Dziabi

  • Dokumenty76
  • Odsłony115 814
  • Obserwuję86
  • Rozmiar dokumentów125.3 MB
  • Ilość pobrań74 759

Fortier Anne - Julia

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Fortier Anne - Julia.pdf

Dziabi Prywatne Fortier Anne
Użytkownik Dziabi wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 337 stron)

Dla mojej ukochanej mamy, Birgit Malling Eriksen, której wspaniałomyślność i nadludzki wysiłek przy zbieraniu materiałów sprawiły, że ta książka mogła zaistnieć.

EPIGRAF Ponurą zgodę ranek ten skojarzył; Słońce się z żalu w chmur zasłonę tuli; Smutniejszej bowiem los jeszcze nie zdarzył Jak ta historia Romea i Julii.1 SZEKSPIR 1 William Szekspir, Romeo i Julia (przypisy tłumaczki). Przekłady Stanisława Barańczaka: Rozdziały: I.III; II.I; II.II; II.III; III.I; III.III; III.IV; IV.I; IV.III; IV.IV; IV.V; V.I; V.IV; VII.I; VII.II; VIII.I; IX.I; X. Przekłady Józefa Paszkowskiego: Rozdziały: I.I; I.II; III.II; IV.II; V.II; V.III; V.V; VI.I; VI.II; VIII.II; VIII.III; IX.II; IX.III.

PROLOG Powiedzieli, że umarłam. Me serce stanęło i przestałam oddychać – w oczach świata byłam prawdziwie martwa. Niektórzy twierdzą, że odeszłam na trzy minuty, inni – że na cztery. Osobiście zaczynam podejrzewać, że śmierć to w dużej mierze kwestia umowna. Będąc Julią, zapewne powinnam nie mieć złudzeń, ale tak bardzo chciałam uwierzyć, że tym razem nie powtórzy się znowu ta sama żałosna tragedia… Wreszcie połączymy się na zawsze, Romeo i ja, a nasza miłość nigdy więcej nie znajdzie się w zawieszeniu na całe mroczne stulecia wygnania i śmierci. Ale nie oszukasz Barda. Zatem zmarłam, jak było mi przeznaczone, gdy skończyły się moje kwestie. Znowu wpadłam w otchłań stworzenia. O, szczęsne pióro. Oto jest kartka. Oto zaś atrament, a zatem zacznijmy.

I.I Na miłość boską, czyjaż to krew broczy Kamienne wnijście do tego grobowca? Nie od razu zdecydowałam, skąd zacząć. Można by zauważyć, że moja historia zaczęła się ponad sześćset lat temu od rabunku na gościńcu w średniowiecznej Toskanii. Albo, nieco później, od tańca i pocałunku w Castello Salimbeni, gdzie moi rodzice spotkali się po raz pierwszy. Ale nigdy bym się o tym nie dowiedziała, gdyby pewne wydarzenie nie zmieniło gwałtownie mego życia i nie zmusiło mnie do podróży do Włoch w poszukiwaniu przeszłości. Tym wydarzeniem była śmierć mojej ciotecznej babci Rose. Umberto szukał mnie trzy dni, by mi przekazać tę smutną wiadomość. Biorąc pod uwagę moją wirtuozerię w sztuce znikania, zadziwia mnie, że w ogóle mu się udało. Ale Umberto zawsze miał nadprzyrodzoną umiejętność czytania mi w myślach i uprzedzania moich ruchów, poza tym w Wirginii nie ma aż tyle szekspirowskich letnich obozów. Nie wiem, jak długo stał, przyglądając się przedstawieniu. Ja byłam jak zawsze za kulisami, zbyt zajęta dziećmi, ich kwestiami i rekwizytami, by dostrzegać cokolwiek, dopóki nie opadła kurtyna. Po kostiumowej próbie popołudniowej ktoś zgubił fiolkę z trucizną, w związku z czym Romeo był zmuszony do popełnienia samobójstwa za pomocą tic taców – Ale ja mam od nich zgagę! – zaprotestował z całą urażoną dumą czternastolatka. – I bardzo dobrze! – rzuciłam, powstrzymując matczyny odruch, nakazujący poprawić mu aksamitny kapelusz. – To pomoże ci się utrzymać w roli. Dopiero gdy światła się zapaliły, a dzieci wyciągnęły mnie na scenę, żeby obsypać wyrazami wdzięczności, dostrzegłam koło drzwi znajomą sylwetkę. Umberto, surowy i posągowy, w ciemnym garniturze i krawacie, wyróżniał się niczym samotny przyczółek cywilizacji w prehistorycznym bagnie. Jak zawsze. Odkąd pamiętam, nigdy nie włożył nic, co by można nazwać strojem nieformalnym. Szorty khaki i koszulki polo uważał za odzież tych, którzy nie mogą się pochwalić żadną cnotą, nawet poczuciem wstydu. Później, gdy fala wdzięcznych rodziców cofnęła się i wreszcie mogłam zejść ze sceny, zatrzymał mnie na chwilę dyrektor, który potrząsnął mną serdecznie – znał mnie zbyt długo, żeby pozwalać sobie na uściski. – Dobra robota, Julie! – zawołał wylewnie. – Mogę na ciebie liczyć w przyszłe wakacje? – Oczywiście – skłamałam, ruszając przed siebie. – Będę w okolicy. W końcu podeszłam do Umberta, na próżno szukając iskierek, jakie pojawiały się w jego oczach na mój widok po dłuższej rozłące. Ale nie było w nich uśmiechu, nawet śladu, i zrozumiałam, dlaczego się zjawił. Bez słowa weszłam w jego objęcia, żałując, że nie potrafię odwrócić świata do góry nogami jak klepsydrę i że życie nie jest zjawiskiem skończonym, lecz

raczej nieustającym przechodzeniem przez mały otwór w czasie. – Nie płacz, principessa – powiedział w moje włosy. – To by się jej nie spodobało. Nie możemy żyć wiecznie. Miała osiemdziesiąt dwa lata. – Wiem. Ale… – Cofnęłam się i otarłam oczy. – Janice przy niej była? Umberto zmrużył oczy, jak zawsze na myśl o mojej bliźniaczce. – Jak sądzisz? Dopiero z bliska dostrzegłam, jaki jest znękany i wymizerowany – jakby przez parę nocy pił do poduszki. Ale może to naturalne? Kim miał się stać bez cioci Rose? Odkąd pamiętam, oboje byli złączeni w przymusowym związku pieniędzy i siły – ona odgrywała starzejącą się ślicznotkę, on – cierpliwego majordomusa, i pomimo wszystkich dzielących ich różnic żadne z nich nie próbowało ułożyć sobie życia bez drugiego. Lincoln był zaparkowany dyskretnie przy ognisku i nikt nie widział, jak Umberto wkłada mój stary plecak do bagażnika, po czym otwiera przede mną drzwi z uniżoną elegancją. – Chcę usiąść z przodu, dobrze? Pokręcił głową z dezaprobatą i otworzył drugie drzwi. – Wiedziałem, że wszystko się rozpadnie. Ale to nie ciocia Rose upierała się przy zachowaniu etykiety. Umberto był jej pracownikiem, lecz zawsze traktowała go jak kogoś z rodziny. Jednak on sam nigdy nie odwzajemnił tego gestu. Gdy ciocia Rose proponowała, by usiadł z nami przy stole, on tylko spoglądał na nią z rozbawioną cierpliwością, jakby nie przestawało go zdumiewać, że ciocia ciągle go zaprasza i jakoś nie pojmuje przyczyn jego odmowy. Jadał wszystkie posiłki w kuchni, zawsze tak było i zawsze będzie, i nawet wzywanie imienia boskiego – z coraz większą desperacją – nie mogło go przekonać, by usiadł razem z nami, nawet w Święto Dziękczynienia. Ciocia Rose zwykle uważała, że Umberto jest tak zasadniczy, ponieważ pochodzi z Europy, i gładko przechodziła do wykładu o tyranii, wolności i niepodległości, co nieodmiennie prowadziło do wycelowania w nas widelca i oznajmienia: – I dlatego nie pojedziemy do Europy na wakacje. A już na pewno nie do Włoch. Koniec, kropka. Osobiście byłam całkowicie pewna, że Umberto lubił jeść sam, ponieważ swoje towarzystwo ceni ponad wszystko. Siedział niewzruszenie spokojny w kuchni, przy dźwiękach opery, winie i idealnie dojrzałym bloku parmezanu, my zaś – ciocia Rose, ja i Janice – kłóciłyśmy się i dygotałyśmy z zimna w pełnej przeciągów jadalni. Biorąc pod uwagę plusy i minusy tej sytuacji, gdyby ode mnie zależało, też bez wahania wybrałabym kuchnię. Tego wieczoru, przejeżdżając przez mroczną dolinę Shenandoah, Umberto opowiedział mi o ostatnich godzinach cioci Rose. Zmarła spokojnie, we śnie, po całym wieczorze słuchania ulubionych piosenek Freda Astaire'a, jednej trzeszczącej płyty po drugiej. Gdy ucichł ostatni akord, usiadła i otworzyła wychodzące na ogród balkonowe drzwi, może chciała jeszcze raz poczuć zapach wiciokrzewu. Umberto powiedział, że gdy tak stała z przymkniętymi oczami,

długie koronkowe firanki zawirowały wokół niej, jakby już stała się duchem. – Czy postąpiłam właściwie? – spytała cicho. – Oczywiście – odpowiedział dyplomatycznie. Na podjazd cioci Rose dotarliśmy o północy. Umberto uprzedził mnie, że Janice już przyjechała z Florydy, z kalkulatorem i butelką szampana. Jednak to nie wyjaśniało obecności drugiej wypasionej gabloty, stojącej dokładnie przed drzwiami. – Mam szczerą nadzieję – odezwałam się, wyjmując plecak z bagażnika, zanim Umberto zdołał się tym zająć – że to nie przedsiębiorca pogrzebowy. Zaledwie usłyszałam własny głos, przeklęłam się za ten lekceważący ton, zupełnie nie w moim stylu. Wyrywał mi się tylko wtedy, gdy na horyzoncie pojawiała się moja siostra. Umberto zerknął na tajemniczy samochód i poprawił marynarkę niczym kamizelkę kuloodporną tuż przed akcją. – Obawiam się, że w grę może wchodzić inne przedsięwzięcie. Ledwie przeszliśmy przez próg domu cioci Rose, zrozumiałam, o co mu chodzi. Wszystkie wielkie portrety z korytarza zostały zdjęte i stały pod ścianą jak skazańcy przed plutonem egzekucyjnym. A wenecki wazon, który zawsze ozdabiał okrągły stolik pod żyrandolem, już zniknął! – Halo! – ryknęłam w przypływie furii, który nie nawiedził mnie od ostatniego spotkania z moją siostrą. – Jest tu jeszcze ktoś żywy? Mój głos odbił się echem w cichym domu, ale ledwie ucichł, usłyszałam tupot stóp na korytarzu na piętrze. Zaraz potem, w niespieszny sposób, zupełnie kontrastujący z niedawnym pośpiechem, pojawiła się Janice, jak zwykle robiąc wielkie wejście. Miała na sobie cienką letnią sukienkę, uwydatniającą jej bujne kształty o wiele lepiej niż nagość. Zatrzymała się, jakby dawała chwilę fotoreporterom, odrzuciła długie włosy leniwym, zadowolonym ruchem i posłała mi uśmieszek pełen wyższości. – Coś takiego – rzuciła słodkim, lodowatym głosem. – Ta czysta dusza jeszcze żyje. Dopiero teraz zauważyłam wlokącą się za nią męską atrakcję tygodnia. – Przykro mi, że cię rozczarowałam – warknęłam i upuściłam plecak na podłogę. Upadł z głuchym stukotem. – Mam ci pomóc odzierać dom z kosztowności czy chodzisz na włamy sama? Śmiech Janice brzmiał jak melodyjny brzęk wietrznych dzwoneczków, takich, co to je sąsiedzi wieszają na swoim ganku wyłącznie po to, żeby doprowadzać cię do szału. – To Archie – powiadomiła mnie rzeczowo. – Da nam za te rupiecie dwadzieścia patyków. Spojrzałam na nich z obrzydzeniem. – Jakiż on hojny. Najwyraźniej lubuje się w śmieciach. Janice rzuciła mi złe spojrzenie, ale szybko się opanowała. Doskonale wiedziała, że jej sympatię mam gdzieś, a jej gniew mnie tylko bawi. Urodziłam się cztery minuty przed nią i choćby wyskoczyła ze skóry, zawsze pozostanę cztery minuty starsza. Nawet jeśli Janice miała się za superszybkiego zająca, a mnie za ospałego

żółwia, obie wiedziałyśmy, że może biegać wokół mnie, ile chce, a nigdy nie pokona tego malutkiego odstępu między nami. – No tak – odezwał się Archie, zezując na otwarte drzwi. – To ja się zbieram. Miło cię poznać, Julie. Julie, prawda? Janice wiele mi o tobie opowiadała… – Roześmiał się nerwowo. – Działaj dalej! Czyń pokój, nie miłość, jak powiadają. Janice pomachała mu słodko, lecz ledwie drzwi się za nim zamknęły, jej twarz z anielskiej zmieniła się w demoniczną, jak halloweenowy hologram. – Nie waż się tak na mnie patrzeć! – syknęła. – Staram się skombinować pieniądze. Ty w końcu nie zarabiasz, co? – Ale i nie mam twoich… wydatków – mruknęłam, wskazując jej piersi, ewidentnie podrasowane. – Powiedz, Janice, którędy ci wepchnęli te balony? Przez pępek? – Powiedz, Julie – przedrzeźniła mnie – jak się czujesz taka zupełnie płaska? Od zawsze? – Panie wybaczą – odezwał się Umberto, stając z uszanowaniem między nami, tak jak to robił tyle razy wcześniej. – Czy mogę zaproponować, by przenieść tę porywającą wymianę zdań do biblioteki? Gdy dogoniliśmy Janice, już zdążyła się ułożyć w ulubionym fotelu cioci Rose. Postawiła szklankę dżinu z tonikiem na poduszce w motywy łowieckie, które wyhaftowałam krzyżykami w liceum, gdy ona zajmowała się poważniejszymi łowami. – Co? – warknęła, spoglądając na nas z kiepsko skrywaną niechęcią. – Nie sądzisz, że połowę wódy zostawiła mnie? Klasyczne zagranie Janice: kłócić się nad czyimiś zwłokami. Odwróciłam się i podeszłam do balkonowych drzwi. Ukochane terakotowe donice cioci Rose stały na tarasie niczym rząd żałobników. Kwiaty pochyliły główki jak w nieutulonym żalu. Niezwykły widok. Umberto zawsze otaczał ogród troskliwą opieką – lecz może nie znajdował już przyjemności w tej pracy, odkąd zabrakło jego pracodawczyni i najlepszej słuchaczki. – Dziwne – powiedziała Janice – że nadal tu jesteś, Ptasiu. Na twoim miejscu już bym była w Vegas. Z rodowymi srebrami. Umberto nie odpowiedział. Już wiele lat temu przestał się odzywać do Janice. Spojrzał na mnie. – Pogrzeb jest jutro. – Nie do wiary – rzuciła Janice, kołysząc przerzuconą przez oparcie nogą. – Zaplanowałeś wszystko, nie pytając nas o zdanie. – Tego sobie życzyła. – Powinnyśmy wiedzieć coś jeszcze? – Janice dźwignęła się z fotela i poprawiła sukienkę. – Czy wszyscy coś dostaniemy? Nie zakochała się w jakimś schronisku dla zwierząt czy czymś podobnym? – A obchodzi cię to? – warknęłam i przez jakieś pół sekundy Janice wyglądała, jakby zrobiło się jej naprawdę wstyd. Potem wzruszyła ramionami, jak zawsze, i znowu sięgnęła po butelkę.

Nawet nie chciało mi się komentować, kiedy uniosła idealnie wypielęgnowane brwi, okrutnie się dziwiąc, że nalało się tak dużo. Gdy słońce osunie się za horyzont, Janice także osunie się na szezlong, zostawiając odpowiedź na wielkie życiowe pytania innym – jeśli nie zabraknie jej procentów. Od zawsze taka była: nienasycona. Gdy byłyśmy dziećmi, ciocia Rose śmiała się z zachwytem i wołała: „Ta mała mogłaby zjeść konia z kopytami, zwłaszcza piernikowego!”, jakby żarłoczność Janice była czymś godnym pozazdroszczenia. No ale ona znajdowała się na szczycie łańcucha pokarmowego i w przeciwieństwie do mnie nie miała się czego bać. Odkąd pamiętam, Janice potrafiła wywęszyć moje zapasy cukierków, choćbym je schowała nie wiadomo jak dobrze, a wielkanocne poranki w naszej rodzinie kończyły się szybko, brutalnie i żałośnie dla mnie. Zawsze tym, że Umberto karcił ją za zagarnięcie moich czekoladowych jajek, a Janice, oblewając czekoladę łzami, syczała spod łóżka, że nie jest jej tatą i nie będzie jej rozkazywał. Najbardziej frustrujące było to, że jej wygląd w ogóle nie zdradzał wszystkich tych wybryków. Skóra, gładka jak lukier na weselnym torcie, nadal strzegła jej brzydkich tajemnic. Rysy pozostały tak delikatne jak delikatne są malutkie marcepanowe kwiaty i owoce w rękach mistrza cukiernic – twa. Dżin, kawa, wstyd ani skrucha nie przebijały się przez tę gładką fasadę; całkiem jakby biło w niej wieczne źródło życia i jakby Janice codziennie wyłaniała się odrodzona z otchłani wieczności, ani o dzień starsza, ani o deko cięższa i nadal drapieżnie złakniona świata. Niestety, nie byłyśmy identycznymi bliźniaczkami. Niegdyś na szkolnym boisku podsłuchałam, jak ktoś mówi o mnie „Bambi na szczudłach”, i choć Umberto śmiał się i powiedział, że to komplement, jakoś nie miałam takiego wrażenia. Nawet gdy etap największej niezdarności przeminął, w porównaniu z Janice dalej wyglądałam chudo i anemicznie. Zawsze i wszędzie ona była mroczna i wylewna, a ja blada i wycofana. Gdy razem wchodziłyśmy do pokoju, wszystkie oczy natychmiast zwracały się na nią, choć stałam tuż obok. Z czasem przywykłam do mojej roli. Nigdy nie musiałam się trudzić kończeniem kwestii, bo Janice nieodmiennie wpadała mi w słowo. Jeśli ktoś przypadkiem spytał mnie o marzenia i nadzieje – przeważnie podczas towarzyskiej herbatki z sąsiadkami cioci Rose – Janice ciągnęła mnie do fortepianu, gdzie usiłowała grać, a ja miałam odwracać strony nut. Nawet teraz, w wieku dwudziestu pięciu lat, podczas rozmów z obcymi nadal utykałam w pół słowa, czekając w rozpaczy, aż ktoś mi przerwie, zanim będę musiała wypowiedzieć zdanie złożone. Podczas pogrzebu cioci Rose lało, a cmentarz wyglądał niemal tak ponuro, jak się czułam. Stałam nad grobem, wielkie krople deszczu skapywały mi z włosów, mieszając się ze łzami na policzkach. Papierowe chusteczki, które przyniosłam z domu, już dawno rozmiękły w kieszeniach na papkę.

Choć płakałam całą noc, nie byłam gotowa na to uczucie smutnej ostateczności, które mnie ogarnęło, gdy trumna legła krzywo na ziemi. Taka duża trumna dla chudziutkiej cioci Rose… Nagle pożałowałam, że nie chciałam zobaczyć jej zwłok, nawet jeśli jej to nie robiło różnicy. A jeśli? Może patrzyła na nas z daleka, pragnąc nam powiedzieć, że dotarła na miejsce bezpiecznie. Była to pocieszająca myśl, mile widziana chwila wytchnienia od rzeczywistości. Szkoda, że nie potrafiłam w nią uwierzyć. Jedyną osobą, która pod koniec pogrzebu nie wyglądała jak zmokły gryzoń, była Janice, która włożyła plastikowe buty na dziesięciocentymetrowych obcasach i czarny kapelusz, kojarzący się ze wszystkim oprócz żałoby. Ja natomiast włożyłam strój, który Umberto nazwał kiedyś czarną rozpaczą. O ile buciki i dekolt Janice mówiły „podejdź bliżej”, o tyle moje buciory i zapięta pod szyję sukienka z całą pewnością warczały „won”. Nad trumną stanęła garsteczka osób, ale tylko pan Gallagher, nasz prawnik, zatrzymał się, żeby porozmawiać. Janice i ja dotąd go nie spotkałyśmy, lecz ciocia Rose mówiła o nim tak często i ciepło, że facet mógłby nas zaskoczyć już tylko in minus. – Rozumiem, że jest pani pacyfistką? – zwrócił się do mnie, gdy razem wychodziliśmy z cmentarza. – Julcia uwielbia walczyć – odpowiedziała Janice, krocząca z zadowoleniem między nami i kompletnie nieświadoma, że woda ścieka na nas z ronda jej kapelusza. – I rzucać czym popadnie. Słyszał pan, co zrobiła Małej Syrence… ? – Dość – syknęłam, usiłując znaleźć suchy kawałek rękawa, by otrzeć oczy po raz ostatni. – Nie bądź taka skromna! Pisali o tobie na pierwszej stronie! – Jak słyszę, pani firma dobrze sobie radzi? – Pan Gallagher spojrzał z ostrożnym uśmiechem na Janice. – Uszczęśliwianie ludzi musi być wyzwaniem? – Uszczęśliwianie? Błe! – Janice zgrabnie wyminęła kałużę. – Szczęście jest największym zagrożeniem dla mojej firmy. Nam chodzi o marzenia. Frustracje. Fantazje, które nigdy się nie urzeczywistnią. Mężczyzn, którzy nie istnieją. Kobiety, których się nigdy nie zdobędzie. W tym są pieniądze! Janice gadała i gadała, a ja przestałam słuchać. Niebywała ironia – moja siostra, najmniej romantyczna osoba na świecie, zajmowała się zawodowo kojarzeniem małżeństw. Mężczyzn – z którymi nieodmiennie usiłowała flirtować – uważała jedynie za gadające narzędzia elektryczne, które można włączyć, gdy się ich potrzebuje, i wyłączyć natychmiast, gdy spełnią swoje zadanie. Dziwne, ale w dzieciństwie Janice miała obsesję układania wszystkiego parami – dwa misie, dwie poduszki, dwie szczoteczki… nawet kiedy się kłóciłyśmy, sadzała nasze lalki obok siebie na półce, czasami nawet tak, że trzymały się w ramionach. Być może to jednak nie dziwne, że wybrała karierę swatki, bo dobierała pary lepiej od Noego. Ale, w przeciwieństwie do niego, już dawno zapomniała, po co to robi. Trudno ustalić, kiedy wszystko się zmieniło. Jakoś tak w liceum obrała sobie za cel

zniszczenie wszystkich moich marzeń o miłości. Swoich chłopców zmieniała jak tanie rajstopy, z upodobaniem obrzydzając mi sprawę opisywaniem wszystkiego w tak pogardliwy sposób, że zaczęłam się zastanawiać, po co kobiety w ogóle zadają się z mężczyznami. – No – powiedziała w noc przed naszym balem maturalnym, zakręcając mi włosy na różowe wałki. – To twoja ostatnia szansa. Spojrzałam na nią w lustrze, zaskoczona. Na szczęście nie mogłam odpowiedzieć, bo na twarzy zastygła mi miętowozielona błotna breja. – No wiesz. – Skrzywiła się niecierpliwie. – Ostatnia szansa, żeby się pozbyć wianuszka. Po to wymyślono bal maturalny. Bo dlaczego chłopaki się tak stroją? Żeby sobie potańczyć? Litości! – Zerknęła na moje odbicie, sprawdzając, jak jej idzie. – Jeśli nie zrobisz tego na balu, to wiesz, co powiedzą. Że jesteś cnotką. Nikt nie lubi cnotek. Następnego ranka zaczęłam jęczeć, że boli mnie brzuch, a im bardziej zbliżał się bal, tym bardziej mi dokuczał. W końcu ciocia Rose musiała zadzwonić do sąsiadów i powiedzieć, żeby ich syn znalazł sobie szybko inną dziewczynę na wieczór. Tymczasem Janice poszła na zabawę ze sportowcem Troyem, który uwiózł ją z piskiem opon. Ciocia Rose, która słuchała moich jęków przez całe popołudnie, zaczęła nalegać, żebym pojechała na pogotowie, bo a nuż jest to wyrostek, ale Umberto ją uspokoił i powiedział, że nie miałam gorączki, a zatem to nic poważnego. Wieczorem stanął przy moim łóżku. Wyjrzałam spod koca i zorientowałam się, że Umberto doskonale wie, co się dzieje, i w pewien dziwny sposób jest zadowolony z mojego oszustwa. Oboje wiedzieliśmy, że synowi sąsiadów niczego nie brakuje, tylko po prostu nie pasował do opisu mężczyzny, którego sobie wymarzyłam. A skoro nie mogłam dostać tego, czego chciałam, wolałam nie pójść na bal. – Dick – powiedziała Janice, obdarzając pana Gallaghera uroczym uśmiechem – może byśmy już przeszli do rzeczy. Ile? Nawet nie próbowałam interweniować. Im szybciej Janice dostanie pieniądze, tym szybciej się ulotni i nie będę musiała jej oglądać. – Hm – mruknął pan Gallagher, stając z zażenowaniem obok lincolna z Umbertem w środku. – Obawiam się, że fortuna jest niemal całkowicie zamrożona w posiadłości. – Daj spokój. – Janice się nie zraziła. – Wszyscy wiemy, że podzielimy się równiutko po połowie, co do grosza, więc wyluzuj. Chciała, żebyśmy przepiłowały dom na pół? Świetnie, tak zrobimy. Albo… – Wzruszyła ramionami, jakby było jej wszystko jedno. – Po prostu go sprzedamy i podzielimy się pieniędzmi. Ile? – Chodzi o to, że ostatecznie… – Pan Gallagher spojrzał na mnie z pewnym żalem. – Pani Jacobs postanowiła zostawić wszystko pannie Janice. – Co? – Powiodłam wzrokiem od mojej siostry do pana Gallaghera i Umberta, ale u nikogo nie znalazłam zrozumienia. – Jasna cholera! – Janice błysnęła szerokim uśmiechem. – Staruszka miała jednak poczucie humoru!

– Oczywiście – ciągnął pan Gallagher, unosząc brwi – jest pewna sumka dla pana… dla Umberta i wzmianka, że starsza pani pragnęła podarować pannie Julie pewne fotografie. – A co tam – powiedziała Janice. – Mam ochotę być hojna! – Zaraz… – Cofnęłam się o krok, usiłując przyswoić to, co usłyszałam. – Przecież to bez sensu. Odkąd pamiętam, ciocia Rose wychodziła ze skóry, by traktować nas jednakowo. Rany boskie, raz zastałam ją nawet przy liczeniu orzechów w naszych płatkach śniadaniowych, żeby żadna z nas nie czuła się pokrzywdzona. I zawsze mówiła, że kiedyś odziedziczymy po niej dom. „Dziewczynki – mawiała – musicie się nauczyć ze sobą dogadywać. Wiecie, nie będę żyła wiecznie. A kiedy odejdę, zostawię wam ten dom i ogród”. – Rozumiem pani rozczarowanie… – zaczął pan Gallagher. – Rozczarowanie? – Miałam ochotę chwycić go za krawat, ale wbiłam ręce głęboko w kieszenie. – Nie wierzę. Chcę zobaczyć testament. – Spojrzałam mu prosto w oczy, aż zaczął się pocić. – Tu się dzieje coś podejrzanego… – Nigdy nie umiałaś przegrywać – zauważyła Janice, z kocim uśmieszkiem rozkoszująca się moją furią. – I w tym problem. – Proszę… – Pan Gallagher otworzył drżącymi rękami walizkę i podał mi dokument. – To pani kopia. Obawiam się, że nie pozostawia miejsca na wątpliwości. Umberto znalazł mnie w ogrodzie, przycupniętą w altance, którą kiedyś dla nas zbudował, gdy ciocia Rose chorowała na zapalenie płuc. Przysiadł obok mnie na mokrej ławce. Nie wspomniał o mojej dziecinnej ucieczce z cmentarza. Podał mi nieskazitelnie wyprasowaną chusteczkę i patrzył, jak wydmuchuję nos. – Nie chodzi o pieniądze – powiedziałam markotnie. – Widziałeś, jak się uśmiechała? Słyszałeś, co mówiła? Nie obchodzi ją ciocia Rose. Nigdy jej nie obchodziła. To niesprawiedliwe! – Kto ci powiedział, że życie jest sprawiedliwe? – Umberto uniósł brwi. – Na pewno nie ja. – Wiem! Tylko nie rozumiem… ale to moja wina. Zawsze myślałam, że ona naprawdę traktuje nas jednakowo. Pożyczyłam pieniądze… – Zasłoniłam oczy, żeby nie widzieć jego miny. – Tylko nic nie mów! – Jesteś w opałach? Pokręciłam głową. – Straszliwych. – Dobrze. – Rozpiął marynarkę i wyjął z niej suchą, lecz nieco zmiętą kopertę. – Bo chciała, żebym ci dał to. To wielka tajemnica. Gallagher o niczym nie wie. Ani Janice. Jest tylko dla ciebie. Natychmiast nabrałam podejrzeń. To bardzo nie w stylu cioci Rose – dawać mi coś za plecami Janice. Ale pominięcie mnie w testamencie też nie było w jej stylu. Najwyraźniej nie znałam ciotki mojej matki tak dobrze, jak mi się zdawało. Samej siebie, okazuje się, też dobrze

nie znałam. Pomyśleć tylko, że tu siedziałam – akurat tego dnia – i płakałam z powodu pieniędzy. Ciocia Rose, choć miała pod sześćdziesiątkę, gdy nas adoptowała, była nam jak matka i powinnam się wstydzić, że chciałam od niej czegoś jeszcze. W kopercie – gdy ją wreszcie otworzyłam – znalazłam trzy rzeczy: list, paszport i klucz. – To mój paszport! – zawołałam. – Jak go… ? – Znowu spojrzałam na stronę ze zdjęciem. Moja fotografia, moja data urodzenia, ale nie moje imię i nazwisko. – Giulietta? Giulietta Tolomei? – To twoje prawdziwe nazwisko. Janice też. Ciocia zmieniła je wam, gdy was tu przywiozła z Włoch. Zabrakło mi słów. – Ale dlaczego?… Od kiedy wiesz? Spuścił wzrok. – Może przeczytasz list? Rozłożyłam dwa arkusiki. – Twój charakter pisma? – Dyktowała mi. – Uśmiechnął się ze smutkiem. – Chciała, żebyś mogła to rozczytać. W liście przeczytałam, co następuje: Najdroższa Julie, Poprosiłam Umberta, żeby dał ci ten list po moim pogrzebie, więc pewnie to znaczy, że nie żyję. Nieważne. Wiem, że nadal się gniewasz, iż nie zabrałam was do Włoch, lecz wierz mi, to dla waszego dobra. Czy mogłabym sobie wybaczyć, gdyby coś wam się stało? Ale jesteś starsza. A twoja matka zostawiła ci coś w Sienie. Tylko tobie. Nie wiem dlaczego, ale taka już była Diane, świeć Panie nad jej duszą. Zdaje się, że jest to warte o wiele więcej niż cokolwiek, co posiadam. Dlatego postanowiłam oddać dom Janice. Miałam nadzieję, że zdołamy zapomnieć o Włoszech, ale teraz sądzę, że źle postąpiłam, nie mówiąc wam o niczym. Oto co musisz zrobić. Weź ten klucz i jedź do banku w Palazzo Tolomei w Sienie. Sądzę, że otwiera on skrytkę depozytową. Twoja matka miała go w torebce w dniu, w którym umarła. Miała tam doradcę finansowego, niejakiego Francesca Maconiego. Znajdź go i powiedz, że jesteś córką Diane Tolomei. A, i jeszcze jedno. Zmieniłam wam nazwiska. Naprawdę nazywasz się Giulietta Tolomei, ale tu jest Ameryka. Uznałam, że Julie Jacobs ma więcej sensu, choć i tego nikt nie potrafi napisać poprawnie. Do czego zmierza ten świat? Miałam dobre życie. Dziękuję wam za to. A, i jeszcze jedno: Umberto załatwi ci paszport z twoim prawdziwym nazwiskiem. Nie mam pojęcia, jak to się robi, więc zostawiam to jemu. Nie będę się żegnać. Zobaczymy się w niebie, jeśli Bóg pozwoli. Ale chciałam dopilnować, żebyś dostała to, co ci się słusznie należy. Tylko uważaj, gdy się tam już znajdziesz! Popatrz, co spotkało twoją matkę. Włochy to bardzo dziwny kraj. Oczywiście urodziła się tam twoja prababka, ale mówię ci, nie dałaby się tam zaciągnąć za żadne skarby świata. No, to nie powtarzaj nikomu, co ci powiedziałam. I uśmiechaj się częściej, dobrze? Masz taki śliczny uśmiech – jeśli go pokazujesz.

Bardzo cię kocham i niech cię Bóg błogosławi Ciocia Nie od razu doszłam do siebie. Czytając list, czułam się niemal, jakbym słyszała głos cioci Rose, równie cudownie roztargnionej po śmierci jak za życia. Gdy skończyłam z chusteczką, Umberto jakoś nie chciał jej z powrotem. Natomiast powiedział, że mogę ją zabrać do Włoch, żeby pamiętać o nim, gdy już znajdę ten wielki skarb. – Daj spokój! – Wytarłam nos po raz ostatni. – Oboje wiemy, że nie ma żadnego skarbu! Umberto uniósł klucz. – Nie jesteś ciekawa? Ciocia jest przekonana, że twoja matka znalazła coś o niezwykłej wartości. – To dlaczego nie powiedziała mi o tym wcześniej? Dlaczego czekała, aż… – Chwyciłam się za głowę. – To bez sensu! Umberto zmrużył oczy. – Chciała, ale nigdy cię tu nie było. Potarłam twarz, głównie po to, by uniknąć jego oskarżycielskiego spojrzenia. – Nawet jeśli miała rację, przecież nie mogę wrócić do Włoch. Zapudłują mnie już na lotnisku. Wiesz, że mi powiedzieli… Szczerze mówiąc, włoscy policjanci powiedzieli mi o wiele więcej, niż wyznałam Umbertowi, ale tak czy inaczej wiedział, że aresztowano mnie w Rzymie podczas demonstracji antywojennej i że spędziłam mało atrakcyjną noc w miejscowym więzieniu. O świcie wyrzucono mnie z kraju i zapowiedziano, żebym nie wracała. Wiedział też, że to nie była moja wina. Miałam osiemnaście lat i chciałam tylko pojechać do Włoch i zobaczyć, gdzie się urodziłam. Wpatrując się tęsknie w szkolną tablicę ogłoszeń z kolorowymi reklamami wycieczek studenckich i drogich kursów językowych we Florencji, zauważyłam mały plakat potępiający wojnę w Iraku i wszystkie kraje, które brały w niej udział. Przekonałam się z biciem serca, że jednym z tych krajów są Włochy. Na dole strony widniała lista dat i miejsc; każdy zainteresowany był mile widziany. Tydzień w Rzymie – włącznie z podróżą – miał mnie kosztować nie więcej niż czterysta dolarów, czyli dokładnie tyle, ile mi zostało na koncie. Nie wiedziałam, że tę niską cenę zawdzięczaliśmy bardzo małej szansie, że zostaniemy we Włoszech przez cały tydzień – oraz pewności, że koszty naszego lotu powrotnego i zakwaterowania ostatniej nocy uiszczą – jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem – włoskie władze, czyli włoscy podatnicy. I tak, niewiele rozumiejąc z celu tej wycieczki, parę razy wracałam do tablicy, zanim wreszcie się podpisałam. Ale tej nocy, rzucając się bezsennie na łóżku, zrozumiałam, że popełniłam błąd i że muszę się z tego wycofać jak najszybciej. Powiedziałam o tym Janice, a ona przewróciła oczami.

– Tutaj leży Julcia, co życia nie użyła, ale raz prawie dotarła do Włoch. Wyglądało na to, że muszę pojechać. Gdy pierwsze kamienie pofrunęły w stronę włoskiego parlamentu – rzucili je moi towarzysze podróży Sam i Greg – niczego bardziej nie pragnęłam, niż znaleźć się w swoim łóżku, a najlepiej pod łóżkiem. Ale tkwiłam uwięziona w tłumie, jak wszyscy, i gdy rzymska policja w końcu znudziła się kamieniami i koktajlami Mołotowa, przeszliśmy chrzest gazem łzawiącym. Po raz pierwszy w życiu pomyślałam: Zaraz umrę. Upadłam na asfalt i ujrzałam świat – ręce, nogi, wymioty – przez mgiełkę bólu i niedowierzania. Zupełnie zapomniałam, kim jestem i dokąd zmierzam. Jak dawni męczennicy, odkryłam nowe miejsce, niebędące życiem ani śmiercią. Ale potem wrócił ból i panika i po chwili przestało mi to wyglądać na religijne doświadczenie. Wiele miesięcy później nadal nie wiedziałam, czy w pełni doszłam do siebie po rzymskiej przygodzie. Gdy zmuszałam się, by o tym pomyśleć, nachodziło mnie przykre wrażenie, że umyka mi coś ważnego – coś, co zgubiłam w Rzymie i czego już nie odzyskałam. – To prawda. – Umberto otworzył paszport i przyjrzał się mojemu zdjęciu. – Powiedzieli, że Julie Jacobs nie może wrócić do Włoch. Ale Giulietta Tolomei… Omal nie przetarłam oczu. Ten sam Umberto, który nadal miał do mnie pretensję, że ubieram się jak hipiska, nakłania mnie do złamania prawa! – Mówisz, że… – Dlaczego sądzisz, że mam z tym coś wspólnego? Ostatnim życzeniem twojej ciotki było, żebyś pojechała do Włoch. Nie łam mi serca, principessa. Na widok jego powagi znowu zachciało mi się płakać. – A co z tobą? – wychrypiałam. – Może pojedziesz ze mną? Moglibyśmy razem znaleźć skarb. A jeśli nie, do diabła z nim! Zostaniemy piratami. Będziemy przemierzać morza… Umberto bardzo delikatnie dotknął mojego policzka, jakby wiedział, że kiedy wyjadę, już nie wrócę. A gdybyśmy się jeszcze kiedyś spotkali, to nie tak jak teraz, siedząc w dziecinnej altance, ukryci przed światem. – Księżniczka musi zrobić pewne rzeczy sama – rzekł cicho. – Pamiętasz, co ci powiedziałem – że pewnego dnia znajdziesz swoje królestwo? – To tylko bajka. W życiu tak nie bywa. – Wszystko, co mówimy, to bajka. Ale nigdy „tylko bajka”. Objęłam go, bo nie chciałam go puścić. – Co z tobą? Chyba tu nie zostaniesz? Umberto spojrzał na krople deszczu, skapujące z altanki. – Janice ma rację. Pora, by stary Ptasio poszedł na emeryturę. Ukradnę wam srebra i pojadę do Vegas. Przy moim szczęściu wystarczy mi na tydzień. Dlatego zadzwoń, gdy znajdziesz swój skarb.

Oparłam mu głowę na ramieniu. – Dowiesz się pierwszy.

I.II Weź no się za instrument, bo oto nadchodzi dwóch domowników Montekiego. Odkąd pamiętam, ciocia Rose robiła wszystko, żeby utrudnić mnie i Janice podróż do Włoch. – Ile razy mam wam mówić – powtarzała – że to nie miejsce dla grzecznych dziewczynek? Potem zrozumiała, że musi zmienić strategię, i ilekroć ktoś poruszył ten temat, kręciła głową i chwytała się za serce, jakby sama myśl o tym kraju miała ją doprowadzić do śmierci. – Wierzcie mi – szeptała omdlewająco. – We Włoszech czeka was tylko wielkie rozczarowanie, a Włosi to świnie! Zawsze miałam jej za złe to niewytłumaczalne uprzedzenie do kraju, w którym przyszłam na świat, ale po moim rzymskim doświadczeniu mniej więcej się z nią zgodziłam: Włochy rozczarowują, a przy Włochach – przynajmniej tych w mundurach – świnie wyglądają całkiem atrakcyjnie. Gdy chodziło o naszych rodziców, ciocia Rose ucinała wszystkie pytania tą samą odpowiedzią. – Ile razy mam wam powtarzać – irytowała się, gdy odrywałyśmy ją od czytania gazety (nosiła przy tym białe bawełniane rękawiczki, by nie pobrudzić palców tuszem) – że wasi rodzice zginęli w wypadku samochodowym w Toskanii, gdy miałyście trzy latka? – Na szczęście dla mnie i Janice ciocia Rose i biedny wujek Jim – niech mu ziemia lekką będzie – mogli nas adoptować natychmiast po tragedii, a przy tym nie mieli własnych dzieci. Powinnyśmy być wdzięczne, że nie wylądowałyśmy we włoskim sierocińcu, gdzie jadłybyśmy codziennie spaghetti. Coś takiego! Mieszkamy sobie w obszernym domu w Wirginii, brakuje nam tylko ptasiego mleka – więc mogłybyśmy wreszcie przestać dręczyć ciocię Rose pytaniami, na które nie zna odpowiedzi. I czy ktoś mógłby jej łaskawie zrobić jeszcze jednego drinka z miętą? Stawy ją straszliwie rozbolały od naszego ciągłego wypytywania. Siedząc w samolocie do Europy, spoglądając w mroczny Atlantyk i znowu przeżywając dawne konflikty, zrozumiałam, że tęsknię za wszystkim, co wiązało się z ciocią Rose, nie tylko za tymi dobrymi wspomnieniami. Tak bardzo bym się cieszyła, gdybym mogła spędzić z nią jeszcze godzinę – nawet gdyby była to godzina wypełniona gderaniem. Teraz, gdy jej zabrakło, trudno było mi uwierzyć, że nigdy więcej nie trzasnę przez nią drzwiami i nie popędzę wściekła na górę – i trudno mi się było pogodzić z tym, jak wiele cennych godzin zmarnowałam na dąsanie się w swoim pokoju. Gniewnie wytarłam lichą samolotową serwetką łzę toczącą mi się po policzku i powiedziałam sobie, że żal to strata czasu. Tak, powinnam częściej do niej pisać i dzwonić, mówiąc, że ją kocham, ale na to było za późno; nie mogłam cofnąć popełnionych grzechów.

Oprócz żalu dręczyło mnie jeszcze coś. Złe przeczucie? Niekoniecznie. Chodziło o to, że nie wiedziałam, czy w ogóle coś się wydarzy. Całkiem możliwe, że ta podróż skończy się rozczarowaniem. Ale wiedziałam także, że istnieje pewna osoba, do której mogę mieć uzasadnione pretensje o tarapaty, w których się znalazłam. Tą osobą byłam ja. Dorastałam, sądząc, że odziedziczę połowę fortuny cioci Rose, i dlatego nie zrobiłam nic, by na siebie zarabiać. Moje rówieśniczki wspinały się po stromej drabinie kariery i walczyły o swoją pozycję pięknie wypielęgnowanymi pazurkami. Ja brałam tylko takie zajęcia, jakie mi się podobały – na przykład zajęcia na szekspirowskich obozach – wiedząc, że wcześniej czy później spadek po cioci wyrówna mój rosnący debet. W rezultacie nie zostało mi w ręce nic oprócz hipotetycznego spadku w dalekim kraju, zostawionego mi przez matkę, którą ledwie pamiętałam. Odkąd rzuciłam studia, mieszkałam to tu, to tam – sypiając na kanapach u przyjaciół z ruchu antywojennego i przeprowadzając się wszędzie, gdzie dostałam pracę związaną z Szekspirem. Z jakiegoś powodu tylko sztuki Barda zostawały mi w głowie, a Romeo i Julia, mimo moich najszczerszych wysiłków, jakoś nigdy mi się nie znudziła. Od czasu do czasu uczyłam dorosłych, ale wolałam pracować z dziećmi – może dlatego, że byłam pewna ich sympatii. Poznawałam to po tym, że mówiły o dorosłych, jakby nie uważały mnie za jedną z nich. Cieszyłam się, że mnie akceptują, choć właściwie to nie był komplement. Oznaczało po prostu, że według nich nie dorosłam i że nawet w wieku dwudziestu pięciu lat nadal wydaję im się pokraczną nastolatką, z trudem wyrażającą – a częściej ukrywającą – poezję szalejącą w duszy. W karierze nie pomagało mi także, że kompletnie nie potrafiłam sobie wyobrazić własnej przyszłości. Gdy ludzie pytali mnie, co chciałabym zrobić z życiem, nie miałam pojęcia, jak odpowiedzieć, a gdy usiłowałam wizualizować swoją drogę życiową za pięć lat, widziałam tylko wielki, czarny wykrot. W momentach zwątpienia interpretowałam tę czerń jako znak, że umrę młodo i dlatego nie potrafię sobie wyobrazić przyszłości, której nie mam. Moja matka też umarła wcześnie, podobnie jak babka – młodsza siostra cioci Rose. Z jakiegoś powodu naszą rodzinę ścigało fatum i gdy zaczynałam się zastanawiać nad planami – czy to zawodowymi, czy rodzinnymi – zawsze wycofywałam się w ostatniej chwili ze strachu, że ich nie dokończę. Gdy przyjeżdżałam do domu na Boże Narodzenie albo wakacje, ciocia Rose dyskretnie prosiła mnie, żebym została z nią, a nie błąkała się bez celu. – Wiesz, Julie – mawiała, obrywając suche listki z roślin doniczkowych lub wieszając anioły na choince – zawsze możesz tu trochę pomieszkać i zastanowić się, co byś chciała ze sobą zrobić. Ale choć była to kusząca propozycja, nie mogłam z niej skorzystać. Janice stała się samodzielna, zarabiała na biurze matrymonialnym i mieszkała w wynajętym mieszkaniu z dwoma sypialniami i widokiem na staw. Gdybym wróciła do domu, przyznałabym, że moja siostra wygrała.

Oczywiście, teraz wszystko się zmieniło. Powrót do cioci Rose nie wchodził w grę. Świat, który znałam, należał do Janice, a mnie została tylko zawartość koperty. Siedząc w samolocie z kwaśnym winem w plastikowym kubku i czytając list od cioci Rose, nagle uświadomiłam sobie, że jestem zupełnie sama. Ze wszystkich ludzi na świecie został mi tylko Umberto. Dorastając, nigdy nie potrafiłam znajdować przyjaciół. Za to Janice z trudem wcisnęłaby swoich najbardziej ukochanych do piętrowego autobusu. Kiedy wychodziła wieczorami, otoczona rozchichotaną świtą, ciocia Rose przez jakiś czas krążyła wokół mnie nerwowo, udając, że szuka szkła powiększającego albo specjalnego ołówka do krzyżówek. W końcu siadała obok mnie na kanapie, rzekomo zainteresowana książką, którą czytałam. – Wiesz, Julie – mówiła, strzepując jakiś pyłek z moich spodni od piżamy. – Potrafię sobie znaleźć rozrywkę. Jeśli chcesz wyjść z koleżankami… Propozycja zawisała w powietrzu, a ja szukałam właściwej odpowiedzi. Prawda wyglądała tak, że nie poświęcałam się dla dobra cioci Rose, lecz nie miałam żadnego interesu w wyjściu. Gdy tylko znajomi wyciągali mnie do jakiegoś baru, zawsze lądowałam w otoczeniu kretynów i cherlaków, którzy uważali się za książęta z bajki i spodziewali się, że muszę któregoś wybrać przed końcem wieczoru. Wspomnienie cioci Rose siedzącej obok mnie i sugerującej mi delikatnie, żebym wreszcie zaczęła żyć, znowu sprawiło mi ból. Zapatrzona ponuro w brudne samolotowe okienko i przepaść za nim, zaczęłam się zastanawiać, czy ta podróż nie ma być jakąś karą za to, jak ją traktowałam. Może Bóg strąci ten samolot z nieba tylko po to, żeby mi pokazać. A może pozwoli dotrzeć do Sieny, żebym się przekonała, że ktoś inny zabrał mi rodzinny skarb. Im dłużej o tym myślałam, tym bardziej podejrzewałam, że ciocia Rose nie pisnęła ani słówka na ten temat, ponieważ to wszystko bzdury. Może po prostu sfiksowała pod koniec życia, a ten rzekomy skarb to tylko jej pobożne życzenia. A nawet jeśli – wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu – w Sienie naprawdę czekało na mnie coś niesamowicie fajnego, to jaka jest szansa, że po dwudziestu paru latach jeszcze tam jest? Zważywszy na gęstość zaludnienia Europy i wredotę gatunku ludzkiego, bardzo bym się zdziwiła, gdyby w tym labiryncie faktycznie czekała na mnie nagroda – jeśli w ogóle zdołam się przedrzeć przez plątaninę korytarzyków. Podczas tego długiego, bezsennego lotu pocieszające było jedynie to, że każdy miniaturowy drink, który podawały mi uśmiechnięte stewardesy, oddalał mnie od Janice. Moja siostra pląsa sobie po domu, który należy do niej, i zaśmiewa się z mojego niepowodzenia, ale nie wie, że wyruszyłam do Włoch i że biedna stara ciocia Rose wysłała mnie w pogoń za cieniem. Przynajmniej z tego mogłam się cieszyć, bo jeśli moja podróż zakończy się klęską, nie chciałam, żeby Janice to widziała i naśmiewała się ze mnie. Wylądowaliśmy we Frankfurcie przy mniej więcej słonecznej pogodzie. Wyczłapałam z samolotu w klapkach, z zapuchniętymi oczami, nadal czując w żołądku zjedzony jabłkowy

strudel. Samolot do Florencji miałam za ponad dwie godziny i gdy tylko przeszłam przez bramkę, wyciągnęłam się na trzech krzesłach i zamknęłam oczy, z głową na makramowej torebce, zbyt zmęczona, żeby się przejąć, gdyby jakiś złodziej porwał resztę mego bagażu i rzucił się do ucieczki. Ogarnięta czymś między snem i przytomnością, poczułam, że ktoś mnie gładzi po ramieniu. – Ahi, ahi… – odezwał się czyjś głos i owionął mnie zapach kawy i papierosów. – Mi scusi! Otworzyłam oczy i zobaczyłam siedzącą obok kobietę, która gorączkowo strzepywała okruszki z mojego rękawa. Kiedy spałam, przybyli nowi pasażerowie, spoglądający na mnie tak, jak się patrzy na bezdomnego – trochę z pogardą, trochę ze współczuciem. – Nie szkodzi – stęknęłam, siadając. – I tak jestem w okropnym stanie. – Proszę! – Podała mi pół croissanta, może w ramach rekompensaty. – Pewnie jesteś głodna. Spojrzałam na nią, zaskoczona życzliwością. – Dziękuję. Nazwanie tej kobiety elegancką byłoby zdecydowanie niedopowiedzeniem. Tak, nie należała do najmłodszych, ale to jej w niczym nie przeszkadzało. Wszystko, co miała na sobie, było idealnie dobrane kolorystycznie, nie tylko lakier i szminka, ale nawet złote okucia na pantofelkach, torebka i zawadiacki kapelusik na nieskazitelnej fryzurze. Nabrałam podejrzeń – które potwierdził jej figlarny uśmieszek – że ta kobieta ma wszelkie powody, by być z siebie zadowolona. Może była dziedziczką fortuny – albo żoną dziedzica – bo wyglądała, jakby nie miała w tym życiu ani jednej troski, która by zachmurzyła wypielęgnowane czoło. – Lecisz do Florencji? – spytała z mocnym, absolutnie czarującym akcentem. – By zobaczyć te tak zwane dzieła sztuki? – Właściwie do Sieny – odpowiedziałam z pełnymi ustami. – Urodziłam się w Sienie, ale od tego czasu tam nie byłam. – To cudowne! – zawołała. – Ale dziwne. Dlaczego? – To długa historia. – Opowiedz! Musisz mi opowiedzieć. – Zauważyła moje wahanie i wyciągnęła rękę. – Przepraszam. Jestem bardzo wścibska. Nazywam się Eva Maria Salimbeni. – Julie… Giulietta Tolomei. Omal nie spadła z krzesła. – Tolomei? Nazywasz się Tolomei? Nie do wiary! To niemożliwe! Zaraz… jakie masz miejsce? Tak, w samolocie. Pokaż… – Rzuciła okiem na moją kartę pokładową i wyrwała mi ją z ręki. – Zaraz! Zostań tutaj! Powiodłam za nią osłupiałym wzrokiem, zastanawiając się, czy tak wygląda każdy dzień życia Evy Marii Salimbeni. Podejrzewałam, że chce zmienić rezerwację, żebyśmy siedziały obok siebie i, sądząc z jej uśmiechu, udało jej się to bez trudu. – E voila! Wręczyła mi nową kartę pokładową, a ja musiałam powstrzymać chichot szczęścia. By kontynuować rozmowę ze mną, przeniosła mnie do pierwszej klasy.

Ledwie samolot wystartował, Eva Maria wyciągnęła ze mnie całą historię. Pominęłam tylko kwestię mojej podwójnej tożsamości i ewentualnego spadku po matce. – Ach… – odezwała się, przechylając głowę. – Jedziesz do Sieny, żeby… zobaczyć Palio? – Co? Zachłysnęła się z oburzenia. – Palio! Wyścigi konne. Siena słynie z Palio! Czy kamerdyner twojej ciotki, ten zmyślny Alberto, nigdy ci o nich nie opowiadał? – Umberto – poprawiłam. – Chyba opowiadał, ale nie wiedziałam, że ciągle się je organizuje. Kiedy o nich mówił, wydawało mi się, że to jakiś średniowieczny obyczaj, z rycerzami w lśniących zbrojach i tak dalej. – Historia Palio sięga aż… – Wyraźnie szukała właściwego angielskiego słowa: – … W mroki średniowiecza. Teraz wyścigi odbywają się na Campo przed ratuszem, a biorą w nich udział zawodowi dżokeje. Ale w najwcześniejszych czasach jeźdźcami byli prawdopodobnie szlachetnie urodzeni panowie na bojowych rumakach, którzy zjeżdżali do miasta z okolicznych ziem aż pod sieneńską katedrę. – Niesamowite – powiedziałam, nadal zaskoczona jej wylewną życzliwością. Ale może po prostu edukację cudzoziemców uważała za swój obowiązek. – Och! – Wzniosła oczy. – To największa drama naszego życia. Mieszkańcy Sieny całymi miesiącami nie mówią o niczym innym niż konie, rywale i układy z tym czy innym dżokejem. – Pokręciła głową z upodobaniem. – Nazywamy to dolce pazzia, słodkim szaleństwem. Gdy raz to poczujesz, nie będziesz chciała wyjechać. – Umberto zawsze mówi, że nie da się wytłumaczyć, jaka jest Siena. – Nagle pożałowałam, że nie ma go tutaj i nie może posłuchać tej fascynującej kobiety. – Trzeba się tam znaleźć i posłuchać werbli, żeby to zrozumieć. Eva Maria uśmiechnęła się łaskawie, jak królowa przyjmująca komplement. – Ma rację. To trzeba poczuć… – dotknęła mojej piersi – … tutaj. Gdyby chodziło o kogoś innego, ten gest byłby przeraźliwie niestosowny, ale Eva Maria należała do osób, którym to uchodziło na sucho. Stewardesa nalała nam szampana, a moja nowa przyjaciółka zaczęła mi opowiadać o Sienie. – Żebyś nie napytała sobie kłopotów – wyjaśniła, mrugając. – Turyści zawsze pakują się w kłopoty. Nie rozumieją, że Siena to nie po prostu Siena, lecz siedemnaście różnych dzielnic, contrade, mających własne terytorium, własne magistraty i własne herby. – Dotknęła szklaneczką mojej. – Jeśli masz wątpliwości, zawsze możesz spojrzeć na rogi budynków. Małe porcelanowe znaki zdradzą ci, która to contrada. Twoja rodzina, Tolomei, należy do contrady Sowy, a waszymi sprzymierzeńcami są Orły, Jeżozwierze i… zapomniałam, kto jeszcze. Dla mieszkańców Sieny te contrade to całe życie. Są twoimi przyjaciółmi, sąsiadami, sprzymierzeńcami, a także rywalami. – Zatem moja contrada to Sowy – powiedziałam rozbawiona, bo gdy się dąsałam, Umberto

czasem nazywał mnie osowiałą sową. – A twoja? Po raz pierwszy w ciągu tej długiej rozmowy Eva Maria odwróciła wzrok. – Nie mam jej – powiedziała lekko. – Moją rodzinę wyrzucono ze Sieny wiele wieków temu. Na długo przed lądowaniem we Florencji Eva Maria zaproponowała, że podwiezie mnie do Sieny. Miasto znajdowało się na jej trasie przejazdu do domu w Val d'Orcia i doprawdy nie byłby to dla niej żaden kłopot. Powiedziałam, że mogę pojechać autobusem, ale najwyraźniej nie miała zaufania do komunikacji publicznej. – Dio santo! – zawołała, gdy ciągle odrzucałam jej życzliwą propozycję. – Dlaczego chcesz czekać godzinami na autobus, skoro możesz pojechać w bardzo wygodnym nowym samochodzie mojego syna chrzestnego? – Dostrzegła, że prawie mnie przekonała, uśmiechnęła się uroczo i rzuciła argument ostateczny: – Giulietto, byłabym zdruzgotana, gdybyśmy nie mogły kontynuować naszej uroczej rozmowy. Przeszłyśmy ramię w ramię przez odprawę celną. Urzędnik ledwie rzucił okiem na mój paszport, za to z dużym wysiłkiem oderwał wzrok od dekoltu Evy Marii. Później, gdy wypełniałam plik landrynkowych formularzy, zgłaszając zaginięcie bagażu, Eva Maria stała obok mnie, stukając w podłogę obcasikiem szpilki od Gucciego, dopóki urzędnik nie przysiągł na wszystkie świętości, że osobiście sprowadzi moje dwie błąkające się po szerokim świecie walizki i – bez względu na porę dnia i nocy – prześle je bezpośrednio do Sieny, do hotelu Chiusarelli, którego adres Eva Maria wypisała szminką na kartce, a tę wsunęła mu do kieszeni. – Widzisz, Giulietto – wyjaśniła, gdy wychodziłyśmy razem z lotniska, ciągnąc za sobą jej maleńką walizeczkę na kółkach – pierwsze pięćdziesiąt procent to to, co widzą, a drugie – co się im wydaje. Ach! – Machnęła z ożywieniem w stronę czarnego sedana, stojącego na jałowym biegu. – Jest! Ładny samochód, prawda? – Trąciła mnie łokciem w bok i mrugnęła. – Nowy model! – Naprawdę? – powiedziałam uprzejmie. Samochody nigdy mnie nie kręciły, głównie dlatego, że zwykle występowały w komplecie z facetem. Niewątpliwie Janice mogłaby mi podać nazwę i model rzeczonego pojazdu, włącznie z uwagą, że najpilniejszym celem jej życia jest obecnie kochać się z właścicielem takiego samochodu, zaparkowanego w malowniczym miejscu na wybrzeżu Amalfi. Bez wątpienia jej życiowe cele różniły się drastycznie od moich. Eva Maria, niezrażona moim brakiem entuzjazmu, przyciągnęła mnie do siebie i szepnęła do ucha: – Nic nie mów. Chcę mu zrobić niespodziankę! Och, spójrz tylko… czy nie jest przystojny? – Zachichotała z rozkoszą i pociągnęła mnie do wysiadającego z samochodu mężczyzny. – Ciao, Sandro! – Ciao, Madrina. – Sandro pocałował matkę chrzestną w oba policzki i nawet nie drgnął, gdy przesunęła mu palcami przez ciemne włosy. – Bentornata. Eva Maria miała rację. Jej chrześniak był nie tylko skandalicznie przystojny, ale także

zabójczo elegancki, i choć nie jestem specjalistką w tej dziedzinie, podejrzewałam, że nigdy mu nie brakowało chętnych. – Alessandro, chcę ci kogoś przedstawić! – Eva Maria z trudem hamowała entuzjazm. – To moja nowa przyjaciółka. Poznałyśmy się w samolocie. Nazywa się Giulietta Tolomei! Dasz wiarę? Alessandro spojrzał na mnie oczami w kolorze suszonego rozmarynu – oczami, dla których Janice pląsałaby po domu w samej bieliźnie, śpiewając do mikrofonu ze szczotki. – Ciao! – powiedziałam, zastanawiając się, czy i mnie pocałuje. Nic z tego. Spojrzał na moje warkoczyki, obszerne szorty i klapki, uśmiechnął się z przymusem i powiedział po włosku coś, czego nie zrozumiałam. – Przepraszam, ale nie… Zorientowawszy się, że jakby nie było dość mojej kontrowersyjnej urody, w dodatku nie mówię po włosku, chrześniak Evy Marii kompletnie stracił zainteresowanie moją osobą. Zamiast tłumaczyć, co powiedział, rzucił tylko: – Żadnego bagażu? – Tony. Ale zdaje się, że wszystko pojechało do Werony. Po chwili siedziałam na tylnym siedzeniu jego samochodu obok Evy Marii i pędziliśmy przez wspaniałe pejzaże Florencji. Szybko zdołałam sobie wmówić, że ponure milczenie Alessandra to tylko konsekwencja niezbyt dobrej znajomości angielskiego – zresztą dlaczego miałoby mnie to obchodzić? – i poczułam, że rośnie we mnie radosne oczekiwanie. Oto znalazłam się w kraju, który dwa razy mnie odtrącił, i z powodzeniem wdarłam się do klasy rządzącej. Nie mogłam się doczekać, kiedy zadzwonię do Umberta i opowiem mu o wszystkim. – A zatem, Giulietto – odezwała się Eva Maria, siadając wygodniej – na twoim miejscu zachowałabym ostrożność i nie mówiła… zbyt wielu osobom, kim jesteś. – Ja? – prawie się roześmiałam. – Jestem nikim! – Nikim? Jesteś Tolomei! – Powiedziałaś, że Tolomei mieszkali tu dawno temu. Eva Maria dotknęła mojego nosa palcem wskazującym. – Nie bagatelizuj potęgi minionych wydarzeń. To tragiczna słabość nowoczesnego człowieka. Radzę ci jako komuś z Nowego Świata: więcej słuchaj, mniej mów. Tutaj narodziła się twoja dusza. Wierz mi, Giulietto, znajdziesz tu ludzi, dla których będziesz coś znaczyć. Zerknęłam w lusterko wsteczne i napotkałam spojrzenie Alessandra, przyglądającego mi się zmrużonymi oczami. Najwyraźniej nie podzielał fascynacji ciotki moją osobą, ale był zbyt dobrze wychowany, by dać temu wyraz. Dlatego tolerował moją obecność w swoim samochodzie, jeśli zachowywałam stosowną pokorę i wdzięczność. – Twoja rodzina, Tolomei – ciągnęła Eva Maria, najwyraźniej nie wyczuwając tej atmosfery – była jednym z najbogatszych, najpotężniejszych rodów w całej historii Sieny. Miała prywatny bank i zawsze wadziła się z nami, Salimbenimi, o wpływy w mieście. Ich waśń była tak wielka,

że już w średniowieczu palili sobie nawzajem domy i zabijali dzieci. – Byli wrogami? – spytałam głupio. – O tak! Najgorszymi. Wierzysz w przeznaczenie? – Eva Maria położyła dłoń na mojej ręce i uścisnęła ją lekko. – Ja tak. Nasze rody, Tolomei i Salimbeni, podzieliła dawna uraza, żądza krwi… Gdybyśmy żyli w średniowieczu, rzucilibyśmy się sobie do gardeł, jak Capuletti i Montecchi w Romeo i Julii. – Spojrzała na mnie znacząco. – „Dwa równie stare i szlachetne rody w Sienie, gdzie się rozgrywa ta sztuka” (William Szekspir, Romeo i Julia, tłum. Stanisław Barańczak.). Znasz to? – Kiedy tylko skinęłam głową, zbyt przejęta, by się odezwać, poklepała mnie pocieszająco po dłoni. – Nie martw się, nam na pewno uda się pogrzebać stare urazy. I dlatego… – Odwróciła się gwałtownie. – Sandro! Liczę, że dopilnujesz, żeby Giulietta była bezpieczna w Sienie. Słyszysz? – Panna Tolomei – odpowiedział Alessandro, wpatrując się w jezdnię – nigdy i nigdzie nie będzie bezpieczna. – Co to za gadanie? – zganiła go Eva Maria. – Ona jest z Tolomeich! Mamy obowiązek jej bronić. Alessandro zerknął na mnie w lusterku i nabrałam wrażenia, że wie o mnie znacznie więcej niż ja o nim. – Może ona nie chce naszej opieki – rzucił wyzywającym tonem. Zrozumiałam także, że choć mówi z akcentem, włada moim językiem z największą swobodą. A to znaczyło, że miał inne powody, by odzywać się do mnie monosylabami. – Jestem bardzo wdzięczna za podwiezienie – przemówiłam, prezentując najbardziej uroczy z dostępnych mi uśmiechów. – Ale w Sienie na pewno jest bardzo bezpiecznie. Podziękował za komplement lekkim skinieniem głowy. – Co cię tu sprowadza? Interesy czy rozrywki? – Hm… Chyba rozrywki. Eva Maria klasnęła z ożywieniem w ręce. – Musimy dopilnować, żebyś się nie rozczarowała! Alessandro zna wszystkie tajemnice Sieny. Prawda, caro? Pokaże ci pewne miejsca, cudowne miejsca, których sama byś nigdy nie znalazła. O, będziesz się doskonale bawić! Otworzyłam usta i zrozumiałam, że nie wiem, co chcę powiedzieć, więc je zamknęłam. Zmarszczone brwi Alessandra zdradzały, że oprowadzanie mnie po Sienie znajduje się na ostatnim miejscu jego listy spraw do załatwienia. – Sandro! – rzuciła ostro Eva Maria. – Dopilnujesz, żeby Giulietta dobrze się bawiła, tak? – Nie potrafię sobie wyobrazić większego szczęścia – odrzekł i włączył radio. – Widzisz? – Eva Maria uszczypnęła mój zarumieniony policzek. – Co tam Szekspir! Jesteśmy przyjaciółkami. Świat na zewnątrz wyglądał jak winnica, a niebo jak błękitna peleryna, opiekuńczo otulająca świat. To tutaj się urodziłam, a jednak nagle poczułam się obca – niczym natręt, który wkrada