Mojemu ukochanemu mężowi François
za jego wiarę w niezależność
Mary - z miłością i podziękowaniami
Rozdział 1
Tańczyć - znaczy wyjść poza siebie; być silniejszym, większym,
piękniejszym. Taniec to moc i ziemska stawa, pozostające zawsze w
twoim zasięgu.
Agnes de Mille
Męska woda kolońska. Jej zapach unosi się na schodach, a na samym
dole osiada jak delikatna mgiełka, by ogarnąć tego, kto będzie dość
odważny i wejdzie do środka. Zamglone fotografie tancerzy wiszą na
ścianie wzdłuż stopni. Patrzę na pierwszą - kobieta w dwuczęściowym
wysadzanym diamentami kostiumie koloru morza, z ciemnymi
włosami gładko zaczesanymi do tyłu. Spod długich, jak u Barbarelli,
rzęs rzuca pożądliwe spojrzenia. Nie mam bynajmniej zamiaru
zmieniać się w kogoś takiego i przez chwilę zastanawiam się, czy po
prostu stąd nie uciec. Ale perspektywa robienia zakupów i
poszukiwania najtańszego warsztatu samochodowego w okolicy
(kolejne dwa punkty na mojej liście rzeczy do zrobienia) skutecznie
mnie powstrzymuje. Na górze zawodzi Harry Connick Jr., a ja czuję w
brzuchu przyjemny dreszcz, z którym nie może się równać żaden sklep
spożywczy ani mechanik. Muszę zapomnieć o Barbarelli - instruktor, z
którym rozmawiałam przez telefon, twierdził z przekonaniem, że mogę
tańczyć dla samego tańca. Bez żadnych oczekiwań, bez presji i
naruszania mojej intymności.
A jednak, kiedy muzyka, śmiechy i odgłosy rozmów robią się
głośniejsze, z każdym stopniem czuję się coraz bardziej jak
osiemnastoletnia dziewczyna wkraczająca po raz pierwszy na imprezę
studenckiego bractwa. Tyle że wtedy nie wchodziłabym sama. Teraz
nie ma obok mnie nikogo i nic nie może ukryć mojego zmieszania. Nie
ma się gdzie
schować, nie widzę nigdzie stołu ani wielkiej doniczki pełnej
plastikowych kubków, z których wyciekają resztki taniego piwa.
Jestem tutaj i nie mogę udawać, że jest inaczej. Zatrzymuję się przy
plakacie młodego mężczyzny w krótkim czarnym bolero, stojącego z
ręką wyciągniętą w figurze flamenco - to kadr z filmu Roztańczony
buntownik Baza Luhrmanna. Dałabym głowę, że ktoś właśnie wywołał
moje imię, a przynajmniej jego początek, coś jak „Mad" - ale chyba
jeszcze nikt mnie tutaj nie zauważył.
Klepnięcie w ramię. Odwracam się nerwowo.
- Madeleine?
Najpierw zauważam szeroką, świeżo ogoloną bliznę przechodzącą
przez dolną szczękę. Mężczyzna jest niski, niewiele wyższy ode mnie,
ma ufarbowane na piaskowy blond włosy z przodu podniesione żelem.
Przez pasek wylewa się brzuch. Wyciągam dłoń na powitanie.
- Tak. David?
Wygląda na nieco zaskoczonego moją obecnością i chwilę zwleka,
zanim odwzajemni uścisk.
- Udało ci się nas znaleźć? Ma spierzchnięte dłonie.
- Tak, już wcześniej tędy przejeżdżałam.
Prawda jest taka, że cztery dni temu prawie zostałam w tej okolicy na
dobre. Zupełnie się zgubiłam, a na dodatek byłam już mocno
spóźniona na spotkanie z lekarzem rodzinnym w naszym nowym
miejscu zamieszkania w Melbourne. W pewnym momencie zjechałam
ostro na pobocze i wypchnęłam z samochodu mojego trzynastoletniego
syna, Josha, w samą porę, żeby zwymiotował na chodniku, a nie w
aucie. Stanęłam za nim, trzymałam go w pasie i odgarniałam mu włosy
z twarzy. Zwymiotował raz, potem drugi, krztusząc się i dusząc. Potem
się rozpłakał.
- Tak mnie boli ucho!
- Już w porządku, skarbie. Wszystko dobrze. - Wyciągnęłam
chusteczkę z kieszeni płaszcza, próbując wytrzeć śli-
na z buzi Josha i z jego dżinsów. Pozwalał mi na to przez chwilę, ale
szybko wyrwał się i odskoczył.
- Przestań, mamo. - Zabrał mi chustkę z dłoni.
Wcisnęłam na komórce numer lekarza, ale usłyszałam tylko nagranie
- gabinet był już zamknięty. Josh musiał więc pojechać na pogotowie,
do zupełnie obcego szpitala, którego lokalizacji nawet nie znałam.
Obok nas śmigały samochody, a ich białe i czerwone światła odbijały
się od mokrej jezdni. Niektórzy kierowcy trąbili na nas z irytacją,
zdenerwowani, że blokujemy pas. Tylu ludzi, a ja nie miałam do kogo
zwrócić się o pomoc.
Weź się w garść, Maddy. Przestań się nad sobą rozczulać.
Zrobiłam głęboki wdech, zaprowadziłam Josha do samochodu i
zaczęłam szukać najbliższego szpitala na nieporęcznym planie
Melbourne. I wtedy właśnie zauważyłam szkołę tańca. Wyglądając
przez przednią szybę, szukałam nazwy ulicy, ale zamiast tego
zobaczyłam szyld „Body Rhythms". Fluorescencyjny błękit
wyłaniający się zza czarnej i mokrej ściany wisiał nad sklepowymi
witrynami po drugiej stronie ulicy. Za szybą widziałam ludzi z
ramionami wyciągniętymi, by objąć partnera, pary kołyszące się w tań-
cu, oblane ciepłym, żółtym światłem. Jakaś kobieta ze śmiechem
wysunęła się z uścisku partnera. A on, uśmiechnięty od ucha do ucha,
powiedział coś, co sprawiło, że zachichotała. Wtedy położył dłoń na jej
łopatce i przyciągnął z powrotem do pozycji ramy. Muzyka
najwyraźniej zamilkła, bo nagle wszyscy jednocześnie zmienili
partnerów. Niektórzy nieśmiało, inni z radością przesunęli się do kogoś
innego, aby tańczyć dalej.
Po raz pierwszy od bardzo dawna wzruszyło mnie to, jak można się
czymś cieszyć.
A teraz stałam tutaj i patrzyłam na Davida, myśląc, że chyba
wyobraziłam sobie ten cały optymizm. Zresztą wszystko wokół wydaje
się cudowne, kiedy obok twój syn wymiotuje na chodnik. David
wskazuje mi gestem dwa
drewniane krzesła przy parkiecie. Trzyma w ręku długopis i kartkę.
- Mówiłaś przez telefon, że już tańczyłaś. W Stanach?
- Tak. - Nie bardzo wiem, co zrobić z rękami. Krzyżuję nogi i łapię się
za kolano. - Dawno temu.
- Co przywiodło cię do Australii?
- Praca mojego męża.
Nienawidzę tego mówić. Naprawdę. Jakbym była jakąś utrzymanką,
która istnieje wyłącznie dla dobra swojego partnera i dzieci, które z
nim spłodziła. A jeśli akurat nie robi tego ostatniego, to oczywiście
odpoczywa sobie na wygodnej tratwie utrzymującej się na powierzchni
dzięki pieniądzom męża.
- Zdobyłaś jakieś medale?
Medale - to brzmi bardzo poważnie. Bardzo oficjalnie. To, że nigdy w
życiu nie słyszałam o medalach, oznacza chyba, że mam wielkie
zaległości w treningach.
- Medale? - pytam.
- Brąz, srebro, złoto. Egzaminy. Ten system jest chyba
międzynarodowy. Tak mi się wydawało.
David siedzi z lekko rozstawionymi nogami, opierając łokcie na
kolanach. Na parkiecie jakaś kobieta mniej więcej w moim wieku z
pomocą instruktora ćwiczy rumbę. Gada strasznie dużo, nawet kiedy
tańczy, i jej kroki nie są zbyt składne. Ale po drugiej stronie studia
dostrzegam inną kobietę, młodszą. Ma gibkie ciało, a jej nogi są
jednym długim, opalonym mięśniem w krótkiej czarnej spódnicy i
kabaretkach. Każdy krok w butach na obcasie jest dokładnie od-
mierzony, a dziewczyna kręci się i wiruje w ramionach partnera. Nie
mogę się powstrzymać, by nie porównać do niej siebie z dawnych
czasów. I od razu żałuję, bo doskonale wiem, że nigdy nie stałam się
taka dobra, nawet gdy miałam siedemnaście lat, byłam silna,
wysportowana i każdego dnia po szkole tańczyłam w studiu Lucindy.
Cholera, to był kiepski pomysł!
Czuję, że David patrzy na mnie, czekając na odpowiedź.
- Przepraszam - odzywam się. - Tak, zdawałam egzaminy. Ale nie
pamiętam, żeby były u nas jakieś medale.
David podąża za moim wzrokiem na parkiet.
- To jest Felicia. Tańczy już od wielu lat. Razem ze swoim
instruktorem, Gavinem, jedzie do San Francisco na turniej dla
zawodowców. - Wskazuje głową partnera dziewczyny, który stoi
właśnie przed lustrem, pokazując Felicii różne możliwe ułożenia
ramion. Jak na tancerza, Gavin jest raczej krępy - wygląda jak duża
kula zbitych mięśni. Wydaje się uosobieniem siły i pewności siebie.
Przy kołnierzyku znoszonej niebieskiej koszulki dostrzegam kręcone
włosy na piersi.
- Ile ona ma lat?
- Chyba dwadzieścia dwa. Nie, czekaj, dwadzieścia jeden.
Na mojej twarzy widać odmalowała się panika, bo David szybko
zaczyna wyjaśniać:
- Znam tancerzy, którzy mają sześć lat, i takich, którzy mają
osiemdziesiąt pięć. - Uśmiecha się ze zrozumieniem i robi mi się trochę
lepiej na myśl, że widział już podobne do mnie, niepewne osoby. - Nie
interesuje mnie wiek moich kursantów, tylko ich taniec.
Patrzy na mnie z zainteresowaniem. Zakładam włosy za ucho, ale
potem przypominam sobie, że w ten sposób odsłaniam siwe odrosty.
Kiedy się tu przeprowadziliśmy, poszłam ufarbować je u najbliższego
fryzjera, ale przesadził z kolorem, robiąc ze mnie chodzącą czereśnię.
Włosy są zbyt czerwone, niesfornie i bezładnie zwisają na ramiona, a
spod spodu zaczynają wyłazić odrosty.
Kiwam głową w kierunku Felicii.
- Jest naprawdę świetna.
- Niezła. - David wstaje i podaje mi dłoń. - Zatańczymy? Lepiej nie.
Czuję się jak ostatnia fajtłapa na imprezie;
jakbym była osłem, a ktoś przyczepił mi gwoździem ogon do krzesła.
Wokół rozlegają się gorące latynoskie rytmy, Felicia zaczyna na
powrót się kręcić, a starsza kobieta gawędzić ze swoim instruktorem.
- Nie, zaczekaj.
Patrzy na mnie, stojąc z wyciągniętą ręką. Zaczynam się
denerwować.
- Skoro uważasz, że ona jest tylko „niezła", to pomyślisz, że ja jestem
chodzącą katastrofą.
David szeroko otwiera usta i zaczyna się śmiać. Spogląda na mnie i z
trudem przywraca swojej twarzy poważny wyraz.
- Wątpię.
Potem chwyta moją rękę, wyciąga mnie z krzesła i bierze w ramiona.
Czuję jego mięśnie i delikatny zapach papierosów na bawełnianej
koszuli. David trzyma moją prawą dłoń w ramie, czekając, aż obejmę
go lewą. Ma niższe ramiona i szersze plecy niż Geordie. Kładę palce
lewej dłoni na jego ramieniu, wokół bicepsa.
- Znasz box rumbę? - pyta.
Szkoda, że jeszcze raz nie umyłam zębów, zanim wyszłam z domu.
- Słabo.
Odsuwa się, chwyta mnie za ramiona i każe mi zrobić to samo.
- Prawa w tył, lewa w bok, prawą dostaw, lewa w przód, prawa w bok.
Rysujesz pudełko.
Szybko opanowuję rytm kroków, ale poruszam się niezgrabnie, jakby
biodra i nogi zdrętwiały od długiego nieużywania. David pomaga mi
zrobić powolny, trójkrokowy obrót. Wiem, o co chodzi, ale tańczę
poza rytmem. Raczej spaceruję, a nie tańczę, sztywna i zardzewiała jak
Blaszany Drwal z Czarnoksiężnika z krainy Oz.
- Wsłuchaj się w rytm - przymila się David. - Wolny, szybki, szybki,
wolny. Zatrzymaj ten wolny krok. Utrzymaj się w nim sekundę dłużej.
Słyszysz teraz?
- Chyba tak.
Podnosi rękę i prowadzi mnie, abym zrobiła krótkie przejście dokoła
niego, a ja cały czas powtarzam sobie pod nosem jak mantrę: wolny,
szybki, szybki, wolny.
- Za proste - mówi nagle David i zatrzymuje się. Odchodzi krok dalej
i stając ze skrzyżowanymi ramionami, zastanawia się:
- A może cza-cza?
- Jasne.
Zamieram, kiedy bierze mnie za rękę i prowadzi do odtwarzacza.
Przecież jestem żoną, powinnam wysunąć palce, uwolnić się. Moją
dłoń łapią tylko ośmiolatki. Moi synowie. Mój mąż. Przedtem trzymali
ją moi narzeczeni albo mężczyźni, którzy mieli w tym jakiś interes.
Ostatni taki jedną ręką trzymał mnie za dłoń, a drugą próbował wsunąć
mi pod spódnicę. Kiedy to było? Dziesięć lat temu? Piętnaście? Gdy
jeszcze miałam karierę zawodową, nianię, szafę pełną szpilek i
dopasowanych spódnic, a także figurę, którą mogłam w nie wcisnąć.
Przez sekundę zastanawiam się, czy David nie jest na boku jakimś
żigolakiem. W końcu w Australii to legalny interes. Niedawno
przejeżdżałam obok billboardu, na którym widniał napis: Seks.
Szampan i kwiaty niewymagane.
Ale David trzyma mnie za rękę zupełnie naturalnie, jakby był do tego
przyzwyczajony. Rozglądając się po studiu, widzę, że pozostali
instruktorzy także są w ciągłym kontakcie ze swoimi kursantami,
zaciskają palce, chwytają za nadgarstek. To dotyk tak częsty, że traci
na znaczeniu. I niby dlaczego ze mną miałoby być inaczej?
David włącza nagranie Paula Maca. Taką muzykę włączałam sobie w
samochodzie, kiedy miałam osiemnaście lat, i popalałam przy niej
papierosy.
Tak naprawdę zawsze uwielbiałam cza-czę.
Odwraca się, by mnie objąć. Instynktownie ustawiam lewą stopę z
boku, w pozycji do cza-czy. Widząc to, David ze zdziwieniem kładzie
ręce na biodrach. Na środkowym palcu lewej dłoni ma gruby
złoto-srebrny pierścionek, w metalu wyryty jest kształt złączonych
winorośli. Jego oczy są szare, śmiejące się. Zdaję sobie sprawę, że
mogłabym nie zauważyć żadnej z tych rzeczy, gdyby nie to, że
trzymałam
go w ramionach już po dziesięciu minutach od pierwszego spotkania.
- Robisz sobie ze mnie jaja? - pyta nagle David.
Przez moją głowę przepływają w tej chwili tylko wizje kur niosek.
-Co?
Nie wyjaśnia dalej, tylko zaczyna cza-czę - dwa, trzy, cztery, i raz,
dwa, trzy, cztery, i raz... Liczy raz, i kolejny, ale moje stopy zostają
gdzieś z tyłu, jakby ugrzęzły w tym latynoamerykańskim błocie. David
nie przestaje: dwa, trzy, cztery i raz... Ciągnie mnie dalej, trzyma
pewnie w mocnym uścisku, jakby budząc moje odrętwiałe mięśnie. I
wtedy stopy zaczynają łapać rytm. Prawa w tył, lewa w przód, bok,
bok, bok, bok. Zaczynam łapać rytm i nagle wiem już, że mam go w
sobie, tę podstawę ukrytą gdzieś między pajęczynami narastającymi
przez dwadzieścia pięć lat dorosłego życia.
- Dobrze! - David wydaje się szczerze zadowolony. -Wiesz, co to jest
fan?
- Chyba tak. Kiedyś wiedziałam.
Patrzy na moje nogi - czy raczej na ich kształt pod dżinsami - i
przyciąga mnie do siebie. Powinnam zablokować prawą stopę przed
lewą i poruszać się w tył, ale zapomniałam, jak to się robi, i potykam
się. David nic nie mówi, tylko zaczyna od początku. Tym razem
pamiętam pierwszy ruch, prawidłowo stawiam stopy, ale zapominam,
co dalej. Jednak David naprawia i to, nadgarstkiem i ręką przekazując
mi, co mam robić, ciągnie mnie do przodu, prowadzi. Otwierają się w
mojej głowie jakieś drzwi i już wiem, jak tańczyć.
David daje mi znać, że powinnam wrócić do podstawowej pozycji.
Zatrzymujemy się.
- Przerzuć ciężar ciała na tylną nogę - nakazuje. Robię, co każe, ale
bardzo niepewnie. - Dobra, teraz hockey stick.
Nie mam pojęcia, o czym mówi. Ale David nie ma zamiaru niczego
wyjaśniać, tylko znów przyciąga mnie do siebie.
- Fan, lock step do przodu i krok przeze mnie. - Nagle obraca mnie
tak, że stoję na wprost niego, na długość wycią-
gniętej ręki. - Spójrz do tyłu. - Wykręcił mnie w kształt kija
hokejowego.
Głaszcze moją dłoń i uśmiecha się.
- Dobrze. Przypomniałaś sobie?
- Tak, przypomniałam. - Jakbym nigdy nie przestała tańczyć.
- Jeszcze raz?
- Proszę.
Większą część następnych pięćdziesięciu minut spędzamy,
omawiając to, co pamiętam, i to, o czym nie mam zielonego pojęcia.
Przed końcem lekcji jestem zupełnie wyczerpana, a na czole Davida
widać już krople potu. Czuję wyjątkową satysfakcję, że musiał tak
bardzo się wysilać, żeby ze mną zatańczyć. Ocenia w końcu, że radzę
sobie w cza--czy, rumbie, sambie, walcu i tangu angielskim. Tym
ostatnim tańcem David jest nieco zdziwiony, więc opowiadam mu, jak
po szkole ćwiczyliśmy właśnie takie tango, fruwając po sali baletowej.
Ktoś puszczał jakieś rzewne nagranie, chwytaliśmy partnera,
wyciągaliśmy ręce, obracaliśmy się i przytupywaliśmy bardzo
energicznie. Po raz pierwszy od dawna wspominam o Lucindzie.
Kiedy nalewała nam sok do papierowych kubków i krzyczała, żebyśmy
pamiętali o stawianiu pięty przed palcami. Wrzeszczała: „Pięta pro-
wadzi! A teraz krabi krok! Nie, nie tak, wy fajtłapy! Tak!". Potem
odrzucała swój rudy warkocz przez grube ramię i wychodziła na środek
parkietu na wewnętrznych krawędziach butów - co miało przedstawiać
właśnie ów krabi chód. Zaczynam ją naśladować, kochaną Lucindę,
która uczyła nas krabich kroków potrzebnych do angielskiego tanga.
Rozbawiony David patrzy na mnie szeroko otwartymi oczami. Śmieję
się.
David podnosi z blatu kartkę z moimi danymi.
- To wszystko na dzisiaj, Madeleine.
- Aha. - Spoglądam na zegar wiszący na ścianie studia, potem na swój
zegarek, i mogłabym przysiąc, że ten duży śpieszy się o pięć minut. -
Dzięki. Było fajnie.
- Rezerwujemy następną lekcję? - David przegląda kalendarz. - Mogę
cię przyjąć w przyszły czwartek o pierwszej.
- Przypomnij mi, ile kosztuje jedna lekcja?
- Sześćdziesiąt pięć dolarów za godzinę. Ale jeśli wykupisz karnet,
będzie trochę mniej.
Sześćdziesiąt pięć dolarów za godzinę. Dobry Boże! A mieliśmy
oszczędzać.
Nie jestem pewna. Nie jestem. Mam poczucie winy, że chcę wydać
takie pieniądze; wiem, że Geordie będzie zły, a jednocześnie kusi
mnie, żeby w końcu sprawić sobie przyjemność. W brzuchu zaczyna
mi się robić wielki, kwaśny wrzód.
David niecierpliwie stuka długopisem o blat.
- Myślisz, że to za drogo?
- Nie jestem pewna, czy mogę sobie na to pozwolić. Nie powinnam
tak sobie pobłażać.
Uśmiecha się szeroko. Po raz pierwszy widzę tak szczery uśmiech i
zaskakuje mnie jego ciepło.
- To jest taniec. A taniec to sprawianie sobie przyjemności. Jak wiele
pieniędzy ludzie wydają na narty, żagle czy golfa? Sama musisz
zdecydować, ile warte są dla ciebie te lekcje.
Patrzę na Davida, który podaje mi kartkę.
- Musisz tylko podpisać się pod datą i listą tego, co dzisiaj robiliśmy.
Przez głowę przemknął mi obraz papierowego samolotu. Tamtego
wieczoru, kiedy postanowiłam zadzwonić do studia - a był to ten sam
wieczór, który spędziłam w izbie przyjęć z Joshem - Geordie
przyjechał do domu i zastał mnie nad kieliszkiem wina. Kolacja
składała się z Big Maca i frytek - na więcej nie miałam siły. Geordie
spojrzał na jedzenie, spytał o Josha, a potem oświadczył:
- Dostałaś kolejny mandat za przekroczenie prędkości, Maddy. Już
drugi w tym miesiącu. Masz szczęście, że nie prowadzisz na
australijskim prawie jazdy. W takim tempie
zabraliby ci je przed końcem roku. Ciekawe, jak byś sobie wtedy
poradziła.
Zrobił z mandatu papierowy samolot, skierował go we mnie, a potem
rzucił z taką precyzją, że przeleciał on przez pokój i wylądował na
moich kolanach. Rozwinęłam papier, czytając o swoim wykroczeniu.
Jechałam sześćdziesiąt pięć kilometrów na godzinę przy ograniczeniu
do sześćdziesięciu, kiedy wracałam do domu po zawiezieniu chłopców
do szkoły - mandat: sto trzydzieści osiem dolarów.
- O rany, łapią cię tu na każdym kroku.
- Radary. Takie urządzenia, które wyglądają jak stare, zardzewiałe
budki dla ptaków stojące na skrzyżowaniach. Umówiłaś się w
warsztacie? Kiedy oddajesz auto?
- W przyszły poniedziałek.
- Oszacowali koszt?
- Nie.
Geordie położył nierozpakowanego hamburgera na talerzu.
- Nie spytałaś ich?
-Nie.
- Dlaczego?
Wiedziałam, że nie spodoba mu się moja odpowiedź.
- Bo ktoś musi naprawić ten samochód, a ja znam tylko jeden warsztat
w okolicy. I tam zamierzam go oddać.
- Bez względu na cenę.
Na miłość boską, daj mi wreszcie spokój! Spuściłam nogi z kanapy,
odstawiłam kieliszek i przycisnęłam palce do ust.
- Nie chcę teraz o tym rozmawiać.
- Maddy... - Geordie podszedł do mnie z butelką wina. - Dolać ci? -
Kiwnęłam głową, nie wspominając, że to będzie mój trzeci kieliszek.
Usiedliśmy obok siebie; spodnie od garnituru Geordiego zagięły się
równo, kiedy pochylił się nade mną i ujął moją dłoń. Kosmyk włosów,
gęstych, kasztanowych, podczas dnia nażelowanych, wysunął się z
szeregu i opadł na czoło. Geordie zawsze pachnie tak
świeżo, nawet po wielu godzinach spędzonych w biurze nie czuć od
niego potem.
- Musisz poszukać gdzie indziej - tłumaczył mi. - Znaleźć najtańszy
warsztat. Jeśli wciąż zamierzasz psuć samochód, lepiej postaraj się coś
utargować.
- To się zdarzyło tylko raz, George. - Nazywając go pełnym imieniem
dawałam jasno do zrozumienia, że jestem niemożliwie zirytowana. -
Ciągle nie mogę przyzwyczaić się do jazdy po przeciwnej stronie
drogi.
- Rozumiem.
- Czyżby?
Przez chwilę milczał. Ignorowałam jego spojrzenie, delektując się
lekkością, jaką czułam w głowie, rosnącym rozluźnieniem nóg i rąk.
Puściłam dłoń Geordiego, podwinęłam pod siebie nogi, wygięłam
głowę do tyłu.
- Próbuję ci tylko powiedzieć, że będąc tutaj, możemy zaoszczędzić. -
Nienawidziłam, kiedy tak się zachowywał -jak terier trzymający w
zębach kość. - Spróbujmy więc to zrobić.
- To rzeczywiście fantastyczny sposób, żeby spędzić dzień, George.
Dzwonić po warsztatach i próbować odgadnąć, jak, do cholery, do nich
dojechać. A potem znów się zgubić po to, żeby zaoszczędzić stówę na
rachunku.
- Mogłabyś to zrobić. Gdybyś chciała. Złożyłam koc na kanapie i
wstałam.
- Tak, mogłabym. Gdybym chciała. - Ale nie chciałam. I wtedy
właśnie postanowiłam, że zadzwonię do szkoły
tańca. Wiedziałam, że pracują do późna, udzielając lekcji kursantom
pracującym w ciągu dnia. Chwyciłam książkę telefoniczną i
pomyślałam, że właściwie mogłabym poszukać także warsztatów, a
potem wziąć moją ukochaną mapę Melbourne i znaleźć ich lokalizacje.
Ale oczywiście tego nie zrobiłam. Z premedytacją. Wzięłam kieliszek,
zamknęłam drzwi sypialni i znalazłam numer do „Body Rhythms".
Biorę od Davida kartkę, podpisuję się i oddaję mu ją. Podejmuję
szybką decyzję.
- Dobrze - mówię - z chęcią wezmę kolejną lekcję.
Mam ochotę zapytać nawet, czy mogłabym przyjść wcześniej niż w
następny czwartek, ale waham się. Byłoby to jak otwarte przyznanie
się: „Lubię robić z tobą to, co robimy z naszymi ciałami. Czy możemy
to powtórzyć?".
- Jak często...
David wciąż coś pisze. Ociera brew koniuszkami palców i nie
podnosi wzroku.
- Ile razy w tygodniu kursanci zazwyczaj biorą lekcje? -Staram się
mówić swobodnie, jakbym tylko zdobywała informacje o tym, jak
funkcjonuje szkoła tańca, i jakbym wcale, ani trochę, nie chciała jak
najszybciej wziąć następnej lekcji.
David zamyka kalendarz, opiera się o blat i wbija we mnie wzrok.
- A co? Chcesz się umówić na kolejną jeszcze w tym tygodniu? Mam
wolną środę, o drugiej po południu. Pasuje ci?
Czy mi pasuje? Chyba nigdy nie słyszałam takiego tekstu. W moim
mózgu nerwowo kłębią się myśli, robi się wielki bałagan, a potem coś
zaskakuje. Z absurdalną wręcz radością zdaję sobie sprawę, że
olśniewająco się uśmiecham.
Rozdział 2
Taniec to po prostu rozmowa między dwojgiem ludzi. Mów do mnie.
z filmu Ulotna nadzieja
Nie od razu mówię Geordiemu o lekcjach tańca. Ale nie ukrywam ich
przed nim. No, może nie całkiem tak jest.
Zupełnie nieprzewidziana napaść grupy srok prowokuje mnie do
pewnego stwierdzenia: tutaj, w Australii, ptaki śpiewają inaczej.
Wydawało mi się, że odrobiłam zadanie domowe i nauczyłam się
podstawowych rzeczy o tym, jak wygląda codzienne życie z daleka od
domu. Teoretycznie wszystko wydawało się idealne: obfitość torbaczy,
niski wskaźnik przestępczości, grille, dużo piwa, cieplejszy klimat,
przepiękne wybrzeże. Woda w toalecie kręci się w odwrotnym
kierunku, pory roku są zupełnie odwrócone, a gwiazdy inaczej
układają się na nocnym niebie. Są tu co prawda różne groźne pełzające
stworzonka, kilka gatunków jadowitych węży, ale w Melbourne nie
powinnam się raczej na nie natykać. Jednak z pewnością nie
spodziewałam się tak zaskakującego wpływu ptasiego śpiewu. Nie
słychać tu znajomych świergotów i ćwierkania. Zamiast tego są tylko
zduszone okrzyki srok, całych ich stad, brzmiące jak głuche odgłosy
południowoamerykańskich piszczałek. Duże, agresywne, czarno-białe
ptaki roją się i miotają na drzewach i na ulicach. Każdego dnia
przypominają mi, że nie jestem u siebie.
Przyjeżdżam z chłopcami do domu i znajdujemy srocze pisklę
siedzące na kamieniu przed budynkiem. Maluch trzęsie się, wyraźnie
przerażony. Kiedy podchodzimy bliżej, gałęzie wybuchają ptasim
skrzeczeniem. Ośmioletni Robbie aż piszczy ze strachu, więc
zaganiam obu chłopców do środka.
Stoimy w salonie, patrząc przez okno na małego ptaszka, który
próbuje sam zawojować całą rodzinę ludzkich stworzeń. Robbie klęka
na kanapie i przygląda się pisklęciu.
- Może odleci.
- Ono nie może latać - oznajmia Josh. - Coś mu się stało. - Patrzy na
mnie, czekając, aż zaproponuję jakieś rozwiązanie.
Bezbronne pisklę. Jego wojowniczo nastawieni rodzice. My
uwięzieni w domu. Nigdy w życiu nie słyszałam o podobnej sytuacji.
Ptaki. Zwierzęta. Weterynarz. Biegnę po książkę telefoniczną i
znajduję na przedmieściach weterynarza, którego nazwisko brzmi
chociaż trochę swojsko.
- Och - odzywa się recepcjonistka - musi pani uważać na sroki.
Czasem atakują listonoszy.
Atakują listonoszy? Mam ochotę spytać tę kobietę, czy przypadkiem
się ze mnie nie nabija.
- Pani chyba żartuje - mówię. - Mam dwójkę dzieci.
- Cóż, na pani miejscu, trzymałabym je w domu. Proszę zadzwonić do
pogotowia dla zwierząt. Powiedzą, co robić. Podam pani ich numer.
Dzwonię więc do pogotowia dla zwierząt.
- Halo - mówię. - W moim ogródku siedzi srocze pisklę. Wydaje mi
się, że może być ranne. Inne sroki latają dokoła i wydają się nieco
zdenerwowane.
W tej samej chwili Robbie podskakuje na kanapie.
- Nazwijmy je Lewis! - krzyczy. Josh bierze poduszkę i wali nią brata
po nogach, żeby siedział spokojnie. Na zewnątrz dorosłe sroki wciąż
wrzeszczą, a pisklę dygocze na swoich małych pazurkach.
Zatykam palcem ucho i kieruję się w stronę kuchni.
- Przepraszam - mówię do słuchawki. - Mamy tu małe zamieszanie.
- Nie ma sprawy - odpowiada kobieta z pogotowia. -To pewnie
żółtodziób - mówi ze szczerą troską w głosie. Wyobrażam sobie, jak
siedzi przy biurku, dokoła leżą
otwarte książki o zwierzętach, a na końcu jej nosa wiszą okulary z
grubymi szklarni.
- Żółtodziób?
- Pisklę, które jeszcze nie nauczyło się latać. Rodzice pilnują go, aż
będzie gotowe samo poderwać się do lotu.
Siedzę na wysokim stołku i moją uwagę przykuwa nagle podłoga w
pralni. Korkowe płytki dziwnie się powyginały, zamokły. Ale przecież
w ogródku mam żółtodzioba! Próbuję nie patrzeć na bałagan na
podłodze i skupić się na rozmowie z przemiłą panią obdarowującą
mnie wiedzą o srokach, której nigdy nie zamierzałam zdobywać.
- Jak długo zazwyczaj trwa, aż taki żółtodziób nauczy się latać?
- Zależy od wieku. Może kilka tygodni, może cały miesiąc.
- Miesiąc! A ja za czterdzieści minut muszę zawieźć Josha na trening
pływacki.
- Och, sroki powinny zostawić was w spokoju - mówi kobieta w
słuchawce - tylko nie zbliżajcie się zbytnio do pisklęcia.
- Ale one podobno mogą atakować ludzi.
- Zdarza się, ale rzadko.
Cudownie! Ignoruję podłogę w pralni. Robbie zaczął właśnie biegać
tam i z powrotem po holu, wymachując plastikowym woreczkiem z
chlebem, i woła, że koniecznie trzeba nakarmić Lewisa - Małą
Sroczkę.
- Idź do kuchni, Robbie. Zaraz zrobię ci coś do zjedzenia.
- Ale ja chcę go nakarmić! Odwracam się i wrzeszczę:
- Idź do kuchni! Natychmiast!
Josh wciąż wygląda przez okno, obgryzając paznokcie. Odwraca się
do mnie i patrzy orzechowymi oczami otoczonymi ciemnymi rzęsami.
To jego dziecięce spojrzenie, które widuję coraz rzadziej.
- A jeśli one wydziobią nam oczy?
Mam ochotę przytulić go mocno i powiedzieć, że wszystko będzie
dobrze. Ale coraz częściej odrzuca moje pieszczoty, sycząc z
zawstydzeniem, bym go puściła. Zamiast tego ściskam tylko jego
ramię.
- Nic nie wydziobie ci oczu, kochanie. Zostawmy je, żeby się
uspokoiły. Na trening pojedziemy, wychodząc tylnymi drzwiami.
- Nie widzę tu żadnych ptaków. - Geordie wchodzi do kuchni i stawia
swoją aktówkę na podłodze.
Zadzwoniłam do niego wcześniej z ostrzeżeniem, że rodzina srok
założyła sobie obóz treningowy w naszym ogródku. Kazałam mu nie
zbliżać się do pisklęcia i nie wyglądać zbyt groźnie, bo sroki czasem
atakują listonoszy.
Przez chwilę zastanawiałam się, czy tym razem nie darować sobie
pływackiego treningu Josha, ale pomyślałam, że on dopiero znajduje
swoje miejsce w grupie i zawiera nowe przyjaźnie, które wciąż są
nietrwałe. A znowu Robbie jest za mały, żeby mógł zostawać sam w
domu. Potrzebuję opiekunki, jakiejś miłej szesnastolatki, która
powstrzyma go przed ewentualnym śmiertelnym wypadkiem i której
będziemy mogli płacić tyle, by choć trochę zaoszczędzić. Jako że nie
znam takich dziewczyn (chłopaków zresztą też nie), ciągnę Robbiego
co wieczór na basen. Spakowałam już kartki, kredki i samochodziki,
przykryłam chłopców grubymi przeciwdeszczowym żółtymi
pelerynami i kazałam im pobiec do samochodu. Robbie wystrzelił jak
rakieta, wywołując wrzaski wśród ptaków, ale na szczęście nie ruszyły
się z drzewa.
Zanim wróciliśmy do domu, wszystkie sroki, włącznie z pisklakiem,
gdzieś zniknęły.
- Były totalnie zdziczałe - oznajmia Josh, chwilowo odrywając swoją
uwagę od serialu South Park. - Zupełnie walnięte.
- Zdziczałe? - Geórdie patrzy na mnie i mruga. Całkiem normalne
kiedyś słowo ostatnio stało się bardzo modne wśród młodzieży. Potem
pochyla się nad Joshem i obejmuje go za szyję. - Jak tam trening?
- Dobrze.
- A zatyczki i czepek?
Josh odwraca się z powrotem do telewizora.
- Gejowskie.
- Cóż, kolego, to jedyny sposób, żeby zapobiec infekcjom uszu. Nie
możesz ciągle brać wolnego z powodu zapalenia ucha, bo będziesz
spalony w drużynie.
Jak zwykle wlazł małemu na ambicję. Oddycham głęboko i
spoglądam na Josha.
- Wiem, że czepek i zatyczki nie są specjalnie cool, ale warto je nosić,
skoro tym sposobem możesz uniknąć bólu.
Josh chowa się całkiem w kanapie.
- Okej, mamo, rozumiem.
Wkładam do zmywarki talerze, szklanki i sztućce chłopców, myśląc,
że właściwie sami powinni to robić. Przypominam im o obowiązkach
przynajmniej cztery razy w tygodniu, ale równie dobrze mogłabym
gadać do ściany. Próbuję zapamiętać, że muszę być ostrzejsza, wiedząc
zresztą, że w tej chwili powinnam zagonić ich tyłki do kuchni, żeby
zrobili, co trzeba. Ale po prostu nie mam na to siły.
- W każdym razie - odzywam się do Geordiego - trener nie pozwoli
mu pływać bez czepka i zatyczek.
Geordie podnosi brew z dezaprobatą. Ma długie, ciemne brwi,
którymi od zawsze potrafi poruszać ze zdumiewającą łatwością.
Wszystko w ciele mojego męża jest długie, chude i zgrabne. Pamiętam,
kiedy pierwszy raz zobaczyłam jego nogi w krótkich spodniach -
długie i muskularne jak ilustracja w atlasie anatomii.
- Dobra - mówi. - To wszystko jasne.
Potem spogląda na telewizor, w którym Josh ogląda, jak w South
Parku Szatan opowiada o swoim homoseksualnym romansie figurce z
wyciętą z gazety głową Saddama Husajna.
- Czy to leci w najlepszych godzinach? - pyta. Obraca się, aby na mnie
spojrzeć i czeka na odpowiedź.
Wiem, o co mu chodzi, i zaczynam zbierać siły do dyskusji.
- Tak - potwierdzam.
- Josh powinien to oglądać?
Oboje znamy odpowiedź na to pytanie. Prosiłam Josha, żeby zmienił
kanał, nawet kilka razy. Ale skuteczność tej prośby równa się
skuteczności moich żądań w sprawie wkładania naczyń do zmywarki.
Znów nie udało mi się znaleźć w sobie dość stanowczości, by
wywalczyć u syna jakikolwiek autorytet. Wyciągam rękę, wskazując
Josha, jakbym mówiła do męża: „Dalej, spróbuj sam". Geordie
podchodzi do telewizora i wyłącza go.
- Mama prosiła, żebyś tego nie oglądał. Zgadza się? Josh zdejmuje
nogi z kanapy i siada normalnie.
- Tak.
- To dlaczego jej nie posłuchałeś? Josh zdenerwowany spogląda na
mnie.
- Mama nie wyłączyła telewizora. Robiła kolację i nie przeszkadzało
jej, że oglądam. Czasem nawet też się śmiała.
Ma rację. Geordie patrzy na mnie wzrokiem, w którym srogość
miesza się z obrzydzeniem.
- Dobrze, wyjaśnijmy to jeszcze raz. Nie wolno ci oglądać tego
serialu. Nigdy.
- Dlaczego?
Czy to niewłaściwe, że w tej chwili jestem dumna ze swojego syna?
Bo kiedy sprzeciwia się ojcu prawiącemu mu morały, czuję właśnie to
- dumę.
- Ponieważ Saddam Husajn to poważny temat. Tak samo jak
homoseksualizm i religia. A ten serial to jedna wielka kpina.
Josh zrywa się na równe nogi i krzyczy:
- Ale ja o tym wiem! Wiem, że to wszystko jest tylko żartem!
- Tylko że nie rozumiesz powagi tych tematów. - Geordie opuszcza
ręce zrezygnowany i patrzy na mnie, sugerując,
bym go wsparła. Ale co niby mielibyśmy powiedzieć Joshowi? Ze to
serial, który jest zły, ponieważ sprowadza zakazane tematy do rangi
absurdu? Ze może wpłynąć na zdolność postrzegania tych spraw jako
całkowicie poważnych? Bo, prawdę mówiąc, nie mam pojęcia, jak
oglądanie serialu może wpłynąć na Josha. Po prostu nie powinien tego
robić. A my możemy tylko szczerze przyznać, że właśnie niepewność,
co może się zdarzyć, przeraża nas najbardziej. Geordie wskazuje
kuchenne drzwi.
- Josh, idź, proszę, do swego pokoju i zabierz bluzę. Ale Josh nie
rusza się, tylko wystawia szczękę do przodu.
- Nawet nie potrafisz mi podać dobrej przyczyny, dlaczego zabraniasz
mi go oglądać.
Geordie robi krok do przodu. Josh właśnie przekroczył grubą
czerwoną linię z napisem: „Nie bądź niegrzeczny w stosunku do
rodziców". Zwykle Geordiemu nawet nie przychodzi do głowy, by
uderzyć któregokolwiek z chłopców, ale tym razem Josh naprawdę był
bliski sprowokowania ojca. Josh ściąga bluzę z oparcia kanapy i
wybiega. Przeskakując po trzy schody naraz, dopada swojego pokoju i
z trzaśnięciem zamyka drzwi.
Mąż odwraca się do mnie, a na jego twarzy widać tak głębokie
rozczarowanie, że mogłabym w nim utonąć.
- Maddy...
- Wiem.
- Nie możesz pozwolić, żeby tak cię traktował.
Kładę na talerzu kurczaka, brokuły oraz ziemniaka z masłem i
popycham jedzenie w kierunku Geordiego. Potem nalewam sobie
kieliszek wina.
- Chcesz? - pytam.
Kiwa głową. Oddaję mu kieliszek, a sobie nalewam następny. Z
przyzwyczajenia stukamy się, zanim wypijemy. Toast za nic.
- To był długi dzień. - Nie wiem, co więcej powiedzieć.
- Chodzi o sroki? Maddy, to tylko kilka ptaków. Teraz wszystko
wydaje mi się strasznie głupie.
- Wiem. Ale to było takie dziwne, zaskakujące. Nie wiedziałam, co
robić. A potem ten trening, na który musiałam ciągnąć Robbiego. Aha,
i jeszcze pralka przecieka... - Zorientowałam się, że marudzę, więc
przerywam nagle. Czemu bezradność jest taka męcząca? Mam ochotę
zapłakać nad własną słabością, ale to tylko pokazałoby, jak bardzo
jestem krucha.
- Zadzwoń jutro po fachowca. Naprawi pralkę i chociaż to będzie z
głowy.
I życie nagle wydaje się takie proste. Geordie obejmuje moją głowę,
przyciąga do siebie i przytula. Opieram się na jego piersi, chowając
twarz w materiale koszuli. Szorstkie włosy pod bawełną łaskoczą mnie
w policzek. Na ubraniu czuję jeszcze ślady wody toaletowej, którą
Geordie spryskał się rano - nie dlatego, żeby ładnie pachnieć, ale
dlatego, że ma dziesiątki różnych butelek. Dostawał je przez ostatnie
lata na urodziny i święta od matki oraz sióstr, a bardzo nie lubi niczego
marnować. Dzisiaj to chyba Calvin Klein, pomieszany nieco z
zapachem minionego dnia.
- On jest dobrym dzieckiem, Geordie.
- Wiem - odpowiada, całując mnie w czubek głowy. -Wiem także, że
zaczynanie wszystkiego od nowa, z dziećmi na głowie, nie jest dla
ciebie łatwe.
Uśmiecham się do jego ramienia, doceniając, że próbuje zrozumieć,
co mnie trapi. Ale tak naprawdę nie ma o tym pojęcia. A ja nie potrafię
tego wytłumaczyć. W końcu co może być trudnego w takim życiu?
Mam dom, cudowne dzieci, męża oddanego rodzinie i lepsze
zabezpieczenie finansowe niż większość ludzi na świecie. Maruda ze
mnie.
Podnoszę wzrok na męża.
- Geordie? -Hm?
- Zapiszmy się na kurs tańca.
Odsuwa się i patrzy mi w twarz, a potem nie może się powstrzymać i
wybucha śmiechem.
- O czym ty mówisz?
Wyciągam ręce i znów go obejmuję, ale Geordie ani drgnie.
- Taniec standardowy i latynoamerykański. Byłbyś świetny. Kiedyś
uwielbialiśmy tańczyć. - Będąc tak blisko niego, przypominam sobie,
jak tańczyliśmy przytuleni, ciała złączone, że brakowało mi tchu i
chciałam tylko zaciągnąć Geordiego do samochodu. - Moglibyśmy
nauczyć się walca albo fokstrota. A na emeryturze moglibyśmy
korzystać z tych umiejętności.
- Co oznacza, że możemy poczekać z nauką do emerytury.
- Ale to jest fajne. Możemy też spróbować cza-czy albo salsy - czegoś
lżejszego.
Geordie sięga do szuflady, wyciąga rolkę folii aluminiowej i zaczyna
zakrywać resztki pieczonego kurczaka.
- Maddie, mnie naprawdę nie interesuje taniec.
Mruczę coś obrażona i wskakuję na kuchenny blat. Kiedyś było to
moje ulubione miejsce do siedzenia i mościłam się na nim z łatwością.
Biorę kieliszek z winem i obracam go w dłoniach.
- A mnie interesuje. Poszłam nawet na jedną lekcję. Geordie zgarnia
resztki brokułów do miseczki.
- Jaką lekcję?
- Tańca towarzyskiego.
- Po co?
- Kiedyś tańczyłam, jeszcze w Marylandzie. Kiedy byłam nastolatką.
Mówiłam ci o tym przecież wiele razy. Całkiem nieźle mi szło.
Patrzy na mnie, jakby próbował sobie wyobrazić mnie jako tańczącą
nastolatkę, a potem kręci głową.
- Ile kosztują te lekcje tańca? Cholera.
- Sześćdziesiąt pięć dolarów za godzinę. Ale jeśli kupujesz karnet,
wychodzi mniej.
- Z pewnością. - Geordie zdecydowanie zamyka drzwi lodówki. - A
skąd wzięłaś na to pieniądze, jeśli mogę spytać?
- Z naszego konta bankowego.
Zamyka oczy, oddycha głęboko i otwiera je. Widzę, że próbuje
zachować cierpliwość i na swój sposób zrozumieć.
- Naprawdę myślisz, że możemy sobie na to pozwolić? Nie mówię, że
nie możemy, ale może powinniśmy się zastanowić, czy nie lepiej
byłoby odłożyć te pieniądze na coś innego?
- Taniec to hobby. Czym się różni od jazdy konnej czy żeglowania?
To nie są tanie sporty, a jednak ludzie je uprawiają. To są pasje.
Wzbogacają życie. Możemy oszczędzać i oszczędzać, Geordie, ale co z
dniem dzisiejszym? Czy „dzisiaj" musi być parszywe tylko dlatego, że
musimy oszczędzać na „jutro"?
Nie patrzy na mnie i nie odpowiada.
- Geordie, mam czterdzieści dwa lata. Moje stawy są tak
zesztywniałe, że trudno mi zwlec się z kanapy. Schodzę w dół i już bolą
mnie kolana. Oczywiście, spodziewałam się zmarszczek, ale ja tracę
umiejętność poruszania się. Możemy oszczędzać, abym kiedyś, w
przyszłości, mogła sobie pozwolić na taniec. Ale co z tego, skoro już
teraz robię to zaledwie przyzwoicie?
- Siłownia byłaby dużo tańsza.
- Nie rozumiesz.
- To ty nie rozumiesz. Równie dobrze ja mógłbym teraz sięgnąć po
nasze oszczędności, kupić sobie kije golfowe i zacząć brać lekcje, ale
tego nie robię.
- A może powinieneś. Może byłbyś szczęśliwszy, gdybyś robił
jeszcze coś poza pracą.
Geordie zgrzyta zębami. Teraz dopiero jest naprawdę wściekły.
- Byłoby miło mieć czas, żeby sobie wyjść i brać lekcje tańca.
No i proszę: argument, którego nie mogę zbić. Ja mam szczęście, bo
mam czas. Kiedy jeszcze pracowałam i wychowywałam dziecko w
domu, wykańczałam się i marzyłam tylko, by mieć wolne i móc
kontrolować swoje życie. Byłam
CHRISTINE DARCAS TAŃCZĄC W TWOICH RAMIONACH
Mojemu ukochanemu mężowi François za jego wiarę w niezależność Mary - z miłością i podziękowaniami
Rozdział 1 Tańczyć - znaczy wyjść poza siebie; być silniejszym, większym, piękniejszym. Taniec to moc i ziemska stawa, pozostające zawsze w twoim zasięgu. Agnes de Mille Męska woda kolońska. Jej zapach unosi się na schodach, a na samym dole osiada jak delikatna mgiełka, by ogarnąć tego, kto będzie dość odważny i wejdzie do środka. Zamglone fotografie tancerzy wiszą na ścianie wzdłuż stopni. Patrzę na pierwszą - kobieta w dwuczęściowym wysadzanym diamentami kostiumie koloru morza, z ciemnymi włosami gładko zaczesanymi do tyłu. Spod długich, jak u Barbarelli, rzęs rzuca pożądliwe spojrzenia. Nie mam bynajmniej zamiaru zmieniać się w kogoś takiego i przez chwilę zastanawiam się, czy po prostu stąd nie uciec. Ale perspektywa robienia zakupów i poszukiwania najtańszego warsztatu samochodowego w okolicy (kolejne dwa punkty na mojej liście rzeczy do zrobienia) skutecznie mnie powstrzymuje. Na górze zawodzi Harry Connick Jr., a ja czuję w brzuchu przyjemny dreszcz, z którym nie może się równać żaden sklep spożywczy ani mechanik. Muszę zapomnieć o Barbarelli - instruktor, z którym rozmawiałam przez telefon, twierdził z przekonaniem, że mogę tańczyć dla samego tańca. Bez żadnych oczekiwań, bez presji i naruszania mojej intymności. A jednak, kiedy muzyka, śmiechy i odgłosy rozmów robią się głośniejsze, z każdym stopniem czuję się coraz bardziej jak osiemnastoletnia dziewczyna wkraczająca po raz pierwszy na imprezę studenckiego bractwa. Tyle że wtedy nie wchodziłabym sama. Teraz nie ma obok mnie nikogo i nic nie może ukryć mojego zmieszania. Nie ma się gdzie
schować, nie widzę nigdzie stołu ani wielkiej doniczki pełnej plastikowych kubków, z których wyciekają resztki taniego piwa. Jestem tutaj i nie mogę udawać, że jest inaczej. Zatrzymuję się przy plakacie młodego mężczyzny w krótkim czarnym bolero, stojącego z ręką wyciągniętą w figurze flamenco - to kadr z filmu Roztańczony buntownik Baza Luhrmanna. Dałabym głowę, że ktoś właśnie wywołał moje imię, a przynajmniej jego początek, coś jak „Mad" - ale chyba jeszcze nikt mnie tutaj nie zauważył. Klepnięcie w ramię. Odwracam się nerwowo. - Madeleine? Najpierw zauważam szeroką, świeżo ogoloną bliznę przechodzącą przez dolną szczękę. Mężczyzna jest niski, niewiele wyższy ode mnie, ma ufarbowane na piaskowy blond włosy z przodu podniesione żelem. Przez pasek wylewa się brzuch. Wyciągam dłoń na powitanie. - Tak. David? Wygląda na nieco zaskoczonego moją obecnością i chwilę zwleka, zanim odwzajemni uścisk. - Udało ci się nas znaleźć? Ma spierzchnięte dłonie. - Tak, już wcześniej tędy przejeżdżałam. Prawda jest taka, że cztery dni temu prawie zostałam w tej okolicy na dobre. Zupełnie się zgubiłam, a na dodatek byłam już mocno spóźniona na spotkanie z lekarzem rodzinnym w naszym nowym miejscu zamieszkania w Melbourne. W pewnym momencie zjechałam ostro na pobocze i wypchnęłam z samochodu mojego trzynastoletniego syna, Josha, w samą porę, żeby zwymiotował na chodniku, a nie w aucie. Stanęłam za nim, trzymałam go w pasie i odgarniałam mu włosy z twarzy. Zwymiotował raz, potem drugi, krztusząc się i dusząc. Potem się rozpłakał. - Tak mnie boli ucho! - Już w porządku, skarbie. Wszystko dobrze. - Wyciągnęłam chusteczkę z kieszeni płaszcza, próbując wytrzeć śli-
na z buzi Josha i z jego dżinsów. Pozwalał mi na to przez chwilę, ale szybko wyrwał się i odskoczył. - Przestań, mamo. - Zabrał mi chustkę z dłoni. Wcisnęłam na komórce numer lekarza, ale usłyszałam tylko nagranie - gabinet był już zamknięty. Josh musiał więc pojechać na pogotowie, do zupełnie obcego szpitala, którego lokalizacji nawet nie znałam. Obok nas śmigały samochody, a ich białe i czerwone światła odbijały się od mokrej jezdni. Niektórzy kierowcy trąbili na nas z irytacją, zdenerwowani, że blokujemy pas. Tylu ludzi, a ja nie miałam do kogo zwrócić się o pomoc. Weź się w garść, Maddy. Przestań się nad sobą rozczulać. Zrobiłam głęboki wdech, zaprowadziłam Josha do samochodu i zaczęłam szukać najbliższego szpitala na nieporęcznym planie Melbourne. I wtedy właśnie zauważyłam szkołę tańca. Wyglądając przez przednią szybę, szukałam nazwy ulicy, ale zamiast tego zobaczyłam szyld „Body Rhythms". Fluorescencyjny błękit wyłaniający się zza czarnej i mokrej ściany wisiał nad sklepowymi witrynami po drugiej stronie ulicy. Za szybą widziałam ludzi z ramionami wyciągniętymi, by objąć partnera, pary kołyszące się w tań- cu, oblane ciepłym, żółtym światłem. Jakaś kobieta ze śmiechem wysunęła się z uścisku partnera. A on, uśmiechnięty od ucha do ucha, powiedział coś, co sprawiło, że zachichotała. Wtedy położył dłoń na jej łopatce i przyciągnął z powrotem do pozycji ramy. Muzyka najwyraźniej zamilkła, bo nagle wszyscy jednocześnie zmienili partnerów. Niektórzy nieśmiało, inni z radością przesunęli się do kogoś innego, aby tańczyć dalej. Po raz pierwszy od bardzo dawna wzruszyło mnie to, jak można się czymś cieszyć. A teraz stałam tutaj i patrzyłam na Davida, myśląc, że chyba wyobraziłam sobie ten cały optymizm. Zresztą wszystko wokół wydaje się cudowne, kiedy obok twój syn wymiotuje na chodnik. David wskazuje mi gestem dwa
drewniane krzesła przy parkiecie. Trzyma w ręku długopis i kartkę. - Mówiłaś przez telefon, że już tańczyłaś. W Stanach? - Tak. - Nie bardzo wiem, co zrobić z rękami. Krzyżuję nogi i łapię się za kolano. - Dawno temu. - Co przywiodło cię do Australii? - Praca mojego męża. Nienawidzę tego mówić. Naprawdę. Jakbym była jakąś utrzymanką, która istnieje wyłącznie dla dobra swojego partnera i dzieci, które z nim spłodziła. A jeśli akurat nie robi tego ostatniego, to oczywiście odpoczywa sobie na wygodnej tratwie utrzymującej się na powierzchni dzięki pieniądzom męża. - Zdobyłaś jakieś medale? Medale - to brzmi bardzo poważnie. Bardzo oficjalnie. To, że nigdy w życiu nie słyszałam o medalach, oznacza chyba, że mam wielkie zaległości w treningach. - Medale? - pytam. - Brąz, srebro, złoto. Egzaminy. Ten system jest chyba międzynarodowy. Tak mi się wydawało. David siedzi z lekko rozstawionymi nogami, opierając łokcie na kolanach. Na parkiecie jakaś kobieta mniej więcej w moim wieku z pomocą instruktora ćwiczy rumbę. Gada strasznie dużo, nawet kiedy tańczy, i jej kroki nie są zbyt składne. Ale po drugiej stronie studia dostrzegam inną kobietę, młodszą. Ma gibkie ciało, a jej nogi są jednym długim, opalonym mięśniem w krótkiej czarnej spódnicy i kabaretkach. Każdy krok w butach na obcasie jest dokładnie od- mierzony, a dziewczyna kręci się i wiruje w ramionach partnera. Nie mogę się powstrzymać, by nie porównać do niej siebie z dawnych czasów. I od razu żałuję, bo doskonale wiem, że nigdy nie stałam się taka dobra, nawet gdy miałam siedemnaście lat, byłam silna, wysportowana i każdego dnia po szkole tańczyłam w studiu Lucindy. Cholera, to był kiepski pomysł! Czuję, że David patrzy na mnie, czekając na odpowiedź.
- Przepraszam - odzywam się. - Tak, zdawałam egzaminy. Ale nie pamiętam, żeby były u nas jakieś medale. David podąża za moim wzrokiem na parkiet. - To jest Felicia. Tańczy już od wielu lat. Razem ze swoim instruktorem, Gavinem, jedzie do San Francisco na turniej dla zawodowców. - Wskazuje głową partnera dziewczyny, który stoi właśnie przed lustrem, pokazując Felicii różne możliwe ułożenia ramion. Jak na tancerza, Gavin jest raczej krępy - wygląda jak duża kula zbitych mięśni. Wydaje się uosobieniem siły i pewności siebie. Przy kołnierzyku znoszonej niebieskiej koszulki dostrzegam kręcone włosy na piersi. - Ile ona ma lat? - Chyba dwadzieścia dwa. Nie, czekaj, dwadzieścia jeden. Na mojej twarzy widać odmalowała się panika, bo David szybko zaczyna wyjaśniać: - Znam tancerzy, którzy mają sześć lat, i takich, którzy mają osiemdziesiąt pięć. - Uśmiecha się ze zrozumieniem i robi mi się trochę lepiej na myśl, że widział już podobne do mnie, niepewne osoby. - Nie interesuje mnie wiek moich kursantów, tylko ich taniec. Patrzy na mnie z zainteresowaniem. Zakładam włosy za ucho, ale potem przypominam sobie, że w ten sposób odsłaniam siwe odrosty. Kiedy się tu przeprowadziliśmy, poszłam ufarbować je u najbliższego fryzjera, ale przesadził z kolorem, robiąc ze mnie chodzącą czereśnię. Włosy są zbyt czerwone, niesfornie i bezładnie zwisają na ramiona, a spod spodu zaczynają wyłazić odrosty. Kiwam głową w kierunku Felicii. - Jest naprawdę świetna. - Niezła. - David wstaje i podaje mi dłoń. - Zatańczymy? Lepiej nie. Czuję się jak ostatnia fajtłapa na imprezie; jakbym była osłem, a ktoś przyczepił mi gwoździem ogon do krzesła. Wokół rozlegają się gorące latynoskie rytmy, Felicia zaczyna na powrót się kręcić, a starsza kobieta gawędzić ze swoim instruktorem.
- Nie, zaczekaj. Patrzy na mnie, stojąc z wyciągniętą ręką. Zaczynam się denerwować. - Skoro uważasz, że ona jest tylko „niezła", to pomyślisz, że ja jestem chodzącą katastrofą. David szeroko otwiera usta i zaczyna się śmiać. Spogląda na mnie i z trudem przywraca swojej twarzy poważny wyraz. - Wątpię. Potem chwyta moją rękę, wyciąga mnie z krzesła i bierze w ramiona. Czuję jego mięśnie i delikatny zapach papierosów na bawełnianej koszuli. David trzyma moją prawą dłoń w ramie, czekając, aż obejmę go lewą. Ma niższe ramiona i szersze plecy niż Geordie. Kładę palce lewej dłoni na jego ramieniu, wokół bicepsa. - Znasz box rumbę? - pyta. Szkoda, że jeszcze raz nie umyłam zębów, zanim wyszłam z domu. - Słabo. Odsuwa się, chwyta mnie za ramiona i każe mi zrobić to samo. - Prawa w tył, lewa w bok, prawą dostaw, lewa w przód, prawa w bok. Rysujesz pudełko. Szybko opanowuję rytm kroków, ale poruszam się niezgrabnie, jakby biodra i nogi zdrętwiały od długiego nieużywania. David pomaga mi zrobić powolny, trójkrokowy obrót. Wiem, o co chodzi, ale tańczę poza rytmem. Raczej spaceruję, a nie tańczę, sztywna i zardzewiała jak Blaszany Drwal z Czarnoksiężnika z krainy Oz. - Wsłuchaj się w rytm - przymila się David. - Wolny, szybki, szybki, wolny. Zatrzymaj ten wolny krok. Utrzymaj się w nim sekundę dłużej. Słyszysz teraz? - Chyba tak. Podnosi rękę i prowadzi mnie, abym zrobiła krótkie przejście dokoła niego, a ja cały czas powtarzam sobie pod nosem jak mantrę: wolny, szybki, szybki, wolny.
- Za proste - mówi nagle David i zatrzymuje się. Odchodzi krok dalej i stając ze skrzyżowanymi ramionami, zastanawia się: - A może cza-cza? - Jasne. Zamieram, kiedy bierze mnie za rękę i prowadzi do odtwarzacza. Przecież jestem żoną, powinnam wysunąć palce, uwolnić się. Moją dłoń łapią tylko ośmiolatki. Moi synowie. Mój mąż. Przedtem trzymali ją moi narzeczeni albo mężczyźni, którzy mieli w tym jakiś interes. Ostatni taki jedną ręką trzymał mnie za dłoń, a drugą próbował wsunąć mi pod spódnicę. Kiedy to było? Dziesięć lat temu? Piętnaście? Gdy jeszcze miałam karierę zawodową, nianię, szafę pełną szpilek i dopasowanych spódnic, a także figurę, którą mogłam w nie wcisnąć. Przez sekundę zastanawiam się, czy David nie jest na boku jakimś żigolakiem. W końcu w Australii to legalny interes. Niedawno przejeżdżałam obok billboardu, na którym widniał napis: Seks. Szampan i kwiaty niewymagane. Ale David trzyma mnie za rękę zupełnie naturalnie, jakby był do tego przyzwyczajony. Rozglądając się po studiu, widzę, że pozostali instruktorzy także są w ciągłym kontakcie ze swoimi kursantami, zaciskają palce, chwytają za nadgarstek. To dotyk tak częsty, że traci na znaczeniu. I niby dlaczego ze mną miałoby być inaczej? David włącza nagranie Paula Maca. Taką muzykę włączałam sobie w samochodzie, kiedy miałam osiemnaście lat, i popalałam przy niej papierosy. Tak naprawdę zawsze uwielbiałam cza-czę. Odwraca się, by mnie objąć. Instynktownie ustawiam lewą stopę z boku, w pozycji do cza-czy. Widząc to, David ze zdziwieniem kładzie ręce na biodrach. Na środkowym palcu lewej dłoni ma gruby złoto-srebrny pierścionek, w metalu wyryty jest kształt złączonych winorośli. Jego oczy są szare, śmiejące się. Zdaję sobie sprawę, że mogłabym nie zauważyć żadnej z tych rzeczy, gdyby nie to, że trzymałam
go w ramionach już po dziesięciu minutach od pierwszego spotkania. - Robisz sobie ze mnie jaja? - pyta nagle David. Przez moją głowę przepływają w tej chwili tylko wizje kur niosek. -Co? Nie wyjaśnia dalej, tylko zaczyna cza-czę - dwa, trzy, cztery, i raz, dwa, trzy, cztery, i raz... Liczy raz, i kolejny, ale moje stopy zostają gdzieś z tyłu, jakby ugrzęzły w tym latynoamerykańskim błocie. David nie przestaje: dwa, trzy, cztery i raz... Ciągnie mnie dalej, trzyma pewnie w mocnym uścisku, jakby budząc moje odrętwiałe mięśnie. I wtedy stopy zaczynają łapać rytm. Prawa w tył, lewa w przód, bok, bok, bok, bok. Zaczynam łapać rytm i nagle wiem już, że mam go w sobie, tę podstawę ukrytą gdzieś między pajęczynami narastającymi przez dwadzieścia pięć lat dorosłego życia. - Dobrze! - David wydaje się szczerze zadowolony. -Wiesz, co to jest fan? - Chyba tak. Kiedyś wiedziałam. Patrzy na moje nogi - czy raczej na ich kształt pod dżinsami - i przyciąga mnie do siebie. Powinnam zablokować prawą stopę przed lewą i poruszać się w tył, ale zapomniałam, jak to się robi, i potykam się. David nic nie mówi, tylko zaczyna od początku. Tym razem pamiętam pierwszy ruch, prawidłowo stawiam stopy, ale zapominam, co dalej. Jednak David naprawia i to, nadgarstkiem i ręką przekazując mi, co mam robić, ciągnie mnie do przodu, prowadzi. Otwierają się w mojej głowie jakieś drzwi i już wiem, jak tańczyć. David daje mi znać, że powinnam wrócić do podstawowej pozycji. Zatrzymujemy się. - Przerzuć ciężar ciała na tylną nogę - nakazuje. Robię, co każe, ale bardzo niepewnie. - Dobra, teraz hockey stick. Nie mam pojęcia, o czym mówi. Ale David nie ma zamiaru niczego wyjaśniać, tylko znów przyciąga mnie do siebie. - Fan, lock step do przodu i krok przeze mnie. - Nagle obraca mnie tak, że stoję na wprost niego, na długość wycią-
gniętej ręki. - Spójrz do tyłu. - Wykręcił mnie w kształt kija hokejowego. Głaszcze moją dłoń i uśmiecha się. - Dobrze. Przypomniałaś sobie? - Tak, przypomniałam. - Jakbym nigdy nie przestała tańczyć. - Jeszcze raz? - Proszę. Większą część następnych pięćdziesięciu minut spędzamy, omawiając to, co pamiętam, i to, o czym nie mam zielonego pojęcia. Przed końcem lekcji jestem zupełnie wyczerpana, a na czole Davida widać już krople potu. Czuję wyjątkową satysfakcję, że musiał tak bardzo się wysilać, żeby ze mną zatańczyć. Ocenia w końcu, że radzę sobie w cza--czy, rumbie, sambie, walcu i tangu angielskim. Tym ostatnim tańcem David jest nieco zdziwiony, więc opowiadam mu, jak po szkole ćwiczyliśmy właśnie takie tango, fruwając po sali baletowej. Ktoś puszczał jakieś rzewne nagranie, chwytaliśmy partnera, wyciągaliśmy ręce, obracaliśmy się i przytupywaliśmy bardzo energicznie. Po raz pierwszy od dawna wspominam o Lucindzie. Kiedy nalewała nam sok do papierowych kubków i krzyczała, żebyśmy pamiętali o stawianiu pięty przed palcami. Wrzeszczała: „Pięta pro- wadzi! A teraz krabi krok! Nie, nie tak, wy fajtłapy! Tak!". Potem odrzucała swój rudy warkocz przez grube ramię i wychodziła na środek parkietu na wewnętrznych krawędziach butów - co miało przedstawiać właśnie ów krabi chód. Zaczynam ją naśladować, kochaną Lucindę, która uczyła nas krabich kroków potrzebnych do angielskiego tanga. Rozbawiony David patrzy na mnie szeroko otwartymi oczami. Śmieję się. David podnosi z blatu kartkę z moimi danymi. - To wszystko na dzisiaj, Madeleine. - Aha. - Spoglądam na zegar wiszący na ścianie studia, potem na swój zegarek, i mogłabym przysiąc, że ten duży śpieszy się o pięć minut. - Dzięki. Było fajnie.
- Rezerwujemy następną lekcję? - David przegląda kalendarz. - Mogę cię przyjąć w przyszły czwartek o pierwszej. - Przypomnij mi, ile kosztuje jedna lekcja? - Sześćdziesiąt pięć dolarów za godzinę. Ale jeśli wykupisz karnet, będzie trochę mniej. Sześćdziesiąt pięć dolarów za godzinę. Dobry Boże! A mieliśmy oszczędzać. Nie jestem pewna. Nie jestem. Mam poczucie winy, że chcę wydać takie pieniądze; wiem, że Geordie będzie zły, a jednocześnie kusi mnie, żeby w końcu sprawić sobie przyjemność. W brzuchu zaczyna mi się robić wielki, kwaśny wrzód. David niecierpliwie stuka długopisem o blat. - Myślisz, że to za drogo? - Nie jestem pewna, czy mogę sobie na to pozwolić. Nie powinnam tak sobie pobłażać. Uśmiecha się szeroko. Po raz pierwszy widzę tak szczery uśmiech i zaskakuje mnie jego ciepło. - To jest taniec. A taniec to sprawianie sobie przyjemności. Jak wiele pieniędzy ludzie wydają na narty, żagle czy golfa? Sama musisz zdecydować, ile warte są dla ciebie te lekcje. Patrzę na Davida, który podaje mi kartkę. - Musisz tylko podpisać się pod datą i listą tego, co dzisiaj robiliśmy. Przez głowę przemknął mi obraz papierowego samolotu. Tamtego wieczoru, kiedy postanowiłam zadzwonić do studia - a był to ten sam wieczór, który spędziłam w izbie przyjęć z Joshem - Geordie przyjechał do domu i zastał mnie nad kieliszkiem wina. Kolacja składała się z Big Maca i frytek - na więcej nie miałam siły. Geordie spojrzał na jedzenie, spytał o Josha, a potem oświadczył: - Dostałaś kolejny mandat za przekroczenie prędkości, Maddy. Już drugi w tym miesiącu. Masz szczęście, że nie prowadzisz na australijskim prawie jazdy. W takim tempie
zabraliby ci je przed końcem roku. Ciekawe, jak byś sobie wtedy poradziła. Zrobił z mandatu papierowy samolot, skierował go we mnie, a potem rzucił z taką precyzją, że przeleciał on przez pokój i wylądował na moich kolanach. Rozwinęłam papier, czytając o swoim wykroczeniu. Jechałam sześćdziesiąt pięć kilometrów na godzinę przy ograniczeniu do sześćdziesięciu, kiedy wracałam do domu po zawiezieniu chłopców do szkoły - mandat: sto trzydzieści osiem dolarów. - O rany, łapią cię tu na każdym kroku. - Radary. Takie urządzenia, które wyglądają jak stare, zardzewiałe budki dla ptaków stojące na skrzyżowaniach. Umówiłaś się w warsztacie? Kiedy oddajesz auto? - W przyszły poniedziałek. - Oszacowali koszt? - Nie. Geordie położył nierozpakowanego hamburgera na talerzu. - Nie spytałaś ich? -Nie. - Dlaczego? Wiedziałam, że nie spodoba mu się moja odpowiedź. - Bo ktoś musi naprawić ten samochód, a ja znam tylko jeden warsztat w okolicy. I tam zamierzam go oddać. - Bez względu na cenę. Na miłość boską, daj mi wreszcie spokój! Spuściłam nogi z kanapy, odstawiłam kieliszek i przycisnęłam palce do ust. - Nie chcę teraz o tym rozmawiać. - Maddy... - Geordie podszedł do mnie z butelką wina. - Dolać ci? - Kiwnęłam głową, nie wspominając, że to będzie mój trzeci kieliszek. Usiedliśmy obok siebie; spodnie od garnituru Geordiego zagięły się równo, kiedy pochylił się nade mną i ujął moją dłoń. Kosmyk włosów, gęstych, kasztanowych, podczas dnia nażelowanych, wysunął się z szeregu i opadł na czoło. Geordie zawsze pachnie tak
świeżo, nawet po wielu godzinach spędzonych w biurze nie czuć od niego potem. - Musisz poszukać gdzie indziej - tłumaczył mi. - Znaleźć najtańszy warsztat. Jeśli wciąż zamierzasz psuć samochód, lepiej postaraj się coś utargować. - To się zdarzyło tylko raz, George. - Nazywając go pełnym imieniem dawałam jasno do zrozumienia, że jestem niemożliwie zirytowana. - Ciągle nie mogę przyzwyczaić się do jazdy po przeciwnej stronie drogi. - Rozumiem. - Czyżby? Przez chwilę milczał. Ignorowałam jego spojrzenie, delektując się lekkością, jaką czułam w głowie, rosnącym rozluźnieniem nóg i rąk. Puściłam dłoń Geordiego, podwinęłam pod siebie nogi, wygięłam głowę do tyłu. - Próbuję ci tylko powiedzieć, że będąc tutaj, możemy zaoszczędzić. - Nienawidziłam, kiedy tak się zachowywał -jak terier trzymający w zębach kość. - Spróbujmy więc to zrobić. - To rzeczywiście fantastyczny sposób, żeby spędzić dzień, George. Dzwonić po warsztatach i próbować odgadnąć, jak, do cholery, do nich dojechać. A potem znów się zgubić po to, żeby zaoszczędzić stówę na rachunku. - Mogłabyś to zrobić. Gdybyś chciała. Złożyłam koc na kanapie i wstałam. - Tak, mogłabym. Gdybym chciała. - Ale nie chciałam. I wtedy właśnie postanowiłam, że zadzwonię do szkoły tańca. Wiedziałam, że pracują do późna, udzielając lekcji kursantom pracującym w ciągu dnia. Chwyciłam książkę telefoniczną i pomyślałam, że właściwie mogłabym poszukać także warsztatów, a potem wziąć moją ukochaną mapę Melbourne i znaleźć ich lokalizacje. Ale oczywiście tego nie zrobiłam. Z premedytacją. Wzięłam kieliszek, zamknęłam drzwi sypialni i znalazłam numer do „Body Rhythms". Biorę od Davida kartkę, podpisuję się i oddaję mu ją. Podejmuję szybką decyzję.
- Dobrze - mówię - z chęcią wezmę kolejną lekcję. Mam ochotę zapytać nawet, czy mogłabym przyjść wcześniej niż w następny czwartek, ale waham się. Byłoby to jak otwarte przyznanie się: „Lubię robić z tobą to, co robimy z naszymi ciałami. Czy możemy to powtórzyć?". - Jak często... David wciąż coś pisze. Ociera brew koniuszkami palców i nie podnosi wzroku. - Ile razy w tygodniu kursanci zazwyczaj biorą lekcje? -Staram się mówić swobodnie, jakbym tylko zdobywała informacje o tym, jak funkcjonuje szkoła tańca, i jakbym wcale, ani trochę, nie chciała jak najszybciej wziąć następnej lekcji. David zamyka kalendarz, opiera się o blat i wbija we mnie wzrok. - A co? Chcesz się umówić na kolejną jeszcze w tym tygodniu? Mam wolną środę, o drugiej po południu. Pasuje ci? Czy mi pasuje? Chyba nigdy nie słyszałam takiego tekstu. W moim mózgu nerwowo kłębią się myśli, robi się wielki bałagan, a potem coś zaskakuje. Z absurdalną wręcz radością zdaję sobie sprawę, że olśniewająco się uśmiecham.
Rozdział 2 Taniec to po prostu rozmowa między dwojgiem ludzi. Mów do mnie. z filmu Ulotna nadzieja Nie od razu mówię Geordiemu o lekcjach tańca. Ale nie ukrywam ich przed nim. No, może nie całkiem tak jest. Zupełnie nieprzewidziana napaść grupy srok prowokuje mnie do pewnego stwierdzenia: tutaj, w Australii, ptaki śpiewają inaczej. Wydawało mi się, że odrobiłam zadanie domowe i nauczyłam się podstawowych rzeczy o tym, jak wygląda codzienne życie z daleka od domu. Teoretycznie wszystko wydawało się idealne: obfitość torbaczy, niski wskaźnik przestępczości, grille, dużo piwa, cieplejszy klimat, przepiękne wybrzeże. Woda w toalecie kręci się w odwrotnym kierunku, pory roku są zupełnie odwrócone, a gwiazdy inaczej układają się na nocnym niebie. Są tu co prawda różne groźne pełzające stworzonka, kilka gatunków jadowitych węży, ale w Melbourne nie powinnam się raczej na nie natykać. Jednak z pewnością nie spodziewałam się tak zaskakującego wpływu ptasiego śpiewu. Nie słychać tu znajomych świergotów i ćwierkania. Zamiast tego są tylko zduszone okrzyki srok, całych ich stad, brzmiące jak głuche odgłosy południowoamerykańskich piszczałek. Duże, agresywne, czarno-białe ptaki roją się i miotają na drzewach i na ulicach. Każdego dnia przypominają mi, że nie jestem u siebie. Przyjeżdżam z chłopcami do domu i znajdujemy srocze pisklę siedzące na kamieniu przed budynkiem. Maluch trzęsie się, wyraźnie przerażony. Kiedy podchodzimy bliżej, gałęzie wybuchają ptasim skrzeczeniem. Ośmioletni Robbie aż piszczy ze strachu, więc zaganiam obu chłopców do środka.
Stoimy w salonie, patrząc przez okno na małego ptaszka, który próbuje sam zawojować całą rodzinę ludzkich stworzeń. Robbie klęka na kanapie i przygląda się pisklęciu. - Może odleci. - Ono nie może latać - oznajmia Josh. - Coś mu się stało. - Patrzy na mnie, czekając, aż zaproponuję jakieś rozwiązanie. Bezbronne pisklę. Jego wojowniczo nastawieni rodzice. My uwięzieni w domu. Nigdy w życiu nie słyszałam o podobnej sytuacji. Ptaki. Zwierzęta. Weterynarz. Biegnę po książkę telefoniczną i znajduję na przedmieściach weterynarza, którego nazwisko brzmi chociaż trochę swojsko. - Och - odzywa się recepcjonistka - musi pani uważać na sroki. Czasem atakują listonoszy. Atakują listonoszy? Mam ochotę spytać tę kobietę, czy przypadkiem się ze mnie nie nabija. - Pani chyba żartuje - mówię. - Mam dwójkę dzieci. - Cóż, na pani miejscu, trzymałabym je w domu. Proszę zadzwonić do pogotowia dla zwierząt. Powiedzą, co robić. Podam pani ich numer. Dzwonię więc do pogotowia dla zwierząt. - Halo - mówię. - W moim ogródku siedzi srocze pisklę. Wydaje mi się, że może być ranne. Inne sroki latają dokoła i wydają się nieco zdenerwowane. W tej samej chwili Robbie podskakuje na kanapie. - Nazwijmy je Lewis! - krzyczy. Josh bierze poduszkę i wali nią brata po nogach, żeby siedział spokojnie. Na zewnątrz dorosłe sroki wciąż wrzeszczą, a pisklę dygocze na swoich małych pazurkach. Zatykam palcem ucho i kieruję się w stronę kuchni. - Przepraszam - mówię do słuchawki. - Mamy tu małe zamieszanie. - Nie ma sprawy - odpowiada kobieta z pogotowia. -To pewnie żółtodziób - mówi ze szczerą troską w głosie. Wyobrażam sobie, jak siedzi przy biurku, dokoła leżą
otwarte książki o zwierzętach, a na końcu jej nosa wiszą okulary z grubymi szklarni. - Żółtodziób? - Pisklę, które jeszcze nie nauczyło się latać. Rodzice pilnują go, aż będzie gotowe samo poderwać się do lotu. Siedzę na wysokim stołku i moją uwagę przykuwa nagle podłoga w pralni. Korkowe płytki dziwnie się powyginały, zamokły. Ale przecież w ogródku mam żółtodzioba! Próbuję nie patrzeć na bałagan na podłodze i skupić się na rozmowie z przemiłą panią obdarowującą mnie wiedzą o srokach, której nigdy nie zamierzałam zdobywać. - Jak długo zazwyczaj trwa, aż taki żółtodziób nauczy się latać? - Zależy od wieku. Może kilka tygodni, może cały miesiąc. - Miesiąc! A ja za czterdzieści minut muszę zawieźć Josha na trening pływacki. - Och, sroki powinny zostawić was w spokoju - mówi kobieta w słuchawce - tylko nie zbliżajcie się zbytnio do pisklęcia. - Ale one podobno mogą atakować ludzi. - Zdarza się, ale rzadko. Cudownie! Ignoruję podłogę w pralni. Robbie zaczął właśnie biegać tam i z powrotem po holu, wymachując plastikowym woreczkiem z chlebem, i woła, że koniecznie trzeba nakarmić Lewisa - Małą Sroczkę. - Idź do kuchni, Robbie. Zaraz zrobię ci coś do zjedzenia. - Ale ja chcę go nakarmić! Odwracam się i wrzeszczę: - Idź do kuchni! Natychmiast! Josh wciąż wygląda przez okno, obgryzając paznokcie. Odwraca się do mnie i patrzy orzechowymi oczami otoczonymi ciemnymi rzęsami. To jego dziecięce spojrzenie, które widuję coraz rzadziej. - A jeśli one wydziobią nam oczy?
Mam ochotę przytulić go mocno i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze. Ale coraz częściej odrzuca moje pieszczoty, sycząc z zawstydzeniem, bym go puściła. Zamiast tego ściskam tylko jego ramię. - Nic nie wydziobie ci oczu, kochanie. Zostawmy je, żeby się uspokoiły. Na trening pojedziemy, wychodząc tylnymi drzwiami. - Nie widzę tu żadnych ptaków. - Geordie wchodzi do kuchni i stawia swoją aktówkę na podłodze. Zadzwoniłam do niego wcześniej z ostrzeżeniem, że rodzina srok założyła sobie obóz treningowy w naszym ogródku. Kazałam mu nie zbliżać się do pisklęcia i nie wyglądać zbyt groźnie, bo sroki czasem atakują listonoszy. Przez chwilę zastanawiałam się, czy tym razem nie darować sobie pływackiego treningu Josha, ale pomyślałam, że on dopiero znajduje swoje miejsce w grupie i zawiera nowe przyjaźnie, które wciąż są nietrwałe. A znowu Robbie jest za mały, żeby mógł zostawać sam w domu. Potrzebuję opiekunki, jakiejś miłej szesnastolatki, która powstrzyma go przed ewentualnym śmiertelnym wypadkiem i której będziemy mogli płacić tyle, by choć trochę zaoszczędzić. Jako że nie znam takich dziewczyn (chłopaków zresztą też nie), ciągnę Robbiego co wieczór na basen. Spakowałam już kartki, kredki i samochodziki, przykryłam chłopców grubymi przeciwdeszczowym żółtymi pelerynami i kazałam im pobiec do samochodu. Robbie wystrzelił jak rakieta, wywołując wrzaski wśród ptaków, ale na szczęście nie ruszyły się z drzewa. Zanim wróciliśmy do domu, wszystkie sroki, włącznie z pisklakiem, gdzieś zniknęły. - Były totalnie zdziczałe - oznajmia Josh, chwilowo odrywając swoją uwagę od serialu South Park. - Zupełnie walnięte.
- Zdziczałe? - Geórdie patrzy na mnie i mruga. Całkiem normalne kiedyś słowo ostatnio stało się bardzo modne wśród młodzieży. Potem pochyla się nad Joshem i obejmuje go za szyję. - Jak tam trening? - Dobrze. - A zatyczki i czepek? Josh odwraca się z powrotem do telewizora. - Gejowskie. - Cóż, kolego, to jedyny sposób, żeby zapobiec infekcjom uszu. Nie możesz ciągle brać wolnego z powodu zapalenia ucha, bo będziesz spalony w drużynie. Jak zwykle wlazł małemu na ambicję. Oddycham głęboko i spoglądam na Josha. - Wiem, że czepek i zatyczki nie są specjalnie cool, ale warto je nosić, skoro tym sposobem możesz uniknąć bólu. Josh chowa się całkiem w kanapie. - Okej, mamo, rozumiem. Wkładam do zmywarki talerze, szklanki i sztućce chłopców, myśląc, że właściwie sami powinni to robić. Przypominam im o obowiązkach przynajmniej cztery razy w tygodniu, ale równie dobrze mogłabym gadać do ściany. Próbuję zapamiętać, że muszę być ostrzejsza, wiedząc zresztą, że w tej chwili powinnam zagonić ich tyłki do kuchni, żeby zrobili, co trzeba. Ale po prostu nie mam na to siły. - W każdym razie - odzywam się do Geordiego - trener nie pozwoli mu pływać bez czepka i zatyczek. Geordie podnosi brew z dezaprobatą. Ma długie, ciemne brwi, którymi od zawsze potrafi poruszać ze zdumiewającą łatwością. Wszystko w ciele mojego męża jest długie, chude i zgrabne. Pamiętam, kiedy pierwszy raz zobaczyłam jego nogi w krótkich spodniach - długie i muskularne jak ilustracja w atlasie anatomii. - Dobra - mówi. - To wszystko jasne. Potem spogląda na telewizor, w którym Josh ogląda, jak w South Parku Szatan opowiada o swoim homoseksualnym romansie figurce z wyciętą z gazety głową Saddama Husajna.
- Czy to leci w najlepszych godzinach? - pyta. Obraca się, aby na mnie spojrzeć i czeka na odpowiedź. Wiem, o co mu chodzi, i zaczynam zbierać siły do dyskusji. - Tak - potwierdzam. - Josh powinien to oglądać? Oboje znamy odpowiedź na to pytanie. Prosiłam Josha, żeby zmienił kanał, nawet kilka razy. Ale skuteczność tej prośby równa się skuteczności moich żądań w sprawie wkładania naczyń do zmywarki. Znów nie udało mi się znaleźć w sobie dość stanowczości, by wywalczyć u syna jakikolwiek autorytet. Wyciągam rękę, wskazując Josha, jakbym mówiła do męża: „Dalej, spróbuj sam". Geordie podchodzi do telewizora i wyłącza go. - Mama prosiła, żebyś tego nie oglądał. Zgadza się? Josh zdejmuje nogi z kanapy i siada normalnie. - Tak. - To dlaczego jej nie posłuchałeś? Josh zdenerwowany spogląda na mnie. - Mama nie wyłączyła telewizora. Robiła kolację i nie przeszkadzało jej, że oglądam. Czasem nawet też się śmiała. Ma rację. Geordie patrzy na mnie wzrokiem, w którym srogość miesza się z obrzydzeniem. - Dobrze, wyjaśnijmy to jeszcze raz. Nie wolno ci oglądać tego serialu. Nigdy. - Dlaczego? Czy to niewłaściwe, że w tej chwili jestem dumna ze swojego syna? Bo kiedy sprzeciwia się ojcu prawiącemu mu morały, czuję właśnie to - dumę. - Ponieważ Saddam Husajn to poważny temat. Tak samo jak homoseksualizm i religia. A ten serial to jedna wielka kpina. Josh zrywa się na równe nogi i krzyczy: - Ale ja o tym wiem! Wiem, że to wszystko jest tylko żartem! - Tylko że nie rozumiesz powagi tych tematów. - Geordie opuszcza ręce zrezygnowany i patrzy na mnie, sugerując,
bym go wsparła. Ale co niby mielibyśmy powiedzieć Joshowi? Ze to serial, który jest zły, ponieważ sprowadza zakazane tematy do rangi absurdu? Ze może wpłynąć na zdolność postrzegania tych spraw jako całkowicie poważnych? Bo, prawdę mówiąc, nie mam pojęcia, jak oglądanie serialu może wpłynąć na Josha. Po prostu nie powinien tego robić. A my możemy tylko szczerze przyznać, że właśnie niepewność, co może się zdarzyć, przeraża nas najbardziej. Geordie wskazuje kuchenne drzwi. - Josh, idź, proszę, do swego pokoju i zabierz bluzę. Ale Josh nie rusza się, tylko wystawia szczękę do przodu. - Nawet nie potrafisz mi podać dobrej przyczyny, dlaczego zabraniasz mi go oglądać. Geordie robi krok do przodu. Josh właśnie przekroczył grubą czerwoną linię z napisem: „Nie bądź niegrzeczny w stosunku do rodziców". Zwykle Geordiemu nawet nie przychodzi do głowy, by uderzyć któregokolwiek z chłopców, ale tym razem Josh naprawdę był bliski sprowokowania ojca. Josh ściąga bluzę z oparcia kanapy i wybiega. Przeskakując po trzy schody naraz, dopada swojego pokoju i z trzaśnięciem zamyka drzwi. Mąż odwraca się do mnie, a na jego twarzy widać tak głębokie rozczarowanie, że mogłabym w nim utonąć. - Maddy... - Wiem. - Nie możesz pozwolić, żeby tak cię traktował. Kładę na talerzu kurczaka, brokuły oraz ziemniaka z masłem i popycham jedzenie w kierunku Geordiego. Potem nalewam sobie kieliszek wina. - Chcesz? - pytam. Kiwa głową. Oddaję mu kieliszek, a sobie nalewam następny. Z przyzwyczajenia stukamy się, zanim wypijemy. Toast za nic. - To był długi dzień. - Nie wiem, co więcej powiedzieć. - Chodzi o sroki? Maddy, to tylko kilka ptaków. Teraz wszystko wydaje mi się strasznie głupie.
- Wiem. Ale to było takie dziwne, zaskakujące. Nie wiedziałam, co robić. A potem ten trening, na który musiałam ciągnąć Robbiego. Aha, i jeszcze pralka przecieka... - Zorientowałam się, że marudzę, więc przerywam nagle. Czemu bezradność jest taka męcząca? Mam ochotę zapłakać nad własną słabością, ale to tylko pokazałoby, jak bardzo jestem krucha. - Zadzwoń jutro po fachowca. Naprawi pralkę i chociaż to będzie z głowy. I życie nagle wydaje się takie proste. Geordie obejmuje moją głowę, przyciąga do siebie i przytula. Opieram się na jego piersi, chowając twarz w materiale koszuli. Szorstkie włosy pod bawełną łaskoczą mnie w policzek. Na ubraniu czuję jeszcze ślady wody toaletowej, którą Geordie spryskał się rano - nie dlatego, żeby ładnie pachnieć, ale dlatego, że ma dziesiątki różnych butelek. Dostawał je przez ostatnie lata na urodziny i święta od matki oraz sióstr, a bardzo nie lubi niczego marnować. Dzisiaj to chyba Calvin Klein, pomieszany nieco z zapachem minionego dnia. - On jest dobrym dzieckiem, Geordie. - Wiem - odpowiada, całując mnie w czubek głowy. -Wiem także, że zaczynanie wszystkiego od nowa, z dziećmi na głowie, nie jest dla ciebie łatwe. Uśmiecham się do jego ramienia, doceniając, że próbuje zrozumieć, co mnie trapi. Ale tak naprawdę nie ma o tym pojęcia. A ja nie potrafię tego wytłumaczyć. W końcu co może być trudnego w takim życiu? Mam dom, cudowne dzieci, męża oddanego rodzinie i lepsze zabezpieczenie finansowe niż większość ludzi na świecie. Maruda ze mnie. Podnoszę wzrok na męża. - Geordie? -Hm? - Zapiszmy się na kurs tańca. Odsuwa się i patrzy mi w twarz, a potem nie może się powstrzymać i wybucha śmiechem. - O czym ty mówisz?
Wyciągam ręce i znów go obejmuję, ale Geordie ani drgnie. - Taniec standardowy i latynoamerykański. Byłbyś świetny. Kiedyś uwielbialiśmy tańczyć. - Będąc tak blisko niego, przypominam sobie, jak tańczyliśmy przytuleni, ciała złączone, że brakowało mi tchu i chciałam tylko zaciągnąć Geordiego do samochodu. - Moglibyśmy nauczyć się walca albo fokstrota. A na emeryturze moglibyśmy korzystać z tych umiejętności. - Co oznacza, że możemy poczekać z nauką do emerytury. - Ale to jest fajne. Możemy też spróbować cza-czy albo salsy - czegoś lżejszego. Geordie sięga do szuflady, wyciąga rolkę folii aluminiowej i zaczyna zakrywać resztki pieczonego kurczaka. - Maddie, mnie naprawdę nie interesuje taniec. Mruczę coś obrażona i wskakuję na kuchenny blat. Kiedyś było to moje ulubione miejsce do siedzenia i mościłam się na nim z łatwością. Biorę kieliszek z winem i obracam go w dłoniach. - A mnie interesuje. Poszłam nawet na jedną lekcję. Geordie zgarnia resztki brokułów do miseczki. - Jaką lekcję? - Tańca towarzyskiego. - Po co? - Kiedyś tańczyłam, jeszcze w Marylandzie. Kiedy byłam nastolatką. Mówiłam ci o tym przecież wiele razy. Całkiem nieźle mi szło. Patrzy na mnie, jakby próbował sobie wyobrazić mnie jako tańczącą nastolatkę, a potem kręci głową. - Ile kosztują te lekcje tańca? Cholera. - Sześćdziesiąt pięć dolarów za godzinę. Ale jeśli kupujesz karnet, wychodzi mniej. - Z pewnością. - Geordie zdecydowanie zamyka drzwi lodówki. - A skąd wzięłaś na to pieniądze, jeśli mogę spytać?
- Z naszego konta bankowego. Zamyka oczy, oddycha głęboko i otwiera je. Widzę, że próbuje zachować cierpliwość i na swój sposób zrozumieć. - Naprawdę myślisz, że możemy sobie na to pozwolić? Nie mówię, że nie możemy, ale może powinniśmy się zastanowić, czy nie lepiej byłoby odłożyć te pieniądze na coś innego? - Taniec to hobby. Czym się różni od jazdy konnej czy żeglowania? To nie są tanie sporty, a jednak ludzie je uprawiają. To są pasje. Wzbogacają życie. Możemy oszczędzać i oszczędzać, Geordie, ale co z dniem dzisiejszym? Czy „dzisiaj" musi być parszywe tylko dlatego, że musimy oszczędzać na „jutro"? Nie patrzy na mnie i nie odpowiada. - Geordie, mam czterdzieści dwa lata. Moje stawy są tak zesztywniałe, że trudno mi zwlec się z kanapy. Schodzę w dół i już bolą mnie kolana. Oczywiście, spodziewałam się zmarszczek, ale ja tracę umiejętność poruszania się. Możemy oszczędzać, abym kiedyś, w przyszłości, mogła sobie pozwolić na taniec. Ale co z tego, skoro już teraz robię to zaledwie przyzwoicie? - Siłownia byłaby dużo tańsza. - Nie rozumiesz. - To ty nie rozumiesz. Równie dobrze ja mógłbym teraz sięgnąć po nasze oszczędności, kupić sobie kije golfowe i zacząć brać lekcje, ale tego nie robię. - A może powinieneś. Może byłbyś szczęśliwszy, gdybyś robił jeszcze coś poza pracą. Geordie zgrzyta zębami. Teraz dopiero jest naprawdę wściekły. - Byłoby miło mieć czas, żeby sobie wyjść i brać lekcje tańca. No i proszę: argument, którego nie mogę zbić. Ja mam szczęście, bo mam czas. Kiedy jeszcze pracowałam i wychowywałam dziecko w domu, wykańczałam się i marzyłam tylko, by mieć wolne i móc kontrolować swoje życie. Byłam