Dziabi

  • Dokumenty76
  • Odsłony115 324
  • Obserwuję86
  • Rozmiar dokumentów125.3 MB
  • Ilość pobrań74 563

Evanovich Janet - 18 - Wybuchow - Wybuchowa osiemnastka

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Evanovich Janet - 18 - Wybuchow - Wybuchowa osiemnastka.pdf

Dziabi Prywatne Evanovich Janet
Użytkownik Dziabi wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 398 osób, 210 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 219 stron)

Łowczyni nagród Stephanie Plum: 1. Jak upolować faceta. Po pierwsze dla pieniędzy 2. Po drugie dla kasy 3. Po trzecie dla zasady 4. Zaliczyć czwórkę 5. Przybić piątkę 6. Po szóste nie odpuszczaj 7. Szczęśliwa siódemka 8. Ósemka wygrywa 9. Wystrzałowa dziewiątka 10. Dziesięć kawałków 11. Najlepsza jedenastka 12. Parszywa dwunastka 13. Złośliwa trzynastka 14. Odlotowa czternastka 15. Smakowita piętnastka 16. Obłędna szesnastka 17. Płomienna siedemnastka 18. Wybuchowa osiemnastka 19. Notorious Nineteen

N Raz ew Jersey znajdowało się dwanaście tysięcy metrów poniżej, zasłonięte warstwą chmur. Niebo było nade mną, pode mną jedynie stosunkowo cienka blacha samolotu. A piekło znajdowało się cztery rzędy za mną. No dobrze, może piekło to za mocne określenie. Może był to tylko czyściec. Nazywam się Stephanie Plum i pracuję jako łowca nagród dla Agencji Poręczycielskiej Vincenta Pluma w Trenton, w New Jersey. Ostatnimi czasy odziedziczyłam vouchery linii lotniczych i wykorzystałam je na „jedyne takie wakacje w życiu na Hawajach”. Niestety, wakacje nie poszły zgodnie z planem i zostałam zmuszona wymknąć się niczym złodziej w samym środku nocy. Zostawiłam w Honolulu dwóch rozgniewanych mężczyzn, zadzwoniłam do mojej przyjaciółki Luli i poprosiłam ją, żeby mnie odebrała z lotniska w Newark. I jakby moje życie nie było dość popaprane, siedziałam teraz w samolocie, cztery rzędy przed facetem, który wyglądał jak Sasquatch i chrapał jak niedźwiedź w gawrze. Dobrze, że nie siedziałam obok niego, bo jak nic już bym go zadusiła. Na uszach miałam słuchawki samolotowe, podkręciłam głośność do oporu, ale i tak nie dawały rady go zagłuszyć. Chrapanie zaczęło się gdzieś nad Denver, stało się naprawdę paskudne nad Kansas City. Po kilku głośnych komentarzach ze strony pasażerów sugerujących, by ktoś wreszcie zdobył się na odwagę i zadusił go poduszką, stewardesy skonfiskowały wszystkie poduszki i zaczęły rozdawać darmowe drinki. Trzy czwarte pasażerów było teraz desperacko pijane, czwartą część stanowili nieletni i ci, którzy skorzystali z leków, nie alkoholu. Dwoje nieletnich wrzeszczało we łzach i byłam niemal na sto procent pewna, że dzieciak za mną zesrał się w spodnie. Ja zaliczałam się do tych pijanych. Zastanawiałam się nawet, jak wyjdę z samolotu i zdołam opuścić lotnisko, zachowując choćby resztki godności. Miałam nadzieję, że moja podwózka się zjawi. Sasquatch chrapnął wyjątkowo głośno, a ja zgrzytnęłam zębami. Niech ten cholerny samolot już wyląduje, myślałam. W polu kukurydzy, na autostradzie, w oceanie. Wszystko jedno, bylebym mogła stąd wyjść!

Lula wjechała na parking przed moim domem. Podziękowałam jej za to, że po mnie przyjechała i odwiozła do domu. – Nie ma sprawy – skwitowała, wysadzając mnie przed tylnym wejściem do budynku. – W telewizji nic nie było, a jestem akurat między jednym kochasiem a drugim, więc nie oderwałaś mnie od niczego ciekawego. Pomachałam jej i poczłapałam do siebie. Na pierwsze piętro wjechałam windą, powlokłam bagaż korytarzem do mieszkania, a potem do sypialni. Minęła północ i byłam wykończona. Wakacje na Hawajach miałam wyjątkowe, a lot do domu piekielny. Turbulencje nad Pacyfikiem, postój w Los Angeles, no i chrapanie. Zamknęłam oczy i próbowałam się uspokoić. Jutro wracałam do pracy i w związku z tym musiałam podjąć decyzję. Skończyły mi się czyste ciuchy. A to oznaczało, że albo będę skończenie nieprzyzwoita i pójdę spać nago, albo będę fleją i położę się w tym, co mam na sobie. Prawda jest taka, że nie do końca lubię sypiać nago. Zdarza mi się od czasu do czasu, ale zawsze denerwuję się, że akurat Bóg patrzy albo że moja matka się dowie, a oboje – jestem tego pewna – uważają, że grzeczne dziewczynki sypiają w piżamie. Tym razem doszłam do wniosku, że bycie fleją wymaga ode mnie mniej wysiłku, więc na to się zdecydowałam. Niestety, następnego ranka, gdy już wywlokłam się łóżka, nadal brakowało mi czystych ubrań, opróżniłam więc walizkę do kosza na brudy, złapałam listonoszkę i ruszyłam do domu rodziców. Pomyślałam sobie, że przecież mogę skorzystać z ich pralki i suszarki, do tego miałam jakieś awaryjne ciuchy w ich nieużywanej sypialni. No i rodzice zajmowali się Reksem w czasie mojej nieobecności, czas go było odebrać. Moje mieszkanie ma jedną sypialnię, jedną łazienkę i znajduje się w podstarzałym już dwupiętrowym budynku na skraju Trenton właściwego. W dobry dzień, o czwartej nad ranem, do domu moich rodziców jedzie się dziesięć minut, podobnie jak do biura agencji poręczycielskiej. O każdej innej porze to fatalna trasa. Gdy parkowałam przy krawężniku przed domem rodziców, babcia Mazurowa czekała już na mnie w progu. Mieszka z rodzicami, od kiedy dziadek Mazur pojechał ruchomymi schodami do gastronomicznego zakątka w niebie z niebiańskim fast foodem. Czasem myślę, że mój ojciec nie zmartwiłby się, gdyby babcia też ruszyła tymi schodami w górę, ale jakoś nie wydaje mi się, żeby to nastąpiło w najbliższej przyszłości. Włosy babci są siwe,

przycięte krótko i zwinięte w ciasne loki. Paznokcie pod kolor jaskrawej szminki. Lawendowo-biały dres trochę zwisa z jej kościstych ramion. – No co za niespodzianka – oznajmiła babcia, otwierając mi drzwi. – Witaj w domu. Umieramy z niecierpliwości, by usłyszeć wszystko o twoich wakacjach z gorącym towarkiem. Moi rodzice mieszkają w połówce skromnego bliźniaka. W drugiej części mieszka pani Ciak, której mąż nie żyje już od jakiegoś czasu, więc pani Ciak spędza kolejne dni, piekąc babki i oglądając telewizję. Jej część domu pomalowana jest na limonkową zieleń, podczas gdy część moich rodziców ma kolor musztardowy. Średnio atrakcyjne połączenie, ale mnie kojarzy się z pewnym poczuciem komfortu, bo tak to wygląda, od kiedy tylko pamiętam. Każda z połówek ma od frontu trawnik wielkości znaczka pocztowego, niedużą zadaszoną werandę, tylne drzwi prowadzące na wąskie podwórko i wolno stojący garaż na jeden samochód. Zatargałam kosz z praniem do kuchni, gdzie moja matka kroiła warzywa. – Zupa? – spytałam. – Minestrone. Przyjdziesz na obiad? – Nie mogę. Mam plany. Matka rzuciła okiem na kosz. – Akurat załadowałam pościel do pralki. Jak to zostawisz, to później wypiorę. Jak Hawaje? Spodziewaliśmy się, że wrócisz dopiero jutro. – Na Hawajach było fajnie, ale lot powrotny był koszmarny. Na szczęście siedziałam obok faceta, który wysiadł, gdy mieliśmy postój w Los Angeles, więc miałam więcej miejsca. – No, ale przecież siedziałaś z Panem Wysokim i Przystojnym – doprecyzowała babcia. – No niezupełnie. To przykuło uwagę ich obu. Babcia patrzyła na moją lewą dłoń. – Jesteś opalona wszędzie, ale na palcu masz biały pasek jak od obrączki. Wygląda, jakbyś nosiła pierścionek, kiedy się opalałaś, ale po powrocie do domu go zdjęłaś. Spojrzałam. Peszek. Kiedy zdjęłam obrączkę, nie zauważyłam tego paska. – Teraz wiem, dlaczego poleciałaś na Hawaje – oznajmiła babcia. – Założę się, że potajemnie wzięłaś ślub! No ale oczywiście to, że nie nosisz już obrączki, to jakby psuje

wszystko. Westchnęłam. Nalałam sobie kawy i w tej samej chwili zadzwonił telefon. Zaczęłam przekopywać zawartość torby, ale w tym całym śmietniku, jaki upchałam w torbie na czas podróży samolotem, nie mogłam znaleźć aparatu. Wysypałam więc wszystko na stół i zaczęłam rozkopywać. Batoniki, szczotka do włosów, balsam do ust, gumki do włosów, notatnik, portfel, skarpetki, dwa kolorowe magazyny, wielka żółta koperta, mała latarka, podróżne opakowanie chusteczek, trzy długopisy i telefon. Dzwoniła Connie Rosolli, kierowniczka biura w agencji Vinniego. – Mam nadzieję, że jesteś w drodze do biura – powiedziała. – Bo mamy tu sytuację. – Jaką sytuację? – Paskudną. – Jak paskudną? Nie może poczekać dwadzieścia minut? – Dwadzieścia minut to wydaje się strasznie długo. Rozłączyłam się i wstałam. – Muszę lecieć – powiedziałam mamie i babci. – Ale dopiero przyszłaś – zaoponowała babcia. – Nie usłyszałyśmy jeszcze o twoim sekretnym ślubie. – Nie wzięłam ślubu. Wrzuciłam cały bałagan z powrotem do listonoszki, poza telefonem i żółtą kopertą. Telefon wsunęłam do kieszeni i przyjrzałam się kopercie. Zaklejona. I nic nie było na niej napisane. Nie miałam pojęcia, jak znalazła się w mojej torbie. Rozerwałam ją i wyciągnęłam zdjęcie. Była to fotografia formatu osiem na dziesięć, na błyszczącym papierze, przedstawiała mężczyznę stojącego na rogu ulicy i spoglądającego gdzieś poza kadr. Sprawiał wrażenie, że nie zdaje sobie sprawy, że jest fotografowany, jakby ktoś przypadkiem cyknął mu fotkę telefonem. Na oko miał trzydzieści parę lat, może czterdzieści, sprawiał dobre wrażenie, w ten schludny i uporządkowany sposób. Krótkie brązowe włosy. Jasna cera. Ciemny garnitur. Nie poznałam ani jego, ani rogu ulic. Pewnie gdzieś w drodze do domu zgarnęłam kopertę przez przypadek, może w kiosku na lotnisku, gdzie kupowałam gazety. – Kto to? – zainteresowała się babcia. – Nie wiem. Chyba zgarnęłam kopertę razem z pismem. – No całkiem niezły. Jest jakieś imię na odwrocie?

– Nie. Nic. – Szkoda – skwitowała babcia. – Jest na czym oko zawiesić, a ja rozważam przerzucenie się na młodszych mężczyzn. Matka mimowolnie zerknęła na kredens, gdzie trzyma whiskey, potem na zegar i westchnęła lekko. Za wcześnie. Wrzuciłam kopertę do śmieci, wypiłam pospiesznie kawę, złapałam rogalika i pobiegłam na górę się przebrać. Dwadzieścia minut później byłam już w biurze. Określenia „biuro” używałam w najszerszym możliwym znaczeniu, bowiem tę funkcję pełnił przerobiony autokar, stojący dokładnie naprzeciwko parceli, na której trwała budowa nowego biura, takiego z cegły i zaprawy. Potrzebowaliśmy nowego z powodu pożaru, który wybuchł w podejrzanych okolicznościach i zniszczył poprzedni budynek. Mój kuzyn Vinnie kupił autokar od poprzedniego właściciela i choć nie było to rozwiązanie idealne, wydawało się lepsze niż prowadzenie firmy w restauracji w pobliskiej galerii. Connie zaparkowała swój wóz za autobusem, Vinnie zaś swój za nią. Vinnie jest na pewno dobrym poręczycielem, ale i cierniem w boku mojej rodziny. W przeszłości był hazardzistą, dziwkarzem, podrywaczem, karcianym oszustem i jestem prawie pewna, że raz nawet pozostawał w uczuciowym związku z kaczką. Wyglądał jak łasica, w butach z czubkami i za ciasnych spodniach. Praktycznie właścicielem agencji jest jego teść, Harry Młot, a wskutek skandalicznych wydarzeń dotyczących niewłaściwie ulokowanych pieniędzy, hazardu i chodzenia na panienki żona Vinniego, Lucille, jest teraz praktycznie właścicielką samego Vinniego. Zaparkowałam swoją przerdzewiałą toyotę RAV4 za cadillakiem Vinniego i popatrzyłam, jak mają się sprawy na placu budowy. Skorupa wzniesiona z pustaków była już gotowa. Nawet dach został położony. Wewnątrz robotnicy walili młotkami i używali jakichś narzędzi na prąd. Przeniosłam spojrzenie z budowy na autobus i dostrzegłam światło wypełzające spomiędzy zaciągniętych zasłon. Wszystko wskazywało, że dzień jest jak co dzień. Otworzyłam drzwi i wspięłam się po trzech stopniach do wnętrza autobusu. Connie siedziała przy stoliku obiadowym, torebkę położyła na ławce obok. Jej laptop, zamknięty, leżał na stole. Connie jest o kilka lat ode mnie starsza. Miała na sobie bordowy sweterek z głębokim

dekoltem w szpic, który odsłaniał więcej rowka między piersiami, niż ja miałam szanse kiedykolwiek wyhodować. Czarne włosy wyprostowała sobie niedawno i teraz związała na karku w nieporządny kok, do tego założyła złote, dość masywne kolczyki i pasujący do nich naszyjnik. Na mój widok wstała. – Jadę do sądu – oznajmiła. – Muszę wykupić Vinniego. Został aresztowany i nie pozwalają mu spisać własnej umowy o kaucję. O rany. – Co tym razem? – Pokłócił się z DeAngelem i ruszył na jego mercedesa z łyżką do opon. DeAngelo posłał kilka kulek w cadillaca, Vinnie potraktował DeAngela paralizatorem i wtedy przyjechała policja, i obu wsadziła do paki. Salvatore DeAngelo był przedsiębiorcą budowlanym, którego Harry wynajął do odbudowania biura, po tym jak stare spłonęło do fundamentów. DeAngela uważano powszechnie za przedsiębiorcę z piekła rodem, bowiem wszystko robił na swój sposób, niczego nie robił bez łapówki, do tego pracował w czasie DeAngela, który nie miał żadnego odniesienia do rzeczywistego tygodnia pracy. – Przynajmniej nie jest to nic poważnego – uznałam. – Ale może być, jak DeAngelo wyjdzie za kaucją wcześniej niż Vinnie, wróci tu i podpali autobus. – Myślisz, że byłby do tego zdolny? – Ciężko powiedzieć, do czego jest zdolny. Dlatego nie chciałam wychodzić, dopóki tu nie przyjedziesz i nie staniesz na straży. – Wręczyła mi kluczyk do szafki z bronią. – Może powinnaś coś sobie wybrać i trzymać pod ręką. – Chcesz, żebym go zastrzeliła? – Tylko jeśli naprawdę będziesz musiała – odpowiedziała Connie, łomocąc po stopniach autobusu swoimi korkowymi platformami, wysokimi na dziesięć centymetrów. – Niedługo wrócę. A te teczki na stole są dla ciebie. To są ci, którzy się nie stawili w sądzie, kiedy byłaś na wakacjach. Bosko. Miałam opiekować się autobusem, który w każdej chwili mógł stanąć w płomieniach. Z drugiej strony Vinnie był moim kuzynem i do tego pracodawcą. A bez autobusu będziemy musieli wynająć miejsce w księgarni dla dorosłych albo założyć

centralę w hyundaiu Connie. Jednak i tak nie bardzo miałam ochotę dać się usmażyć, chroniąc prowizoryczne biuro Vinniego. Wzięłam teczki NS-ów, wyciągnęłam z luku bagażowego składane krzesełko i ustawiłam je sobie w cieniu na trawniku. W ten sposób mogłam ewentualnie zmienić tor lotu mołotowa i nie zostałabym uwięziona w środku w piekle pożaru. Siedziałam zatem na krzesełku i przeglądałam zawartość teczek. Złodziej torebek, napad z bronią w ręku, przemoc domowa, podejrzany o włamanie, oszustwo z kartami kredytowymi, pobicie i jeszcze jeden napad z bronią w ręku. Chciałam być znowu na Hawajach. Zamknęłam oczy i głęboko odetchnęłam, licząc, że poczuję zapach morza, poczułam spaliny i dziwny smród, jakim emanował śmietnik budowlańców. Jakiś samochód zatrzymał się za moją toyotą i wysiadło z niego dwóch facetów. Jednym był Salvatore DeAngelo, niski, o piersi niczym beczka, z falującą czupryną czarnych włosów, które zaczęły już siwieć. Miał na sobie spodnie z zakładkami i czarną jedwabną koszulę z krótkim rękawem, a gruby złoty łańcuch w gęstwinie włosów na piersi sprawiał wrażenie lekko osmalonego... niewątpliwie wskutek tego, że Vinnie posłał przez niego kupę woltów. DeAngelo podszedł do mnie swobodnym krokiem i zatrzymał się z rękoma w kieszeniach, podzwaniając drobniakami. – Cześć, ślicznotko. Jak leci? Masz jakiś powód, żeby tak siedzieć na zewnątrz? Na przykład szukasz może jakiegoś zajęcia na ulicy? Bo ja to mógłbym mieć dla ciebie zajęcie, jeśli wiesz, co mam na myśli. Pomyślałam sobie, że Vinnie słusznie potraktował go paralizatorem. – Robię, co do mnie należy – odpowiedziałam. – Mam cię zastrzelić, gdybyś próbował podpalić autobus. – Nie widzę broni. – Jest schowana. – Założę się, że jest. Daj mi znać, gdybyś się zdecydowała jednak zająć trochę moimi sprawami. I nie bierz mnie za głupka. Nie podpalam autobusów w biały dzień. Tylko po nocy, jak nikogo nie ma w okolicy. DeAngelo odwrócił się i poszedł na plac budowy, a ja wróciłam do moich teczek. NS, którego dokumenty znajdowały się w ostatniej teczce ze stosu, okazał się sporym zaskoczeniem. Joyce Barnhardt. Zarzucano jej, jakoby ukradła naszyjnik ze sklepu

jubilerskiego i zaatakowała właściciela, gdy ten próbował odebrać swój towar. Vinnie wyciągnął ją z więzienia za kaucją, a ona nie pojawiła się na rozprawie trzy dni później. Chodziłam z Joyce do szkoły i zamieniła mi życie w piekło. Była wstrętnym, podstępnym, wrednym dzieciakiem, a teraz jest pozbawioną skrupułów, doskonale samolubną pożeraczką mężczyzn. Od czasu do czasu próbowała pracować dla Vinniego, ale jakoś żadna posada jej się nie trzymała. Prawda jest taka, że Joyce zarabiała pieniądze poprzez kolejne małżeństwa i kiedy ostatnio miałam z nią kontakt, nieźle jej się powodziło. Trudno mi było uwierzyć, że ukradła naszyjnik. Natomiast bez trudu uwierzyłam, że zaatakowała właściciela sklepu.

C Dwa zerwony firebird Luli zatrzymał się przed autobusem, Lula wysiadła stylowo i podeszła do mnie. Włosy miała różowe i utapirowane w wielką puszystą kulę, co przy brązowej skórze wyglądało zaskakująco dobrze. Jej ciało zostało opięte pomarańczową elastyczną spódniczką i białym topem bez rękawów, za to z głębokim dekoltem. Lula jest byłą prostytutką, która porzuciła pracę na ulicy i została pomocą biurową u Vinniego. – Próbujesz chwycić trochę słońca, że tak tu siedzisz? – zainteresowała się. – Nie dość się opalałaś na Hawajach? Powiedziałam jej o Vinniem i DeAngelu, i o tym, jak strzegłam autobusu. – To kupa złomu, tak czy inaczej – stwierdziła Lula. – Jakie masz plany na dzisiaj? – spytałam. – Będziesz porządkować dokumenty? – Za cholerę, nie wsiadam do tej śmiertelnej pułapki. Pojadę z tobą łapać złoczyńców. – Popatrzyła na stosik teczek na moich kolanach. – Kogo bierzemy pierwszego? Jest tam ktoś ciekawy? – Joyce Barnhardt. – Że co proszę? – Zwinęła ze sklepu naszyjnik i zaatakowała właściciela. – Nienawidzę Joyce Barnhardt – oznajmiła Lula. – Jest wredna. Powiedziała, że jestem gruba. Możesz to sobie wyobrazić? Właściwie to określenie „gruba” nie pasowało do Luli. Raczej była za niska na swoją wagę. A może chodziło o to, że istniał pewien nadmiar Luli i nigdy dość materiału? – Pomyślałam, że zostawimy sobie Joyce na koniec – stwierdziłam. – Jakoś mi się nie spieszy, żeby zapukać do jej drzwi. Hyundai Connie przejechał obok, zawrócił i zaparkował za autobusem. I chwilę później Connie i Vinnie podeszli do nas. – DeAngelo jest tutaj? – spytał Vinnie. – Tak – odpowiedziałam. – W budynku. Vinnie zawarczał gardłowo, doskonale naśladując kompletnie obłąkanego borsuka zapędzonego w kozi róg.

– Rany – wzdrygnęła się Lula. – Możemy wejść do autobusu – przekazałam Vinniemu. – DeAngelo wysadza rzeczy tylko w nocy. Przez chwilę wszyscy popatrzyliśmy na autobus nie do końca pewni, w co powinniśmy wierzyć. – A co mi tam, do cholery – stwierdził wreszcie Vinnie. – Moje życie to i tak kupa gówna. I zniknął we wnętrzu. – O co chodzi z Joyce? – spytałam Connie. – Naprawdę ukradła naszyjnik? Connie wzruszyła ramionami. – Nie wiem, ale wszystko zrobiło się jakieś dziwne. Frank Korda, właściciel sklepu, który ją oskarżył, zaginął. – Kiedy zaginął? – zainteresowałam się. – Później tego samego dnia. W salonie manicure naprzeciwko pamiętają, że koło czwartej wisiała na drzwiach tabliczka z napisem „zamknięte”. Żona powiedziała, że nigdy nie dotarł do domu. – A Joyce? – Vinnie wykupił Joyce zaraz po tym, jak ją aresztowali. Rozprawę wyznaczyli na trzy dni później, ale Joyce się nie pojawiła. – Założę się, że to Joyce go porwała – stwierdziła Lula. – Ona jest zdolna do czegoś takiego. Założę się, że trzyma go w piwnicy skutego łańcuchami. – Nie byłby to pierwszy facet, którego Joyce zakuła w łańcuchy – powiedziała Connie. – Ale raczej nie wierzę, że trzyma go w swojej piwnicy. Nie odbiera telefonu. A jak wczoraj wieczorem przejechałam obok jej domu, to wszędzie było ciemno. – Jasna dupa. – Lula wpatrywała się w moją lewą dłoń. – Masz biały pasek na palcu, w miejscu, gdzie ci się skóra nie opaliła. Nie zauważyłam tego wczoraj, jak cię odebrałam z lotniska. Coś ty, u licha, robiła na tych Hawajach? I gdzie jest teraz pierścionek? Bardzo się postarałam, żeby się nie skrzywić. – To skomplikowane. – Taa. To już mi mówiłaś wczoraj – przypomniała Lula. – Cały czas powtarzałaś, że to było skomplikowane. Connie przyjrzała się mojej dłoni.

– Wyszłaś za mąż na tych Hawajach? – Niezupełnie. – Jak można niezupełnie wyjść za mąż? – chciała wiedzieć Lula. – Albo jesteś mężatką, albo nie jesteś. Zacisnęłam powieki i zaczęłam machać ramionami. – Nie chcę o tym rozmawiać, dobra? To SKOMPLIKOWANE! – No ja przepraszam. Tylko mówię. Nie chcesz rozmawiać? W porządku. Nie rozmawiaj. To, że akurat jesteśmy najlepszymi przyjaciółkami, to akurat nic nie znaczy. Jesteśmy jak siostry, ale hej, w ogóle mi nie robi, jeśli nie chcesz gadać. – I dobrze – odpowiedziałam. – Bo nie chcę na ten temat rozmawiać. – Hunh – powiedziała Lula. – Telefon dzwoni! – wrzasnął Vinnie z głębi autobusu. – Odbierz ten pieprzony telefon! – Sam sobie odbierz! – odwrzasnęła Connie, do której to polecenie było adresowane. – Nie zajmuję się telefonami – oznajmił gromko Vinnie. Connie wykonała włoski gest w kierunku autobusu. – Idiota. – Chyba powinnyśmy coś zrobić – uznała Lula, gdy Connie poszła odebrać telefon. – Co tam jeszcze masz? Przetasowałam teczki. – Dwa napady z bronią w ręku. – Odpuść. Oni zawsze do nas strzelają. – Przemoc domowa. – Zbyt dołujące – oceniła Lula. – Co jeszcze? – Złodziej torebek i oszustwo z kartami kredytowymi. – Ten od kart mi się podoba. Oni nigdy nie mają w sobie zbyt wiele ognia do walki. To są zawsze podstępne małe łasice. Tylko siedzą w domu całymi dniami i kupują w Internecie. Jak ten debil się nazywa? – Lahonka Goudge. – Lahonka Goudge?! Co to za imię? To musi być jakaś pomyłka. To potworne imię. – Tak tu jest napisane. Mieszka w komunalnych. Czterdzieści minut później jechałyśmy firebirdem Luli przez dzielnicę komunalną, szukając domu Lahonki Goudge. Do południa zostało jeszcze trochę czasu i ulice były

puste. Dzieci wyszły do szkoły albo zostały zaprowadzone do przedszkoli, dziwki spały, dealerzy obstawiali o tej porze parki i place zabaw. – Jest – poinformowałam Lulę. – Mieszkanie 3145A. To mieszkanie na parterze, na podwórku są zabawki dla dzieci. Lula zaparkowała i podeszłyśmy do drzwi, omijając rowery, lalki, piłki do nogi i wielkie plastikowe ciężarówki. Podniosłam rękę, żeby zapukać, drzwi się otworzyły i stanęła w nich kobieta. Była mojego wzrostu, o figurze gruszki, w jasnobrązowych elastycznych spodniach i jadowicie zielonym topie. Włosy jej sterczały, jakby je ktoś spryskał krochmalem i wyprasował, a w uszach kołysały się wielkie koła. – Czego chcecie? – spytała. – Niczego nie potrzebuję. Wyglądam, jakby mi czegoś brakowało? Nie sądzę. I nie dotykajcie żadnej zasranej zabawki moich dzieci, bo wypuszczę na was psa. I zatrzasnęła drzwi. – Ona ma osobowość jak Lahonka – stwierdziła Lula. – Nawet wygląda jak Lahonka. Załomotałam do drzwi i kobieta pojawiła się niemal natychmiast. – Czego? – spytała. – Już powiedziałam. Niczego nie chcę. Ja tu pracuję. Jestem kobietą pracującą, nie potrzebuję ciasteczek, kremów nawilżających, mydła do prania ani biżuterii. Może macie jakieś dobre zioło, ale nie pachniecie jak handlarze trawą. Spróbowała znów zatrzasnąć drzwi, ale przeszkodziła jej w tym moja stopa. – Lahonka Goudge? – spytałam. – Tak, i co z tego? – Agencja poręczycielska. Nie stawiła się pani w sądzie w wyznaczony dzień i trzeba teraz ustalić nową datę. – No raczej nie. Znaleźliście nie tą Lahonkę. A nawet gdybym była właściwą Lahonką, to i tak nigdzie bym z wami nie poszła, bo mam robotę. Mam kupę dzieci, które potrzebują nowych adidasów, a wy mi przeszkadzacie w najlepszym momencie na zarabianie pieniędzy. Licytuję różne rzeczy na eBayu i nie mogę odchodzić od kompa. Lula oparła się o drzwi całym ciężarem ciała i otworzyła je szerzej. – Nie mamy całego dnia – pouczyła Lahonkę. – Mamy całą listę idiotów do zgarnięcia, a ja mam randkę z burgerem deluxe w Gdaczącym Kubełku. – Ach tak? – powiedziała Lahonka. – No to sobie zagdakaj to. I obiema rękami pchnęła Lulę na mnie. Ja straciłam równowagę i obie usiadłyśmy z

impetem na ziemi. Huknęły zatrzaskiwane drzwi, szczęknęła zasuwa antywłamaniowa i Lahonka opuściła żaluzje we frontowym oknie. – Raczej ci nie otworzy po raz kolejny – stwierdziła Lula. Zgodziłam się z nią. To rzeczywiście było mało prawdopodobne. Lula wstała i poprawiła piersi w staniku. – Za wcześnie na lunch? Spojrzałam na zegarek. – W Greenland dochodzi pierwsza. – Ta Lahonka wzięła mnie przez zaskoczenie. – Lula kończyła drugiego burgera. – Nie byłam przygotowana. Jadłyśmy w jej samochodzie, bo czas, jaki można spędzić w Gdaczącym Kubełku, jest ściśle ograniczony. Drobiny tłuszczu unoszą się w powietrzu niczym pył wróżek i jeśli człowiek wystawiał się na ich działanie dłużej niż sześć minut, to cały dzień pachniał jak kurak w ekstrachrupiącej panierce. To nie do końca był zły zapach, ale jakoś przyciągał stada głodnych psów i facetów o wielkich karkach, a w tej chwili nie byłam zainteresowana ani tymi pierwszymi, ani drugimi. Wyciągnęłam teczkę z torby. – Może spróbujemy zgarnąć tego złodzieja torebek? – To chyba nie jest najlepszy pomysł – skrzywiła się Lula. – Złodzieje torebek to biegacze. Dlatego tak dobrze kradną torebki. A ja właśnie zjadłam dwa burgery. Dostanę kolki, jeśli spróbuję biegać za jakimś chudzielcem w obwisłych portkach. Nie masz jakiegoś złoczyńcy, który mieszka blisko galerii? W Macy’s mają wyprzedaż butów. Sprawdziłam adresy. Nikt nie mieszkał przy galerii. – Może będę musiała się zdrzemnąć po tym całym kurczaku – oznajmiła Lula. Drzemka wydawała się nie najgorszym pomysłem. Nie pospałam w samolocie. I jeśli już o tym mowa, to na Hawajach też nie spałam za wiele, jeśli wziąć pod uwagę całą tę nocną działalność. I do tego dziś wieczorem miałam się spotkać z Morellim, co oznaczało, że też nie pośpię. Morelli i ja mieliśmy kilka istotnych spraw do omówienia. Morelli i ja mamy długą historię. Bawiliśmy się w pociąg, kiedy miałam sześć lat. Gdy miałam szesnaście, pozbawił mnie dziewictwa. Przejechałam go za to buickiem, gdy miałam dziewiętnaście. Teraz byliśmy już dorośli, mniej więcej, i w pewnym sensie w

związku... aczkolwiek byłoby mi ciężko zdefiniować jego naturę. Morelli jest gliniarzem, pracuje w wydziale zabójstw. Ma ponad metr osiemdziesiąt, lekko kręcone czarne włosy, smukłe, umięśnione ciało i libido pierwszej klasy. W jeansach i koszulce wygląda jak gwiazda filmowa. A jeśli wcisnąć go w garnitur, zaczyna kojarzyć się z zawodowym zabójcą. – Mówimy o krótkiej drzemce czy takiej całopopołudniowej? – spytałam. – To może być taka solidna drzemka. I dziś wieczorem mam randkę z Panem Może Dość Dobrym. Będę potrzebowała czasu, żeby się zdecydować, co na siebie włożyć. – Innymi słowy do zobaczenia jutro. – No. Będę punkt ósma, żebyśmy mogły wcześnie zacząć. – Nigdy nie przychodzisz tak wcześnie. – No, ale na pewno będę zmotywowana, żeby być wspaniałą asystentką łowcy nagród. Czuję, jak ta motywacja ku mnie płynie. I będę gotowa do pracy z samego rana po satysfakcjonującej nocy spędzonej... wiesz na czym. Przysięgam się.

L Trzy ula podwiozła mnie do mojej toyoty. Rozejrzałam się w celu dokonania szybkiej oceny sytuacji. Praca przy budowie nowego biura wrzała. Autobus nie stał w płomieniach. Mercedes DeAngela zniknął. A cadillac Vinniego wciąż stał przy krawężniku. Same dobre rzeczy. Pomyślałam, czy nie wejść i nie pogadać z Connie, ale doszłam do wniosku, że lepiej nie. Nie złapałam żadnego zbiega, a rozmowa z Vinniem mogłaby oznaczać niezbyt przyjemne suszenie głowy o Joyce Barnhardt. Zamierzałam ją przyprowadzić, kiedyś tam, ale nie byłam na to gotowa teraz, wskoczyłam więc do toyoty i pojechałam do domu rodziców. Godzinę później szłam już korytarzem do swojego mieszkania, dźwigając kosz pełen czystych ubrań i klatkę z chomikiem. Otworzyłam drzwi, pchnęłam je biodrem i chwiejnym krokiem weszłam do kuchni. Kosz z praniem postawiłam na podłodze, a klatkę z chomikiem na blacie. – No i proszę, wróciłeś do domu – powiedziałam do Reksa. – Dobrze się bawiłeś z babcią? Rex wyszedł ze swojej puszki po zupie i sprawiał wrażenie, że ma ochotę na smakołyk, wyjęłam więc z szafki paczkę krakersów i podzieliłam się z nim jednym. Ktoś zapukał do drzwi. Otworzyłam, nie zdejmując łańcucha. Przez szparę spojrzało na mnie dwóch facetów w urzędniczo szarych garniturach. Ich koszule nie były ani śnieżnobiałe, ani świeżo odprasowane. Prążkowane krawaty nieco rozluźnione. Obaj mieli zakola i zbliżali się do pięćdziesiątki. Jeden miał jakieś metr siedemdziesiąt siedem. Drugi metr siedemdziesiąt. Byłam gotowa się założyć, że obaj lubią podwójne cheeseburgery z bekonem. – FBI – oznajmił ten duży, mignąwszy mi przed oczami odznaką, którą natychmiast wsunął do kieszeni. – Możemy wejść? – Nie. – Ale my jesteśmy FBI. – Może – odpowiedziałam. – A może nie. Nie dosłyszałam nazwiska. – Arnold Conan. – Po czym wskazał na partnera. – A to jest agent Sly Rambo.

– Arnold Conan i Sylvester Rambo? Żartuje pan sobie? To nie mogą być prawdziwe nazwiska. – Tak jest napisane na naszych legitymacjach – stwierdził Conan. – Szukamy koperty, którą pani przez przypadek zabrała. – Jakiej koperty? – Dużej żółtej koperty. Zawierała zdjęcie człowieka, którego poszukujemy w związku z morderstwem. – A to nie powinno być zadanie dla policji? – To było międzynarodowe morderstwo. I jeszcze porwanie. Ma pani tę kopertę? – Nie. – I to była prawda. Podejrzewałam, że chodziło im o kopertę, którą wyrzuciłam w domu moich rodziców. – Myślę, że pani mija się z prawdą – oznajmił Conan. – Mamy mocne podstawy twierdzić, że dostała pani kopertę. – Jeśli ją znajdę, to przekażę ją FBI. Zamknęłam drzwi i przyłożyłam oko do wizjera. Conan i Rambo wyglądali na łagodnie wkurzonych. Stali z rękoma na biodrach, najwyraźniej niezbyt zdecydowani, co powinni zrobić teraz. Poszłam do kuchni i zadzwoniłam na komórkę Morellego. – Gdzie jesteś? – spytałam. – W domu. Właśnie wszedłem. – Muszę sprawdzić dwóch facetów, którzy podają się za FBI. Arnold Conan i Sylvester Rambo. – Stanę się pośmiewiskiem, jak wprowadzę te nazwiska do systemu. To jest jakiś żart, tak? – Takie nazwiska mi podali. Mieli odznaki i wszystko. – Jak szybko tego potrzebujesz? – A jak szybko możesz to zdobyć? Morelli stęknął i się rozłączył. Oczyma duszy widziałam, jak wpatruje się w czubki butów, potrząsa głową, żałując, że w ogóle odebrał ten telefon. Zadzwoniłam do domu rodziców. Odebrała moja matka. – Musisz coś dla mnie zrobić. Potrzebuję tego zdjęcia i koperty, które wyrzuciłam, kiedy

rano byłam w kuchni – powiedziałam. – Wywaliłam je do śmieci. – Babcia wyniosła śmieci zaraz po tym, jak wyszłaś. Dzisiaj wywożą. Mogę wyjrzeć, ale wydaje mi się, że już po nich. No to wychodziłoby na to, że wypadłam z interesu, jeśli chodzi o dostarczanie FBI dowodów. Nie powiem, żeby mnie to martwiło. Miałam ważniejsze rzeczy do zrobienia, na przykład drzemkę. Zrzuciłam buty i padłam na łóżko. Ledwie zamknęłam oczy, zadzwonił dzwonek. Zwlokłam się z łóżka, poczłapałam do drzwi i wyjrzałam przez wizjer. Kolejnych dwóch gości w tanich szarych garniakach. Uchyliłam drzwi, zostawiając łańcuch. – Co tym razem? – spytałam. Facet stojący bliżej machnął mi odznaką. – FBI. Chcemy z panią porozmawiać. – Nazwiska? – Bill Berger i mój partner Chuck Gooley. Bill Berger był szczupły, średniego wzrostu, niedawno przekroczył pięćdziesiątkę. Miał krótko obcięte szpakowate włosy i przekrwione brązowe oczy. Prawdopodobnie kontaktówki go dobijały. Chuck był w moim wieku. Nie gruby, ale lekko przysadzisty. O kilka centymetrów niższy niż Berger. Jego spodnie od garnituru zyskały zaskakującą kolekcję zagnieceń. Na nogach miał obszarpane adidasy. – I o czym chcielibyście ze mną porozmawiać? – Możemy wejść? – Nie. Berger położył ręce na biodrach, odsłaniając przy okazji kaburę z pistoletem. Ciężko było stwierdzić, czy zrobił to odruchowo. Czy też może próbował mnie zastraszyć. Tak czy inaczej, nie zamierzałam otwierać szerzej drzwi. – Mamy podstawy uważać, że posiada pani fotografię, która jest częścią śledztwa. Zadzwonił mój telefon, przeprosiłam więc ich obu i odebrałam. – Jesteś w domu nawet nie dobę i już wpakowałaś się w jakiś bajzel – powiedział Morelli. – Chcesz mi o tym opowiedzieć? – Jasne, ale teraz mam gości, kolejni agenci FBI. – Są w twoim mieszkaniu?

– Nie. W korytarzu przed drzwiami. – I najlepiej, żeby tam zostali. Z tego, co wiem, tych dwóch pierwszych nie było z FBI. Nie ma agentów o nazwiskach Arnold Conan czy Sylvester Rambo. Też mi niespodzianka. A kogo teraz masz pod drzwiami? – Billa Bergera i Chucka Gooleya. W słuchawce nastała chwila ciszy. – Berger ma pięćdziesiątkę i szpakowate włosy, a Gooley wygląda, jakby miał ten sam garnitur od dwóch tygodni, tak? – Ta. Powinnam ich wpuścić? – Nie. Gooley żywi się po śmietnikach i rżnie dzikie koty. Daj mi porozmawiać z Bergerem. Przekazałam komórkę Bergerowi. Dwie minuty później dostałam ją z powrotem. – Wie pani, gdzie jest siedziba biura w śródmieściu? – spytał. – Tak. – Spotkamy się tam jutro o dziesiątej. Proszę zabrać zdjęcie. – Nie mam zdjęcia – odpowiedziałam. – To proszę zabrać prawnika. Wywróciłam oczami. – Musi się pan podszkolić w kontaktach z ludźmi. Musi pan popracować nad swoimi umiejętnościami interpersonalnymi. Berger zacisnął usta. – Często to słyszę. Głównie od byłej żony. Zamknęłam drzwi i wróciłam do rozmowy z Morellim. – To znaczy, że Berger jest z FBI? – Mniej więcej. Musimy porozmawiać. – Tak myślałam. Miałam nadzieję, że spotkamy się wieczorem. – Mogę się spóźnić. – Jak bardzo? – Ciężko powiedzieć. Na osiedlu komunalnym ktoś dostał szesnaście kulek w głowę. – Szesnaście kulek w głowę? – powtórzyłam. – To chyba trochę przesada? – Murray widział ofiarę. Powiedział, że gość wyglądał jak ser szwajcarski, ponoć jego mózg był wszędzie.

– Za dużo informacji. – To moje życie – powiedział Morelli i się rozłączył. Wróciłam do łóżka. Najpierw myślałam o mózgu wyciekającym przez dziury w głowie. Morelli to jedyny ze znanych mi ludzi, który ma gorszą robotę niż ja. No dobra, może facet w kostnicy, który zajmuje się spuszczaniem z ciał płynów organicznych, też jest blisko czołówki. W każdym razie mimo wszystko Morelli lubi swoją pracę w policji. Był nieokiełznanym dzieciakiem, synem brutalnego ojca. A teraz stał się dobrym gliną, odpowiedzialnym właścicielem domu i doskonałym opiekunem psa Boba. Zawsze uważałam, że byłby z niego materiał na chłopaka, a może nawet męża, miał potencjał, ale ta jego praca stanowiła ponury i regularny przerywnik w naszych relacjach. I nic nie wskazywało, by ta sytuacja miała się zmienić w najbliższym czasie. No i była jeszcze ta sprawa z Hawajami. Drugi mężczyzna w moim życiu, Komandos, nie miał, realistycznie rzecz biorąc, żadnego potencjału, ale był uzależniającą, choć grzeszną przyjemnością. Miał ciało jak Batman, mroczną i tajemniczą przeszłość, mroczną i tajemniczą teraźniejszość, zwierzęcy magnetyzm, który przyciągał mnie natychmiast, gdy tylko znalazłam się w zasięgu oddziaływania. Komandos ubierał się tylko na czarno. Jeździł tylko czarnymi samochodami. A gdy się z kimś kochał, jego oczy stawały się absolutnie czarne. Myślałam o tym w kółko... Morelli, Komandos, wyciekający mózg. Potem pomyślałam o tych gościach z FBI, prawdziwych i fałszywych, i facecie ze zdjęcia. Żaden z tych tematów nie sprzyjał drzemce. Nie wspomnę już, że nie pracuję na etacie. Jeśli nie łapię zbiegów, nie zarabiam pieniędzy i nie mogę zapłacić czynszu. Jeśli nie zapłacę czynszu, będę mieszkać w samochodzie. A mój samochód wcale nie jest fajny. Wróciłam do kuchni i raz jeszcze przejrzałam teczki. Uznałam, że największe szanse daje złodziej torebek. To prawda, że zazwyczaj biegali, ale gość na zdjęciu wydawał się gruby i miałam szanse dogonić grubasa, o ile nie był w formie. Nazywał się Lewis Bugkowski, aka Duży Buggy. Dwadzieścia trzy lata. Obrabował osiemdziesięciotrzyletnią staruszkę, która siedziała w parku na ławce. Czterdzieści pięć minut później został aresztowany, gdy próbował kupić sześć kubełków kurczaka, używając karty kredytowej tamtej kobiety, a kasjer uznał, że Buggy nie wygląda na Betty Bloomberg. Zatem Buggy był nie tylko gruby, ale i przy tym niezbyt mądry. Pomyślałam, że może powinnam wziąć broń, ale zdecydowałam, że lepiej nie. Torebka z

pistoletem w środku była za ciężka i kark mnie zaczynał boleć. A prawdę powiedziawszy, i tak nigdy nie używałam broni. Zamiast pistoletu wzięłam gaz pieprzowy i lakier do włosów. Telefon miałam przypięty do paska, a kajdanki w tylnej kieszeni jeansów. Gotowa byłam do działania. Buggy mieszkał tuż za granicą Grajdoła, z rodzicami. To akurat nie była dobra wiadomość, bo nienawidzę zabierać zbiegów na oczach rodziców albo dzieci. Mogłam spróbować dostać go w pracy, ale w dokumentach nie było wzmianki na ten temat. Ruszyłam zatem Broad, skręciłam w lewo i pojechałam do domu Bugkowskich. Był to masywny parterowy budyneczek o spadzistym dachu. Czysty. Maleńkie schludne podwórko. Garaż na jeden samochód. Żadnego wozu przed domem. Zadzwoniłam do Buggy’ego. Odebrał po drugim sygnale. – Lewis Bugkowski? – spytałam. – Tak? – Jest pan właścicielem domu? – Nie, to mój tata. – A jest w domu? – Nie. – A pańska matka? – Oboje pracują. Czego pani chce? – Przeprowadzam badania dotyczące wywózki śmieci. Klik. Bardzo dobrze. Dowiedziałam się wszystkiego, czego potrzebowałam. Buggy był sam. Zaparkowałam o dom dalej, podeszłam do drzwi Bugkowskich i zadzwoniłam. Otworzył mi wielki facet. Lekko dwa metry i sto trzydzieści kilo. Miał na sobie spodnie od dresu i koszulkę, która mogłaby zapewnić schronienie wietnamskiej rodzinie złożonej z ośmiu osób. – He? – spytał. – Lewis Bugkowski? – Chodzi o śmieci? Bo masz głos jak ta dziewczyna przez telefon. Wyciągnęłam z kieszeni kajdanki, żeby zapiąć mu na nadgarstku. Bez szans. Nie mogłam ich zatrzasnąć. Nadgarstek był za duży. Ten facet przypominał górę. Posłałam mu kokieteryjny uśmiech.

– Chyba nie powinnam mieć nadziei, że pojedziesz ze mną do śródmieścia, żeby ustalić nową datę rozprawy. Nie odrywał spojrzenia od mojej listonoszki. – To ma być niby torebka? O-o. – Nie. Używam tego, żeby nosić dokumenty. Same nudy. Pozwól, że pokażę. Złapał za pasek i ściągnął mi go z ramienia, zanim zdążyłam się domacać pojemnika z gazem. – Hej! Oddawaj! – zażądałam. Spojrzał na mnie z góry. – Idź sobie albo cię uderzę. – Nie mogę iść. Kluczyki do samochodu są w torbie. Oczy mu się zapaliły. – Przydałby mi się wóz. Jestem głodny, a w domu nie ma żadnego jedzenia. Sięgnęłam po torbę, ale zbił mi rękę. – Zawiozę cię do Gdaczącego Kubełka – zaproponowałam. Wyszedł na ganek, zamykając za sobą drzwi. – Nie potrzebuję. Teraz mam samochód. Pobiegłam za nim i wczepiłam się w koszulkę na plecach. – Pomocy! – wrzasnęłam. – Policja! Odepchnął mnie jedną ręką, wcisnął się za kierownicę, toyota aż jęknęła pod jego ciężarem. Zapalił silnik i odjechał. – To jest zabór mienia o znacznej wartości! – krzyknęłam za nim. – Wpakowałeś się w poważne kłopoty! Patrzyłam, jak Buggy znika za rogiem. Zwlekałam jeszcze minutę, potem poddałam się i zadzwoniłam do Komandosa. – Gdzie jesteś? – spytałam. – W KomandoMan. KomandoMan to firma ochroniarska, której Komandos jest współwłaścicielem. Mieści się w nierzucającym się w oczy budynku w centrum Trenton, wypełnionym po dach sprzętem najwyższej jakości i wielkimi, umięśnionymi facetami w czarnych strojach służbowych. Na szóstym piętrze znajduje się prywatny apartament Komandosa.

– Jakiś wielki przygłup ukradł mi samochód – poinformowałam Komandosa. – Ma moją torbę i jest NS-em. – Nie ma problemu. Mamy twoje auto na monitorze. Komandos ma zwyczaj instalować urządzenia namierzające w moich wozach, kiedy akurat nie patrzę. Początkowo uznawałam to naruszenie prywatności za niedopuszczalne, ale potem się przyzwyczaiłam, no i bywały momenty, że naprawdę się przydawało... jak teraz. – Wyślę kogoś po twój wóz – powiedział Komandos. – Co mamy zrobić z wielkim przygłupem? – Może byście tak go skuli, wepchnęli na tylne siedzenie i podstawili pod biurowy autobus? Dalej już ja się tym zajmę. – A ty? – Po mnie zaraz przyjedzie Lula, wszystko w porządku. – Słonko – powiedział Komandos i się rozłączył. No dobrze, skłamałam co do Luli. Ale prawdę powiedziawszy, nie byłam gotowa, żeby się z nim spotkać. Tym bardziej, że chyba słyszałam w jego głosie cień rozdrażnienia. Spojrzałam na mój palec z bladym paskiem, skrzywiłam się i zadzwoniłam do Luli.