Dziewczynka087

  • Dokumenty562
  • Odsłony70 949
  • Obserwuję106
  • Rozmiar dokumentów1.0 GB
  • Ilość pobrań42 022

Bełza Grażyna - Przecudna (+18)

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Bełza Grażyna - Przecudna (+18).pdf

Dziewczynka087 Ksiazki
Użytkownik Dziewczynka087 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 192 stron)

PRZECUDNA Grażyna Bełza

Siedziała przy barze i sączyła martini. Za szybą przesuwała się taśma z wielkim miastem. Neony i klaksony. Jej czerwone szpilki przed chwilą ogłosiły pogotowie strajkowe. Nigdzie już, kurwa, dalej nie idziemy - ani po welurowych wykładzinach, ani po marmurowych posadzkach, ani tym bardziej po szczerbatych chodnikach, więc jak nie chcesz mieć, laluniu, kłopotu, to wejdź do tego baru i uwolnij nas od twoich drobnych stóp ze starannym pedikiurem, a sama strzel sobie drinka. No to weszła. Barman obserwował ją kątem oka i nie mógł się zdecydować, czy jest ona nieznaną mu pracownicą tutejszej agencji towarzyskiej, trochę ekscentryczną bizneswoman czy też zaoczną studentką wydziału prawa na Szmulkach. Dawał jej góra dwadzieścia dwa lata, a ona, gdyby tylko o tym wiedziała, z chęcią by je wzięła. Miała bowiem dwadzieścia pięć lat i na imię Anastazja. Tak ją urządzili przy chrzcie, tata z mamą, company limited. Darła się wtedy na cały kościół, że nie wyraża zgody na takie imię, ludzie, ludzie, co za imię mi tu wklepują do przyszłych dowodów i praw jazdy, ale się będą śmiali policjanci przy wypisywaniu mandatów za przekraczanie szybkości i nieprawidłowe wyprzedzanie, chcę mieć na imię zwyczajnie, Sandra albo Fiona. Anastazja. Ambrozja. Amnezja. Wszystko z tej samej półki. Anastazja w amfiteatrze. Anastazja jedząca ambrozję. I Anastazja popadająca w amnezję. To akurat na razie jej nie groziło. Anastazja od jakiegoś czasu żyła bezkolizyjnie w kilku równolegle biegnących światach. Miała nadzieję, że nie przetną się one nawet w odległej nieskończoności, jak straszą matematycy. Musiała jednak stale mieć się na baczności, pamiętać o każdym najdrobniejszym szczególe, aby przez nieuwagę nie dosypać cukru do kawy Emiliana albo, nie daj Boże, nie pomylić imion. To by chyba była najgorsza wpadka, z której trudno by

jej było się wytłumaczyć. Anastazja nie szukała kłopotów, więc na wszelki wypadek nieustannie ćwiczyła pamięć, wgrywając do niej obrazek za obrazkiem, kadr za kadrem, detal za detalem. Mówią, że ćwiczenie umysłu przeciwdziała chorobie Alzheimera, a także sklerozie. Przynajmniej prędko nie stetryczeję - myślała z rozbawieniem Anastazja, na próżno próbując wyobrazić sobie siebie w roli zgrzybiałej staruszki. Zresztą, czy dwudziestokilkulatkowie w ogóle wierzą, że starość ich dotyczy? Że to może być ich problem? Ależ skąd, ależ przenigdy. Cały świat się zestarzeje, ale nie oni. Oni nie. Nigdy. Nawracają się dopiero gdzieś koło czterdziestki albo nawet jeszcze później, przeważnie wtedy, kiedy zobaczą pierwszy siwy włos na swojej skroni albo pierwszą zmarszczkę, której za cholerę nie da się zaliczyć do mimicznych. Wtedy wpadają w panikę. A potem w bunt. Niektórzy decydują się na lifting, po którym znikają ich zmarszczki, lecz młodość i tak do nich nie wraca. Mają gładkie twarze ludzi w wieku bez wieku. Osiemnasta dwadzieścia osiem. Dwudziesty ósmy czerwca dwa tysiące siódmego roku. Czwartek. Warszawa. Polska. Alibi na dziś: kolacja w sprawach biznesowych z zagranicznym kontrahentem. Zlecający: prezes. Cel kolacji: wynegocjowanie jak najwyższej ceny za poprowadzenie kampanii reklamowej, a gdyby wszystko przebiegło pomyślnie: podpisanie kontraktu. Służbowy kierowca odwiezie ją do domu zaraz po dwudziestej drugiej, a jeśli będzie taka potrzeba, to oczywiście poczeka. Wyjęła z czarnej aktówki kontrakt i czerwonym cienkopisem zaczęła nanosić na nim poprawki. Przy każdej z nich stawiała dwie parafki. Swoją i Jordana. Niewiarygodne, że obie wyszły spod tej samej łapki. Małej łapki niemałej wcale oszustki.

Anastazja siedzi więc w barze i sączy martini. Trzy godziny ma jeszcze na to sączenie i na nicnierobienie. Nie licząc kursu feng - shui w pobliskim domu kultury, na który jeszcze nie wie, czy w ogóle pójdzie. Może więc położyć koło aktówki swój rozbrajający uśmiech, żeby się trochę przespał, tak jak czerwone szpilki pochrapujące teraz pod wysokim stołkiem barowym. Incognito tu jest Anastazja, w wersji nie dla paparazzich, jak Madonna w wałkach na głowie, ale kto ją tu może ze znajomych zobaczyć, na tym dalekim Bródnie, gdzie wcale nie jest cudnie, gdzie na betonie kwiaty nie rosną ani kaktusy na dłoniach, ani nawet w banku procenty. W tym samym mniej więcej czasie w szpitalu ratowane było życie za pomocą misternych cięć i szwów. Chirurg miękki w zielonkawym kitlu nad stołem operacyjnym w skupieniu się pochyla, ale pot mu z czoła nie skapuje, o nie. Siostra instrumentariuszka, zanim zdąży skapnąć mu on z czoła, delikatnie go ściera i zalotnie przy tym na niego spogląda, bo ładna byłaby z nich para, wszyscy na oddziale tak mówią, lecz doktor na to nic. Serce chirurga miękkiego, Emiliana, ciasne bowiem jak kawalerka na osiedlu Za Żelazną Bramą, siniaczy się w nim nawet Anastazja o rozmiarze 36, pocket woman, jak o niej w żartach mówi, jego woman, a nawet woman of his life. Rok temu, zdmuchując czterdzieści pięć świeczek na swoim torcie urodzinowym, kolejny raz powtórzył to samo życzenie, a mianowicie żeby z jego snów wyszła wreszcie drobniutka blondynka w sukience w kwiatki i białych klapkach na szpilkach, żeby wyszła i stanęła obok, odgarniając opadające włosy ruchem Meg Ryan albo poprawiając cieniutki łańcuszek na szczupłej kostce. Żeby była ona łagodnego usposobienia i żeby nie znała wschodnich technik walki, żadnego jakiegoś pieprzonego karate, żeby nie była bardziej od niego oczytana i lubiła spacery oraz Franka Sinatrę. Wypowiedział to życzenie jakby mimochodem, raczej

z wieloletniego przyzwyczajenia, bez większej wiary, że w tym momencie akurat tędy będzie przechodził jakiś usłużny anioł i zaniesie to jego życzenie do realizacji. Ale tak się właśnie stało. Pewnemu gapowatemu aniołowi rozpiął się sandał i aby go zapiąć, musiał się na chwilę zatrzymać i schylić. I wtedy właśnie życzenie Emiliana wpadło mu prosto do ucha. - A niech to, karramba - jęknął anioł. - Trzeba coś z tym zrobić, bo własnych myśli nie słyszę, tylko wciąż jak discopolowy refren sweet blondi, sweet blondi. Nie mam chyba wyjścia, muszę mu tę sweet blondi skądś skołować. I poszedł po Anastazję. Była akurat na kursie feng - shui, z którego na samym początku dowiedziała się, że słowo to wymawia się feng'szłej. Potem od wykładowczyni, małej pękatej dziewczyny entuzjastycznie nastawionej do kultury Wschodu, dowiedziała się, że nie bez znaczenia jest, w którym miejscu powiesi się lustro i gdzie postawi łóżko. Że to wszystko jest niezmiernie ważne i że za pomocą drobnych na pozór trików można zwabić do swojego domu dobre duchy, a nie wpuścić złych. Więc była na tym kursie zorganizowanym przez dom kultury i powoli zaczynała coraz bardziej wierzyć, że jak powiesi lustro vis - a - vis wejściowych drzwi, to nieprzychylne demony pokażą w nich kły i kiedy zobaczą, jak bardzo są wstrętne i natrętne, odejdą do sąsiada, którego lustro wisi tuż nad umywalką, i tam mu się zainstalują, w tym jego lusterku do golenia, a on będzie myślał, że zwariował, że skąd u niego nagle takie zdrowe zęby, w dodatku o trzy numery za duże. Zaczynała coraz bardziej wierzyć, że wraz z demonami odejdą z jej życia wszystkie złe losu przejawy, czarne koty przestaną pętać się pod jej zgrabnymi nogami, a czterolistne koniczynki rozplenią się w doniczkach z Ikei. Tak właśnie sobie pogodnie rozmyślała Anastazja, kiedy nagle otworzyły się drzwi z

okleiny dębowej i stanął w nich Emilian, brunet wieczorową porą. Albowiem było już pięć minut po dwudziestej pierwszej. W telewizji, której Anastazja nie posiadała, zaczynała się właśnie „Sprawa dla reportera", program, w którym prowadząca Elżbieta Jaworowicz układa usta w śmieszny dzióbek, a nogi trzyma ściśle ze sobą zwarte, pod kątem trzydziestu stopni, zupełnie, jakby były sklejone albo związane w kostce sznurkiem, jak pęczek szparagów. Wie to od swojej matki, która namiętnie ogląda programy publicystyczne i czasem jej o nich opowiada. - O przepraszam - powiedział Emilian - pomyliłem chyba sale. I wtedy po raz pierwszy skrzyżowały się spojrzenia Emiliana i Anastazji. Gapowaty anioł mógł wreszcie dokończyć zapinanie sandałów. Dżisas! - pomyślał Emilian. - Przecież to właśnie ona wciąż przechadza się przez moje sny, ta sweet blondi w białych klapkach na niewysokich szpilkach. I skąd ona tu się nagle wzięła w tym durnowatym domu kultury, w niesymetrycznie skrojonej sukience na wąziutkich ramiączkach? Emilian wpadł tu na prośbę kolegi, któremu wypadł nagły dyżur i nie mógł przyjechać osobiście i zapisać swojej córki na zajęcia z plastyki. Dziś był ostatni dzień zapisów i ostatni dzień wpłaty za pierwszy miesiąc zajęć. Więc Emilian tylko machnął ręką, że to żaden problem, proszę bardzo, pojadę za ciebie, nie martw się. I tak właśnie się tu znalazł. Pierwszy raz w życiu. I od razu wpadł na kobietę, której od lat bezskutecznie poszukiwał. Muszę jeszcze tylko dla pewności sprawdzić, czy nosi ona łańcuszek na kostce lewej nogi - przebiega mu przez myśl - bo jeśli tak jest, to podejdę do niej i wyznam, że czekałem na nią od cholery lat, a ona się wtedy

zaśmieje z niedowierzaniem i odgarnie niesforne włosy ruchem Meg Ryan, i że to jakaś pomyłka, tak będzie usiłowała mi wmówić, a ja na to, że nie, że na pewno nie. Może nawet weźmie mnie za psychopatę albo za podstarzałego podrywacza, ale co tam, wszystko jej potem wyjaśnię. Oby tylko miała na kostce ten cholerny łańcuszek - uczepił się Emilian swej myśli jak ostatniej deski ratunku. Anastazja kupiła go wczoraj na Chmielnej, kiedy wracała spacerkiem ze Starego Miasta, gdzie od czasu do czasu spotykała się z Rudą na biznesowych lunchach, chociaż uważała, że takie łańcuszki to szczyt bezguścia i że chyba jej odbiło. Sama więc nie rozumiała, dlaczego założyła go dzisiaj rano i dlaczego akurat na lewej kostce. Ale wiocha - pomyślała przed wyjściem z domu, spoglądając na srebrny łańcuszek oplatający jej zgrabną kostkę. Mogę iść wreszcie na rolki - westchnął z ulgą anioł. Swoje zrobiłem. - Czy da się pani zaprosić na kawę, jak to całe feng - shui wreszcie się skończy? - zapytał Emilian i spojrzał na zegarek, który z miejsca przyśpieszył, albowiem był on sterowany oczami Emiliana. Anastazja kiwnęła głową, że tak, jak najbardziej tak. Takie historie wciąż się komuś przytrafiają. Ale jak one się przeważnie kończą? Małżeństwem przekleństwem, w którym nie ma komu wynieść śmieci, a nie, że żyli długo i szczęśliwie, rozwiązując wspólnie krzyżówki w „Przekroju" albo oglądając film na tym samym kanale. A oni, jak gdyby nigdy o tym nie słyszeli, poszli na cafe latte podawaną w smukłych szklankach. Tymczasem pod wysoki mur, za którym ukryty był biały dom, zajechał właśnie ford mondeo. - Otwórz się, sezamie.

Jak tylko Jakub wypowiedział to bajkowe zaklęcie, brama rozsunęła się bezgłośnie i na oścież. Takie to teraz mamy czasy, że wszystko jest na jakieś zaklęcie, na jakiegoś pilota, w którym za karę pokutuje dżin - jogin i wykonuje za nas całą monotonną robotę. Pilot tanich linii lotniczych Jakub otworzył za pośrednictwem pilota bramę z kutych elementów, a potem jeszcze jedną, z litego drewna pociągniętego lakierobejcą, a następnie wjechał łagodnie do garażu. Z bagażnika wyjął szarą torbę z napisem Zara oraz niewielką czarną walizkę, z którą tłukł się służbowo po świecie. Dzisiaj wrócili z San Francisco, gdzie podobno jest wszystko. No prawie wszystko. Bo nie ma tam, na przykład, Anastazji. No właśnie, gdzie ona się podziewa? O tej porze powinna już być przecież w domu - pomyślał Jakub i spojrzał na zegarek. Była dwudziesta trzecia dwadzieścia. Ta biznesowa kolacja chyba się przeciągnęła; westchnął i poszedł wziąć prysznic, czyli shower. I oto właśnie kolejne kłamstwo gładko przechodzi przez gardło Anastazji, która zrzucając niedbale czerwone szpilki na marmurowej podłodze olbrzymiego hallu, skarży się Jakubowi: - Ale jestem skonana, no mówię ci, żeby tego mojego szefa szlag trafił i cały ten kontrakt z Jordanem. Co za sknerus! Wykłócał się o każdy tysiąc, makabra. Zobacz tylko, ile poprawek - i podtyka mu pod nos białe kartki z uwagami i parafkami w jaskrawej czerwieni - ale najważniejsze, że w końcu podpisał. Duży sukces, bo dziadyga strasznie upierdliwy i odporny na argumenty. Spodziewam się dużej premii. Chyba zasłużyłam, nie uważasz? - Uważam, uważam. Moje biedactwo - Jakub gładzi ją po zmierzwionych włosach - bierz szybko prysznic i prędziutko spać, spać. Mizernie wyglądasz, powinnaś gdzieś wyjechać, odpocząć.

- Teraz przecież nie mogę. To mój kontrakt i to ja muszę go dopilnować. „Pierwsze kłamstwo, myślisz, ech, zażartował ktoś, drugie kłamstwo, pusty śmiech, śmiechu nigdy dość. A to trzecie, gdy już przejdzie przez twój próg, gorzej rani cię niż na wojnie wróg". Jakub nigdy nie słyszał tej przestrogi Bułata Okudżawy. Wolał rock and rolla. Ale czy z rock and rolla można się czegoś mądrego nauczyć? Trzy dni tylko dla Jakuba, myśli Anastazja, myjąc swoje opalone ciało żelem pod prysznic o nazwie angel, i że nie ma przecież do tego żelu żadnych uprawnień, a raczej wprost przeciwnie, bo nic w niej nie ma z anioła i jeśli nawet kiedyś było, dawno się już zmyło. Spełzła z niej dawno cała anielskość, jak z parchatego kota sierść. Jest przecież call girl, cyniczną dziewczyną na telefon, chociaż paradoksalnie nikt nigdy nie widział jej z telefonem przy uchu. - Nie mam i nie chcę mieć komórki. To smycz. Prawdziwie wolni ludzie nigdy nie dadzą założyć sobie smyczy - przekonywała Jakuba, kiedy w salonie Ery upierał się, że musi przecież mieć z nią stały kontakt, że w razie jakby coś się stało itede, itepe. - Kiedyś nie było telefonów komórkowych i jakoś jednak ludzie przekazywali sobie wiadomości. Te dobre przychodziły z pewnym opóźnieniem, a te złe docierały błyskawicznie - odparła ze śmiechem i odłożyła na bok najdroższy model Nokii. Swoją komórkę trzymała w skrytce na poczcie. Wyłączyła w niej sygnał, żeby V symfonia Beethovena nie przeszkadzała w pracy nabzdyczonym paniom w okienkach. Jej klienci i tak zresztą wiedzieli, że Anastazja nie nosi ze sobą telefonu, więc z kilkudniowym wyprzedzeniem nagrywali się na sekretarce w jednym z czterech znanych jej języków, że będą tego a tego, w hotelu takim a takim, że proszą, aby oddzwoniła, czy może

mogłaby przyjść, please, i o której. Żaden z nich nigdy nie poruszał żenującego tematu pieniędzy. Ona też zresztą o nich nie mówiła. Od trzech lat nosiła metkę z tą samą, zawrotną ceną. I nie przewidywała na siebie żadnej przeceny ani nawet drobnego rabatu. I tu cię mam, czytelniczko, czytelniku, bo widzę, jak skręca cię z ciekawości, ile taka luksusowa call girl może zarobić. I to w dodatku bez podatku. Niech cię jednak zazdrość za bardzo nie ściska, bo to system podatkowy tego kraju jest chory i wszystkie siatki płac niekorzystnie ustawione, a szefowie w zmowie. Więc zarobkami Anastazji ty się nie ekscytuj, ona płaci za swoje leczenie, a polscy rolnicy nie. Anastazja jest obecnie wielkomiejska, a nawet światowa. Pachnie perfumami, które kosztują tyle, ile jej matka dostaje za pół miesiąca pracy w małomiasteczkowej bibliotece. Ale nie chce ona już o tym pamiętać, o strachu matki przy otwieraniu koperty z rachunkiem za prąd, o wersalce z podartą tapicerką ani o laminatowym kredensie w kuchni. Nie chce pamiętać śmiechu koleżanek z akademika, kiedy wyjmowała z plastikowej reklamówki chińską bieliznę. - A to niby co? To mają być majtki? Oj, bo pęknę, oj, bo się posikam, jakaż to marka, bo chyba nie znam? Chyba co najmniej Triumph? Babce je podprowadziłaś? Czy może spadły ze sznurka cieciowej? Kosztowały po dwa złote za sztukę, dobrze pamięta, bo sama je kupowała pod dworcem pekape od dziewczynkowatej Wietnamki, całkiem znośne jej się te majtki wtedy wydawały, białe w niebieskie niezapominajki. Dopóki nie zobaczyła majtek koleżanek. Maleńkich, połyskliwych cudeniek. Będę nosiła najdroższe majtki, jakie tylko można dostać w tym wrednym mieście, postanowiła Anastazja.

Jeżeli produkują majtki wysadzane diamentami, to kiedyś będę takie miała. Znała już wtedy nieźle cztery języki. Uczyła się ich sama, z bibliotecznych podręczników i z kaset. Dzień w dzień godzinami wkuwała nowe słówka i idiomy. W drodze do szkoły powtarzała na głos całe zwroty po angielsku, niemiecku, francusku i włosku. - Po co ci znać te wszystkie języki? - pytały koleżanki. I czy nie szkoda jej młodości na to zakuwanie. Ciągnęły ją na dyskoteki, na których głównym prze - bojem była nienaturalna radość, wywołana tanim winem albo blantem wypalanym pośpiesznie, w dużym strachu, gdzieś w zakamarkach nocy. Chłopaki ciągnęli ją za ręce, chodź potańczyć - sialalalala - zabawa trwa - a ona uśmiechała się tylko i wychodziła cichcem po godzinie czy dwóch. Wracała do domu pustymi ulicami, powtarzając w myślach obcojęzyczne słówka. One apple a day keep a doctor away, pocieszała się, jedząc jabłka champion. Jabłka były z własnego sadku. I nie kosztowały nic. Zawierały za to dużo witamin. I obietnicę zwycięstwa. Siedzi Emilian w pokoju lekarskim i miesza łyżeczką kawę. Bez sensu całkiem, bo przecież nie słodzi on ani kawy, ani herbaty, ani w ogóle niczego stara się nie spożywać, co ma w sobie białą śmierć, czyli cukier albo sól. Dlatego nieźle wciąż wygląda, jak na swoje lata oczywiście, nie tak jak jego koledzy, na których szkoda słów, a jeszcze bardziej by - passów, ze składek na fundusz zdrowia przez całe społeczeństwo opłacanych. Ach, ta Anastazja - rozmarza się Emilian. - Jakie to szczęście, że pomyliłem sale, inaczej nigdy bym jej nie spotkał, tylko bym o niej nadal śnił i śnił. A na jawie - co? A na jawie - z kim?

I przeszedł mu przed oczami długi orszak blondynek, z którymi miał okoliczność oraz bliską styczność. Wszystkie były mniej lub bardziej podobne do Anastazji. Ale żadna nią przecież nie była. Same tylko Anastazji wybrakowane podroby. Żywe lalki z oczami wybitymi na niewłaściwą stronę świata. Niektóre z nich na kolejną randkę przynosiły białe szlafroki frotte, szczoteczki do zębów oraz całe zestawy markowych kosmetyków. Zaczynały zawsze od łazienki to swoje panoszenie, to swoje krótko trwające królowanie. Potem nagle rozprzestrzeniały się jak mięta albo mrówki faraona. Zalęgały się niespodziewanie w szafkach na buty, w garderobie. Powoli opanowywały też lodówkę, wkładając do niej dziwnie wyglądające słoiczki ze zdrową żywnością, plastikowe torebeczki z kiełkami i maleńkimi marchewkami. A potem wyciągały go na niedzielne obiadki do rodziców pod Płońskiem i na wesela koleżanek z roku. Wkrótce znał imiona ich ciotek w wysokich kokach i wiedział, w którym zgrupowaniu wuj Zygmunt brał udział w powstaniu warszawskim. Oplatały Emiliana jak trujący bluszcz. Tracił oddech w ich obecności. Koledzy Emiliana dawno już pozakładali rodziny. Rodziły im się pucołowate dzieci z dziesięcioma punktami w skali Apgar. Dzieci te najpierw ząbkowały i raczkowały, a później dostawały się do prestiżowych przedszkoli, szkół i na uczelnie. Razem z kolegami przechodził przez choroby wieku dziecięcego, przez różne świnki i różyczki, a potem przez ich pierwsze miłości, które miały być dozgonne i największe na świecie, a okazały się pospolite i krótkotrwałe jak wiosenne mlecze. Niektóre z nich tuż przed samą maturą uciekały w świat, żeby zaczerpnąć innego powietrza, pooddychać światem - jak mówiły z głupkowatym uśmieszkiem - albo

zaciągnąć się do Legii Cudzoziemskiej czy też zostać kapłanką miłości w Kalkucie. Tobie to dobrze - mówili wtedy z zazdrością do Emiliana. Nie musisz gnać na koniec świata i szukać gnoja po wszawych miejscach. Ale trzymali na biurkach ich zdjęcia w kolorowych ramkach. Anastazja miała kunsztowne ciało. Bóg zastosował wobec niej właściwe proporcje i najlepsze wzorce. Wiedziała o tym od czternastego roku życia, kiedy osiągnęła swój pułap wzrostu. Całe 170 centymetrów. No naprawdę nie ma się do czego przyczepić - stwierdziła, przyglądając się sobie badawczo w lustrze. Piękne długie nogi, płaski brzuch i sterczące piersi. Do tego łabędzia szyja. Do tego jaskrawoniebieskie oczy. Wszystko w niej rzeczywiście było w pierwszym gatunku. Masz urodę jak z Peweksu, mówiła na jej widok sąsiadka, a ona uśmiechała się skromnie i odpowiadała, że to duża przesada. A potem spojrzała na swoją matkę, która nigdy nie zrobiła żadnego użytku ze swoich równie fantastycznych warunków fizycznych. I na co jej takie ciało, tej szarej, bibliotecznej myszy, pomyślała o niej bez tkliwości. Od takich jak ona zawsze odchodzą faceci. A one i tak przez resztę życia nic, tylko czekają z gotowym wybaczeniem. Z kapciami w zębach. Wiedziała już, jaką kobietą nie należy być: miękką i uległą. Nieumiejącą walczyć o swoje i nie swoje. Wystraszoną kurką przycupniętą pod krzakiem jaśminu. Anastazja zaś szykowała się na podbój świata. Szła w bój. Będę jak marero, gwatemalski gangster, który nie zna litości. I tak jak marero będę wiodła la vida loca, szalone życie. I co z tego, że takie życie ma krótki termin ważności? Co się nażyję, to moje - myślała z determinacją.

I że takie życie jest i tak dużo lepsze od tej nędznej wegetacji, tego nędznego substytutu życia, w jakim brała udział jej matka i wielu jej podobnych. Instant czekolada, instant kawa, instant życie. Tylko szary smutek jak najbardziej prawdziwy. Violetta, z którą dzieliła pokój w akademiku, przyjechała do Warszawy z Kielc. - A ty skąd jesteś? - pytała Anastazji przy różnych okazjach, zwłaszcza kiedy w pobliżu znajdowało się kilka osób. Uważała, że Kielce są wystarczająco dużym miastem, żeby mogła uważać siebie za światową dziewczynę. A ta oto Anastazja, pochodząca z jakiejś wiochy zabitej dechami, wynosi się, jakby za babkę miała królową angielską. - To skąd jesteś, bo zapomniałam? - łgała jak najęta, patrząc drwiąco na Anastazję. - Spod Szczebrzeszyna, niekumata debilko - odpowiedziała jej za szóstym razem i raz na zawsze skończyły się pytania o miejsce pochodzenia, o jej place of origin. W dowodzie miała wbite Psie Pole. I śmieszno, i straszno, jak mawiają Rosjanie. Koszty - tu trzeba szukać rozwiązania. Trzeba lecieć po kosztach - doszła do wniosku Anastazja. W Warszawie wszystko było droższe niż w jej miasteczku. I wszystkiego było dużo za dużo. Pokusy czyhały na nią na każdym kroku. A to rajstopy w zabawne wzory, które kupiła, bo nigdy przedtem takich nie widziała, a to błyszczyk do ust zmieniający kolor w zależności od stopnia nasłonecznienia, a to złota rybka w okrągłym słoiku i kupiona od pijaka po bardzo okazyjnej cenie. Pijak zaczepił ją w okolicach uniwersytetu: Panienka kupi, panienka nie pożałuje, rybka spełni panienki najskrytsze życzenie. Jakie jest moje najskrytsze życzenie? Czego pragnę najbardziej? - zastanawiała się, niosąc słoik ze złotą rybką do akademika. Nie miała takich pragnień jak jej koleżanki -

skończyć studia, trafić do korporacji, w korporacji trafić na dzianego gościa bez obrączki na palcu, chajtnąć się, kupić za kredyt we frankach mieszkanie, a może nawet i dom, urodzić dziedzica i wieść nowobogacki żywot, wymieniając z sobie podobnymi uwagi na temat niedokładnie sprzątających Larys i zalet urlopów na Dominikanie. Anastazja pragnęła być wolna i niezależna. Do tego zaś potrzebne są pieniądze. Duże pieniądze, a nie jakieś tam nędzne średnie krajowe. Złota rybko - Anastazja przyłożyła usta do słoika - pomóż mi stać się wolną i niezależną, pomóż mi, kurka wodna, zarobić prawdziwą kasiorę. Tymczasem przez te błyszczyki i inne pierdoły kasa, którą dostała od matki na miesięczne utrzymanie, wyparowała już po tygodniu. Jak tu dalej żyć? - zastanawiała się Anastazja. Przychodziły jej do głowy różne pomysły, że, na przykład, może chodzić do Caritasu na zupę, że do tej zupy dodają tam chleb w ilościach nieograniczonych, więc problem głodu miałaby rozwiązany. Z akademika na uniwerek miała raptem kilka przystanków, więc mogła przyoszczędzić na komunikacji. No ale ten smród - pomyślała z odrazą; jak znieść ten smród bijący od meneli stojących karnie w długiej kolejce do Caritasu? Poza tym vis - a - vis budy, z której punktualnie o szesnastej Caritas wydawał biedazupkę, usytuowana była pętla autobusowa. W autobusach, jak wiadomo, siedzą, stoją pasażerowie. Niektórzy z nich z nudów wyglądają przez okno. Zwłaszcza na pętli jest to dość powszechne zjawisko. Nie, za nic nie mogę dopuścić, żeby ktoś z Psiego Pola zobaczył, jak szybko zeszłam na stołeczne psy. Że jestem niedołęga i ofiara losu, a tak się do niedawna odgrażałam, że wszystkim jeszcze pokażę. I co, czytelniku, teraz sobie myślisz, że co? Ze schematem wyświechtanym autorka tu zaraz poleci? Że to niby nędza na ulicę dziewczyny z prowincji wypędza? Że już wy dobrze

znacie te wszystkie damy kameliowe, które wymachują torebeczkami z wężowej skóry, nieśpiesznie się przechadzając wzdłuż i wszerz śródmiejskich uliczek po słynnym warszawskim pigalaku, że co jak co, ale pracy w stolicy akurat nie brakuje, więc nie wciskaj nam tu kitu, kobito, tylko wymyśl jakiś inny powód, dla którego Anastazja postanowiła sprzedawać swoje ciało po dwadzieścia dolców za kilogram, co nie jest jakąś zawrotną ceną, biorąc pod uwagę, że ciało było świeże i w pierwszym gatunku. A może po prostu wolała być kurwą niż wyścigowym szczurem przebranym w gustowny kostiumik a la Chanel? Czy to znowu taki dużo gorszy wybór? Nie wiedzieć czemu, któregoś dnia poniosło ją na pigalak, o którym słyszała od koleżanek z roku. Z ciekawością przyglądała się warszawskim prostytutkom na przeciętną kieszeń skalkulowanym. Były jak ze sklepu Wszystko po pięć złotych i z daleka wydawały się nawet ładne i zgrabne. Jednak przy bliższych oględzinach odnosiło się nieodparte wrażenie, że na swoich twarzach mają niedbale namalowane twarze Paris Hilton albo Edyty Górniak. Podejrzenie budziła też ich zbyt ciemna, jakby pozaeuropejska karnacja. No i te ich stroje, ech, szkoda słów, te ich szpilki z plastikowego aligatora, te ich różowe sweterki w serki, te ich prześwitujące przez białe spodnie stringi z czerwonej koronki. Żenua, żenua i obciach. Masówka z Pomiechówka. Poza tym większość pigalakowych pań dawno już powinna bawić wnuki, a nie wystawać w bramach po nocach. No dobra, pomyślała Anastazja, tak oto wyglądają kurewki, na które może sobie pozwolić pierwszy lepszy, czyli każdy jeden Kowalski. A na mnie będzie stać tylko nielicznych. Jak się do tego odpowiednio zabiorę. Lans, bejbe, lans, lans, lans - zanuciła pod nosem. Złota rybka machała do taktu ogonkiem.

Zadzwoniła do agencji. Zapytali o referencje. - Jakie referencje? Skąd? Czyście, ludzie, rozum potracili? Studentką przecież jestem z dalekiej prowincji, to jakie ja mogę mieć referencje? Od księdza spowiednika? Od sąsiadki spod czwórki? - udawała oburzenie. Ale prędko dodała, że przyjdzie na rozmowę, ależ oczywiście, przyjdzie, to się dowie o szczegółach, bo rozumie, że to przecież nie na telefon. Że co? Że co proszę? Sto złotych za godzinę? - targowała się z właścicielką agencji, rudą zdzirą w złotych szpilkach od Manolo Blahnika, która na jej widok uniosła w zdziwieniu brwi i taksowała ją starannie od stóp do głów, jakby nie dowierzając, że trafił jej się taki skarb. Owszem, przychodziły tu młode, ładne i zgrabne, ale żadna z nich nie była skończoną pięknością, jak ta tutaj, a przecież wiele ich w swym życiu widziała, więc o pomyłce nie może być mowy, ta tutaj jest zdecydowanie z najwyższej półki, na którą do tej pory nie miała po kogo sięgać. A teraz proszę, doczekała się wreszcie. Towar prima sort. Moja złociutka - zaszczebiotała podekscytowana Ruda - przecież ty niczego nie umiesz, przecież jak ty wyglądasz, dziecko, przecież my w ciebie musimy zainwestować, włosy ci rozjaśnić, posłać do wizażystki, stylistki i w ogóle zrobić z ciebie laskę. - Nie mów do mnie moja złociutka - warknęła Anastazja, pewna wrażenia, jakie wywarła na Rudej, i wyszczerzyła perłowe zęby. - I żadnego rozjaśniania włosów, wybij to sobie z rudej głowy. Mam koncepcję na bycie naturalną, zero makijażu, zero balejażu, no wiesz, polski len, pelargonie w oknie, french manicure, koński ogon, biała bluzka. Staromodna panienka z pensji. Styl ekologiczno - romantyczny. Najmniejszych skojarzeń z panienkami.

- A to ciekawe, co mówisz, naprawdę. Tu wszystkie wymalowane od samego rana, jakby szły na sylwestra. Kto wie, możesz okazać się przebojem mojej agencji, nigdy nie wiadomo, co tak naprawdę kręci klientów. - Ruda posyła w kierunku Anastazji uśmieszek lisiczki. - Ale mnie w ogóle nie interesuje typowy klient - Anastazja przeszła do szczegółów - tylko taki, który ma full wypas portfel. No i żeby nie był stąd, żaden jakiś Polak, na którego mogę się potem wszędzie natknąć. Najlepiej ktoś w rodzaju Onasisa, oczywiście na polską skalę. - Pogięło cię czy co? Przychodzi taka sierota i proszę, już wybrzydza. Kim ty, myślisz, jesteś, że chcesz stawiać warunki? No słucham?! Umieram z ciekawości, królewno. - Ruda powoli traciła cierpliwość. - Znam cztery języki. I jestem dziewicą - odparła Anastazja, patrząc Rudej w zielone oczy. Rudą wbiło w skórzany fotel. Oczywiście z tym dziewictwem Anastazja trochę przesadziła. Puściła się dwa razy z takim jednym z ogólniaka, ale kiedy to było, no weź przestań, poza tym niczego wtedy nie czuła, żadnego przeraźliwego bólu, prześcieradło też nie zostało zbryzgane krwią, jak to opisują w listach do redakcji pism typu „Bravo" czy „Girl" dumni z siebie nastoletni kretyni, domniemani sprawcy licznych rozdziewiczeń. A skoro niczego nie czuła, to niczego nie było. Taka jest jej na ten temat teoria. Zresztą śmiechu warte to całe zamieszanie z utratą cnoty, jakby rzeczywiście miała ona jakąś niewyobrażalną wartość, ale skoro już żyjemy w katolickim kraju, na wszelki wypadek bezpieczniej głosić, że się ją posiada. Kto to będzie zresztą sprawdzał, komu się będzie chciało brać pannę za rękę i wlec ją do ginekologa? Poza tym który ginekolog nie wyda za stówę zaświadczenia o dziewictwie? A nawet i bez stówy wyda, jeśli się go o to

poprosi ze łzami w oczach, że narzeczony nigdy by nie darował, że zatrułby nam życie niekończącymi się pytaniami, a kto, a kiedy, a jak, a dobrze ci było, ty suko? Lecę w Dyzmę, pomyślała Anastazja. Podszywam się pod kogoś, kim nie jestem. Ale to nic oryginalnego, panno kozucho - kłamczucho, cały świat na kłamstwie stoi, a już zwłaszcza ten mój. Innych zresztą i tak nie znam, ale dlaczegóż miałoby w nich być inaczej, jak wszędzie taki sam syf? Uśmiechnęła się do swoich myśli oraz do Rudej, która od pięciu minut nie wypowiedziała ani jednego słowa, tylko spod ciężkich od tuszu rzęs słała w jej kierunku podejrzliwe spojrzenia. Ta mała wie, czego chce, i zajdzie, dokąd tylko zechce - przemykało Rudej przez myśl. Ciekawe, dokąd ona chce zajść? - To jak, szefowo, znajdzie się dla mnie jakiś Onasis? - Jasne, słonko, że się znajdzie. Czemu nie? - Rudej wróciła w końcu mowa. Wkrótce Anastazja zainkasowała swój pierwszy tysiąc dolarów za numerek z bogatym Belgiem. Anastazja po raz pierwszy była w tak wykwintnym hotelu. W zasadzie hotel był jeszcze w końcowej fazie renowacji, więc przebywało w nim niewielu gości. Kolację jedli przy pustej sali, nie licząc mizernej harfistki, która dyskretnie przygrywała im z kąta. Po kolacji wjechali windą do pokoju zajmowanego przez Belga, który za pomocą karty chipowej otworzył drzwi i szarmancko przepuścił Anastazję przed sobą. Była zażenowana i speszona, kiedy szła do obcej łazienki wyłożonej jasnym marmurem. Belg dotykał jej jasnych włosów i uśmiechał się, gładził ją po policzku i uśmiechał się. A potem szybko ją przeleciał i powiedział, że w całym swoim sześćdziesięcioletnim życiu nie był nigdy tak szczęśliwy. Anastazja nie mogła uwierzyć, że to

już po wszystkim, że za takie nic dostała całe tysiąc papierów. Połowę z tego, zgodnie z umową, oddała oczywiście Rudej. Już wiesz, czytelniku, ile waży Anastazja? Jeżeli tak, to jest w tobie duży potencjał w kierunku rachunkowości lub bankowości. Zwracam ci uwagę, że obie te branże są rozwojowe, więc weź je pod uwagę przy przeglądaniu anonsów w sprawie pracy. Jeżeli zaś nie wiesz, ile ona waży, to jesteś gapiszonem, nagminnie oszukiwanym przez co bardziej spostrzegawcze kasjerki. Ja należę do tej drugiej grupy. Piszę to po to, żeby ci było po prostu raźniej. Belg zapisał telefon Anastazji w brązowym notesie z cielęcej skóry. Odtąd raz w miesiącu spotykali się w Gdyni. Anastazja lubiła bowiem spacerować po bulwarze ciągnącym się wzdłuż morza. Lubiła wiatr i przeciąg. Lubiła, kiedy rano budził ją krzyk mew. „Morza szum, ptaków śpiew, złota plaża pośród drzew, wszystko to w letnie dni przypomina ciebie mi" - nuciła stary przebój Czerwonych Gitar. Pasował do podstarzałego, sentymentalnego Belga, który za każdym razem kupował jej czerwone róże i całował ją po szczupłych palcach. - Kim ja dla ciebie jestem, Anastazjo? - pytał Belg, patrząc jej uważnie w oczy. - Chyba ciebie kocham - kłamała Anastazja z zaangażowaniem. Nie chciała bowiem, aby Belg czuł się jak ostatni palant, który musi wywalić harmonię pieniędzy, żeby móc obudzić się rano przy estetycznie wyglądającej dziewczynie. Uważała, że za tyle kasy należy mu się dobre słowo, a dobre słowa kłamią w żywe oczy. Kiedy brała prysznic, szczęśliwy Belg dyskretnie wsuwał do jej portfela trzy tysiące dolców, półroczną pensję jej matki bibliotekarki. Był to ekstra bonus, o którym Ruda nigdy się nie dowiedziała. Tyle jej płacił Belg za trochę złudzeń, albowiem złudzenia są niewyobrażalnie drogie.

Ruda wydzwaniała i namawiała. Mówiła, że jest na nią zbyt, że bardzo się podoba ta jej dziewczęca uroda, że miała świetny pomysł z tym tanim pierścionkiem ze srebra, ze śnieżnobiałymi T - shirtami, no strzał w dziesiątkę, wygląda jak z gimnazjum sióstr nazaretanek, a nie jak dziewczyna z agencji, klienci się dopytują, jeśli tylko zechce, zarobi krocie, ma właśnie swoje pięć minut, które nie będą trwać wiecznie. Anastazja prychała do telefonu, że ma swoje plany, i trwała przy swoim postanowieniu, że nie będzie przyjmować więcej niż jednego klienta w tygodniu, co oczywiście mocno wkurwiało Rudą. - Muszę się uczyć - przekonywała Rudą Anastazja. - Nie mogę zawalać egzaminów. Nie mam zamiaru skończyć na pigalaku. Muszę myśleć o przyszłości. - Marnujesz życiową szansę! - krzyczała Ruda. - Będziesz potem tego żałowała, ja ci to mówię. Młodość i uroda szybko przeminą, a nikt nie będzie trwonił majątku na przywiędłą urodę. Spadnie na ciebie popyt, to się opamiętasz, ale wtedy to już będzie musztarda po obiedzie. Wtedy przyjdziesz do mnie i będziesz skomlić. Ale będzie już za późno. - Nie - twardo odpowiadała Anastazja - jeden klient w tygodniu mi wystarczy. Wiedziała już, że Ruda traktuje ją znacznie lepiej niż pozostałe dziewczyny z agencji, którymi dyskretnie pogardzała. Aktualnie było ich dwadzieścia trzy. Przeważnie tak jak ona pochodziły z prowincji i przyjechały do stolicy do pracy, gdyż w rodzinnych miejscowościach właśnie padał ostatni zakład pracy. Prędko jednak okazywało się, że do warszawskich biur i urzędów nie mają co startować. Na jedno miejsce przypadało tam zwykle kilkanaście bądź kilkadziesiąt kandydatek i wszystkie one miały dużo wyższe kwalifikacje i większe obycie niż nieświatowe prowincjuszki. Dla nich pozostawały różne Biedronki i Żabki, w których za tysiąc

pięćset mogły zrobić oszałamiającą karierę na kasach. Niektóre z nich najmowały się więc na niańki albo gosposie. Wyciągały więcej, no i miały zapewniony wikt i dach nad głową, lecz żadnych szans na awans czy rozwój. Poza tym ile łat można przewijać bachory? Znosić humory pani Irminy, która co jakiś czas wczołgiwała się pod łóżka i z wściekłą satysfakcją wyciągała stamtąd skarpetkę albo cukierek. Za co ja ci płacę? - gdakała do roztrzęsionej gosposi. Moja droga, ty się weź do roboty, ja ci dobrze radzę, ja tu nie będę czegoś takiego tolerować. Po dwóch, trzech latach bycia panną służącą każda z nich miała wszystkiego dosyć. Niektóre wracały do swoich wiosek i miasteczek, z walizką pełną modnych ciuchów i markowych kosmetyków. Nie witały ich komitety powitalne. Na ich widok matki ciężko wzdychały: No i co z tobą teraz będzie? Tu przecież nie ma dla ciebie roboty, oj dziecko, dziecko. A ojcowie przeklinali pod nosem, że przybyła następna gęba do koryta, w dodatku miastowa pindzia z cudacznymi pazurami. Po jakimś czasie salwowały się więc ucieczką za mąż za jednego z miejscowych starych kawalerów, żadna partia, ale lepszy już Franek z brakami w uzębieniu niż codzienne wysłuchiwanie biadoleń starych. Inne, tak jak obecne koleżanki Anastazji, postanowiły za nic nie wracać do swoich chałup, do beznadziejnego życia, w którym główną rozrywkę stanowiły pogawędki po niedzielnej mszy, i wypiwszy setkę na odwagę, przekraczały progi agencji. Potem się przyzwyczajały, choć zawsze wolały pracować na lekkich obrotach, po kilku głębszych. Anastazja z żadną z nich nigdy nie zamieniła więcej niż kilka mało znaczących zdań, co było przez nie odbierane jako wywyższanie się. Nie dokuczały jej jednak, gdyż wiedziały, że ma specjalne prawa u Rudej, że jest niekwestionowanym hitem agencji, a one bywały co najwyżej jednonocnym przebojem. W gruncie rzeczy Anastazja starała się nie

dopuszczać do siebie porażającej myśli, że jej pierwszymi koleżankami z pracy są kurwy, a szefową burdelmama. Starała się więc jak najrzadziej przychodzić do swojego miejsca pracy, podmiejskiej willi z czerwonymi lampkami na nocnych stolikach. Najczęściej dzwoniła do Rudej, a ta podawała jej namiary na klienta, z którym Anastazja umawiała się potem osobiście w jednym z czterech znanych jej języków w którymś z najdroższych hoteli. Potem spotykały się z Rudą na mieście na lunchu, przeważnie w małej restauracyjce na Starym Mieście, i tam Anastazja dokonywała skrupulatnego rozliczenia. Ruda dyskretnie sprawdzała, czy Anastazja nie przyjmuje więcej klientów, niż deklaruje, ale o dziwo, nic na to nie wskazywało. Dla Rudej było nie do pojęcia, że Anastazja nie chce wykorzystać wszystkich możliwości, jakie zsyła jej życzliwy los. Dziwiło ją również, że prawie w ogóle nie pije alkoholu, że nie musi być na lekkim rauszu, kiedy idzie z klientem, tak jak to mają w zwyczaju pozostałe dziewczyny, że zawsze ma takie przeraźliwie trzeźwe spojrzenie. - Wiesz, to tylko tymczasowe zajęcie - zagadnęła któregoś dnia Anastazja Rudą przy lunchu - które mnie żenuje i szalem hańby okrywa. Za jakiś czas będę chciała się z niego wycofać i ślad po sobie brudny zetrzeć. Kto wie, może wyjadę na misję do Kambodży? - Nie zgrywaj się - warknęła Ruda; wkurwiały ją słowne wygibasy Anastazji, których pokrętne znaczenie nie zawsze rozumiała. Odnosiła wrażenie, że Anastazja czasem z niej szydzi, demonstracyjnie obnosząc się ze swoim oczytaniem, gdy tymczasem ona, Ruda, czytała wyłącznie jakieś harlequiny i tak zwane czasopisma dla kobiet. Trudniejsze książki zostawiała na bliżej nieokreśloną przyszłość, kiedy będzie miała wreszcie więcej czasu. Koleżanki śmiały się, że

zapakują je do trumny; jak już wyląduje w piekle, będzie miała okazję poczytać je małym diablętom na dobranoc. - Za miesiąc - powiedziała stanowczo Anastazja - za trzydzieści dni, licząc od dziś. Albowiem dziewczyny z agencji również obowiązuje okres wypowiedzenia, behape i kodeks samuraja. Anastazja jeździła teraz do Gdyni dwa albo trzy razy w miesiącu. Spotykała się tam również z pewnym Włochem, Giovannim, producentem mikserów spod Mediolanu. Zadziwiało ją, że zarówno Belg, jak i Włoch nie traktowali jej jak prostytutki, a raczej jak bliską sobie kobietę, że w sumie płacili jej nie za seks, lecz za możliwość spędzania z nią czasu. Sam seks był bowiem tylko wąziutkim marginesem w obu tych związkach. Nie musiała się specjalnie wysilać w ars amandi. Odnosiła wrażenie, że obaj najbardziej lubili, kiedy po prostu przytulała się do nich całym ciałem, lubili na dzień dobry całować jej jasne włosy leżące w nieładzie na sąsiedniej poduszce. Lubili budzić się rano i nie czuć się tak rozpaczliwie samotni. A gdzie podziały się ich kobiety? Dlaczego zabrały swoje włosy z poduszek? Przecież to mili faceci, z którymi nietrudno spędzić życie. Jakub rozstał się właśnie z kolejną swoją dziewczyną. Poczuł ulgę, że wyprowadziła się z jego domu bez męczącej rozmowy ostatecznej, bez pretensji i pełnego wyrzutu spojrzenia, zupełnie jakby nigdy jej na nim nie zależało, jakby nigdy go nie kochała. Wrócili z imprezy przed północą, on na lekkim rauszu, ona w stu procentach trzeźwa, bo prowadziła samochód. Przed wyjściem ciągnęli zapałki, kto wyciągnie złamaną, ten powozi, śmiali się przy tym i dowcipkowali, że skoro nie ma niezależnej komisji, to przegrany będzie miał prawo do apelacji, będzie mógł złożyć skargę do samego Strasburga i takie tam przedimprezowe wygłupy. Zatańczyli