Dziabi

  • Dokumenty76
  • Odsłony115 737
  • Obserwuję86
  • Rozmiar dokumentów125.3 MB
  • Ilość pobrań74 725

Sniegoski Thomas E. - Upadli 04 - Dzień gniewu

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Sniegoski Thomas E. - Upadli 04 - Dzień gniewu.pdf

Dziabi Prywatne Thomas E. Sniegoski
Użytkownik Dziabi wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 165 stron)

Lucyfer szarpnął się na uwięzi, a z jego udręczonego ciała spadły krople potu, które wsiąknęły w świętą glebę z Nieba, wysypaną przez Archontów w magicznym kręgu. Jego usta tylko zadrżały, kiedy spróbował przemówić. - o co chodzi, bracie? - spytał werch1el miękkim szeptem. Nachylił się bliżej, chcąc usłyszeć głos agonii swojego więźnia, może nawet jego błaganie o litość. - Mów do mnie. Podziel się ze mną swoją niedolą. I wtedy upadły anioł rzeczywiście przemówił. A właściwie wypowiedział tylko dwa słowa - w dodatku tak cicho, że przywódca potęg nie był pewien, czy się nie przesłyszał. - Możesz powtórzyć, Lucyferze Poranna Gwiazdo? - Werchiel nachylił się jeszcze bliżej, dotykając niemal spękanych i drżących ust pierwszego z upadłych. - Dziękuję ci. Werchiel odskoczył jak oparzony. Czyżby ten złoczyńca bawił się ze mną w jakąś perwersyjną grę? - zastanawiał się. - A może chce Ml w ten sposób okazać swoją siłę i wyższość? Jeśli tak, to próżne jego nadzieje. - Za co mi dziękujesz, potworze? - Werchiel wpadł w szał, czując, jak jego zagojone niedawno rany zaczynają znów krwawic. - Za katusze, które teraz cierpisz z mojego powodu? - głos zadrżał mu z wściekłości. Lucyfer starał się zachować przytomność, ale czuł, jak jego powieki stają się coraz cięższe, a oczy wędrują w tył głowy. - Mów! - Werchiel przekroczył magiczny krąg, złapał upadłego anioła za krótkie, kręcone włosy i przyciągnął go do siebie. Lucyfer otworzył oczy i na jego umęczonej twarzy pokazał się obłąkańczy uśmiech.

THOMAS E. SNIEGOSKI Dzień gniewu Tytuł oryginału: The Fallen. Reckoning

Książkę tę dedykuję pamięci Carol A. Giordano. Jestem pewien, że rozbawia Boga do łez. Dziękuję LeAnne za inspirowanie mnie swoją miłością oraz Mulderowi, który nie przestaje mnie rozśmieszać. Moc serdecznych uścisków dla mojego odrażającego młodszego brata Christophera Goldena, a także dla Lisy Clancy - najlepszej redaktorki pod słońcem. Podziękowania i kieliszek dobrego czerwonego wina należą się również: Mamie i Tacie, Ericowi „Matołowi" Powellowi, Dave'owi „Seksowne Pośladki" Krausowi, Davidowi Carrollowi, doktorowi Krisowi, Tomowi i Lo-ri Stanleyom oraz ich wspaniałym bliźniakom, Paulowi Griffinowi, Timowi Cole'owi oraz aktorom drugoplanowym, pojawiających się tradycyjnie w obsadzie: Jonowi i Flo, Bobowi i Patowi, Donowi Kramerowi, Pete'owi Donaldsonowi, Kenowi Curtisowi, Joan Reilly, Allie Cota oraz Debrze i Michaelowi Sundinowi z Hearts & Star Bookshop. To była fantastyczna jazda bez trzymanki! Dziękuję i dobranoc.

Może powinienem pójść jeszcze dalej? - pomyślał Malakim Peliel, wspiąwszy się na szczyt Kilimandżaro, górujący 5895 metrów nad suchymi równinami Tanzanii. Anielska istota mogła policzyć na palcach jednej dłoni sytuacje, w których zadawała sobie to pytanie, podczas dwutysiącletniej obecności na zboczach tego wygasłego wulkanu. Ale zawsze coś odciągało ją od tych rozmyślań. W pewnym momencie na Ziemi pojawiła się tak zwana cywilizacja, a w miejsce prymitywnych wiosek rozsianych po dżungli wyrosły miasta. Towarzyszyły im wielkie migracje różnych gatunków zwierząt: antylop gnu, zebr, gazeli i lwów, które wędrowały przez południowe równiny Serengeti, obierając sobie za cel zielone pastwiska sąsiedniej Kenii. Jest tutaj co oglądać- skonstatował Peliel. - Tyle bodźców, dźwięków i zapachów. Czy nie to właśnie było jego celem - kwintesencją bycia Malaki-mem? On i jego bracia zamieszkujący tę ziemię pełnili rolę zmysłów Boga, pozwalając Wszechmogącemu doświadczyć w pełni owoców swojego stworzenia. Ale dzisiaj było inaczej. W rzadkim powietrzu wokół Kilimandżaro wisiało coś, co podpowiadało Malakimowi - a właściwie ostrzegało go - że być może powinien poszukać sobie innej grzędy. Powoli rozpostarł zdrętwiałe od tysiącleci skrzydła. Pokrywająca je gruba warstwa brudu i lodu odpadła, ukazując w całej okazałości anielską postać, która jeszcze przed chwilą wydawała się elementem zamarzniętego krajobrazu. - Tutaj jesteś - rozległ się głos bardziej lodowaty niż wiejące na szczycie wichry. Malakim odwrócił się z gracją, stając twarzą w twarz z jeszcze jednym z dzieci Boga. Istota owa była ubrana w ludzki strój. Towarzyszyło jej około dwudziestu podobnych osobników i właśnie to zaniepokoiło Peliela. - Do którego chóru należysz? - spytał, jakby od niechcenia strzepując pył ze swojej bogato zdobionej zbroi. - Jestem Werchiel - odparł nieznajomy, pochylając nieco głowę. - Z chóru Potęg. Peliel przyjrzał się stojącym przed nim wojownikom i zauważył, że ich ciała noszą okropne blizny, świadczące o stoczonej niedawno krwawej bitwie. Ci, z którymi walczyli, musieli również należeć do istot niebiańskich. Trudno bowiem było inaczej wyjaśnić tak dotkliwe obrażenia. Co takiego musiało się stać, kiedy moje myśli błądziły gdzie indziej? - zastanowił się Peliel.

- Ach tak, tropiciele upadłych - Peliel rzucił od niechcenia, przekrzykując wiatr, który dął teraz ze zdwojoną siłą, jakby też chciał go ostrzec. - Szukałeś mnie, Werchielu z chóru Potęg? - Jego własny, nieużywany od tysięcy lat głos, wydawał mu się szorstki i obcy. Przypominał przesuwanie płyt tektonicznych pod powierzchnią Ziemi. - A jeśli tak, to czemu zawdzięczam ten zaszczyt? To, że przemówił po tak długiej przerwie, sprawiało mu radość. W myślach powrócił do czasu, kiedy po raz ostatni posługiwał się mową. Wiele wieków temu dziki kot - lampart - w jakiś trudny do wytłumaczenia sposób wspiął się aż w pobliże zachodniego wierzchołka tej wielkiej góry. Ciekaw pobudek, jakie kierowały zwierzęciem, Peliel objawił się przed nim. Lampart umierał. Polarny klimat Kilimandżaro zimową porą wyssał całe ciepło z gibkiego, cętkowanego ciała zwierzęcia. Malakim zwrócił się do niego w języku zwierząt i spytał, co przywiodło go w tak niegościnne rejony. Zdychający na śniegu lampart odparł, że przyciągnęła go tu na szczyt perspektywa ujrzenia czegoś wspanialszego niż samo Kilimandżaro. Dał się skusić aurze emanującej z Malakima. Peliel uśmiechnął się, zastanawiając się, czy ta sama aura jego wszechwładzy sprowadziła tutaj także Werchiela i Potęgi. - Szukam czegoś, co znajduje się w twoim posiadaniu - wyrwał go z zamyślenia głos Werchiela. Peliel zachichotał, rozbawiony bezczelnością anioła. - A cóż ja mógłbym takiego posiadać, co mogłoby cię zainteresować, mały posłańcze? . - Ty i tobie podobni jesteście bezpośrednimi łącznikami z Panem - wyjaśnił Werchiel. - Przedłużeniem Jego boskiej mocy. Nosicielami Jego wiedzy i mądrości. Peliel skrzyżował ramiona na szerokiej piersi, skinieniem głowy dając Werchielowi znak, by mówił dalej. - Żądam, abyś udzielił mi informacji, jak złamać pieczęcie nałożone przez Boga... i nie zawaham się użyć wszelkich środków, by posiąść tę wiedzę - obwieścił Werchiel. Tupet i arogancja Werchiela rozzłościły Peliela. Za kogo ten anioł się uważa i jak śmie stawiać żądania Malakimowi? - Radziłbym ostrożniej dobierać słowa, Werchielu -warknął Peliel - zanim ukarzę cię za twoją zarozumiałość. - To mówiąc, rozwinął potężne, stalowoszare skrzydła.

Powietrze za jego plecami zaczęło skwierczeć i strzelać od nagromadzonej, tłumionej dotąd energii. - Z przykrością muszę ci oznajmić, święty Malakimie, że nie ma takiej rzeczy, której bym dotąd nie doznał, dlatego groźba kary nie robi na mnie wrażenia -odparł Werchiel z jadowitym uśmiechem na bladej, przeoranej bliznami i poparzeniami twarzy. - Daj mi to, czego chcę, a odejdę i pozwolę ci dalej kontemplować ten... fascynujący krajobraz. - W głosie Werchiela, pozbawionym szacunku, zabrzmiało i lekceważenie. Dowódca Potęg rozejrzał się wokół, sięgając wzrokiem poza afrykański horyzont. Jest w nim potężna nienawiść - pomyślał Malakim i zastanowił się po raz kolejny, jakie wydarzenia uszły jego uwagi. Nie miał innego wyboru, jak tylko wskazać Werchielowi i jego sługom należne im miejsce. Taka bezgraniczna arogancja nie mogła ujść mu płazem. - Bezczelny młokosie! - ryknął Peliel, a jego donośny głos odbił się echem wśród szczytów, niczym huk schodzącej lawiny. Sięgnął ręką w kierunku lodowato niebieskiego nieba i dobył z powietrza potężną broń,emanującą niebiańską energią - budzący grozę miecz. Po czym, nie namyślając się długo, uderzył nim w szczyt góry. W tym miejscu ziemia rozstąpiła się, a głęboka szczelina sięgnęła w dół, przez całe zbocze Kilimandżaro, aż do stóp aniołów Potęg. - Możesz sobie pomstować, ile zechcesz, strażniku Jego Słowa - powiedział Werchiel, wzbijając się w powietrze na równie potężnych skrzydłach, z dala od trzęsącej się ziemi. - To niczego nie zmieni. - Po tych słowach, podniósł rękę i opuścił ją, dając swoim gwardzistom sygnał do ataku. Aniołowie Potęg rzucili się na Malakima z wściekłym wrzaskiem i obnażoną ognistą bronią. Peliel zareagował błyskawicznie, krzyżując z nimi swój miecz wykuty z burzy i paląc na popiół pierwszego z niebiańskich wojowników. Nie stanowili oni dla niego najmniejszego zagrożenia, a mimo to atakowali go, ginąc jeden po drugim. Kiedy ostatni z aniołów Potęg spłonął u jego stóp, a ich popiół rozwiał mroźny wiatr, Malakim odwrócił się do ich dowódcy. Werchiel stał niewzruszony, z dłońmi splecionymi za plecami. Na jego twarzy nie było widać choćby cienia współczucia dla tych, którzy polegli na jego rozkaz.

- Wiedziałeś, że nie mają ze mną żadnych szans -wycedził przez zęby Peliel, nie opuszczając miecza, gotów uderzyć w każdej chwili. Przywódca Potęg, który posłał swoich żołnierzy na pewną śmierć, przytaknął ochoczo. - A mimo to kazałeś im mnie zaatakować. Dlaczego? Czy i ty chcesz podzielić ich los, Werchielu z chóru Potęg? Próbujesz w ten sposób zachować twarz, ginąc z ręki silniejszego od siebie? Anioł uśmiechnął się i Malakim Peliel przez moment był pewien, że ta anielska istota rzeczywiście postradała zmysły. .Uśmiech na twarzy Werchiela świadczył o tym, że nie zdaje sobie zupełnie sprawy z powagi sytuacji albo kpi sobie z niej. I przez ułamek sekundy boski emisariusz poczuł strach przed tą niższą od siebie rangą istotą. - Co się właściwie stało, że podjąłeś taką decyzję? -spytał Peliel. Werchiel wyprostował się i zesztywniał. - Jestem tym, kim stworzył mnie Pan - warknął. -Śmierć moich żołnierzy nie poszła na marne. - Bezdenne, czarne oczy przywódcy Potęg zalśniły złowrogo, zdradzając po raz kolejny objawy szaleństwa, podczas gdy on sam rozwinął skrzydła, jakby chciał podkreślić w ten sposób swoje słowa. - Posłużyłem się nimi, żeby odwrócić twoją uwagę. Peliel wyczuł obecność Archontów, jeszcze zanim go zaatakowali. Był wyczulony na zapach anielskiej magii - magii, której sam ich uczył. Odwrócił się w samą porę, by stawić im czoła, gdy wychodzili z tchnącego śmiercią i zepsuciem portalu między wymiarami. Było ich tylko pięciu, zamiast siedmiu, co stanowiło kolejny dowód na to, że Werchielowi sytuacja wymknęła się nieco spod kontroli. Malakim chciał spytać swoich uczniów, co właściwie stało się ze światem ludzi, kiedy on zajmował się innymi sprawami. Ale nie zdążył już wypowiedzieć ani słowa. Peliel znał doskonale czary, którymi posłużyli się Archonci. Była to potężna magia, używana w celu unieruchomienia ofiary o wielkiej sile. Szykował się właśnie do riposty, kiedy został podstępnie zaatakowany z tyłu. Gorejące ostrze miecza Werchiela przebiło płytową zbroję i ugrzęzło się w anielskim ciele. Malakim odwrócił się gwałtownie, gotów stawić czoła nowemu zagrożeniu. Wtedy dotarło do niego znaczenie słów przywódcy Potęg. Posłużyłem się nimi, żeby odwrócić twoją uwagę.

Werchiel zdążył ujść na bezpieczną odległość. Peliel poczuł, jak czary Archontów zaczynają nabierać mocy. Było już za późno. Malakim stracił ostatnią szansę obrony. Magia wtargnęła do jego ciała, moszcząc sobie gniazdo pod jego skórą, mięśniami i kośćmi. Peliel poczuł, jak zamarza - tak jak otaczający go niegościnny krajobraz, który był jego domem przez ostatnie dwa tysiące lat. Jego uczniowie odebrali solidną lekcję magii i teraz okrążyli swoją unieruchomioną ofiarę, opuszczając ją powoli na zamarzniętą ziemię. Wokół przeraźliwie huczał wiatr. Peliel stracił czucie w całym ciele, ale zachował pełną świadomość tego, co się wokół niego dzieje. Czterech z pięciu Archontów kwitowało w powietrzu, mamrocząc zaklęcia, które go obezwładniały. Piąty z magów - jak zauważył Peliel - niewidomy, dobył z fałd płaszcza zakrzywiony sztylet z ząbkowanym ostrzem o złowrogim blasku. Malakim wiedział, że sprawi mu ono ból. Ślepy Archont zatopił ostrze sztyletu w czole Malaki-ma z taką siłą, że czaszka pękła na pół. Mgła nieświadomości przesłoniła jego oczy, a świat zaczął w nich gasnąć. Malakim zdążył jeszcze zobaczyć, że Werchiel zajmuje z powrotem miejsce obok swoich czarowników. - Widzisz to? - zapytał przywódca Potęg, przy wtórze anielskich zaklęć. W jego głosie pobrzmiewała niecierpliwość. - Tak, jest tu - odpowiedział niewidomy Archont, kiwając skrytą pod kapturem głową. Puste oczodoły w jego czaszce przypominały bezdenne, czarne sadzawki. - Więc daj mi go - rozkazał płomiennym szeptem Werchiel. Ślepy mag sięgnął drżącymi palcami do wnętrza czasz-ki Malakima i wyjął stamtąd trofeum, na którym tak bardzo zależało jego panu.

ROZDZIAŁ 1 Vilma Santiago przycisnęła słuchawkę telefonu do ucha, wysłuchując głosu, w którym kryły się żal i rozczarowanie. Nienawidziła okłamywać ciotki i wujka - czuła się wtedy jak mała, głupia dziewczynka. Ale w przeciwnym razie musiałaby przyznać się do czegoś, czego nie potrafiła do końca zrozumieć ona sama - a cóż mówić o jej opiekunach. Nie, nie uciekłam z domu z chłopakiem, którego dopiero co poznałam, chociaż jestem przekonana, że go kocham -chciała im powiedzieć. Nie, to zupełnie nie to. Tak naprawdę to zostałam porwana przez prawdziwe anioły i wystawiona jako przynęta, żeby zwabić Aarona - wiecie, tego chłopaka, w którym się zakochałam - w pułapkę. Ci źli aniołowie chcą zabić Aarona z powodu jakiejś starożytnej przepowiedni, która miała się ziścić za jego sprawą. No wiecie, Aaron jest Nefilimem, dzieckiem śmiertelnej kobiety i anioła - i ja chyba też. Czyż to nie wspaniałe? Vilma usłyszała, jak ciotka pyta, czy wciąż tam jest, i natychmiast porzuciła myśl o powiedzeniu jej całej prawdy. Wolała kłamać - w tej chwili było to dużo mniej kłopotliwe wyjście. - Tak, jestem - odparła, starając się zachować beztroski ton głosu. - Przepraszam, mieliśmy chyba jakieś zakłócenia na linii. Kobieta zadawała Vilmie dokładnie te same pytania, co przy okazji ich pierwszej rozmowy, tydzień temu. Czy wpakowała się w jakieś kłopoty? Czy ma gdzie się zatrzymać? I kiedy wróci do domu? Vilma patrzyła przez szybę budki telefonicznej na samochody mknące po pobliskiej autostradzie. Marzyła tylko o tym, żeby znaleźć się w jednym z tych pędzących aut, by uciec jak najdalej od swojego życia i tego, czego dowiedziała się na swój temat. Wiedziała jednak, że to niemożliwe. Bez względu na to, jak szybko będzie jechać czy biec, nie ucieknie przed przeznaczeniem. Nefilim. To słowo ją prześladowało. Czytała wcześniej o tych dziwnych istotach, potomkach ludzi i aniołów, w różnych książkach o stworzeniach niebieskich, za którymi przepadała. Ale nigdy nie przypuszczała, że ta wiedza w jakikolwiek sposób może jej się osobiście przydać. To zakrawało na jakieś szaleństwo. - Na pewno nic ci nie jest? - spytała po raz kolejny jej ciotka i Vilma zawahała się na moment, zanim z jej ust padło kolejne kłamstwo. To, co czyniło ją Nefilimem, a co Aaron nazywał anielską esencją, obudziło się w

Vilmie w dniu jej osiemnastych urodzin. Z każdym dniem Vilma czuła, jak ta istota rośnie .w niej w siłę. I to ją przerażało. - Nie, wszystko w porządku - rzuciła w słuchawkę. - Powiedziałam ci już, że po prostu potrzebuję trochę czasu, żeby przemyśleć sobie, na czym mi w życiu naprawdę zależy. Jak tylko dojdę do jakichś konstruktywnych wniosków, wrócę do domu. Obiecuję. Czy to faktycznie kłamstwo? - zastanawiała się w duchu, ignorując setną propozycję wujka, który prosił, żeby tylko wróciła, a zrobią wszystko, co chce. Czy kiedykolwiek będę w stanie wrócić do Lynn w stanie Massachusetts - zwłaszcza w tym stanie, w jakim znajduję się teraz? Vilma czuła, jak jej anielska moc kotłuje się w środku, i zastanawiała się, czy tak czuje się kobieta w ciąży. Szczerze jednak wątpiła, czy noszenie w sobie dziecka mogłoby ją przerazić do tego stopnia, co uczucie, którego właśnie doświadczała. Poza tym, gdyby zaszła w ciążę, to raczej z własnej, nieprzymuszonej woli. Vilma nie chciała gościć w sobie anielskiej mocy i czasem wydawało jej się nawet, że ta moc o tym wie. Była nieprzewidywalna i Vilma nigdy nie miała pewności, kiedy może się obudzić i narobić jej kłopotów. Próbowała za wszelką cenę utrzymać ją pod kontrolą, ale przypominało to powstrzymywanie kichnięcia, z tą różnicą, że za kichnięciem nie stały żadne boskie moce. Moc z każdym dniem wydawała się silniejsza i Vilma obawiała się, że w końcu nadejdzie taki moment, kiedy okaże się silniejsza od niej. Nagle Vilma straciła ochotę do dalszej rozmowy przez telefon, jakby bała się, że rozzłości to tkwiącą w niej anielską istotę. Przez większość czasu czuła wewnętrzny ból i nie chciała, żeby jej ciotka i wujek martwili się o nią jeszcze bardziej. Oznajmiła więc, że musi kończyć i że zadzwoni znowu za kilka dni. Powiedziała też, że bardzo ich wszystkich kocha - nie wyłączając swojej kuzynki i kuzyna -i żeby się o nią nie martwili. Obiecała, że wkrótce wróci. Kiedy tylko odłożyła słuchawkę, jej anielska moc zagrzmiała z wnętrza jej ciała, jak odkręcony na maksimum bas w samochodowym systemie stereo. Vilma pomyślała, że być może nadszedł właśnie ten moment. Moment, w którym nie będzie już jej w stanie kontrolować.

Aaron Corbet nie mógł oderwać oczu od wejścia do taniej przydrożnej restauracji po drugiej stronie parkingu. Staruszkowie, całe rodziny i kierowcy tirów - ludzie różnej tuszy i wzrostu - wchodzili na śniadanie i wychodzili ze środka po jego skonsumowaniu. Było to śmiertelnie nudne - zwyczajne do obrzydliwości. Ileż on sam oddałby za takie nudne i zwyczajne życie! - Jak myślisz, co zjadł ten wielki, łysy grubas? - spytał siedzący obok labrador Gabriel, najlepszy przyjaciel Aarona. - Wydaje mi się, że właśnie sobie beknął. Czuję kiełbasę. Lubię kiełbasę. A ty, Aaronie? Młody mężczyzna nie odpowiedział, wciąż zahipnotyzowany rytmem normalności. Na krótką chwilę chciał sobie przypomnieć, jak to było - być takim zwyczajnym facetem, nieprzejmującym się zupełnie istotami niebieskimi - aniołami, którzy krążyli wokół nich. - Czy myślisz może o kiełbasie? - spytał nagle Gabriel, wyrywając go z zamyślenia. - A może o naleśnikach? Co ja bym dał, żeby zjeść teraz kiełbasę albo naleśniki! Na pewno nie możemy tam wejść i czegoś przekąsić? Jestem strasznie głodny. - Nie, nie możemy - odpowiedział Aaron, czując znowu ciężar odpowiedzialności na swoich barkach. Zdążył już ją zaakceptować, co nie znaczyło jednak, że było mu dzięki temu lżej. Upadłe anioły, które schroniły się na Ziemi po wojnie w Niebie, wierzyły w pewną starożytną przepowiednię. Mówiła ona o przyjściu na świat Nefilima, potomka śmiertelnej kobiety oraz anioła, ale Nefilima wyjątkowego, różniącego się od swych braci i sióstr. Za jego sprawą i wstawiennictwem bowiem wszyscy upadli aniołowie mieli uzyskać przebaczenie w oczach Boga i połączyć się z Nim z powrotem w niebie. Tym Nefilimem - odkupicielem - był Aaron Corbet. Czy mu się to podobało, czy nie. Z baru wyszła rodzina: matka, ojciec i mały chłopiec, na oko siedmioletni. Chłopczyk ściskał kurczowo balon z podobizną SpongeBoba i sprawiał wrażenie najszczęśliwszego dziecka pod słońcem. Aaron obserwował, jak idą przez parking do swojego samochodu, i nie mógł powstrzymać się od myśli o własnej rodzinie, którą stracił w wyniku splotu tragicznych wydarzeń, mających związek z jego anielskim przeznaczeniem. Po wielu latach spędzonych na tułaczce od jednej rodziny zastępczej do drugiej w końcu został umieszczony w domu Stanleyów. Traktowali go jak własne dziecko i stali się dla niego jedyną prawdziwą rodziną, jaką znał. Ale oni już nie żyli - zostali zabici

przez chór aniołów noszących miano Potęgi, których najważniejszym celem było niedopuszczenie do spełnienia się przepowiedni. Ich przywódca, drań o imieniu Werchiel, chciał za wszelką cenę ujrzeć Aarona martwym. Ale Nefilim nie miał zamiaru dać mu tej satysfakcji. - Czy to dlatego, że psom nie wolno wchodzić do restauracji? - sfrustrowany i głodny Gabriel nie dawał za wygraną. Labrador uwielbiał jeść i gadać... gadać bez końca. - Czy oni nadal uważają, że brzydko pachniemy, Aaronie? -dopytywał się pies. - Nie wydaje mi się, żebym pachniał gorzej niż większość dzieci. Umiejętność rozumienia psa i języków wszystkich istot żyjących była tylko jedną z nowych cech, które Aaron w sobie odkrył. Przy udziale swojego anielskiego przewodnika Kamaela i starego upadłego anioła imieniem Belfegor udało mu się okiełznać anielską moc Nefi-lima, która w nim zamieszkała i połączyć się z nią. Moc ta dawała mu siłę i zdolności, bez których nie byłby w stanie wypełnić misji ani poradzić sobie z zagrożeniem ze strony Werchiela i Potęg. - Myślę, że pachniesz lepiej niż większość dzieci -skomplementował psa Aaron - ale i tak nie pozwolą ci jeść w środku. Przekąsimy coś, kiedy wrócimy do Aerie. Nie martw się, nie pozwolę ci umrzeć z głodu. Aerie, osiedle zamieszkałe przez upadłe anioły i Nefilimów stało się teraz ich domem. Wszyscy jego obywatele wierzyli w starożytną przepowiednię i w to, że właśnie Aaron ma być ich wybawcą. Aerie stało się więc nie tylko jego domem, ale i przedmiotem jego troski. Pies pomruczał coś pod nosem, nie do końca usatysfakcjonowany tym kompromisem. Wiedział jednak, że nie ma innego wyjścia. Aaron świetnie znał to uczucie i mógł sobie narzekać do woli, ale nie zmieniało to faktu, że miał przed sobą ważne zadanie do wykonania. Starał się nie dać przytłoczyć nowym obowiązkom; i tak stanowiły one dlań nie lada wyzwanie. Nie tylko musiał chronić mieszkańców Aerie, wiedząc, że Werchiel uszedł z życiem i dyszy na pewno żądzą zemsty, ale także opiekował się Vilmą. A na domiar wszystkiego okazało się, że jego ojcem jest nie kto inny, lecz sam Lucyfer. Ale kto powiedział, że bycie zbawicielem to sam miód i orzeszki? Aaron odwrócił się tyłem do baru i zerknął w stronę budki telefonicznej, gdzie Vilma właśnie kończyła rozmowę.

- Martwię się o nią - powiedział Gabriel, wypowiadając głośno te same obawy, które targały Aaronem. Obaj obserwowali, jak dziewczyna odkłada słuchawkę i wychodzi z budki. Vilma należała do dawnego życia Aarona, zanim jeszcze obudziła się w nim anielska moc i wywróciła jego świat do góry nogami. Mimo iż utrzymywali kontakt mailowy, nie sądził, że kiedykolwiek jeszcze ją spotka. Pogodził się już z faktem, że musi utracić Vilmę Santiago, tak jak wszystko inne. Tymczasem ona zjawiła się niespodziewanie, co więcej - okazało się, że są sobie teraz bliżsi niż kiedykolwiek. Obydwoje byli bowiem Nefilimami. Aaron zawsze kochał Vilmę i czuł, że łączy ich jakaś potężna więź. Ale teraz, kiedy okazało się, że Vilma jest także częścią szaleństwa, jakim stało się życie Aarona, zaczęło go to napawać przerażeniem. - W domu wszystko w porządku? - Aaron spytał, kiedy Vilma podeszła do nich. Dziewczyna wzruszyła ramionami, przeczesując nerwowo błyszczące, czarne włosy, sięgające jej do ramion. - Tak jak się można było spodziewać - powiedziała, unikając jego wzroku. Vilma spociła się, mimo że temperatura na dworze nie przekraczała piętnastu stopni. Aaron zauważył też pod jej pięknymi, brązowymi oczami ciemne obwódki. Wyciągnął rękę i dotknął ostrożnie ramienia Vilmy. - Wszystko w porządku? - spytał najdelikatniej, jak potrafił. Vilma podniosła wzrok i popatrzyła mu w oczy. Jej spojrzenie pełne było gwałtownych emocji. - Nie - pokręciła głową, a po śniadych policzkach popłynęły łzy. - Zabrano mnie z domu, z dala od rodziny, szkoły i przyjaciół. Torturowali mnie jacyś okrutni aniołowie. Mam koszmary, które sprawiają, że boję się zasnąć... A w środku żyje we mnie jakaś istota, której nie próbuję nawet zrozumieć. Nie, Aaronie, nic nie jest w porządku. Vilma była przerażona i wściekła. Aaron wiedział doskonale, jak się czuje, bo jeszcze niedawno przeżywał dokładnie to samo, kiedy i w nim obudziła się anielska natura. Starał się znaleźć dobre strony tej sytuacji, ale nie potrafił. Nie chciał okłamywać Vilmy. Nie miał pojęcia, jak to wszystko potoczy się dalej - dla niej, dla niego i dla pozostałych upadłych aniołów. Zycie ich wszystkich było jedną wielką niewiadomą - i Aaron nauczył się jakoś z tym żyć. Dziewczyna też musiała się do tego przyzwyczaić.

Jakby czytając w myślach Aarona, Gabriel oparł się swoim potężnym, biszkoptowym cielskiem o nogę dziewczyny i zaczął trącać jej dłoń zimnym, wilgotnym nosem. -Niepłacz, Vilmo - powiedział pocieszająco, spoglądając czekoladowymi ślepiami w jej oczy. - Wszystko będzie dobrze. Poczekaj trochę, a sama zobaczysz. Vilma łagodnie poklepała labradora po masywnym łbie. Aaron zauważył, że pies działał na nią kojąco. W ciągu tygodnia, jaki upłynął od czasu, kiedy Aaron ocalił ją z rąk okrutnego Werchiela, Gabriel okazał się dla Vilmy oparciem, dzięki któremu nie poddała się do reszty szaleństwu. - Jestem bardzo zmęczona - odparła Vilma, głosem tylko trochę głośniejszym od szeptu. - Chyba pójdę do do... - Zamilkła na chwilę, gdy to słowo uwięzło jej w gardle. Chciała powiedzieć „do domu", ale Aerie nie było jej domem. Stanowiło jedynie schronienie przed Werchielem i jego Potęgami - a przynajmniej musiało wystarczyć, zanim cała ta historia ostatecznie się nie zakończy. - Zabiorę cię z powrotem do Aerie - zaproponował Aaron, obejmując dziewczynę ramieniem i przyciągając delikatnie do siebie. Vilma skinęła głową, nie mówiąc nic. Po chwili dołączył do nich także Gabriel. Wykorzystując jedną ze swoich nadnaturalnych zdolności, Aaron otulił siebie, dziewczynę i psa płaszczem niewidzialności, po czym rozwinął potężne, czarne skrzydła. Wyobraził sobie opuszczone osiedle, zbudowane na cmentarzysku toksycznych odpadów, okrył Vilmę i Gabriela skrzydłami i zabrał ich do Aerie. Spętany niewidzialnymi łańcuchami, Lucyfer szukał drogi ucieczki przed męką, której doznał, ale zamiast tego przypomniał sobie czasy dawno już zapomniane. Za każdym razem, gdy zamykał oczy, widział to samo: występki popełnione przeciw Bogu oraz wojnę, którą rozpętał w Niebie w imię małostkowej zawiści. Na wspomnienie tych grzechów otworzyły się wszystkie jego rany i pierwszy wśród upadłych zdał sobie sprawę, że to nie koniec jego udręki. Minęło wiele lat, odkąd myślał i śnił o niej po raz ostatni. Kiedy długo tłumione wspomnienia wdarły się z powrotem do jego podświadomości, wydał z siebie jęk protestu. Na imię miała Taylor i pamięć o niej była równie bolesna, jak wszystko, czego musiał doświadczyć od czasu schwytania przez Werchiela i jego świtę. Zobaczył ją taką samą jak za pierwszym razem - piękną kobietę, tryskającą życiem i

energią. Miała duże, ciemne oczy w kolorze polerowanego mahoniu i kruczoczarne włosy, które spadały jej na ramiona kuszącymi lokami. Ubrana była w zwiewną sukienkę w kolorze słonecznika, na delikatne stopy włożyła skórzane sandały. Bawiła się z psem - biszkoptowym labradorem o imieniu Brandy. Było w niej coś niezwykłego, co przyciągało go i co dawało mu nadzieję, że nie jest takim potworem, za jakiego uważali go jego dawni bracia w Niebie. Przez ten krótki czas, kiedy byli razem, Lucyfer byl niemal skłonny uwierzyć, że jest zwykłym człowiekiem, a nie przywódcą rewolty przeciwko Bogu. Jego życie stało się tak cudownie zwyczajne. Zamiast tułać się po tej planecie przez tysiące lat, pragnął tylko kochać tę ziemską istotę. Sprawiała ona wrażenie, jakby została dotknięta przez Archontów - była w niej prawdziwa magia, która zdawała się tonować jego niespokojnego ducha i koić ból przekleństwa, które miał nosić zawsze, jako prowodyr Wielkiej Wojny w Niebie. Lucyfer zmagał się, starając się odzyskać przytomność, ale wir przeszłości okazał się zbyt silny i wciągał go coraz głębiej w nieświadomość. Tak naprawdę, to właśnie sny były bezpośrednią przyczyną rozpadu jego szczęśliwego związku ze śmiertelną kobietą. Zaczął bowiem śnić o tych wszystkich okrucieństwach, których się dopuścił i za które był odpowiedzialny. Śniła mu się krew i śmierć - prześladowały go twarze tych, którzy polegli za jego sprawę. Te sny były nieubłagane i zdawały się nigdy nie kończyć. Pogrążały go w jeszcze większym poczuciu winy. Wiedział, że nie zasłużył jeszcze na życie w pokoju i szczęściu. Jak mógł być tak naiwny, żeby sądzić, iż jego pokuta może dobiec końca? Mimo iż czuł z tego powodu potworny, wewnętrzny ból, opuścił cudowną Taylor i rozpoczął na nowo swoją ziemską wędrówkę. Teraz, w ogarniętym gorączką umyśle zobaczył ją znowu, śpiącą w łóżku, które kiedyś dzielili jak mężczyzna i kobieta. Ależ ona była piękna. Lucyfer zostawił ją w nocy, wymknął się niepostrzeżenie w ciemność i zniknął z jej życia. Powtarzał sobie, że tak będzie najlepiej, gdyż nie mógł dać jej nic więcej, oprócz bólu i nieszczęścia. Tym razem jednak wspomnienie było inne niż dotychczas. Lucyfer nie uciekł. Taylor zaś poruszyła się we śnie, jakby czując na sobie jego spojrzenie, po czym nagle odwróciła się i spojrzała mu prosto w oczy, a na jej twarzy zagościł uwodzicielski uśmiech, skryty nieco w cieniu zbliżającego się poranka.

- Witaj, Lucyferze - odezwała się nieco chropowatym głosem człowieka wyrwanego z głębokiego snu. A Lucyfer poczuł, jak bezgraniczna miłość do tej kobiety odzywa się w nim ze zdwojoną siłą. Czuł się tak, jakby nigdy jej nie opuścił. Lorelei westchnęła ciężko, widząc wzburzenie narastające w ludziach zgromadzonych przed nią. Położyła dłonie płasko na blacie stołu, wzięła głęboki oddech i stłumiła w sobie chęć przywołania zaklęciem błyskawic z nieba, które skutecznie uciszyłyby rozentuzjazmowany tłum, kłębiący się w sali spotkań miejscowego domu kultury w Aerie. - Do niczego sensownego nie dojdziemy, jeżeli będziemy mówić wszyscy naraz - powiedziała Lorelei, podnosząc głos, tak żeby w tym zgiełku wszyscy ją usłyszeli.

ROZDZIAŁ 2 Mieszkańcy Aerie zignorowali jednak jej apel i nadal rozprawiali podekscytowani, a gwar ich rozmów w nisko sklepionym pomieszczeniu stawał się coraz głośniejszy. Lorelei przypomniała sobie, z jaką łatwością przychodziło prowadzenie takich spotkań Belfegorowi. Wystarczyło, że stary anioł wstał z krzesła i przełknął ślinę, a natychmiast zapadała cisza jak makiem zasiał i wszyscy chłonęli jego słowa z najwyższą uwagą. A to tylko jedna z rzeczy, jakich brakowało jej w porównaniu z Belfegorem. Belfegor został śmiertelnie ranny podczas inwazji Potęg na Aerie, w gwałtownym starciu z ich przywódcą Werchielem. Znaleziono go bliskiego śmierci, jednak Aaron Corbet wyzwolił go z okowów ciała i krwi, wybaczając w imieniu Boga jemu oraz pozostałym aniołom poległym w bitwie i pozwalając im wrócić do domu Ojca. Lorelei była szczęśliwa, że im się udało. Każdy z upadłych aniołów właśnie o tym marzył najbardziej. Ale tak czy inaczej, brak Belfegora dawał im się teraz mocno we znaki. - Dość już gadania - rozległ się głos upadłego anioła imieniem Atliel, który stał za jednym z metalowych krzeseł. Jego wyłupione oko i spalona część twarzy budziły grozę, ale i przykuwały uwagę zgromadzonych. Anioł odniósł ciężkie rany w bitwie z Potęgami, miał jednak przynajmniej to szczęście, że udało mu się przeżyć, w przeciwieństwie do wielu innych mieszkańców Aerie. Lorelei rozejrzała się po sali i zdała sobie sprawę, jak wielu oddało życie, broniąc Aerie przed siepaczami Werchiela. Nie wszyscy umarli. Aaron uwolnił wielu z tych, którzy zdołali zachować w sobie choćby cząstkę życia. A jednak szeregi mieszkańców Aerie stopniały co najmniej o połowę, nie licząc tych Nefilimów, którzy zostali poważnie ranni. Oni nie wrócili jeszcze do zdrowia i kwestia tego, czy przeżyją, pozostawała nierozstrzygnięta. - Musimy działać razem albo spotka nas ten sam los, co naszych braci - obwieścił Atliel, rozglądając się po sali. Jego oszpecona twarz dyscyplinowała zebranych dużo lepiej niż podniesiony głos Lorelei. - Co w takim razie proponujesz? - spytała córka szeryfa Aerie, podnosząc się z krzesła, tak jak kiedyś robił to Belfegor. Liczyła, że uda jej się w ten sposób odzyskać kontrolę nad spotkaniem. Wiedziała, że wielu mieszkańcom nie podobało się, że to

właśnie ona - Nefilim, półczłowiek, półanioł - objęła dowodzenie nad anielskim osiedlem po odejściu Belfegora. Takie jednak było życzenie Założyciela. Jego przekonanie o zdolnościach przywódczych Lorelei zawsze przewyższało jej wiarę we własne siły. Mimo iż Nefilimowie i upadli aniołowie żyli obok siebie we względnej harmonii, panowała między nimi wzajemna nieufność - zwłaszcza w sytuacji, kiedy Atliel obrócił się i wbił w nią spojrzenie swojego cykłopiego oka. Widać było, że nie spodobało mu się to, że mu przerwała. - Musimy zrobić to samo, co w przeszłości, kiedy byliśmy zagrożeni - odpowiedział rozdrażnionym głosem. - Musimy przenieść Aerie w inne miejsce. Nie możemy dać Potęgom kolejnej szansy na atak. Lorelei obserwowała reakcję pozostałych zgromadzonych. Na ich twarzach malowała się mieszanina szoku, cichej akceptacji i rozpaczy. W ciągu kilku tysiącleci swojego istnienia Aerie miało już wiele adresów, przenosząc się z jednego miejsca w inne, za każdym razem gdy Potęgi zbliżały się niebezpiecznie. Dla wielu nowych mieszkańców Aerie osiedle Ravenschild było jedynym prawdziwym domem, jaki znali. To akurat Lorelei wiedziała z własnego doświadczenia. - Nie sądzisz, że zabrnęliśmy już za daleko, żeby znów zaczynać wszystko od początku? - odparła Lorelei, podsycając tylko gniew tlący się w Atlielu. - Myślisz, że Belfegor i wszyscy, którzy oddali swoje życie w obronie tego miejsca, zrobili to tylko po to, żebyśmy po prostu podkulili ogony pod siebie i uciekli gdzie indziej? Nie wydaje mi się. Atliel chwycił się kurczowo krzesła, zaciskając zbielałe z frustracji palce na oparciu. - Werchiel i jego kolesie wiedzą, gdzie jesteśmy. Mogą tu wrócić w każdej chwili, żeby dokończyć to, co zaczęli. Aerie musi przetrwać, jeżeli mamy doczekać przebaczenia ze strony Boga. Nic innego się nie liczy. Lorelei wyszła zza stołu. Wiedziała, że ci, którzy siedzą i stoją przed nią, bardzo się boją, ale nie wierzyła, że mogą być aż tak zaślepieni strachem, żeby nie widzieć zmian, jakie zaszły od czasu, kiedy wśród nich pojawił się Aaron Corbet. - Ja wierzę, że ten moment odkupienia, na który wszyscy tak bardzo czekamy, jest już niedaleko, Atlielu - odparła, opierając się o krawędź stołu i krzyżując obute stopy na ziemi.

- Masz na myśli tego Nefilima, Aarona Corbeta? -upewnił się Atliel, uśmiechając się jadowicie. - Tak - Lorelei przytaknęła. - Mówię właśnie o nim. Atliel powoli pokręcił głową. - Wybawca z przepowiedni - parsknął lekceważąco i potoczył wzrokiem w koło. - Z trudem przychodzi mi wiara w jego... - Widziałeś na własne oczy, do czego jest zdolny -Lorelei przerwała mu gwałtownie, odpychając się od stołu. - Widziałeś, co zrobił dla Kamaela, Belfegora i pozostałych, którzy odnieśli śmiertelne rany w walce. -Tak, ale... - On im przebaczył - Lorelei nie dała się zbić z tropu mimo protestów Atliela. Nie miała cierpliwości, by znosić czyjekolwiek wahania. Aaron Corbet był Wybrańcem i Lorelei nie mogła pozwolić, żeby jakiś fałszywie brzmiący głos odciągnął ich od tego, co w końcu, po tysiącach lat miało się zdarzyć. - Aaron pozwolił im wrócić do Nieba i jestem pewna, że to samo spotka i ciebie. W sali zapadła nagle grobowa cisza i Lorelei zdała sobie sprawę, że wszystkie oczy są teraz zwrócone na nią. Była dumna z siebie i ze swojej przemowy. Mieszkańcy Aerie nie mogą pozwolić, by zapanował nad nim strach. Czekają ich nowe czasy, dlatego potrzebują zupełnie innej perspektywy. - A gdzie teraz jest nasz wybawca? - Atliel zwrócił się z tym pytaniem do wszystkich obecnych. - Czy nie wiedział o naszym zebraniu? - Wiedział, ale... Tym razem to Atliel przerwał Lorelei, wzbudzając na sali pomruk aprobaty. - A więc wiedział, a mimo to nie raczył zaszczycić nas swoją obecnością. To właśnie chcesz nam powiedzieć, Lorelei? Nasze losy i nasza nadzieja zawisły na włosku, a on nawet się tu nie pofatygował? - Posłuchajcie - Lorelei zaczęła się tłumaczyć, wyprowadzona z równowagi trudnym do wyjaśnienia zniknięciem Aarona, nieustającym przesłuchaniem ze strony Atliela oraz własnym brakiem cierpliwości. - Chcę tylko powiedzieć, że powinniśmy rozważyć wszystkie możliwości, zanim podkulimy ogony i uciekniemy. Przynajmniej porozmawiajmy o tym z Aaronem - może on da nam jakąś...

- A j a proszę tylko o to, Lorelei - przerwał jej znowu Atliel - żeby nasz wybawiciel zaczął w końcu zachowywać się tak jak przystoi i coś nam poradził. Lorelei nie wiedziała, co odpowiedzieć więc po prostu zamilkła. Chwilę później w sali zebrań znów zapanowała nieznośna wrzawa. Głosy przekrzykujących się Nefilimów i upadłych aniołów zlały się w jedną, niemożliwą do zrozumienia kakofonię. Cholera - pomyślał Aaron, przypominając sobie nagle o spotkaniu w domu kultury. Obiecał Lorelei, że weźmie w nim udział. Transportował właśnie Vilmę i Gabriela z powrotem do domu. Znajdowali się gdzieś między tu i tam. Była to jedna z tych nadnaturalnych zdolności, które opanował do perfekcji. Wystarczyło, że wyobraził sobie jakieś miejsce, otulił się skrzydłami i w ciągu kilku sekund trafiał tam, gdzie chciał. Jednak w tym przypadku musiał zmienić nieco plany i wylądował na ulicy przed domem kultury w Aerie. - Przepraszam - usprawiedliwił się przed współtowarzyszami podróży i zwinąwszy skrzydła, schował je pod skórą na łopatkach. - Właśnie sobie przypomniałem, że obiecałem Lorelei udział w dzisiejszym spotkaniu mieszkańców i... Vilma uśmiechnęła się nieśmiało i Aaron zorientował się, że dziewczyna jest kompletnie wyczerpana. - W porządku - powiedziała. - I tak miałam zamiar się położyć. Po prostu padam. Aaron spojrzał w stronę drzwi wejściowych do domu kultury i zauważył siedzącego tam i przyglądającego im się bacznie Lehasha. Upadły anioł, pełniący rolę kogoś na kształt szeryfa Aerie, w geście powitania dotknął ronda kowbojskiego kapelusza. Wyglądał zupełnie tak, jakby przed chwilą zszedł z planu jakiegoś spaghetti westernu. Aaron uśmiechnął się i pomachał mu, po czym odwrócił się z powrotem do Vilmy. - Gabriel pójdzie z tobą - powiedział. Vilma sięgnęła ręką i pogłaskała labradora po kościstym łbie. - Zgadzasz się, piesku? - spytała go w psim języku. - A dasz mi śniadanie? - Oczywiście - zapewniła Yilma. - W takim razie chodźmy - powiedział Gabriel i ruszył w stronę domu. - Umieram z głodu. Vilma roześmiała się na głos i poszła w ślad za nim, lecz po chwili odwróciła się i

spojrzała na Aarona. - Zobaczymy się później? - spytała. Aaron usłyszał w jej głosie bezgraniczny smutek. Na dźwięk tych słów prawie pękło mu serce. Ale to przecież nie będzie trwało bez końca - zapewnił sam siebie. Podszedł do Vilmy i objął ją. - Wszystko będzie dobrze - wyszeptał jej do ucha, mocno przytulając dziewczynę. Vilma odwzajemniła uścisk, ale nie powiedziała nic, co sugerowałoby, że wierzy w jego słowa. - No chodź, Vilmo - zawołał Gabriel, radośnie machając ogonem. Vilma wysunęła się z objęć Aarona, zajrzała mu głęboko w oczy, zmusiła się do uśmiechu, po czym dołączyła do psa. Dostosowanie się do nowej roli jest piekielnie trudne - pomyślał Aaron, patrząc za odchodzącą Vilmą. Po prostu potrzebuje więcej czasu. Wyczuwał, że anielska istota, która zamieszkała w jego przyjaciółce, staje się coraz silniejsza, i modlił się, żeby połączenie obydwu natur nie przysporzyło dziewczynie zbyt wielu cierpień. Miał nadzieję, że ten proces wkrótce dobiegnie końca. Aaron odwrócił się i ruszył truchtem w stronę domu kultury. - Lorelei mnie zabije - powiedział do szeryfa, który skądinąd był jej ojcem. Lehash huśtał się na krześle, opierając się o ścianę budynku. - Nie jestem pewien, czy powinieneś tam teraz wchodzić - odezwał się z akcentem rodem z Dzikiego Zachodu. - Wszyscy są nieźle wkurzeni i Lorelei próbuje właśnie nad nimi zapanować. - A co ich tak rozzłościło? - Ty - odparł Lehash, opuszczając krzesło na ziemię. - Ja? - Aaron spytał z niedowierzaniem. Upadły anioł przytaknął. - Zgadza się. Ich zdaniem nie wywiązujesz się z roli wybawcy jak należy. - Anielski rewolwerowiec przekrzywił rondo kowbojskiego kapelusza i spojrzał Aaronowi w oczy. - Chcą wiedzieć, dlaczego to wszystko tak długo trwa i czemu nie zabrałeś się jeszcze do roboty. - Niech to diabli! - syknął Aaron, łapiąc za klamkę i otwierając drzwi na oścież.

- Co zamierzasz? - Aaron usłyszał za sobą głos Le-hasha. - Zamierzam uciąć sobie krótką pogawędkę z mieszkańcami Aerie. Lehash zarechotał, po czym z impetem wstał z krzesła i wszedł za Nefiłimem do budynku. - Muszę to zobaczyć - oznajmił. Aaron wpadł do sali zebrań tylnymi drzwiami i natychmiast poczuł się jak na jakimś - bardzo burzliwym zresztą - wiecu wyborczym. Każdy ze zgromadzonych starał się przekrzyczeć pozostałych, a Lorelei wrzeszczała na nich, próbując odzyskać kontrolę nad chaosem, który zapanował na spotkaniu. I nagle wszyscy uciszyli się, tylko dlatego, że zobaczyli Aarona, który pojawił się w sali. Głowy zebranych obróciły się w jego stronę, nie spuszczając go z oczu, kiedy szedł w kierunku Lorelei. Nie odwzajemnił spojrzeń, ale czuł wyraźnie ich wrogość i frustrację. Poniekąd odwzajemniał te uczucia. - Przepraszam za spóźnienie - powiedział cicho do Lorelei, która odsunęła się, robiąc mu miejsce. Potem odwrócił się twarzą do wypełnionego po brzegi audytorium. Gdzieś z tyłu zobaczył Lehasha, który stał oparty o ścianę z założonymi rękami i uśmiechał się cynicznie. Byli tutaj wszyscy - zarówno Nefilimowie, jak i upadli aniołowie. Ale dlaczego miałoby być inaczej? Każdy mieszkaniec Aerie obawiał się o swój los, który w dużej mierze spoczywał w rękach Aarona. To była ogromna odpowiedzialność i Aaron czuł, jak ten ciężar przygina go do ziemi. Starał się i robił, co w jego mocy, ale czasem miał wrażenie, że to i tak za mało. - Przepraszam za spóźnienie - powtórzył, tym razem na głos. Zanim zdążył powiedzieć coś jeszcze, przerwał mu Atliel. - Aerie musi zostać przeniesione - oświadczył, świdrując Aarona swoim jedynym okiem. - Nie możemy ryzykować kolejnego pogromu. Sen o Aerie musi przetrwać, a tak się nie stanie, jeżeli tu zostaniemy. - Myślę, że nie musimy w tej chwili obawiać się Werchiela - Aaron starał się uspokoić tłum. - Dzięki obecnej tu Lorelei poniósł jeszcze większe straty niż my. Sądzę, że na jakiś czas ma dosyć, a my jesteśmy bezpieczni. -To mówiąc, spojrzał na Lorelei i zobaczył, że dziewczyna przytakuje mu.

- Sądzisz, że jesteśmy bezpieczni? - Atliel wskazał na niego długim palcem. Aaron wzdrygnął się. Nie chciał, żeby ta wymiana zdań przerodziła się w awanturę. Miał zamiar wejść tutaj, powiedzieć wszystkim, jakie ma plany na przyszłość, a potem spędzić resztę dnia z Vilmą. - Tak właśnie uważam. Na twarzy anioła odmalowało się obrzydzenie. -Jakim prawem mówisz nam, że jesteśmy bezpieczni, skoro znasz Werchiela i wiesz doskonale, do czego jest zdolny? Aaron poczuł, jak puls mu przyspiesza, a krew zaczyna burzyć się w żyłach. Zmusił się, żeby zachować spokój. W Aerie obowiązywała demokracja i każdy z mieszkańców miał prawo wyrażać własne opinie. - Przecież on zamordował twoich rodziców - prychnął wściekle Atliel. - Zamienił twojego młodszego brata w potwora. A potem zabił też twojego mentora i posłużył się twoją dziewczyną, by cię dopaść. Aaron wiedział o tym wszystkim. Ta świadomość towarzyszyła mu każdego dnia, nie pozwalając zapomnieć, jak bardzo zmieniło się jego życie i co stracił w wyniku całej tej afery z przepowiednią. - Werchiel to nieokiełznana i nieprzewidywalna siła - ciągnął dalej Atliel. - Wszyscy boimy się jego zemsty, od chwili, w której zostaliśmy wygnani z Nieba. Więc nie mów nam, że jesteśmy bezpieczni, bo to nie ma nic wspólnego z prawdą. W Aaronie wzbierał coraz większy gniew. Chłopak czuł, że mieszkająca w nim anielska istota krąży w jego żyłach razem z krwią. - Robię, co w mojej mocy - wycedził przez zaciśnięte zęby. Kątem oka dostrzegł, że Lehash odrywa się od ściany i rusza w jego stronę. Anielski wojownik wyczuł widocznie, że coś się święci. I miał rację. - My, mieszkańcy Aerie, oczekujemy od naszego wybawiciela znacznie więcej. - To mówiąc, Atliel rozwinął skrzydła. To samo zrobiło jeszcze kilku innych. Powietrze w sali domu kultury wypełniło się charakterystycznym szumem anielskich skrzydeł. Chcieli w ten sposób okazać mu swoje niezadowolenie i wątpliwości, że jest w stanie wypełnić przepowiednię. Na powierzchni skóry Aarona wykwitły anielskie znaki. Chłopak wiedział, że nie jest

w stanie dłużej powstrzymywać swojego gniewu. Wydał z siebie wściekły ryk, a z pleców eksplodowały mu lśniące, czarne skrzydła. Zaczął bić nimi w powietrzu, zagłuszając innych. Obserwował z satysfakcją, jak na twarzach zebranych pojawiło się zaskoczenie i przerażenie, gdy ich odkupiciel ukazał się im w pełnym blasku. Jego potężne skrzydła wciąż trzepotały w powietrzu, odrzucając ich do tyłu, przewracając krzesła i wzbijając kurz z podłogi. Pokaz anielskiej siły zakończył się równie szybko, jak się rozpoczął. Aaron zwinął skrzydła i potoczył dzikim wzrokiem po sali. - Dlaczego nie dacie mi choć trochę odetchnąć? Dlaczego sami nie wrzucicie na luz? - Głos Aarona odbił się echem od ścian, niczym ryk jakiejś śmiertelnie niebezpiecznej, dzikiej bestii, która ma w sobie wielką moc i skłonności do niczym niepohamowanej przemocy. -Naprawdę sądzicie, że ja wiem, co to znaczy być odkupicielem? Więc jeżeli to jeszcze do was nie dotarło, to wam powiem - nie mam najmniejszego pojęcia! Upadli aniołowie oraz ich potomkowie, zrodzeni ze śmiertelnych kobiet, zamilkli. Nawet Atliel doszedł do wniosku, że rozsądniej będzie trzymać język za zębami. Lehash stał w pobliżu i Aaron dostrzegł złote ogniki tańczące w jego dłoniach, co oznaczało, że szeryf na wszelki wypadek wydobył swoje niebiańskie colty, gotów bronić Nefilima, gdyby zaszła taka konieczność. - Proszę was tylko, żebyście dali mi więcej czasu. Zdaję sobie sprawę z tego, że jesteście przerażeni - ja też, ale nikomu nie wyjdzie na dobre, jeśli będziecie mi bez przerwy wypominać, że nie jestem w stanie sprostać waszym oczekiwaniom. Aaron nawiązał z otaczającymi go mieszkańcami Aerie kontakt wzrokowy i zobaczył, że każdy spuszcza oczy, akceptując jego rolę przywódcy. - Nie mam pojęcia, co przyniesie jutro - mnie czy wam. Ale wiem, że jeśli w ogóle chcemy przeżyć, musimy działać razem. Nie zdołamy uciec przed Werchielem, musimy go p o k o n a ć. - To mówiąc, Aaron zwinął skrzydła, zniknęły też znaki na jego ciele. -1 tego