby nie słyszała tempa muzyki. Łagodność zwykle mnie uspokaja, lecz powolny ruch jej bioder przyśpiesza mój oddech, a może nie przyśpiesza, może go odbiera. Jej twarz jest niewinna, włosy związane różową kokardą jak u pierwszoklasistki, raz po raz jej usta wyginają się w słodkim uśmiechu, a ubrana jest jak najtańsza tirówka. Buty na wysokich zdartych obcasach, porwane kabaretki, odkrywająca zbyt wiele sukienka. Wygląda jak dziewica i dziwka zarazem. Jak obietnica ekstazy. Jak dziwka udająca dziewicę lub dziewica przebrana za dziwkę. Do dziś nie wiem, jak było naprawdę. Spogląda w moją stronę, lecz mnie nie widzi. To dobrze, mogę się jej uważnie przyjrzeć. Zauważam tysiące detali, przelotnych gestów. I po tych gestach poznaję, jak bardzo jest niezwykła. Jednak ani wtedy nie potrafiłem, ani teraz nie potrafię nazwać tej niezwykłości; jest to coś, co należy tylko do niej, coś nieuchwytnego, niewidzialnego, mimo że rzucającego się w oczy. Nie przesadzam, nie idealizuję jej, stwierdzam fakt. Zresztą nie jest idealna, ma wiele wad. Jej oczy są nieco zbyt duże, język zbyt często cięty. Charakter momentami zbyt zawzięty, chwilami zbyt łagodny, zawsze zwodzący. A mimo to nie miała sobie równej. Nadal nie ma. Lecz tamtej nocy

o tych wadach jeszcze nie wiedziałem. Przez długie minuty stoję nieruchomo, wbity w ziemię, zatrzymany, zupełnie w nią zapatrzony i mam wrażenie, że na coś czekam. Nie wiem, jak długo nie zdawałem sobie sprawy, że to, na co czekam, już mnie dopadło. Nie mogę powiedzieć, że serce zaczęło mi bić jak oszalałe, że zapomniałem o bożym świecie czy o wszystkim, co ważne, czy o tym, jak się nazywam. Nie mogę powiedzieć, że była to miłość od pierwszego wejrzenia. Nie mogę tego powiedzieć, choć może to prawda. Czuję, że grzęznę, że się topię w piachu. Wiem też, że powinienem odwrócić się i wyjść. Wiem, że taka pierwsza reakcja nie skończy się niczym dobrym, a jednak nie potrafię się do tego zmusić, bo jeszcze bardziej jestem pewien tego, że jeśli odejdę, stracę może jedyną szansę na bycie spełnionym. Rozmawia z młodym mężczyzną, jestem prawie zazdrosny, mimo że jej nie znam, mimo że nawet się nie dotykają. Patrzę na jej twarz i nie potrafię odczytać większości emocji, które po niej przemykają. Nie wiem, co znaczą gesty dłoni, dużo mówi dłońmi, jakby w jej żyłach płynęła włoska krew. Uśmiecha się niemal bez przerwy i uśmiech ten mówi mi, że lubi tego gościa. Nie chcę, by go lubiła. Widzę tylko jego plecy, krótko ścięte włosy, szerokie ramiona, bicepsy ostentacyjnie rozciągające rękawki koszulki. Nie lubię go od pierwszego wejrzenia. Niechęć do niego mówi mi, że to przyciąganie, które do niej czuję, jest silniejsze od tych, których ofiarą padałem dotychczas. To, co czuję, to zwierzęcy instynkt, nagła i czysta chęć zupełnego posiadania. – Nigdy nie widziałem, żebyś na jakąś tak patrzył. – Zaskakuje mnie znajomy głos, wbrew sobie odwracam się w jego stronę. Zwykle jestem zadowolony, gdy spotykam Jakuba, ale nie tym razem. Teraz wcale nie jestem zadowolony. Na zadowolonego natomiast wygląda on, zadowolonego z siebie. Wygląda, jakby myślał, że przyłapał mnie na czymś wstydliwym, że poznał mój sekret. – Nie udawaj zdziwionego. – Jestem aż tak oczywisty? – Ślepy by zauważył. – Teatralnie przewraca oczami, jakby chciał podkreślić bezdyskusyjność swoich słów. – Założę się, że i ona zauważyła, bo zakładam, że nie patrzysz na niego? – Patrzę na nią, bez obaw – jego zostawię tobie, wiem, że lubisz typ osiłka. – Uuu, widzę, że ktoś jest dziś drażliwy. – Jego łokieć szturcha mnie między żebra, a zęby szczerzą się nagle w szerokim, obłąkańczym uśmiechu. – Zazdrość mydli ci oczy, on nie jest osiłkiem, on jest atletycznie zbudowanym mężczyzną, ciało o-lim- pij-skiej klasy – „olimpijskiej” wymawia z naciskiem na każdą sylabę. – Nie musisz reklamować mi jego ciała, to dziewczyną jestem zainteresowany. – Nie wiesz, co tracisz, choć muszę przyznać, że jej urodę też potrafię docenić, choć

wygląda tanio. – Wygląda tanio, a twój atleta i tak na jej, a nie na twój widok się ślini. – Wrzuć na luz, bo jak nic ją spłoszysz. Od razu zauważam mądrość jego rady. Ma rację. Nie chcę, żeby wzięła mnie za maniaka. Jednak niepatrzenie na nią przychodzi mi z prawdziwym trudem. Wtedy jestem pewny, że dwójka za moimi plecami z rozmowy przeszła do czynów, że się dotykają, wymieniają pocałunki. Idziemy do baru, po drodze rzucam w jej stronę szybkie spojrzenie, nadal tylko rozmawiają. Zamawiam podwójną wódkę z lodem. Wychylam i zamawiam kolejną rundę. Jakub coś mówi, coś o jakiejś wyjątkowej okazji, której przepuszczenie byłoby grzechem. Dobrze, że jest jedną z tych osób, które jak już zaczną mówić, to trudno im się zamknąć. Zdania wypadają z niego długimi seriami, jak naboje z karabinu maszynowego. Nie słucham go, lecz od czasu do czasu kiwam głową, jakbym się z nim zgadzał. Każde jego słowo przemyka obok mnie, całą uwagę skupiam na tym, by nie oderwać oczu od rozpuszczających się w szklance kostek lodu. Tracę poczucie czasu, nie wiem, ile tak stoję: dziesięć minut, godzinę czy dwie. Wciska się między nas dziewczyna. – Kuba, nie widziałam cię tu całe wieki. – Obdarowuje Jakuba dwoma pocałunkami, zostawiając szminkę na jego policzkach. – Byłem pewny, że ciebie tu zobaczę. – Jestem stworzeniem, którym kierują nawyki. Ostatnio spędzam tu więcej czasu niż w domu. Ich rozmowa wypełnia mi uszy, jednak słowa nie obchodzą mnie nawet na tyle, by wsłuchać się w ich kontekst i znaczenie. Między jej piersiami wisi i błyszczy wielki krzyż. Ma piękny pełny biust, gdzieś w okolicach rozmiaru E, może F. Przez cienki materiał bluzki widzę wyraźnie odznaczające się sutki. Zawsze mnie dziwi moja reakcja na tę kobiecą część ciała. Widziałem wiele par piersi, widziałem ich różne rozmiary, różne odcienie, różne kształty, już dawno ich widok powinien mi się znudzić, a nie nudzi się, nadal na mnie działa i nieistotne, czy są one bujne jak u niej, czy zupełnie płaskie, to niezmiennie mają siłę odbierania mi mowy na kilka sekund. – Ale, ale, nie bądźmy barbarzyńcami, kim jest twój przystojny kolega? Na szczęście słyszę, że rozmowa skupia się na mojej osobie. Nagle zdaję sobie sprawę, że nadal patrzę w jej głęboki dekolt. – Przystojny kolega? A co się stało z twoim uroczym małżonkiem? Wyczuwam kłopoty w małżeńskim raju. Jej reakcją jest krótkie prychnięcie. Nie musiałaby niczego dodawać, niemal cała historia została opowiedziana w tym odruchu. – „Małżeńskim raju”, nawet mnie nie rozśmieszaj. Jestem szczęśliwą rozwódką od ponad miesiąca.

– Rozumiem, że mam gratulować. Podnoszę wzrok. Tak naprawdę chyba jest to moje pierwsze spojrzenie, które ląduje powyżej jej szyi. Wyraz jej twarzy mówi mi, że zauważyła, gdzie przez ostatnich kilka minut spoczywały moje oczy. Nie jest urażona mym przedmiotowym potraktowaniem jej ciała, wręcz przeciwnie. Jakub miał rację, jestem dzisiaj oczywisty, najwyraźniej gdzieś zawieruszyłem moją subtelność. Jest pewna siebie, może nawet zarozumiała. Lubię pewne siebie kobiety, choć te nieśmiałe i niepewne też mnie pociągają. Jest krągła, wiele osób nazwałoby ją może puszystą, lecz porusza się z wdziękiem, który może być tylko wrodzony, ruchy czynią ją bardzo powabną. Lat ma jakieś trzydzieści. Usta pomalowane wiśniową pomadką, oczy tak mocno obrysowane czarnym cieniem, że z daleka musi wyglądać, jakby miała na sobie przeciwsłoneczne okulary lenonki. Jej tęczówki w tym czarnym makijażu wydają się bardzo, bardzo jasne. Pod nim jest ładna. Rysy ma miękkie, jednak jej wzrok jest ostry, łowczy, zupełnie jakby była drapieżnikiem, a ja ofiarą. Wzrok ten wyraża przekonanie, że dziś będzie mnie miała. I miałaby rację, gdyby nie to, że mam już na celowniku kobietę w kolorze blond. Przeprasza mnie i wciska się między nas jeszcze głębiej, opiera o kontuar. Uśmiecha się szeroko, ma ładny uśmiech i przebity kolczykiem język. Wiem, że uśmiechnęła się, by mi go pokazać, założę się, że trenowała ten uśmiech przed lustrem niezliczoną ilość razy. I jestem pewny, że jest on niemą obietnicą oralnych przyjemności. Gdyby nie wydarzyło się ostatnie pół godziny z hakiem, zaproponowałbym jej drinka, więcej niż drinka. Milczę jednak. Jej dłoń przemyka po moim ramieniu i wiem, że docenia to, czego dotyka. Moje ciało działa na autopilocie, skóra pod jej palcami zaczyna mrowić, chce więcej. Zastanawiam się, czy ma kolczyki również w innych miejscach. Czyta w moich myślach, wspina się na palce i dotykając ustami skóry mojego ucha, mówi: – Sutki też mam przekłute. Penis nieznacznie, ale jednak pęcznieje mi w spodniach. I przez moment myślę, że może lepsza wróblica w garści. Odwracam się w stronę mojej wcześniejszej fascynacji, widzę ją w prześwitach pomiędzy krzątającymi się po parkiecie ciałami i stwierdzam, że wolę gołębicę na dachu. Delikatnie, lecz stanowczo zdejmuję z siebie kobiecą dłoń. Nie wierzy w szczerość mojego gestu, przysuwa się bliżej. – Łucja, obawiam się, że z nim nic nie wskórasz. – Tylko mi nie mów, że źle was wyczułam. Patrząc na mowę waszych ciał, doszłam do wniosku, że nie jesteście razem. Jakub się śmieje. Jego śmiech jest zaraźliwy. – Nie, nie jesteśmy razem. Nigdy nie byliśmy razem i nie będziemy, znam go zbyt

długo i zbyt dobrze, żeby mnie podniecał. – Wydaje się, że przerwał w połowie myśli, z jego ust nie schodzi uśmiech. Po chwili dodaje: – Nigdy się nad tym nie zastanawiałem, ale jestem prawie pewny, że gdybyś mi się zaoferował, to raczej by mi nie stanął. – Nie wiem, czy mam brać to za komplement, czy za najgorszą obelgę, jaką usłyszałem w życiu. Zastanawia się przez moment nad odpowiedzią, choć tak naprawdę nie zadałem mu pytania. – Komplement, to zdecydowanie jest komplement. – No nie wiem, chyba jednak nie, jak nic powinienem się obrazić, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że twoim jedynym kryterium jest chyba to, żeby facet miał puls. – Koneser się, kurwa, znalazł. Znamy się dziesięć lat i wiele rzeczy o tobie mogę powiedzieć, ale w życiu bym nie powiedział, że jesteś wybredny, jeśli chodzi o płeć piękną. – Nigdy nie mówiłem, że mam wyszukany gust, a już z pewnością go nie miałem, będąc nastolatkiem. – Nie mogę się powstrzymać przed wyszczerzeniem zębów. – Zresztą, który nastolatek ze sprawnym sprzętem jest wybredny? Niemal zapomniałem o stojącej między nami kobiecie. Nagle pstryka palcami. Wygląda na zniecierpliwioną. – Hola, hola, panowie. – Spogląda w moją stronę. – Proszę krótko i na temat. Czy ja tu tracę czas? – Patrzy na mnie, jakby oczekiwała odzewu, nie wiem, co mam jej odpowiedzieć. Przewraca oczami. – Może muszę się jaśniej wyrazić. Seks będzie czy seksu nie będzie? Jakub zaciska zęby w próbie powstrzymania się od ataku śmiechu. Średnio mu to wychodzi. Nie czeka na moją odpowiedź. – Trudno, nie będziesz ty, będzie ktoś inny. Święta racja, zawsze przecież znajdzie się ktoś inny. Jeszcze zadaje Jakubowi kilka pytań, lecz widzę, że większość uwagi skupia na namierzaniu potencjalnych ofiar. Muszę przyznać, że z minuty na minutę podoba mi się coraz bardziej i wiem, że seks z nią byłby co najmniej interesujący, ale nie na tyle, bym zrezygnował z potencjalnych kilku chwil w towarzystwie mojego blond zauroczenia. Odwracam się znowu w jej stronę. Jest sama. Twarz ma nieco uniesioną, patrzy na wyginającą się w metalowej klatce parę. To pewnie złudzenie, ale mam wrażenie, że jedno ze świateł jest skierowane prosto na nią, tak że wydaje się jaśnieć na tle tłumu. Nie wiem, może wygląda tak tylko w moich oczach. Może jej skóra nie jest jaśniejsza od kości słoniowej, może ma zwyczajny odcień. Dla mnie w tej chwili wygląda jak postać świętej z obrazu. Świętej z puszką red bulla w dłoni.

Bez słowa odchodzę i idę tam, gdzie chcę być. Jestem zdenerwowany, a moje dłonie są wilgotne od potu. Mam nadzieję, że nie daję tego po sobie poznać. Do dziś prześladuje mnie trema, która zawsze chwyta na kilka chwil przed zdarzeniem, nad którym mam mało kontroli. Pocę się i denerwuję na kilka minut przed, zupełnie jak aktor mający lada chwila wyjść na scenę, jednak gdy już jestem na scenie, gdy światła są skierowane na mnie, wtedy równowaga i opanowanie natychmiast wracają. Z każdym moim krokiem staje się coraz ładniejsza. Dopiero teraz widzę, jak idealnie wykrojone, jak niebezpiecznie czerwone są jej usta, zupełnie jakby chwilę wcześniej popijała świeżą krew. Pamiętam, że potem ta myśl często przechodziła mi przez głowę, gdy się w te usta wpatrywałem. Jestem pięć kroków od niej, moje stopy dotykają sceny, a spokój i opanowanie nie nadchodzą, nie czuję ich wcale. Czuję się jak wyrzucona na brzeg, trzepocząca, topiąca się w powietrzu ryba. Odwraca się w moją stronę. Wszystko wokół mnie zaczyna pulsować. Wiem, że nikt nie wyłączył muzyki, wiem, że pomieszczenie nadal pełne jest podnieconych głosów, lecz nagle nic nie słyszę. Głośne dźwięki zniżają się do szmeru. Jej twarz jest poważna. Zastanawiam się, czy jej skóra jest tak miękka, na jaką wygląda. Zastanawiam się, ile sekund zajęłoby mi zdjęcie jej sukienki, zresztą nie muszę zdejmować, materiału jest tak mało, że bez trudu wyobrażam sobie, co jest pod nim. Domyślam się barwy jej głosu, wyobrażam sobie, jakbym się czuł, mając ją pod sobą. Dziesiątki wyobrażeń i jednego jestem pewny: chcę, by każde z nich stało się najpierw rzeczywistością, a potem wspomnieniem. Stoję tych kilka kroków od niej i czuję, jakby ciągnęła mnie w swoją stronę. Nie wiem, co zrobić z dłońmi, wkładam je w kieszenie jeansów. Zastanawiam się, co widzi, patrząc na mnie. W kącikach jej ust zaczyna się czaić uśmiech. Nie pamiętam, żebym ruszył w jej stronę, ale nagle jestem przy niej. – Jesteś bardzo źle wychowany. Nikt cię nie nauczył, gdy byłeś chłopcem, jak bardzo niegrzecznie jest tak nachalnie się komuś przyglądać? Gdy słyszę jej niski, pełen melancholii głos, przechodzi mnie dreszcz. To tylko mały dreszcz, ale i tak obawiam się, że jest zauważalny. Dźwięk pierwszego słowa przeszywa mnie, coś ze mną robi, nie wiem co, wbija się we mnie jak haki, które trzymają i nie chcą wypuścić. Myślę, że to ten głos był gwoździem do mojej trumny, gdyby nie on, nie przepadłbym ani tak szybko, ani tak zupełnie. Nikt później nie zrobił na mnie takiego pierwszego wrażenia. Nikt. Jej słowa wywołują u mnie śmiech. Przedstawiam się z niewielkim skinieniem głowy, palcami niczym dżentelmen dotykam rąbka wyimaginowanego kapelusza.

Mówię coś, wiem, że coś mówię, słyszę swój głos. Słowa opuszczają mnie z zaskakującą łatwością, zupełnie jakby nie zdawały sobie sprawy, że w środku jestem i rozgorączkowany, i zaniepokojony, i podniecony. Wcześniej na jej intensywnie czerwonych ustach widziałem tylko obietnicę uśmiechu, teraz uśmiecha się szeroko i czuję dumę, że to ja jestem tego przyczyną. – Znowu się na mnie patrzysz. – Zastanawiam się, co tutaj robisz, dlaczego tu jesteś. – Dlaczego tu jestem? Tego nie wie nikt. Gdziekolwiek bym nie była, zawsze się nad tym zastanawiam. Jeśli miałabym zgadnąć, to powiedziałabym, że jestem tutaj, bo dokądś idę. – Jej twarz jest nagle poważna, w okamgnieniu wygląda na starszą o kilkanaście lat, na zbyt dojrzałą. I wiem, że gdy będzie miała lat czterdzieści, to właśnie tak będzie wyglądać. Rozgląda się po sali. Jej wzrok skacze z jednej osoby na kolejną. Na nikim nie zatrzymuje się na dłużej. Wygląda na nieobecną i wiem, że to, iż tu jestem, nic dla niej nie znaczy. Cisza wplata się w naszą rozmowę. – A ty wiesz, dokąd idziesz? – pyta, nie patrząc na mnie. – Wiem, dokąd idę dziś. Dzisiaj pójdę tam, dokąd mnie poprowadzisz. – Jestem niezadowolony z tych słów, brzmią zbyt dwuznacznie. Jest we mnie nadmiar zachłanności, nadmiar chcenia. Nie chcę, by o tym wiedziała. Odwraca się w moją stronę i przechyla głowę na bok, jakby się nad czymś zastanawiała. W jej uchu lśni okrągły kolczyk z krzyżykiem. Przez moment wymownie milczy. Patrzy na mnie tak, jakby dopiero teraz po raz pierwszy mnie dostrzegła. – Jesteś niezmiernie pewny siebie. Muszę zdecydować, gdzie dzisiejsza noc się skończy, bo teraz nie tylko moja, ale i twoja najbliższa przyszłość od tego zależy. Jestem spięty. Teraz ona się we mnie wpatruje. Jej oczy i uśmiech, który w nich widzę, wyciągają mnie z niepewności. Zaczyna się śmiać beztroskim śmiechem i nagle znowu jest młoda. Młodsza niż wcześniej. Dalszą część nocy spędzamy razem. Siedząc obok siebie. Mówiąc szeptem, jakby w obawie, że usłyszy nas ktoś niepowołany. Stolik lepi się od rozlanego piwa, moje buty przyklejają się do podłogi, ale nie zwracam na to uwagi. Czasami materializuje się obok nas kelnerka, zachęcając do kupienia kolejnych drinków. Kelnerka jest ładna, a jej rzęsy są długie i mocno podkręcone. Dostrzegam ją, ale nie widzę, nie interesuje mnie wcale. Rozmawiamy o wszystkim, co przychodzi nam na myśl, ale są też minuty, gdy tylko milczymy, patrząc na siebie, i nie jest to niezręczna cisza. Czasami pochylam się w jej stronę, udając, że nie usłyszałem, co powiedziała. Jej włosy pachną lekko, owocowo. Wychwytuję w tym zapachu czereśnie, a może wiśnie. Zaciągam się tym zapachem. Mam ochotę podsunąć nos bliżej jej skóry, chcę i ją powąchać, ale nie mogę, bo

wiem, że nie powstrzymam się przed przejechaniem po niej językiem. Lubię też zwyczajnie na nią patrzeć. Podoba mi się to siedzenie w milczeniu i wpatrywanie się we wszystkie jej sposoby na zajęcie dłoni, i chwytanie jej osobistych poruszeń i gestów. Moje próby flirtu są kalekie, żarty beznadziejne, a mimo to lekko się uśmiecha. Czuję, że napięcie między nami się wzmaga, jednak wszystkie jej słowa są czyste, pozbawione podtekstów. Nie ma w nich niewypowiedzianych obietnic, sugestii, że jest do zdobycia. Jednak coś każe mi wierzyć, że to pozorna niewinność, coś mówi mi, że jest niebezpieczna. Może nawet zabójcza. Czuję to przez skórę. Czas zlewa się w sekwencję przypadkowych obrazów, odczuć i wrażeń, budzenia się emocji, których do wtedy nie znałem i których teraz nie potrafię uporządkować. Wspomnienie jest kalejdoskopowe, złożone z porwanych fragmentów – zupełnie jakby było odtwarzane przez popsuty projektor, który pewne sceny powtarza w nieskończoność, inne pomija, inne rozciąga, jeszcze inne odtwarza tylko w niewyraźnych migawkach. Pamiętam pierwszy dotyk. Jej dłoń jest niespodziewanie chłodna. Pamiętam, że z dotykiem tym przychodzi nagłe rozbudzenie zmysłów. Moja chęć posiadania jej nabrzmiewa. Dziwnie to dla mnie brzmi, gdy mówię, że pamiętam, i chociaż wiem, że jest to tylko wspomnienie, jednak czuję ten zimny odcisk dłoni na sobie. Czuję, jak chcę wziąć ją gwałtownie i szybko, wejść w nią głęboko, mieć ją całą dla siebie, bez ograniczeń. I boję się, że nic z tego nie będzie. Myśl ta jest torturą, czymś więcej niż bólem. Patrzę na nią i obawiam się, że rozmyślając o tym, czego chce moje ciało, tracę z oczu wszystko to, co naprawdę ważne. Chciałbym być gdzieś indziej, gdzieś, gdzie jest cicho, gdzie jej głos nie byłby zakłócany przez inne, gdzieś, gdzie czułbym tylko ją. Skupiam się na niej. Często przymyka oczy i mam dziwne wrażenie, że przymknięcie oczu pozwala jej lepiej widzieć. Założę się, że niewiele umyka tym zmrużonym oczom. Palce jej dłoni bezustannie czegoś dotykają, a jeśli nie czegoś, to siebie nawzajem. Chcę, by dotykały mnie. Zaciskam zęby, czuję, jak zgrzytają, z całych sił staram się skoncentrować na powstrzymaniu mojego ciała przed działaniem, przed zrobieniem czegoś, czego będę żałował. Następnych kilkadziesiąt minut spędzam na udawaniu pełnego klasy dżentelmena, a w myślach posuwam ją na lepiącym się od rozlanego piwa stole. DJ zaczyna grać utwór Karmacoma Massive Attack. Ona wstaje i bez słowa idzie w stronę parkietu. Pulsująca muzyka jest wolniejsza niż rytm mojego serca. Patrzę na

nią, na jej leniwie poruszające się ciało. Odwraca się w moją stronę, uśmiecha i jest to perfekcyjnie śmiercionośny uśmiech. Jej ruchy są czasem wolne, czasem szybkie, zawsze naładowane niebezpieczną energią i zawsze kuszące. Od tyłu podchodzi do niej mięśniak, z którym rozmawiała wcześniej, staje za nią, blisko. Bardzo blisko. Ociera się o nią w sposób, który podnosi mi ciśnienie. A ona nie reaguje, nie odwraca się, nie sprawdza, kto stoi za nią, nie odpycha go. Nadal tańczy, kołysząc się, zachęcając do dotyku. On korzysta z tego zaproszenia, jego dłonie przesuwają się wzdłuż boków jej ciała. W dół i w górę. Nadal patrzy na mnie, nadal uśmiecha się tym śmiercionośnym uśmiechem. Może mi się wydaje, ale chyba widzę w niej wyzwanie. Nie reaguję. Nie wiem, jak miałbym zareagować. Przez głowę przechodzi mi myśl, że może przez cały dzisiejszy wieczór chciała doprowadzić do tej chwili. Może jest entuzjastką trójkątów, jednak odrzucam tę myśl – gdyby tak było, rozmowa przebiegałaby inaczej. Lubię trójkąty, lecz z jakichś powodów nie chcę się nią dzielić. Nie podoba mi się ta myśl. Nie znam jej, jest dla mnie nikim, nie powinienem czuć tego, co czuję. Piosenka się kończy, a ona nie odwracając się ani razu w stronę osiłka, schodzi z parkietu. Wraca do mnie. Do mnie. Kontynuujemy przerwaną rozmowę. Godziny kurczą się do rozmiaru minut. Lokal cichnie, pustoszeje, spoglądam na zegarek: jest prawie szósta. Wychodzimy. Dźwięczy mi w uszach. Chłodny majowy poranek. Miasto jest już na dobre rozbudzone, dziwi mnie to w pierwszej chwili, ale szybko przypominam sobie, że jest piątek. Powietrze pachnie bzem. – Zadzwonię po taksówkę. – Nie, tramwaj jest tuż za rogiem i zatrzymuje się kilkadziesiąt metrów od mojego domu. – Odwiozę cię. – Nie ma potrzeby. – Chcę cię odwieźć. – Skoro chcesz… Idziemy w stronę przystanku. Zdejmuję z siebie kurtkę i bez pytania kładę na jej ramionach, zakrywając skąpą sukienkę. Przyjeżdża jeden tramwaj. Jest napakowany po brzegi, pozwalamy mu odjechać. Przyjeżdża drugi, nieco luźniejszy, wchodzę do niego za nią. Dziesiątki ludzi w drodze do pracy, część zaspana, część śpi na stojąco. Widzę też kilka wymęczonych po nocy ciał, dziewczynę z rozmazaną maskarą wokół zamkniętych oczu, chłopaka w pomiętym płaszczu, pomiętych włosach i z papierosem za uchem. Ścisk. Znowu się czuję, jakbym był w klubie, w poruszającym się, pozbawionym

muzyki klubie. Zwalnia się obok nas miejsce. – Usiądę ci na kolanach. – Mogę postać, ty siadaj. – Obawiasz się, że cię zmiażdżę? Siadam i sekundę później po raz pierwszy czuję na sobie jej ciężar. Odchyla się tak, że jej plecy przylepione są do mojej klatki piersiowej. Przeklinam moją kurtkę, gdyby jej na sobie nie miała, czułbym jej ciało o niebo wyraźniej. Tramwaj nas buja, lecz mam wrażenie, że jej biodra wykonują swoje własne ruchy. Jej włosy pachną czereśniami i dymem nikotynowym. Bardziej dymem niż czereśniami, ale i tak lubię ten zapach. Czuję, jak mój penis znowu – nie wiem po raz który w ciągu ostatnich godzin – wypręża się w spodniach. Serce zaczyna mi walić w piersi. Boję się kompromitacji, boję się, że za chwilę mnie wyczuje. Jedna z jej dłoni chwyta moją rękę i kładzie na jej udzie. Kieruje wyżej, chowa pod kurtką. Odwraca twarz w stronę okna i cicho pyta: – Odważny jesteś? – W szybie widzę jej blade mówiące odbicie, nawet czerwone usta wydają się teraz przyblakłe. Odwraca się jeszcze mocniej w moją stronę. Ciepły oddech dotyka mojego policzka. – Dość odważny. Jej pupa wpycha się mocniej w moje krocze. Teraz jestem pewny, że ruchy jej bioder były zamierzone. – Czuję, jak twardniejesz. W ciągu dwóch sekund, podczas których wypowiada to sześciosylabowe zdanie, mój penis raptownie przechodzi ze stanu umiarkowanego spęcznienia w stan pełnej erekcji. Pochylam się, odgarniam jej włosy i lekko całuję kark. Skóra jest zaskakująco ciepła. Po raz pierwszy doświadczam zapachu jej skóry i czuję się obrabowany, bo nie pachnie sobą, lecz klubem, z którego wyszliśmy. Mimo to nie potrafię się powstrzymać i przejeżdżam po niej językiem. Smakuje potem, słono. Tramwaj się zatrzymuje, jedni wychodzą, ich miejsce zajmują inni. I nagle odrywa się ode mnie, zdejmuje z siebie moją kurtkę. Jestem przestraszony, nie wiem, co zrobiłem źle, czym ją spłoszyłem, dlaczego zmieniła zdanie, dlaczego chce wszystko przerwać. Ale nie, mylę się. Zdejmuje kurtkę i otula nas nią od pasa w dół. Teraz czuję ją intensywnej, przez cienki materiał sukienki parzy mnie gorąco jej ciała. Tramwaj rusza, mężczyzna stojący tuż nad nami rozmawia przez telefon. Chłopak siedzący przed nami słucha muzyki, tak głośno, że jej syk dociera do mnie przez stukot tramwaju, przez szum rozmów, przez łomotanie mojego serca. Moje dłonie są na jej udach pokrytych podartą lycrą. Wolno, nadal niepewnie

przesuwają się ku górze i nagle odkrywam, że nie ma na sobie rajstop, a pończochy. Dotykam jej nagiej skóry, a ona lekko rozchyla nogi. Ruch ten jest zachętą, tego było mi potrzeba. Palce docierają do materiału majtek, rozpoznaję fakturę pospolitej bawełny. Lewą ręką oplatam jej talię. Uda znowu się rozsuwają. Materiał jest mokry, chciałbym zobaczyć tę plamkę wilgoci, chciałbym wiedzieć, jakiego koloru są jej majtki. Wiem, że bez względu na to, jaki mają kolor, w miejscu plamki jest on intensywniejszy. Szmatka wrzyna się w szczelinę między jej wargami, zagłębiam tam palec, pocieram. Mam ochotę odsunąć materiał. Jej ciało opiera się o mnie, poddaje się i w poddaniu tym widzę, że lubi mój dotyk. Wsłuchuję się w jej oddech. Masuję ją nieśpiesznie, choć moje palce są niecierpliwe. Jej ciało unosi się i po raz pierwszy czuję na sobie jej dłoń. Nie bawi się w podchody, nie udaje, że nie wie, czego szuka, od razu jest w okolicach mojego rozporka i rozpina guziki. Topię się, tonę w tym, co robi. Dobrze, że siedzę, bo czuję zawrót głowy. Gdybym nie siedział, zakołysałby on całym moim ciałem. Wiem, że nie opanowałbym go, wiem, że bym upadł. Nie spodziewałem się, że taki będzie następny krok. Myślałem, że może uda mi się dotknąć jej nagiej kobiecości, może uda się zanurzyć w nią palce, ale nie marzyłem o tym, że i mój penis weźmie czynny udział w akcji. Przesuwam wzrok wzdłuż jej policzka, szyi, ramienia, nadgarstków. Jej schowana pod materiałem dłoń dotyka mnie. Biorę głęboki, uspokajający wdech. Przez moment się boję, że spuszczę się niczym dotykany po raz pierwszy prawiczek. Nie mam pojęcia, skąd u mnie to zdenerwowanie. Jasne, jesteśmy w miejscu publicznym, ludzie są bardzo blisko, bliżej niż na wyciągnięcie ręki. Jednak wiem, że ani miejsce, ani nieświadoma publiczność nie mają wpływu na to, co czuję. Wiem, że gdybyśmy byli sami w ciemnym pokoju, czułbym to samo. Jej palce są zdecydowane i szybkie, nie wyczuwam w nich wątpliwości. Zamykam na moment oczy. Tramwaj buja nas rytmicznie. Mój penis jest między jej mocno zaciśniętymi udami. Znowu zamykam oczy. Gdyby ktoś teraz zdjął z nas moją kurtkę, to od razu zobaczyłby żołądź zdającą się wyrastać spomiędzy jej ud. Poruszam biodrami, nie potrafię się powstrzymać, bo jak powstrzymać konieczność takich ruchów? Nie jestem w niej, ale i tak czuję się sensorycznie przeciążony. Oddycham szybko. Ktoś nagle dotyka mojego ramienia. Z zaskoczenia prawie wyskakuję ze skóry, wzdrygam się nerwowo. To tylko osoba siedząca za nami opuszcza swoje miejsce. Jej siedzenie od razu zajmuje ktoś inny. Tramwaj znowu staje. Drzwi znowu otwierają się z trzaskiem. Znowu tasowanie

tych, co dotarli na miejsce, z tymi, którzy dopiero zaczynają podróż. Ktoś rzuca kreatywny zlepek przekleństw, bo jest mu zbyt ciasno, tak ciasno, jak każdego ranka i pierdolone o suczej maści MPK nic z tym nie robi, i on wolałby sypać sobie sól na zranionego chuja niż jeździć tramwajem. Ktoś zaczyna się śmiać, nie jest to zwyczajny śmiech, rechot raczej, wagon wypełnia głośne „rech-rech”. Ona też się cicho śmieje. Ja się uśmiecham, bo takiego akompaniamentu do erotycznego zbliżenia jeszcze nie miałem i nie spodziewam się, bym za nim zatęsknił. Przestaję go słuchać. Kolanem na powrót rozchylam jej nogi i znowu zaczynam ją pocierać. Materiał mi przeszkadza, chcę poczuć jej śliskość. Daję sobie minutę, w myślach zaczynam odliczać sześćdziesiąt sekund, gdy jestem przy dwudziestu, poddaję się. Wydaje mi się, że moje palce drżą, gdy odgarniam materiał, ale to z pewnością jest tylko złudzenie. Pierwszy kontakt. Tłumię w sobie jęk. Moje serce przyśpiesza. Słyszę, jak głęboko wdycha powietrze. Miałem rację: jest śliska, gładka i perfekcyjna. Mój palec przesuwa się do góry. Zahacza o łechtaczkę. Ona nie tłumi jęku. Nie jest to głośny jęk i wątpię, że ktoś poza mną jest w stanie go usłyszeć. Znowu zjeżdżam w dół wzdłuż jej pęknięcia, docieram do dziurki i powoli, powoli wkładam w nią palec. Wilgoć i gładkość z każdej strony. Serce znowu przyśpiesza. Lekko porusza biodrami, tak lekko, że ruch ten czuję tylko na palcu. Chciałbym ją widzieć, chciałbym poczuć jej zapach, zlizać go spomiędzy jej warg. Patrzę na jej szklane odbicie, jest w nim niewyraźna, za nią czarna ulica, odrapane z koloru kamienice i żółte forsycje. Jej uda znowu ściskają mojego penisa. Chcę ją spenetrować. Więcej niż chcę. Jest to jedyna rzecz, która się w tym momencie liczy, która ma sens, która jest aktem koniecznym. – Wejdź we mnie. – Najpiękniejsze słowa, jakie w życiu słyszałem. Bez tych słów nie ośmieliłbym się. A może tak? Nie wiem. Jej słowa popychają mnie do odważnego czynu. Unoszę ją nieco do góry. Przez chwilę jej ciało wisi nade mną. Powoli zaczyna opadać. Nie mogę powiedzieć, że nie ma we mnie ziarna wątpliwości, że nie ma we mnie najmniejszej obawy. Nie mogę tego powiedzieć, bo mam ich wiele, ale się nie liczą, są zupełnie nieważne. Serce się rozpędza, choć przed chwilą byłem pewny, że szybciej już bić nie może. Namierzam na ślepo, lecz idealnie. Czubek penisa nagle staje się chłodny od jej wilgoci, wypycham biodra, wchodzę w nią głębiej. Nieco głębiej – jest zbyt ciasna na szybką penetrację. Na szczęście jest też wilgotna, bardziej niż wilgotna. Mokra. Milimetr po milimetrze przedostaję się głębiej. Wolno, wolniej, do tej granicy, za którą jest już tylko bezruch. Lecz mimo tej nieśpieszności chłód znika, zastępuje go ciepło. Gorąco. Tętniące gorąco.

Jej palce ściskają moje uda, wbijają w nie paznokcie. Chciałbym nie mieć na sobie jeansów, chciałbym czuć ostrość jej paznokci. Nie wiem, czy w zbliżeniu tym jest więcej przyjemności czy tortury. Napięte mięśnie bolą od wstrzymywanych siłą woli ruchów. Wcześniej, gdy siedziała obok mnie w klubie i patrząc na nią, wyobrażałem sobie nasze zbliżenie, wszystko wyglądało inaczej. W myślach brałem ją mocno. Bez zahamowań. Bez bólu odroczenia. A po wszystkim miałem być tak zmęczony, że nawet otwarcie oczu byłoby zbyt dużym wysiłkiem. Chciałem pieprzyć ją zupełnie. Po powrocie do domu chciałem stracić przytomność z wycieńczenia. Jest inaczej. I nie wiem, co jest lepsze: moja wcześniejsza wizja czy to, co się dzieje teraz. Obiecuję sobie jednak, że jeśli dojdzie między nami do drugiego razu, to musi być to w sytuacji, w której nie będę musiał trzymać mojej zachłanności na wodzy. Wchodzę w nią powoli. Zbyt wolno. Zgrzyt moich zębów brzmi głośno w moich uszach. Jest ciasna do granicy bólu. Tramwaj ostro i niespodziewanie hamuje, szarpie całym naszym otoczeniem i nagle jestem w niej do końca. Wydobywa się z niej jęk. Nie wiem, czy zaskoczenia, czy przyjemności. Ona pozostaje w bezruchu, tylko jej palce zdają się mocniej mnie ściskać. Poruszam biodrami, wychodzę z niej nieco i znowu się w nią wbijam. I znowu. Chciałbym zgiąć ją wpół, przyszpilić do podłoża i rżnąć tak, jak nigdy jeszcze nie była rżnięta. Na oczach wszystkich. Niech patrzą. Jej ciało osuwa się nieco w bok, głowa dotyka okna. Nie dotyka, raczej uderza w szybę w rytm stukotu kół tramwaju. Na zewnątrz zszarzało, zaczęło siąpić. Zbliżamy się do kolejnego przystanku, większość czekających schroniona jest pod czarnymi parasolami. Jej oddech zatrzymuje się na szkle. Plama pary pojawia się, by za chwilę zniknąć. Drzwi się otwierają. Ktoś się przepycha, przepraszając po cichu. A może przeprasza głośno. Nie jestem pewny. Odwracam się w stronę okna. Chłopak, prawie mężczyzna, patrzy na mnie i na nią. Nie odwraca wzroku, gdy nasze oczy się spotykają. Uśmiecha się szeroko. Jego zęby są duże jak klawisze fortepianu. Z tym uśmiechem wygląda żarłocznie. Domyśla się. Wykonuje jednoznaczny gest: kciuk i palce prawej dłoni tworzą obrączkę, palec wskazujący lewej zaczyna je penetrować. Gestem tym pokazuje mi, że się nie domyśla tego, co robimy – że wie. Przez moment wygląda, jakby miał zamiar wejść do tramwaju. Zastanawiam się, co zrobi, jeśli wejdzie, czy przepcha się do nas, czy będzie stał nad nami z odbijającą się w spodniach erekcją, rzucając komentarze. Zastanawiam się, co ja zrobię: zatrzymam to, co się dzieje, czy nie.

Ona go nie widzi. Jej oczy są zamknięte. Tramwaj rusza, chłopak z wielkimi zębami zostaje na przystanku. Moje palce budzą się z szoku, wracają do jej łechtaczki. Kwilenie. Odrywa głowę od szyby, odwraca się w moją stronę. Widzę tylko jej profil. Jej policzek jest zaróżowiony, usta wilgotne, jakby przed momentem je oblizała. I nagle zdaję sobie sprawę, że jeszcze się nie pocałowaliśmy. Całą noc zmarnowaliśmy na słowa. Mówiąc i mówiąc. Trochę się śmiejąc, trochę żartując. Nie wymieniliśmy zbyt wielu dotyków. Nie znam smaku jej niebezpiecznie czerwonych ust. Nie wiem, jak aktywny jest jej język podczas pocałunku. A chciałbym wiedzieć. – Przestań. To za dużo. Za chwilę nie będę mogła być cicho. – Jej słowa są pełne powietrza. Zatrzymuję każdy ruch swojego ciała. Moje biodra są nieruchome, palec oddala się od łechtaczki. Zbliżam się do niej tak bardzo, jak tylko mogę, zamykając niewielką przestrzeń między nami. Jej zapach wypełnia moje nozdrza. Ona jest bardziej uzależniająca niż metamfetamina. I daje większego kopa. Tramwaj nas buja i dzięki temu, wbrew mojej woli, nadal się w niej poruszam. – Nie znasz mnie, nie wiesz, że jestem maksymalistą. Że u mnie wszystko albo nic. – Nabieram tlenu w płuca. – Zatem albo kończymy zabawę, albo jak dobra dziewczynka weźmiesz wszystko, co ci dam, bez słowa sprzeciwu, bez narzekań. Po cichu. Mój głos jest pewny, ale w środku się boję. Tak cholernie się boję, że jej wyborem będzie nic. Że wszystko się skończy. Że lekko się podniesie, pociągnie do dołu sukienkę, zostawi mnie tu samego ze sterczącym fiutem na plastikowym siedzeniu. Nie wstaje, nie odchodzi. Moje biodra wznawiają przerwany rytm, palec wraca w okolice łechtaczki. Każde kółko, które zatacza, wywołuje w jej ciele bezwarunkowe wzdrygnięcie. Poruszam się w niej wolno, a mimo to już po dwóch, może czterech minutach ciśnienie w moim podbrzuszu zaczyna się podnosić. Koncentrować. Zaczyna zaciskać się w pięść i wiem, że nie ma mowy, bym mógł się dłużej powstrzymać. Nie chcę dojść. Naprawdę nie chcę. Ale nie mam nad tym najmniejszej kontroli. Jej wewnętrzne mięśnie zaczynają mnie mocniej ściskać. Miażdżyć. Jestem pewny, że ślepnę na moment. Resztki kontroli gdzieś umykają. Zatrzymuję się. Zaciskam zęby. A orgazm i tak we mnie uderza. Jest agresywny, targa moim ciałem. Jest niemy, tłumiony w środku i może przez to jeszcze agresywniejszy, bo walczący, by wydostać się na zewnątrz. Smak krwi w ustach, przecięta przez zęby warga. Czuję, jak nasienie wypełnia jej wnętrze. Dochodzę i dochodzę, serce wali mi tak głośno, że jestem pewny, iż każdy w wagonie słyszy jego szybki rytm. Odchylam się, wpasowuję najwygodniej, jak mogę, w twardy, plastikowy fotel i nagle jest mi tak dobrze, że mam wrażenie zapadania się w plusz.

Przechodzę przez próg wrażliwości, a ona nadal mnie zgniata. Jej spazmy zaczynają sprawiać mi ból. Najsłodszy rodzaj bólu, jaki kiedykolwiek czułem. Mój puls wraca do normy, jej oddech stopniowo się uspokaja. Czuję wyciekającą z niej wilgoć, nasze esencje połączone w jedno. Rozglądam się. Nikt na nas nie patrzy, a jeśli nawet ktoś zauważył, to to, co widział, znacznie różniło się od rzeczywistości. Wypycha mnie z siebie. Unosi się, dając mi możliwość schowania fiuta do spodni. Zapinam rozporek. – Następny przystanek jest mój. – Jej głos jest nieco niższy niż przedtem, jakby były to pierwsze słowa wypowiedziane po długich godzinach milczenia. Wstaje i przez kilka sekund jej pupa jest na wysokości mojego wzroku. Widzę strużkę spermy cieknącą po wewnętrznej stronie jej nogi. Przechodzi mnie dreszcz na ten widok. Gdy wstaję, zauważam, że zgubiła gdzieś kokardę, którą miała we włosach. Przepycha się do wyjścia, wychodzę za nią. Mówi o tym, jak lubi drobny deszcz, jak nie może się doczekać, by ściągnąć buty i spać do popołudnia. Deszcz przylepia moje włosy do czaszki, czuję zimno, a mimo to jest mi dobrze, tak dobrze, że niemal szczerzę zęby. Ani słowa o tym, co się przed chwilą wydarzyło. Nie to, żebym sam chciał o tym mówić. Nie oczekuję klepnięcia w plecy ani komplementu chwalącego moje seksualne zdolności, ale myślałem, że jakimś słowem, jakimś gestem pokaże mi, że nie żałuje. Że spełniłem oczekiwania. A nade wszystko, że chce więcej. Podchodzimy pod jej dom. Płot, za nim mały, dziki ogródek, pełen błękitnych niezapominajek i białych konwalii. Czuję konwalie w powietrzu. Ukryte w gałęziach ptaki śpiewają głośno i radośnie. I nagle po raz pierwszy wygląda na nieco zawstydzoną. Przez dłuższy czas się nie odzywa i mam wrażenie, że szuka odpowiednich słów. Wzdycha. – Wiesz co, możemy tu stać i oszukiwać się nawzajem, że ta noc była czymś więcej, niż była. – Auć, to nie są słowa, na które czekałem. Znowu wzdycha. – Możemy też rozstać się bez niepotrzebnych kłamstw i bez obietnic, które nigdy nie zostaną spełnione. Poza tym jestem naprawdę zmęczona, zaraz rozpadnę się na zmęczone atomy. Nie chce mi się tu stać, grać i kłamać. Chcę iść spać. Boli. Każde słowo jest jak kopniak w jaja, ale przywołuję na usta uśmiech. – Było miło, ale się skończyło. – Świetnie, że się rozumiemy. Dzięki, że mnie odwiozłeś. Naprawdę nie musiałeś. – Wiem, że nie musiałem, ale się opłacało. Unosi swoje jasne brwi w zdziwieniu, jakby była zaskoczona tym, że nawiązałem do naszego zbliżenia. Zupełnie jakby był to temat tabu. Jej jasne policzki pokrywają się bladoróżowym rumieńcem. Nie sądziłem, że ludzie tacy jak ona potrafią się

rumienić. Jej twarz przybiera niewinny wyraz. Musi on być zapewne wynikiem długiej praktyki. Gdybym nie spędził w jej towarzystwie ostatnich kilku godzin, uwierzyłbym w tę minę. Opuszcza wzrok w udawanym zażenowaniu, jakby zapomniała, że ja tam byłem, że to mój penis penetrował ją mniej niż dziesięć minut temu. – Do zobaczenia. – Słowa rzuca szybko, oddaje mi kurtkę, zaraz potem wykonuje półpiruet i odchodzi. Czekam chwilę w głupiej nadziei, prosząc ją w myślach, by się odwróciła. Nie odwraca się. Z torebki wyjmuje klucze. Szczęk metalu o metal. – Na razie – mówię cicho, bardziej do siebie niż do niej. Zakładam kurtkę, materiał rozgrzany jest jej ciepłem. Wbijam dłonie w kieszenie spodni, odwracam się i idę w stronę, z której przyszedłem. Jestem pełen przypadkowych odczuć. Nie podoba mi się ten mój wewnętrzny bezład. Kim jest ta dziewczyna? Nie ma najmniejszych oporów, by przelecieć mnie w miejscu publicznym, ale wspomnieć o tym choć słowem już nie wypada. Nie wiem, co mam czuć, co myśleć. Czuję się urażony, choć nie powiedziała nic, co miało we mnie ugodzić. Czuję się zawiedziony, choć nie miałem oczekiwań. Czuję się zmęczony i nie ma to nic wspólnego z tym, że nie spałem minionej nocy. Lecz przede wszystkim czuję, jakbym zboczył, jakbym został zepchnięty z oznaczonej drogi. Dopiero teraz wiem, że to pierwsze, skomplikowane wrażenie było tym najprawdziwszym, po którym zaczął się ciąg iluzji. Czasami wiedziała, że ja zdaję sobie sprawę z jej udawania, grania, manipulacji, a mimo to zapierała się, wymyślając nowe i nowe korowody kłamstw, spuszczając oczy w odpowiednich momentach, rumieniąc się lub płacząc na zawołanie. Nie wiem dlaczego. Nie wiem też, dlaczego nie przeszkadzało mi, że częstuje mnie tylko półprawdami; że to, co widzę, jest obrazem nakreślonym przez nią świadomie. Bywały chwile, że kochałem ją, nienawidziłem i znowu kochałem w odstępie kilku minut. Czasami, gdy leżę w łóżku na wpół obudzony i myślę o niej, zastanawiam się, czy to właśnie nie było tym, co ciągnęło mnie do niej najbardziej. To uczucie, że bycie z nią jest jak chodzenie po polu najeżonym minami, jak rozbrajanie tykającej bomby, która może wybuchnąć w każdej chwili, bez względu na moje dobre intencje i otaczających nas ludzi. Ale bycie z nią było też jak doświadczenie pierwszego słonecznego dnia. Jak nikt potrafiła dotknąć mnie do samego szpiku. Słowami lub ich brakiem zabijała mnie tysiące razy, a mimo to sprawiała, że czułem się żywy. Żywy i kompletny. Cały.

Obecny. Była i nadal jest zupełnie niepodobna do kogokolwiek, lecz właściwie nie potrafię wskazać, na czym polega jej inność. Bo nie chodzi tu tylko o to, że z nią nigdy nic nie było jasne i proste, że przejrzystość zawsze była zmącona, że nigdy nie wiedziała, kiedy się zatrzymać. Teraz wiem, że nigdy tak naprawdę jej nie znałem, choć gdy byliśmy razem, byłem pewny, że znam ją dogłębnie, od zawsze. Wczesny ranek. W moim ogródku pierwsze konwalie w końcu ośmieliły się rozkwitnąć. Jeszcze wczoraj były zielonymi perłami, dziś pachną przepięknie. Pokryte są lśniącą powłoką z deszczu. Deszcz napadał też na mnie, przyjemnie zmoczył, a teraz puka o szybę. Mimo to moja głowa jest pełna niedobrych myśli. Jest mi źle. Zrobiłam coś, czego żałuję. Dzień dopiero się zaczął, dopiero minął przedświt, a ja już zdążyłam zrobić z siebie kurwę. Myśl ta przyleciała do mnie kilka minut temu, tuż po fakcie i nadal ze mną jest, nie chce odlecieć. Smutno mi, bo myślałam, że już się z tego wyleczyłam, że zmieniłam się na lepsze. Jestem jednak niezmienna. Jaka jest moja dzisiejsza wymówka? Palił się jak światło. Obiecałam sobie, że następnym razem zrobię to z miłości, a jak nie z miłości, to chociaż z silnej sympatii. Nie kocham go, nie lubię, nawet nie pamiętam jego imienia. Myślę o nim Kusiciel. Byłam z nim, bo palił się jak światło. A na koniec uciekłam, bo bałam się, że jeszcze chwila i znowu się poniżę. Nie wiem, po co o tym myślę, dlaczego strzepuję z siebie te słowa, dołując się jeszcze bardziej, zamiast przywołać ciszę i zasnąć, i obudzić się w słoneczne popołudnie, nie pamiętając już o tym, jaki był pełny smaku, jak mocno się palił. Przez następnych kilka dni moja głowa pełna jest myśli o niej. Wspomnienia zaledwie kilku godzin wydają się nie mieć końca. Nie wiem, ile razy widzę ją znowu po raz pierwszy, nie wiem, ile razy patrzę, jak tańczy albo obserwuję z boku nasze zbliżenie. Czuję się naznaczony. Myślę o niej zbyt dużo, maniakalnie dużo. Wierz mi, to zupełnie do mnie niepodobne, czuję się jak nie ja. Staram się wybudzić z tych myśli o niej, przestać

myśleć. Na nic jednak to staranie. Czuję się odcięty od reszty świata. Brzmi to zbyt dramatycznie, jak na mój gust, ale tak właśnie się czuję. Jestem świadomy, że jej nie znam, że niewiele o niej wiem, a jednak pożądam jej. Z niedoświadczaną dotychczas zaciekłością. Miałem ją już, więc dlaczego nadal ją chcę? Poniedziałkowy wieczór. Zakładam kurtkę, czapkę bejsbolówkę i jadę do niej. Nie mam wyjścia, muszę porównać rzeczywistość do wspomnień, bo z pewnością nie jest tak idealna, jak ją pamiętam. Modlę się o to. Nie mam planu, nie wiem, co zrobię. Jest już ciemno, gdy dojeżdżam na miejsce. Zbyt późno, by zadzwonić do drzwi. Stawiam kołnierz kurtki, czapkę naciągam tak, by zasłonić część twarzy. Nie chcę być przyłapany. W jej domu pali się tylko jedno światło, zastanawiam się, czy jest to jej pokój. Czuję się jak jakiś seksualny dewiant. I dopiero dzięki temu poczuciu zdaję sobie sprawę, że robię coś, czego robić nie powinienem. Odwracam się z zamiarem niewracania w to miejsce i wtedy dostrzegam ją. Jest nadal daleko, ale nawet w pomarańczowym świetle latarni rozpoznaję ją bez trudu. Cofam się, teraz jestem pewny, że nie jest to miejsce ani pora, że jeśli mnie zobaczy, to będzie to nasze ostatnie spotkanie. Kilka metrów dalej jest kiosk, szybko idę w jego stronę. Zza małej budki mam idealny widok na zbliżającą się dziewczynę. Jej jasne włosy są rozpuszczone, choć z daleka nie wyglądają na jasne. Rozmawia przez telefon, nawet stąd słyszę jej śmiech. Pod pachą ma stertę papierów. Ubrana jest zupełnie inaczej niż w czwartek: spodnie i krótki, ciemny płaszcz, w który wpięta jest broszka. Staje pod latarnią i przez dłuższą chwilę tylko słucha. Przypominam sobie, że gdy zobaczyłem ją po raz pierwszy, też stała w kałuży światła, jakby była najważniejsza na scenie. Zupełnie jak teraz. Światło odbija się od broszki, połyskuje. Moje ciało jest głodne. Zawsze jest głodne, zawsze czegoś lub kogoś chce, zawsze mu mało. Ale to chcenie, które wypełnia mnie teraz, ma inne, bardziej prymitywne dno, pod którym jest jeszcze coś. Mam ochotę podejść do niej i zwyczajnie ją wziąć, jakby była moja. Jakby należało mi się wszystko, co oferuje jej ciało. Nigdy dotychczas nie przeszła przeze mnie myśl, by być z kobietą wbrew jej woli. Jednocześnie jednak czuję potrzebę zabicia każdego, kto chciałby ją skrzywdzić. Teraz widzę jasność jej włosów. Widzę, jak skręcają się ich końce. Nie słyszę dokładnie słów, jednak rozpoznaję jej niski głos. Wszędzie bym go rozpoznał. Robię krok w jej stronę i powstrzymuję się przed zrobieniem następnego.