Obsesje - uporczywie nawracające myśli, obawy, wyobrażenia
lub impulsy powstające wbrew woli chorego. Zazwyczaj są
postrzegane przez pacjenta jako niepożądane i przymusowe,
mają charakter niezgodny z systemem wartości czy przekonań
danej osoby. Ich przeżywanie może łączyć się z lękiem i
cierpieniem. Przeważnie związane są z obawami dotyczącymi
zabrudzenia lub zakażenia, potrzebą porządkowania lub
symetrii bądź impulsami do zachowań agresywnych lub
bluźnierczych oraz wyobrażeniami o treści seksualnej.
Definicja na podstawie: Psychiatria, podręcznik dla studentów
medycyny, pod redakcją prof. dr. hab. n. med. Marka Jaremy oraz prof, dr
hab. n. med. Jolanty Rebe-Jabłońskiej, wydawnictwo PZWL, Warszawa
2011
***
Wszystkie opisane wydarzenia i sytuacje są fikcyjne.
Zbieżność nazwisk i miejsc jest przypadkowa.
Wstęp
Okolice Warszawy, piwnica
Dłoń odziana w czarną skórzaną rękawiczkę sięgnęła w
stronę zimnej, odrapanej ściany. Goły beton był szary i
wilgotny, miejscami spływały po nim strużki brudnej wody. W
powietrzu unosił się zapach pleśni i ziemi.
Na krzywych, przerdzewiałych hakach wisiała nowa tablica
korkowa. Razem z wbitymi w nią czerwonymi pinezkami
sprawiała dość wesołe wrażenie. W żadnym razie nie pasowała
do zaniedbanego wnętrza.
Palce przesunęły się delikatnie po drewnianej ramie. Z
czułością musnęły przybite do niej niewyraźne ziarniste
fotografie. W większości wykonano je za pomocą telefonu
komórkowego. Nie były najlepszej jakości, jednak bez trudu
można było rozpoznać na nich kobiety w różnym wieku.
Tylko jedno zdjęcie było ostre i tylko na jednym kobieta
wpatrywała się prosto w obiektyw z zawadiackim uśmiechem
rozświetlającym twarz. Pozowała do obiektywu, prostując plecy
i kokieteryjnie wypychając do przodu biust. Boczne części
fotografii zostały oderwane. Na poszarpanych brzegach widać
było części ciał osób, które stały w otoczeniu kobiety.
Zdjęcie wisiało na samym środku tablicy. Było najważniejsze.
Na ziemi, w kurzu, pod topornym stołem, leżało jeszcze kilka
zdjęć. Każde przedstawiało inną czarnowłosą dziewczynę.
Wszystkie były przedarte na pół, zgniecione i zapomniane.
Odziany w rękawiczkę palec sunął po fotografiach, aż
zatrzymał się na jednej i postukał w nią opuszką. Ofiara została
wybrana. Niebawem nadejdzie czas, żeby zacząć zabawę i
pozbyć się kolejnej.
Dłonie sięgnęły do tablicy i odczepiły zdjęcie. Pinezki
uderzyły o drewniany blat, na którym w równym rządku leżały
czyste i lśniące skalpele. Małe nożyki wsunięte były w
srebrzyste rękojeści.
Przedarte zdjęcie opadło na ziemię.
Dłoń odziana w rękawiczkę sięgnęła po jeden ze skalpeli.
1.
Ten dzień nie zaczął się dobrze. Chyba żaden dzień nie może
być dobry, jeśli rozpoczyna się od wstania lewą nogą prosto w
zwymiotowany przez swojego kota „kłaczek”.
To oczywiste, że później musiało być tylko gorzej.
Wchodząc do szatni pracowniczej w podziemiach Szpitala
Wschodniego, spojrzałam na zegarek. Znów byłam spóźniona
na odprawę.
Ze wstydem przyznaję, że zdarzało mi się to zastanawiająco
często.
Tym razem jednak spóźniłam się nie z własnej winy. Mogę
być pesymistką, fatalistką i flegmatyczką, ale mimo wszystko
spóźniać się nie lubiłam. Jakiś dureń zastawił mi samochód.
Przez pół godziny nie mogłam wyjechać z wąskiego miejsca
parkingowego przed swoją kamienicą, czekając, aż mężczyzna o
karku grubszym niż moje udo kupi piwo w sklepiku na parterze
i łaskawie przesunie swoje bmw.
Normalnie wygarnęłabym mu porządnie, ale zdaję sobie
sprawę z tego, że facet o takiej aparycji, ze złotym łańcuchem
na szyi, na dodatek właściciel bmw, kupujący rano w
osiedlowym sklepiku piwo na Pradze-Północ, nie będzie
prowadził ze mną dyskusji.
Spieszyć się? Nie spieszyć? Wyobraziłam sobie, jak rzucam w
cholerę tę robotę, pakuję walizki i z kotem pod pachą jadę w
tropiki, żeby spać pod palmą i jeść banany.
Kusząca wizja, tylko co by tam jadł mój kot? Poza tym nie
lubię bananów.
Jestem nowa, pracuję od niedawna. Wypada się chyba
spieszyć...
Mroczna szatnia jak zwykle sprawiała, że po plecach chodziły
mi ciarki. Zawsze czułam się w tym miejscu nieswojo i nie
lubiłam przebywać tu sama. Metalowe, poszarzałe szafki stały
w nierównych szeregach. Ich przerdzewiałe okucia straszyły
ostrymi kantami. Dźwięk skrzypiących zawiasów niósł się po
wysokim pomieszczeniu, zwielokrotniony echem.
Rzędy szafek upchnięto ciasno obok siebie, bez planu, byle
tylko zmieścić ich w podziemiach jak najwięcej. Tworzyły
labirynt, w którym łatwo można się było zgubić. Zwłaszcza że
namalowane przed laty czarną farbą numery porządkowe
rzadko znajdowały się po sobie.
Dotknęłam opuszkami palców łuszczącej się farby. 235 -
numer mojej szafki na rzeczy osobiste. Zaczęłam się
zastanawiać, czy faktycznie w podziemiach stoi ponad dwieście
szafek. Były większe ode mnie, nie byłam w stanie sięgnąć
ponad nimi wzrokiem.
Rzuciłam ostatnie tęskne spojrzenie na brudne zakratowane
okienko piwniczne umieszczone pod sufitem. Nie
przepuszczało wiele światła, nie było nawet widać, co jest za
szybą. Wystarczała mi sama świadomość, że za murami panuje
przyjemny, ciepły wiosenny dzień, by zapragnąć machnąć ręką
na robotę i czym prędzej wydostać się na zewnątrz.
- Chcę do domu - burknęłam pod nosem i wykrzywiłam
usta w podkówkę zadowolona, że w szatni nie ma żywego
ducha i nikt nie może zobaczyć, jak dziecinnie się zachowuję.
Powiesiłam na metalowym wieszaku skórzaną kurtkę, a buty
wkopałam na zatęchłe dno. Skrzywiłam się, gdy do moich uszu
dotarł odgłos świadczący o tym, że spadły na warstwę starego
syfu.
Gdy dostałam pozwolenie na użytkowanie tego schowka,
przez chwilę chciałam nawet go wyczyścić. Naprawdę! Jednak
od lat zalegająca na dnie gruba warstwa naniesionego przez
moich poprzedników błota i brudu sprawiła, że szybko
zmieniłam zdanie. Kto mógł wiedzieć, co się tam zalęgło? Nie
powinnam tego dotykać.
Moje porządki skończyły się na rzuceniu grubej warstwy
gazet, które wchłaniając w siebie wilgoć i błoto, powoli
integrowały się z dnem szafki, mając stać się jego częścią.
Rozejrzałam się po opustoszałej piwnicy. To miejsce tętniło
życiem do ósmej rano. Później na godzinę zalegała cisza, by
znów stało się gwarno, gdy nocni dyżuranci po przekazaniu
pacjentów na odprawach usiłowali jak najszybciej wrócić do
domu. Przez kilka kolejnych godzin panował tu spokój aż do
piętnastej, gdy dzienna zmiana, która nie musiała zostawać na
nocny dyżur, mogła pójść do domu.
Pod tym względem personel medyczny bardzo przypominał
dzieci wychodzące ze szkoły. Każdy biegł do szatni, żeby jak
najszybciej zabrać swoje rzeczy i uciec stąd.
Teraz, pomiędzy ósmą a dziewiątą rano, moimi towarzyszami
były echo i smród, jaki wydziela intensywnie użytkowane
obuwie.
Miałam wrażenie, że każdy element wystroju tego miejsca
zadaje mi pytanie: „Aśka, co ty tu robisz? Nie wolisz iść do
domu?”.
Nie bez powodu szatnia pracownicza umieszczona była w
potencjalnie niewidocznej dla pacjentów części piwnicy.
Kolejne piętra Szpitala Wschodniego stopniowo
remontowano. Zielonkawą łuszczącą się farbę zamalowywano
brzoskwiniową emulsją, która z założenia miała koić zszargane
nerwy pacjentów, podłogi pokrywano nowoczesnym, łatwo
zmywalnym linoleum, na którym nie gromadziły się
chorobotwórcze drobnoustroje, ale o piwnicy zarząd szpitala
zdawał się nie pamiętać. Wciąż wyglądała jak na początku lat
osiemdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy kompleks oddano do
użytku. Bladoniebieskie kafelki na ścianach były popękane i
poodbijane, podłoga wyłożona brązowo-białą mozaiką
skutecznie maskowała brud, a poznaczone zaciekami i grzybem
sufity przybrały żółtawy odcień.
Przez głowę przemknęła mi ponura myśl, że dyrektor szpitala
najprawdopodobniej nigdy nie postawił na najniższym
poziomie budynku swoich stóp w markowych włoskich butach.
Nie potrzebował przecież szafki pracowniczej. Miał pokój z
szafą i seksowną sekretarkę w zestawie.
Narzuciłam biały fartuch i zamknęłam drzwiczki na dwie
przepisowe kłódki, które musiałam sobie kupić. Przy wejściu
do szatni wisiała karta informująca, że zarząd szpitala nie
ponosi odpowiedzialności za rzeczy osobiste personelu
pozostawione w szatni, jeśli szafka nie była zamknięta na co
najmniej dwie kłódki.
Kupiłam dwie najtańsze. Nie wiem, co pracownicy trzymali w
swoich szafkach poza śmierdzącymi chodakami, ale kilku
osobom przyszło do głowy (może na złość dyrekcji?), by
obwiesić swoje szafki ciężkimi kłódkami pasującymi raczej do
krat w drzwiach garażowych niż do wąskich drzwiczek o
szerokości czterdziestu centymetrów, które można było
sforsować byle kopniakiem.
Ściskając pod pachą torebkę, pobiegłam przez piwniczne
korytarze pełniące funkcję łączników między budynkami
szpitala, rozrzuconymi niczym klocki na rozległym, częściowo
zalesionym terenie.
Kierowałam się w stronę najbardziej oddalonej od głównego
kompleksu części E, w której mieścił się oddział
psychiatryczny.
Lekko zziajana dotarłam do dwóch staromodnych wind,
których żelazne drzwi zabezpieczone były zamkami na
czworoboczny klucz, ciążący mi w kieszeni. Żadna z wind nie
stała na poziomie piwnicy.
Czas uciekał. Postanowiłam wbiec po schodach.
- Dzień dobry - usłyszałam za sobą.
Odwróciłam się zaskoczona. Byłam tak skupiona na
szybkim dotarciu na odprawę, że nie zauważyłam stojącego
w cieniu salowego. Mężczyzna opierał się o wysoki
aluminiowy wózek na brudną bieliznę, podpisany czarnym
markerem „Psych Biel Cz”.
Miał na sobie typowy szpitalny ubiór: zieloną bluzę i spodnie.
Jedyną ekstrawagancją były ostatnio bardzo modne crocsy we
wściekle żółtym kolorze. Ja nosiłam śliwkowe. Były niezwykle
wygodne, ale brzydkie jak noc. Moje stopy wyglądały w nich jak
dwa pontony.
Gwoli ścisłości, to i bez tych butów wyglądały jak pontony,
niemniej jednak nie chciałam tego podkreślać obuwiem.
Najlepiej się czułam w szpilkach. Niestety, nie wolno było w
nich chodzić po szpitalu. Jeszcze bym obdarła obcasem cenne
szpitalne linoleum!
- Dzień dobry - odpowiedziałam.
- Nie ma co iść schodami. Już ściągnąłem windę. Zaraz
zjedzie - oświadczył. - Proszę poczekać.
Mówił prawdę, żaróweczki ukryte pod plastikowymi
guzikami paliły się na czerwono. Przysunął wózek bliżej
metalowych drzwi wind, zastawiając mi tym samym drogę
na schody. Kółka wiekowego wózka zaskrzypiały
nieprzyjemnie, raniąc moje uszy. Był pełen czystej pościeli.
- Może ma pan rację - ustąpiłam niechętnie, rezygnując z
konfrontacji.
Mężczyzna przyglądał mi się uważnie. Poczułam wstyd, że
widzi, jak spóźniam się do pracy. Potwierdzałam tym samym
złośliwy stereotyp, że lekarze są zawsze spóźnieni. Cholera...
Stanęliśmy obok siebie w krępującej ciszy. Skupiliśmy się na
windach.
Poprawiłam fartuch, obciągnęłam rękawy, przełożyłam
torebkę na drugie ramię i odgarnęłam włosy. Czułam się coraz
bardziej nieswojo. Nie wiedziałam, czym mam zająć ręce.
Tej przeklętej windy ciągle nie było.
Zerknęłam na salowego. Gapił się na mnie. A przynajmniej
takie miałam wrażenie, bo przy jego zezie rozbieżnym nie
mogłam mieć stuprocentowej pewności.
Odwróciłam wzrok. Udałabym, że całkowicie pochłania mnie
obserwacja wyświetlacza nad windami, pokazującego, na
którym piętrze znajdują się kabiny, jednak dźwigi w budynku E
były tak stare, że nie miały wyświetlaczy. Miały za to metalowe
skrzypiące kraty, które trzeba było dokładnie zamykać, bo
inaczej winda nie chciała ruszać.
Wyjęłam z kieszeni fartucha telefon i zaczęłam udawać, że coś
sprawdzam, gdy tak naprawdę na zmianę wchodziłam do menu
głównego i z niego wychodziłam.
Oto ja, proszę państwa - Joanna Skoczek, młoda lekarka, w
trakcie specjalizacji z psychiatrii, niezdolna do podjęcia
niezobowiązującej rozmowy w oczekiwaniu na windę. Od razu
człowiek nabiera zaufania do tego zawodu, czyż nie?
Dzisiaj zdecydowanie nie był mój dzień. Chciałam wrócić do
domu.
- Tu w podziemiach nie ma internetu - usłyszałam.
Speszona zamknęłam klapkę pokrowca na telefon.
Wpatrywał się w urządzenie z krzywym uśmiechem, zupełnie
jakby przejrzał moje małe oszustwo.
- Sprawdzałam esemesy - poczułam się w obowiązku
wytłumaczyć.
Od razu skarciłam się w myślach. Po co się tłumaczę?!
Przecież nie muszę. Zniecierpliwiona zaczęłam tupać nogą.
Pracowałam w Szpitalu Wschodnim od dwóch miesięcy.
Obiekt był bardzo duży, zatrudniano tu setki lekarzy,
pielęgniarek, salowych i pracowników administracji.
Jednorazowo mogło być hospitalizowanych ponad siedmiuset
pacjentów na czternastu oddziałach. Nie licząc rzecz jasna tak
zwanych dostawek, czyli łóżek stojących na korytarzach. Można
by spokojnie przyjąć, że w całym kompleksie znajduje się naraz
ponad tysiąc osób.
Jakimś cudem jednak codziennie spotykałam tego samego
salowego.
W każdym razie wydawało mi się, że jest salowym, choć mógł
też pracować w pralni, bo zwykle widziałam go, jak
transportuje kontenery na bieliznę.
- Dzisiaj trochę później, hm? - zagadał.
- Tak, miałam problem z dojazdem - odpowiedziałam
nerwowo.
W duchu zaczęłam przeklinać te windy. Już dawno
zdążyłabym wbiec na trzecie piętro, gdybym nie czekała na ich
przyjazd. Zwłaszcza w tych paskudnych butach.
Szlag by to trafił!
Wtem za szklaną szybką pojawiło się upragnione światło.
Winda zatrzymała się z głośnym zgrzytem. Salowy rzucił się do
drzwi, by szarmancko je przede mną otworzyć. Czworokątny
klucz miał przytroczony na długim łańcuchu do paska przy
workowatych portkach. Wyciągnął go z kieszeni, o mało nie
wyrywając sobie szlufki w spodniach. Otworzył odrapane drzwi
i rozsunął kratę.
Wiedziałam, że wysiądzie, pchając wózek, na pierwszym
piętrze, w związku z czym podziękowałam mu uśmiechem,
wsunęłam się na tył windy i stanęłam w kącie. Gdy metalowy
kontener wjechał do środka, podłoga kabiny opuściła się o
kilka centymetrów. Zacisnęłam dłonie w pięści i wsunęłam je
do kieszeni fartucha, żeby mężczyzna niczego nie zauważył.
Nie lubiłam jeździć windami. Świadomość, że znajduję się w
metalowej klatce, która w każdym momencie może spaść,
zawsze odrobinę mnie paraliżowała.
Na szczęście podróż upłynęła nam w ciszy.
- Do zobaczenia. - Salowy uśmiechnął się do mnie, gdy
winda stanęła na jego piętrze.
Z jednej strony poczułam ulgę, że wysiadł, ale z drugiej - lekki
niepokój, że zostałam w tej wiekowej windzie sama. Zasunęłam
kratę.
- Do widzenia.
Chwilę później wysiadłam na trzecim piętrze. Nie zawracałam
sobie głowy zamykaniem szybu windy. Na pomoc rzucił mi się
około siedemdziesięcioletni ochroniarz, który całymi dniami
przesiadywał na krześle przy kracie zabezpieczającej wejście na
piętro przez klatkę schodową.
Zawsze mnie zastanawiało, w jaki sposób mógłby nam
pomóc, gdyby rozwścieczony pacjent postanowił nas pozabijać,
używając do tego celu chociażby własnych rąk.
Ruszyłam szybkim krokiem. Pokój odpraw był na końcu
korytarza.
Na trzecim piętrze oprócz pokoi lekarskich i sekretariatu
oddziału znajdowały się cztery zamykane izolatki, w których na
obserwacji przebywali świeżo przyjęci pacjenci, jeszcze
niezdiagnozowani bądź tacy, którzy zagrażają życiu swojemu
lub innych. Jeden z nich stał przy szybie w drzwiach, kiwając
się monotonnie do przodu i tyłu. Wskazał palcem na
nadgarstek.
Nie wiedział, jak się nazywa i gdzie się znajduje, ale był
głęboko przekonany o tym, że kosmici inwigilują każdy jego
krok za pomocą latarni ulicznych. Nawet on zdawał sobie
sprawę z tego, że jestem spóźniona.
Odetchnęłam głęboko, przygotowując się na pełne potępienia
komentarze profesora, i wsunęłam czworokątny klucz do
zamka w drzwiach, za którymi znajdowała się mała sala
konferencyjna.
Profesor, siwy brodacz, usiłujący chyba nieudolnie upodobnić
się do Świętego Mikołaja, zmierzył mnie pełnym niechęci
spojrzeniem, ale o dziwo, nie skomentował spóźnienia. Lekarz
dyżurny nie przerwał czytania zmęczonym głosem relacji ze
swojej zmiany. Wydawało się, że w ogóle mnie nie zauważył.
Po cichutku zamknęłam drzwi i usiadłam na jednym z
wolnych krzeseł, usiłując wtopić się w otoczenie.
Odchyliłam się, żeby oprzeć plecy. Nagle krzywe siedzenie, na
które z ulgą opadłam, przechyliło się pode mną niebezpiecznie
i głośno zatrzeszczało. Rozrzuciłam ręce na boki i złapałam się
kurczowo siedzącej obok oddziałowej. Moja torebka z głośnym
stukiem upadła na ziemię.
Pielęgniarka zmierzyła mnie długim spojrzeniem, ale nic nie
powiedziała. Mruknęłam niewyraźne „przepraszam” i
postanowiłam, że pod żadnym pozorem nie będę się ruszać na
tym zdradliwym krześle. Torebkę zostawiłam na podłodze.
Niech sobie tam poleży do końca odprawy.
Tak będzie lepiej dla wszystkich.
Druga rezydentka, moja koleżanka Urszula, puściła do mnie
oko z końca sali. Karol, doświadczony doktor psychiatrii, z
którym dzieliłyśmy pokój lekarski, szepnął jej coś do ucha.
Zachichotali.
Profesor Sieradzki zgromił ich spojrzeniem zza swoich
bezoprawkowych okularów, ale znów powstrzymał się od
komentarza.
To było do niego niepodobne.
Poczułam się jeszcze gorzej. Naprawdę wiele bym dała, żeby
wrócić do domu, położyć się do łóżka, nakryć kołdrą i udawać,
że mnie nie ma.
Zerknęłam na zakratowane brudne okno, za którym rozciągał
się sielski widok na drzewa i błękitne niebo. Zaczęłam się
zastanawiać, co było przyczyną mojej chandry. Do kocich
wymiotów już się przyzwyczaiłam, tak samo do praskich
karków z bmw. Pokiwałam głową do swoich myśli. To wszystko
przez wczorajszy telefon od mamy. Znowu przypominała mi, ile
mam lat, i wypominała, że powinnam znaleźć męża, bo umrę
smutna i samotna.
Moja matka myślała przyszłościowo, w przeciwieństwie do
mnie miała wszystko zaplanowane na co najmniej czterdzieści
lat do przodu. Najwyraźniej mój pogrzeb też już znalazł się w
jej planach.
Dyżurny skończył czytać raport dotyczący porad na
szpitalnym oddziale ratunkowym, czyli SOR-ze - zgodnie z tym,
co mówił, konsultował tam całą noc. Współczułam mu, ale
jeszcze bardziej współczułam sobie. Dzisiaj, niestety, wypadała
moja kolej na całodobową pracę.
Hm, a może to dzisiejszy dyżur był powodem złego humoru?
Nie da się tego wykluczyć.
Referujący lekarz wyrwał mnie z zamyślenia:
- Dyżur przekazuję pani doktor Joannie Skoczek. - Podał
mi grubą księgę raportów, w której musiałam się podpisać i
przypieczętować swój los na najbliższe dwadzieścia cztery
godziny.
- Dobrze, dziękuję. Będę do dziesiątej, potem muszę jechać
na uczelnię. - Sieradzki zdjął okulary, co było sygnałem, że
odprawa się zakończyła. - Jeśli macie do mnie jakieś sprawy,
to musicie zdążyć do dziesiątej.
Wstałam i wyszłam z innymi na korytarz. Czas zacząć kolejny
cudowny dzień pracy.
- Aśka, czemu się spóźniłaś? - zapytała Urszula, wchodząc
za mną do pokoju lekarskiego.
Pokój był wąską kiszką, w której ledwo mieściły się stojące
pod dłuższą ścianą trzy biurka. Każde biurko i krzesło było
inne. Wydawało się, że zostały tu przyciągnięte z oddziałów, w
których wymieniano sprzęt, bądź osobno zakupione przez
trzech sfrustrowanych pracowników, którzy chcieliby pracować
w przyjaznych warunkach. Podłoga wręcz usiana była kablami
prowadzącymi do przedłużaczy oraz stertami papierów z
historiami chorób pacjentów, którzy zostali wypisani już
dawno temu, ale ponieważ nie mieliśmy szafek na dokumenty,
to rzucaliśmy je na stosy pod ścianą.
- Jakiś idiota zastawił mi samochód i nie mogłam wyjechać
- burknęłam.
- Ja to ci się dziwię, że mieszkasz w takim miejscu. -
Westchnęła i podeszła do okna.
Otworzyła je na tyle szeroko, na ile pozwalała zamontowana
krata.
Stara, aluminiowa rama mająca chyba więcej lat ode mnie
była nieszczelna. Jeszcze nie miałam okazji przetrwać zimy na
tutejszym oddziale, ale za to w nadchodzące wielkimi krokami
wakacje będę mogła poznać na własnej skórze, co oznacza brak
klimatyzacji.
W szpitalu, w którym poprzednio pracowałam, warunki były
nieporównywalnie lepsze. Po rozwodzie wolałam jednak
zrezygnować z pracy mimo niewątpliwych zalet, jakimi były
klimatyzacja i wyremontowana łazienka pracownicza.
Przeprowadziłam się z powrotem do Warszawy, z której
wyjechałam tuż po studiach razem, z jak mi się wówczas
zdawało, miłością mojego życia.
- Miejsce jak miejsce. - Wzruszyłam ramionami.
Usiadłam za swoim biurkiem. Na szczęście nie musiałam go z
nikim dzielić. Nie cierpiałam bałaganu, jaki ludzie robią w
pracy. Ja musiałam mieć tu idealny porządek. Na szczęście
natręctwa mi nie groziły. Najlepiej świadczył o tym stan mojej
kuchni.
- Nie boisz się, że ktoś cię tam napadnie i zgwałci? - drążyła
temat koleżanka.
- Nie.
Zanurkowałam pod stół, żeby uruchomić zakurzony
komputer, który najlepsze lata miał już za sobą. Mam
wrażenie, że wszystko w tym szpitalu pokrywała warstwa
kurzu. [L.J]
- Aleś ty dzisiaj mało rozmowna - prychnęła Urszula. - Co
się tak boczysz?
Miała rację. Byłam w fatalnym nastroju. Zwykle to ona
zrzędziła, a ja
usiłowałam poprawić jej nastrój. Przez chwilę patrzyłam
bezmyślnie, jak wyciąga z torebki jogurt i zabiera się do
śniadania.
- A co mam ci powiedzieć? - Znów westchnęłam. - To
Praga-Północ, ale nie rejon trójkąta bermudzkiego, tylko
Szmulki. Znam wszystkich pijaczków, a blokersi chyba
wyginęli albo przenieśli się do osiedli pod miasto. Nocami
może być nieciekawie, ale tak jest wszędzie.
- W sumie racja. mnie tylko raz okradli, i to w Śródmieściu
- przyznała.
- Poza tym Praga się rozwija. Zobaczysz, że to niedługo
będzie centrum kultury stolicy, a moje mieszkanie w
kamienicy zwiększy swoją wartość kilkakrotnie.
- Taa... zobaczymy.
- Metro już jest.
- Co już jest? - Do pokoju wpadł Karol.
Bardzo go lubiłam. Był wysokim blondynem pod
pięćdziesiątkę, ale młodym duchem, co nie pozwalało mu
zwolnić tempa nawet na chwilę, a uzewnętrzniało się między
innymi barwnymi strojami. Codziennie zakładał spodnie w
innym, szalonym kolorze. Dzisiaj miał fioletowe.
- Metro na Pradze - wyjaśniła Urszula.
- Praga? - zdziwił się teatralnie. - A to jeszcze Warszawa?
Karol od urodzenia mieszkał po lewej stronie Wisły. Jak
każdy rodowity warszawiak wyznawał patriotyzm lokalny.
Lewobrzeżni uważali, że druga strona miasta tak naprawdę nie
jest już stolicą. Z kolei prawobrzeżni byli głęboko przekonani o
tym, że ich część miasta jest piękna, ale niedoceniana, a po
lewej mieszkają same słoiki - jak zwykło się nazywać tu ludność
napływową z innych miast.
Po cichu zgadzałam się z częścią postulatów mieszkańców
prawego brzegu Wisły. Gdyby odrestaurować przedwojenne
kamienice, których było naprawdę dużo, okazałoby się, że
Nowy Świat nie jest ani ładny, ani wyjątkowy.
Jako słoik wolałam zbyt intensywnie się nie kłócić.
- To ty na wiochę jeździsz pracować? Taki wsiowy dochtor
z ciebie? - zakpiłam ze słów kolegi.
Szpital Wschodni znajdował się na prawym brzegu
Warszawy. Dlatego kupiłam tu mieszkanie. Chciałam mieć
blisko do pracy.
- Oj, Asiu, Asiu, taka zła już od rana? - Roześmiał się i
zasiadł za swoim biurkiem. - Poczekaj, aż pójdziesz do
pacjentów. Nasze pieszczoszki na pewno poprawią ci humor.
Wpatrując się w monitory komputerów, czekaliśmy, aż
szpitalny system raczy się włączyć. Bez dostępu do bazy nie
mogliśmy zlecać badań ani tworzyć wpisów w historiach
chorób pacjentów. Gdy raz na jakiś czas dział informatyczny
robił aktualizację systemu, cały szpital był jak sparaliżowany.
Wstałam lewą nogą - mruknęłam i zaczęłam przeglądać
papierowe karty pacjentów.
Na szczęście dzisiaj dostałam tylko jednego nowego chorego.
W myślach zakpiłam z wielkiej komputeryzacji w medycynie.
Skończyła się na tym, że i tak wszystko obowiązkowo trzeba
było pisać ręcznie, a potem wprowadzać do systemu. Znacznie
wydłużyło to już panującą biurokrację.
Przeleciałam wzrokiem notatki dyżurnego na temat nowego
pacjenta. Miał schizofrenię. W wywiadzie osobniczym
wieloletnie nadużywanie narkotyków. Został przyjęty po tym,
jak pobił żonę, a ona wezwała policję. Zleconych na stałe leków
nie przyjmował. Mogłam się założyć, że nie żałował sobie
narkotyków.
Czas pójść do pracy.
- Asiu? - zagadnął Karol.
- Tak?
- Chcesz czekolady? Wyglądasz, jakbyś potrzebowała.
2.
Pokoik przyjęć, przystosowany do użytku chyba ze starego
schowka na miotły, był jeszcze mniejszy od kanciapy, która
służyła nam jako pokój lekarski. W dodatku pozbawiony był
okien. Kwaśny odór potu siedzącego naprzeciwko mężczyzny
osaczał mnie ze wszystkich stron. Cieszyłam się, że badanie
fizykalne miałam za sobą i od pacjenta oddzielał mnie blat
biurka.
- Chciałabym z panem porozmawiać - zaczęłam.
Niestety, dobry humor, który pojawił się rano po ograbieniu
Karola z tabliczki czekolady toffi, po paru godzinach się ulotnił.
- Nie chce mi się gadać! - warknął pacjent.
- Rozumiem, na pana miejscu też nie miałabym ochoty, ale
jeżeli poświęci mi pan kilka minut, to będę mogła wypełnić
wszystkie papiery, z których się mnie rozlicza. - Poklepałam
trzymany na blacie notatnik.
Starałam się go przekonać, że jestem takim samym szarym
człowiekiem jak on, który co dzień musi tłumaczyć się szefowi i
ma przed sobą mnóstwo niepotrzebnej roboty. Często łamało
to pierwsze lody pomiędzy mną a nowym pacjentem.
Tak na oko stupięćdziesięciokilogramowy mężczyzna zaczął
się kiwać na zbyt małym dla niego krześle. Do przodu, do tyłu,
do przodu, do tyłu. Drewno ostrzegawczo zaskrzypiało.
Obserwowałam go, zastanawiając się, czy jak zleci i rozwali
sobie łeb, będę za to odpowiedzialna.
Pewnie tak.
Pacjent Sylwester Kartynowicz od początku nie
współpracował. Łaskawie pozwolił mi osłuchać sobie serce i
płuca oraz zmierzyć ciśnienie tętnicze krwi. Wszystko bez
zdejmowania przepoconej podkoszulki bez rękawów. Uniósł ją
na tyle, bym sięgnęła stetoskopem do wilgotnej, lepiącej się
skóry. Na nic więcej się nie zgodził. Nawet nie chciał wejść na
wagę lekarską. Postanowiłam odłożyć pełne badanie na
później, kiedy odrobinę się uspokoi.
Został przyjęty do szpitala na mocy artykułu dwudziestego
trzeciego ustawy o ochronie zdrowia psychicznego. Zapis ten
pozwala hospitalizować pacjentów bez ich zgody, jeśli ich
zachowanie sugeruje, że zagrażają swojemu życiu bądź życiu
i zdrowiu osób trzecich. Napompowany furią i narkotykami
Kartynowicz podpadał pod ten artykuł.
Szczerze podziwiam policjantów, którzy zdołali go
spacyfikować i przywieźć do nas na oddział ratunkowy.
- Proszę mi powiedzieć, jak pan tutaj trafił - poprosiłam
grzecznie.
- To jakaś pierdolona pomyłka! - ryknął. - Nic nie zrobiłem
tej suce! Nie wiem, czemu zadzwoniła po policję.
Pokiwałam głową, zupełnie jakbym się z nim zgadzała. Nie
widziałam żony Kartynowicza. Swoją wiedzę czerpałam jedynie
z karty przyjęcia wypełnionej przez lekarza dyżurnego.
Zamieścił tam relację policjantów, którzy, kolokwialnie
mówiąc, przedstawili mieszkanie pacjenta jako „zapleśniałą
melinę śmierdzącą kałem”, a jego żonę jako „biedną kobietę ze
złamanym nosem i najprawdopodobniej połamanymi
żebrami”.
- Tym bardziej musi mi pan opowiedzieć, jak było
naprawdę - oświadczyłam. - Musi pan podać swoją wersję,
bo na razie wiem tylko to, co powiedzieli policjanci.
- Pierdolone, kłamliwe psy! - skomentował cichszym
głosem.
Wydawało się, że z mężczyzny uszło powietrze. Ale tylko
trochę. Zaciskał dłonie w pięści, jakby chciał w coś bądź kogoś
uderzyć. Szybko oceniłam odległość, która nas dzieliła.
Odsunęłam się nieznacznie, udając, że usiłuję lepiej usadowić
się na krześle. Przysunęłam bliżej siebie kubek z lurowatą kawą
rozpuszczalną, którą wbrew procedurom wniosłam. Nauczyłam
się na zajęciach z samoobrony, prowadzonych przez byłego
komandosa, że najlepiej złapać kubek bądź szklankę za dno i
uderzyć nim w przeciwnika. Siła przeniesiona na wąskie brzegi
naczynia zamienia je w kastet.
Jeszcze nigdy nie musiałam bronić się przed pacjentem.
Zawsze jednak mógł być ten pierwszy raz. Psychiatrzy czasami
padają ofiarą pacjentów. Kartynowicz był potężnym
mężczyzną. Znalazłabym się w nie lada opałach, gdyby
postanowił się na mnie wyżyć za poniesione i wyimaginowane
krzywdy.
- Coś tam powiem - mruknął. - Ale jak mnie wkurwisz, to
przestanę mówić.
- Nie przechodziliśmy na ty, panie Kartynowicz. Jestem
pana lekarzem prowadzącym, a nie koleżanką. - Wyraźnie
wytyczyłam pomiędzy nami granicę.
Nic nie odpowiedział. Spojrzał tylko spode łba.
- W dokumentacji mam napisane, że przyjechał pan do
szpitala pod eskortą policji, czy to prawda? - zapytałam.
- Tak.
- Skąd pana przywieźli? - zapytałam, mimo że znałam
odpowiedź.
- Z domu.
- Dlaczego? Kto wezwał policję?
- Ta pierdolona suka wezwała policję! Tylko się kłóciliśmy,
a ta lafirynda zamknęła się w sypialni i zadzwoniła po psy!
Jak tylko wrócę do domu, to zatłukę sukę.
- Panie Kartynowicz, spokojnie. Proszę mi opowiedzieć o
sobie. Czy kiedy przyjechała policja, był pan pod wpływem
alkoholu albo narkotyków?
Mężczyzna znowu nabrał powietrza i zamknął się w sobie.
„Za ostro” - skrytykowałam się w myślach.
- Pana milczenie rozumiem jako sprzeciw, tak? - Udałam,
że pilnie notuję coś w notatniku.
- Nie. Znaczy tak. To znaczy wypiłem jedno piwo. To nie
zbrodnia!
Badania laboratoryjne przy przyjęciu wykazały dwa promile
alkoholu we krwi. Wypił więcej niż jedno piwo. Dodatkowo
badanie na obecność narkotyków wskazywało, że zażył
dopalacze. Była to nowa plaga oddziałów psychiatrycznych, a
ostatnio także pediatrycznych.
- Wiem, że kilka lat temu została u pana zdiagnozowana
schizofrenia paranoidalna - powiedziałam. - Pana żona
przekazała policji takie informacje.
- Już na nic nie choruję.
- Ale pytam o przeszłość. Gdzie pan się leczył? Leżał pan w
jakimś szpitalu? Chodził do lekarza? Kto pierwszy postawił
to rozpoznanie?
- Dwa lata temu byłem w Drewnicy. Trafiłem tam, jak
przyćpałem. Oni twierdzili, że mam schizofrenię. - Zaskoczył
mnie nieoczekiwanym wyznaniem. - Ale już mi przeszło.
Na usta cisnęła mi się kąśliwa uwaga, że takie choroby raczej
nie przechodzą. Nie cierpiałam takich pacjentów. Wiem, że
jako lekarz powinnam być pełna empatii i zrozumienia. Jednak
o ile współczucie wobec staruszki z lękami albo młodego
człowieka z depresją przychodziło mi bez trudu, o tyle miałam
problem z empatią wobec agresywnych typów, którym na ich
życzenie narkotyki i wóda wyżerały mózgi, a oni pasożytowali
na społeczeństwie, ciągnąc od państwa zasiłki.
- Rozumiem. A może mi pan powiedzieć, kiedy leżał pan w
Drewnicy?
Drewnica, czyli Wojewódzki Szpital dla Nerwowo i
Psychicznie Chorych
„Drewnica” w Ząbkach, to bardzo dobry ośrodek. Niestety,
zaniedbany tak jak wszystkie szpitale psychiatryczne w naszym
kraju.
- W październiku albo listopadzie. Na jesieni jakoś.
- A czy ma pan jakieś karty wypisowe z tamtego miejsca?
Jakąś dokumentację pobytu?
- Nie.
Zanotowałam w pamięci, żeby skontaktować się ze skatowaną
żoną i poprosić o przyniesienie papierów, które pomogłyby mi
zweryfikować słowa pacjenta.
- Długo pan leżał w szpitalu?
- Ze dwa miesiące.
- A jakie miał pan objawy?
Wzruszył ramionami.
- Żadnych.
- Gdyby nie miał pan objawów, lekarze nie trzymaliby pana
aż dwa miesiące. Proszę sobie przypomnieć. Liczy się każdy
szczegół.
- To wszystko wina tej suki. Wtedy też zadzwoniła po
policję. Ona ma kochanka! Suka pieprzona! Lafirynda! -
wykrzykiwał.
Drzwi pokoju przyjęć otworzyły się nieco szerzej. W szczelinie
pojawiła się twarz mojego kolegi, Karola Dąbkowskiego.
Najwyraźniej zaalarmowały go wrzaski. Miło, że dał znak, iż
ktoś zareaguje, gdy pacjent mnie zaatakuje.
- Dzień dobry panu - przywitał się grzecznie z pacjentem. -
Usłyszałem krzyki. Czy coś się stało?
- Nie, wszystko jest dobrze. - Posłałam mu uspokajający
uśmiech. - Rozmawiamy o żonie pana Kartynowicza.
- Rozumiem. Gdybyś czegoś potrzebowała, będę w pokoju
obok. Do widzenia panu.
Pacjent zaczął ciągnąć troczki przy kapturze bluzy.
Zauważyłam, że robił to, gdy się denerwował.
- Sądzi pan, że żona zadzwoniła po policję, bo ma
kochanka? - zapytałam.
- Oczywiście, że tak. Ten sukinsyn pierdolony za mną łazi.
Dzwoni do domu. Przychodzi, jak mnie nie ma. Wiem, że
przychodzi, bo przestawia meble. A ta pinda wmawia mi, że
nic nie jest przestawione. Oni chcą zrobić ze mnie wariata,
chcą się mnie pozbyć. Ta głupia suka wymyśliła pewnie, że
jak mnie zabije, to zabiorą całą forsę i wyjadą.
- Jest pan majętnym człowiekiem? - ciągnęłam go za język.
W historii choroby było zaznaczone, że od piętnastu lat
pobiera rentę.
- Tak. Prowadzę mały interes na boku. Wie pani, tutaj
kupię, tam sprzedam. Z tego są bardzo duże pieniądze.
- A gdzie pan trzyma te pieniądze? W banku? Bo poza nim
to niebezpiecznie w dzisiejszych czasach.
- Ja wiem! Wszyscy czekają, jak uczciwego człowieka
Katarzyna Berenika Miszczuk OBSESJA
Redakcja: Agnieszka Jędrzejczak Korekta: Julia Celer, Anna Jagiełło Projekt okładki: Tomasz Majewski Fotografie wykorzystane na okładce: © Judy Kennamer/arcangel.com, ©momentimages/Tetra images/Getty Images, © Hero Images/Getty Images Skład i łamanie: Dariusz Ziach Edycja: Lech Jeż Grupa Wydawnicza Foksal Sp. z o.o. 00-391 Warszawa, al. 3 Maja 12 tel./faks (22) 646 05 10, 828 98 08 biuro@gwfoksal .pl www.gwfoksal.pl ISBN 978-83-280-4778-5 Copyright © by Katarzyna Berenika Miszczuk, MMXVII Wydanie I Warszawa, MMXVII lesiojot
Pamięci mojego Dziadka - Wacława Kubickiego
Obsesje - uporczywie nawracające myśli, obawy, wyobrażenia lub impulsy powstające wbrew woli chorego. Zazwyczaj są postrzegane przez pacjenta jako niepożądane i przymusowe, mają charakter niezgodny z systemem wartości czy przekonań danej osoby. Ich przeżywanie może łączyć się z lękiem i cierpieniem. Przeważnie związane są z obawami dotyczącymi zabrudzenia lub zakażenia, potrzebą porządkowania lub symetrii bądź impulsami do zachowań agresywnych lub bluźnierczych oraz wyobrażeniami o treści seksualnej. Definicja na podstawie: Psychiatria, podręcznik dla studentów medycyny, pod redakcją prof. dr. hab. n. med. Marka Jaremy oraz prof, dr hab. n. med. Jolanty Rebe-Jabłońskiej, wydawnictwo PZWL, Warszawa 2011
*** Wszystkie opisane wydarzenia i sytuacje są fikcyjne. Zbieżność nazwisk i miejsc jest przypadkowa.
Wstęp Okolice Warszawy, piwnica Dłoń odziana w czarną skórzaną rękawiczkę sięgnęła w stronę zimnej, odrapanej ściany. Goły beton był szary i wilgotny, miejscami spływały po nim strużki brudnej wody. W powietrzu unosił się zapach pleśni i ziemi. Na krzywych, przerdzewiałych hakach wisiała nowa tablica korkowa. Razem z wbitymi w nią czerwonymi pinezkami sprawiała dość wesołe wrażenie. W żadnym razie nie pasowała do zaniedbanego wnętrza. Palce przesunęły się delikatnie po drewnianej ramie. Z czułością musnęły przybite do niej niewyraźne ziarniste fotografie. W większości wykonano je za pomocą telefonu komórkowego. Nie były najlepszej jakości, jednak bez trudu można było rozpoznać na nich kobiety w różnym wieku. Tylko jedno zdjęcie było ostre i tylko na jednym kobieta wpatrywała się prosto w obiektyw z zawadiackim uśmiechem rozświetlającym twarz. Pozowała do obiektywu, prostując plecy i kokieteryjnie wypychając do przodu biust. Boczne części fotografii zostały oderwane. Na poszarpanych brzegach widać było części ciał osób, które stały w otoczeniu kobiety. Zdjęcie wisiało na samym środku tablicy. Było najważniejsze. Na ziemi, w kurzu, pod topornym stołem, leżało jeszcze kilka zdjęć. Każde przedstawiało inną czarnowłosą dziewczynę. Wszystkie były przedarte na pół, zgniecione i zapomniane. Odziany w rękawiczkę palec sunął po fotografiach, aż zatrzymał się na jednej i postukał w nią opuszką. Ofiara została wybrana. Niebawem nadejdzie czas, żeby zacząć zabawę i pozbyć się kolejnej. Dłonie sięgnęły do tablicy i odczepiły zdjęcie. Pinezki
uderzyły o drewniany blat, na którym w równym rządku leżały czyste i lśniące skalpele. Małe nożyki wsunięte były w srebrzyste rękojeści. Przedarte zdjęcie opadło na ziemię. Dłoń odziana w rękawiczkę sięgnęła po jeden ze skalpeli.
1. Ten dzień nie zaczął się dobrze. Chyba żaden dzień nie może być dobry, jeśli rozpoczyna się od wstania lewą nogą prosto w zwymiotowany przez swojego kota „kłaczek”. To oczywiste, że później musiało być tylko gorzej. Wchodząc do szatni pracowniczej w podziemiach Szpitala Wschodniego, spojrzałam na zegarek. Znów byłam spóźniona na odprawę. Ze wstydem przyznaję, że zdarzało mi się to zastanawiająco często. Tym razem jednak spóźniłam się nie z własnej winy. Mogę być pesymistką, fatalistką i flegmatyczką, ale mimo wszystko spóźniać się nie lubiłam. Jakiś dureń zastawił mi samochód. Przez pół godziny nie mogłam wyjechać z wąskiego miejsca parkingowego przed swoją kamienicą, czekając, aż mężczyzna o karku grubszym niż moje udo kupi piwo w sklepiku na parterze i łaskawie przesunie swoje bmw. Normalnie wygarnęłabym mu porządnie, ale zdaję sobie sprawę z tego, że facet o takiej aparycji, ze złotym łańcuchem na szyi, na dodatek właściciel bmw, kupujący rano w osiedlowym sklepiku piwo na Pradze-Północ, nie będzie prowadził ze mną dyskusji. Spieszyć się? Nie spieszyć? Wyobraziłam sobie, jak rzucam w cholerę tę robotę, pakuję walizki i z kotem pod pachą jadę w tropiki, żeby spać pod palmą i jeść banany. Kusząca wizja, tylko co by tam jadł mój kot? Poza tym nie lubię bananów. Jestem nowa, pracuję od niedawna. Wypada się chyba spieszyć... Mroczna szatnia jak zwykle sprawiała, że po plecach chodziły mi ciarki. Zawsze czułam się w tym miejscu nieswojo i nie lubiłam przebywać tu sama. Metalowe, poszarzałe szafki stały
w nierównych szeregach. Ich przerdzewiałe okucia straszyły ostrymi kantami. Dźwięk skrzypiących zawiasów niósł się po wysokim pomieszczeniu, zwielokrotniony echem. Rzędy szafek upchnięto ciasno obok siebie, bez planu, byle tylko zmieścić ich w podziemiach jak najwięcej. Tworzyły labirynt, w którym łatwo można się było zgubić. Zwłaszcza że namalowane przed laty czarną farbą numery porządkowe rzadko znajdowały się po sobie. Dotknęłam opuszkami palców łuszczącej się farby. 235 - numer mojej szafki na rzeczy osobiste. Zaczęłam się zastanawiać, czy faktycznie w podziemiach stoi ponad dwieście szafek. Były większe ode mnie, nie byłam w stanie sięgnąć ponad nimi wzrokiem. Rzuciłam ostatnie tęskne spojrzenie na brudne zakratowane okienko piwniczne umieszczone pod sufitem. Nie przepuszczało wiele światła, nie było nawet widać, co jest za szybą. Wystarczała mi sama świadomość, że za murami panuje przyjemny, ciepły wiosenny dzień, by zapragnąć machnąć ręką na robotę i czym prędzej wydostać się na zewnątrz. - Chcę do domu - burknęłam pod nosem i wykrzywiłam usta w podkówkę zadowolona, że w szatni nie ma żywego ducha i nikt nie może zobaczyć, jak dziecinnie się zachowuję. Powiesiłam na metalowym wieszaku skórzaną kurtkę, a buty wkopałam na zatęchłe dno. Skrzywiłam się, gdy do moich uszu dotarł odgłos świadczący o tym, że spadły na warstwę starego syfu. Gdy dostałam pozwolenie na użytkowanie tego schowka, przez chwilę chciałam nawet go wyczyścić. Naprawdę! Jednak od lat zalegająca na dnie gruba warstwa naniesionego przez moich poprzedników błota i brudu sprawiła, że szybko zmieniłam zdanie. Kto mógł wiedzieć, co się tam zalęgło? Nie powinnam tego dotykać. Moje porządki skończyły się na rzuceniu grubej warstwy gazet, które wchłaniając w siebie wilgoć i błoto, powoli integrowały się z dnem szafki, mając stać się jego częścią. Rozejrzałam się po opustoszałej piwnicy. To miejsce tętniło życiem do ósmej rano. Później na godzinę zalegała cisza, by
znów stało się gwarno, gdy nocni dyżuranci po przekazaniu pacjentów na odprawach usiłowali jak najszybciej wrócić do domu. Przez kilka kolejnych godzin panował tu spokój aż do piętnastej, gdy dzienna zmiana, która nie musiała zostawać na nocny dyżur, mogła pójść do domu. Pod tym względem personel medyczny bardzo przypominał dzieci wychodzące ze szkoły. Każdy biegł do szatni, żeby jak najszybciej zabrać swoje rzeczy i uciec stąd. Teraz, pomiędzy ósmą a dziewiątą rano, moimi towarzyszami były echo i smród, jaki wydziela intensywnie użytkowane obuwie. Miałam wrażenie, że każdy element wystroju tego miejsca zadaje mi pytanie: „Aśka, co ty tu robisz? Nie wolisz iść do domu?”. Nie bez powodu szatnia pracownicza umieszczona była w potencjalnie niewidocznej dla pacjentów części piwnicy. Kolejne piętra Szpitala Wschodniego stopniowo remontowano. Zielonkawą łuszczącą się farbę zamalowywano brzoskwiniową emulsją, która z założenia miała koić zszargane nerwy pacjentów, podłogi pokrywano nowoczesnym, łatwo zmywalnym linoleum, na którym nie gromadziły się chorobotwórcze drobnoustroje, ale o piwnicy zarząd szpitala zdawał się nie pamiętać. Wciąż wyglądała jak na początku lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy kompleks oddano do użytku. Bladoniebieskie kafelki na ścianach były popękane i poodbijane, podłoga wyłożona brązowo-białą mozaiką skutecznie maskowała brud, a poznaczone zaciekami i grzybem sufity przybrały żółtawy odcień. Przez głowę przemknęła mi ponura myśl, że dyrektor szpitala najprawdopodobniej nigdy nie postawił na najniższym poziomie budynku swoich stóp w markowych włoskich butach. Nie potrzebował przecież szafki pracowniczej. Miał pokój z szafą i seksowną sekretarkę w zestawie. Narzuciłam biały fartuch i zamknęłam drzwiczki na dwie przepisowe kłódki, które musiałam sobie kupić. Przy wejściu do szatni wisiała karta informująca, że zarząd szpitala nie ponosi odpowiedzialności za rzeczy osobiste personelu
pozostawione w szatni, jeśli szafka nie była zamknięta na co najmniej dwie kłódki. Kupiłam dwie najtańsze. Nie wiem, co pracownicy trzymali w swoich szafkach poza śmierdzącymi chodakami, ale kilku osobom przyszło do głowy (może na złość dyrekcji?), by obwiesić swoje szafki ciężkimi kłódkami pasującymi raczej do krat w drzwiach garażowych niż do wąskich drzwiczek o szerokości czterdziestu centymetrów, które można było sforsować byle kopniakiem. Ściskając pod pachą torebkę, pobiegłam przez piwniczne korytarze pełniące funkcję łączników między budynkami szpitala, rozrzuconymi niczym klocki na rozległym, częściowo zalesionym terenie. Kierowałam się w stronę najbardziej oddalonej od głównego kompleksu części E, w której mieścił się oddział psychiatryczny. Lekko zziajana dotarłam do dwóch staromodnych wind, których żelazne drzwi zabezpieczone były zamkami na czworoboczny klucz, ciążący mi w kieszeni. Żadna z wind nie stała na poziomie piwnicy. Czas uciekał. Postanowiłam wbiec po schodach. - Dzień dobry - usłyszałam za sobą. Odwróciłam się zaskoczona. Byłam tak skupiona na szybkim dotarciu na odprawę, że nie zauważyłam stojącego w cieniu salowego. Mężczyzna opierał się o wysoki aluminiowy wózek na brudną bieliznę, podpisany czarnym markerem „Psych Biel Cz”. Miał na sobie typowy szpitalny ubiór: zieloną bluzę i spodnie. Jedyną ekstrawagancją były ostatnio bardzo modne crocsy we wściekle żółtym kolorze. Ja nosiłam śliwkowe. Były niezwykle wygodne, ale brzydkie jak noc. Moje stopy wyglądały w nich jak dwa pontony. Gwoli ścisłości, to i bez tych butów wyglądały jak pontony, niemniej jednak nie chciałam tego podkreślać obuwiem. Najlepiej się czułam w szpilkach. Niestety, nie wolno było w nich chodzić po szpitalu. Jeszcze bym obdarła obcasem cenne szpitalne linoleum!
- Dzień dobry - odpowiedziałam. - Nie ma co iść schodami. Już ściągnąłem windę. Zaraz zjedzie - oświadczył. - Proszę poczekać. Mówił prawdę, żaróweczki ukryte pod plastikowymi guzikami paliły się na czerwono. Przysunął wózek bliżej metalowych drzwi wind, zastawiając mi tym samym drogę na schody. Kółka wiekowego wózka zaskrzypiały nieprzyjemnie, raniąc moje uszy. Był pełen czystej pościeli. - Może ma pan rację - ustąpiłam niechętnie, rezygnując z konfrontacji. Mężczyzna przyglądał mi się uważnie. Poczułam wstyd, że widzi, jak spóźniam się do pracy. Potwierdzałam tym samym złośliwy stereotyp, że lekarze są zawsze spóźnieni. Cholera... Stanęliśmy obok siebie w krępującej ciszy. Skupiliśmy się na windach. Poprawiłam fartuch, obciągnęłam rękawy, przełożyłam torebkę na drugie ramię i odgarnęłam włosy. Czułam się coraz bardziej nieswojo. Nie wiedziałam, czym mam zająć ręce. Tej przeklętej windy ciągle nie było. Zerknęłam na salowego. Gapił się na mnie. A przynajmniej takie miałam wrażenie, bo przy jego zezie rozbieżnym nie mogłam mieć stuprocentowej pewności. Odwróciłam wzrok. Udałabym, że całkowicie pochłania mnie obserwacja wyświetlacza nad windami, pokazującego, na którym piętrze znajdują się kabiny, jednak dźwigi w budynku E były tak stare, że nie miały wyświetlaczy. Miały za to metalowe skrzypiące kraty, które trzeba było dokładnie zamykać, bo inaczej winda nie chciała ruszać. Wyjęłam z kieszeni fartucha telefon i zaczęłam udawać, że coś sprawdzam, gdy tak naprawdę na zmianę wchodziłam do menu głównego i z niego wychodziłam. Oto ja, proszę państwa - Joanna Skoczek, młoda lekarka, w trakcie specjalizacji z psychiatrii, niezdolna do podjęcia niezobowiązującej rozmowy w oczekiwaniu na windę. Od razu człowiek nabiera zaufania do tego zawodu, czyż nie? Dzisiaj zdecydowanie nie był mój dzień. Chciałam wrócić do
domu. - Tu w podziemiach nie ma internetu - usłyszałam. Speszona zamknęłam klapkę pokrowca na telefon. Wpatrywał się w urządzenie z krzywym uśmiechem, zupełnie jakby przejrzał moje małe oszustwo. - Sprawdzałam esemesy - poczułam się w obowiązku wytłumaczyć. Od razu skarciłam się w myślach. Po co się tłumaczę?! Przecież nie muszę. Zniecierpliwiona zaczęłam tupać nogą. Pracowałam w Szpitalu Wschodnim od dwóch miesięcy. Obiekt był bardzo duży, zatrudniano tu setki lekarzy, pielęgniarek, salowych i pracowników administracji. Jednorazowo mogło być hospitalizowanych ponad siedmiuset pacjentów na czternastu oddziałach. Nie licząc rzecz jasna tak zwanych dostawek, czyli łóżek stojących na korytarzach. Można by spokojnie przyjąć, że w całym kompleksie znajduje się naraz ponad tysiąc osób. Jakimś cudem jednak codziennie spotykałam tego samego salowego. W każdym razie wydawało mi się, że jest salowym, choć mógł też pracować w pralni, bo zwykle widziałam go, jak transportuje kontenery na bieliznę. - Dzisiaj trochę później, hm? - zagadał. - Tak, miałam problem z dojazdem - odpowiedziałam nerwowo. W duchu zaczęłam przeklinać te windy. Już dawno zdążyłabym wbiec na trzecie piętro, gdybym nie czekała na ich przyjazd. Zwłaszcza w tych paskudnych butach. Szlag by to trafił! Wtem za szklaną szybką pojawiło się upragnione światło. Winda zatrzymała się z głośnym zgrzytem. Salowy rzucił się do drzwi, by szarmancko je przede mną otworzyć. Czworokątny klucz miał przytroczony na długim łańcuchu do paska przy workowatych portkach. Wyciągnął go z kieszeni, o mało nie wyrywając sobie szlufki w spodniach. Otworzył odrapane drzwi i rozsunął kratę. Wiedziałam, że wysiądzie, pchając wózek, na pierwszym
piętrze, w związku z czym podziękowałam mu uśmiechem, wsunęłam się na tył windy i stanęłam w kącie. Gdy metalowy kontener wjechał do środka, podłoga kabiny opuściła się o kilka centymetrów. Zacisnęłam dłonie w pięści i wsunęłam je do kieszeni fartucha, żeby mężczyzna niczego nie zauważył. Nie lubiłam jeździć windami. Świadomość, że znajduję się w metalowej klatce, która w każdym momencie może spaść, zawsze odrobinę mnie paraliżowała. Na szczęście podróż upłynęła nam w ciszy. - Do zobaczenia. - Salowy uśmiechnął się do mnie, gdy winda stanęła na jego piętrze. Z jednej strony poczułam ulgę, że wysiadł, ale z drugiej - lekki niepokój, że zostałam w tej wiekowej windzie sama. Zasunęłam kratę. - Do widzenia. Chwilę później wysiadłam na trzecim piętrze. Nie zawracałam sobie głowy zamykaniem szybu windy. Na pomoc rzucił mi się około siedemdziesięcioletni ochroniarz, który całymi dniami przesiadywał na krześle przy kracie zabezpieczającej wejście na piętro przez klatkę schodową. Zawsze mnie zastanawiało, w jaki sposób mógłby nam pomóc, gdyby rozwścieczony pacjent postanowił nas pozabijać, używając do tego celu chociażby własnych rąk. Ruszyłam szybkim krokiem. Pokój odpraw był na końcu korytarza. Na trzecim piętrze oprócz pokoi lekarskich i sekretariatu oddziału znajdowały się cztery zamykane izolatki, w których na obserwacji przebywali świeżo przyjęci pacjenci, jeszcze niezdiagnozowani bądź tacy, którzy zagrażają życiu swojemu lub innych. Jeden z nich stał przy szybie w drzwiach, kiwając się monotonnie do przodu i tyłu. Wskazał palcem na nadgarstek. Nie wiedział, jak się nazywa i gdzie się znajduje, ale był głęboko przekonany o tym, że kosmici inwigilują każdy jego krok za pomocą latarni ulicznych. Nawet on zdawał sobie sprawę z tego, że jestem spóźniona.
Odetchnęłam głęboko, przygotowując się na pełne potępienia komentarze profesora, i wsunęłam czworokątny klucz do zamka w drzwiach, za którymi znajdowała się mała sala konferencyjna. Profesor, siwy brodacz, usiłujący chyba nieudolnie upodobnić się do Świętego Mikołaja, zmierzył mnie pełnym niechęci spojrzeniem, ale o dziwo, nie skomentował spóźnienia. Lekarz dyżurny nie przerwał czytania zmęczonym głosem relacji ze swojej zmiany. Wydawało się, że w ogóle mnie nie zauważył. Po cichutku zamknęłam drzwi i usiadłam na jednym z wolnych krzeseł, usiłując wtopić się w otoczenie. Odchyliłam się, żeby oprzeć plecy. Nagle krzywe siedzenie, na które z ulgą opadłam, przechyliło się pode mną niebezpiecznie i głośno zatrzeszczało. Rozrzuciłam ręce na boki i złapałam się kurczowo siedzącej obok oddziałowej. Moja torebka z głośnym stukiem upadła na ziemię. Pielęgniarka zmierzyła mnie długim spojrzeniem, ale nic nie powiedziała. Mruknęłam niewyraźne „przepraszam” i postanowiłam, że pod żadnym pozorem nie będę się ruszać na tym zdradliwym krześle. Torebkę zostawiłam na podłodze. Niech sobie tam poleży do końca odprawy. Tak będzie lepiej dla wszystkich. Druga rezydentka, moja koleżanka Urszula, puściła do mnie oko z końca sali. Karol, doświadczony doktor psychiatrii, z którym dzieliłyśmy pokój lekarski, szepnął jej coś do ucha. Zachichotali. Profesor Sieradzki zgromił ich spojrzeniem zza swoich bezoprawkowych okularów, ale znów powstrzymał się od komentarza. To było do niego niepodobne. Poczułam się jeszcze gorzej. Naprawdę wiele bym dała, żeby wrócić do domu, położyć się do łóżka, nakryć kołdrą i udawać, że mnie nie ma. Zerknęłam na zakratowane brudne okno, za którym rozciągał się sielski widok na drzewa i błękitne niebo. Zaczęłam się zastanawiać, co było przyczyną mojej chandry. Do kocich wymiotów już się przyzwyczaiłam, tak samo do praskich
karków z bmw. Pokiwałam głową do swoich myśli. To wszystko przez wczorajszy telefon od mamy. Znowu przypominała mi, ile mam lat, i wypominała, że powinnam znaleźć męża, bo umrę smutna i samotna. Moja matka myślała przyszłościowo, w przeciwieństwie do mnie miała wszystko zaplanowane na co najmniej czterdzieści lat do przodu. Najwyraźniej mój pogrzeb też już znalazł się w jej planach. Dyżurny skończył czytać raport dotyczący porad na szpitalnym oddziale ratunkowym, czyli SOR-ze - zgodnie z tym, co mówił, konsultował tam całą noc. Współczułam mu, ale jeszcze bardziej współczułam sobie. Dzisiaj, niestety, wypadała moja kolej na całodobową pracę. Hm, a może to dzisiejszy dyżur był powodem złego humoru? Nie da się tego wykluczyć. Referujący lekarz wyrwał mnie z zamyślenia: - Dyżur przekazuję pani doktor Joannie Skoczek. - Podał mi grubą księgę raportów, w której musiałam się podpisać i przypieczętować swój los na najbliższe dwadzieścia cztery godziny. - Dobrze, dziękuję. Będę do dziesiątej, potem muszę jechać na uczelnię. - Sieradzki zdjął okulary, co było sygnałem, że odprawa się zakończyła. - Jeśli macie do mnie jakieś sprawy, to musicie zdążyć do dziesiątej. Wstałam i wyszłam z innymi na korytarz. Czas zacząć kolejny cudowny dzień pracy. - Aśka, czemu się spóźniłaś? - zapytała Urszula, wchodząc za mną do pokoju lekarskiego. Pokój był wąską kiszką, w której ledwo mieściły się stojące pod dłuższą ścianą trzy biurka. Każde biurko i krzesło było inne. Wydawało się, że zostały tu przyciągnięte z oddziałów, w których wymieniano sprzęt, bądź osobno zakupione przez trzech sfrustrowanych pracowników, którzy chcieliby pracować w przyjaznych warunkach. Podłoga wręcz usiana była kablami prowadzącymi do przedłużaczy oraz stertami papierów z historiami chorób pacjentów, którzy zostali wypisani już
dawno temu, ale ponieważ nie mieliśmy szafek na dokumenty, to rzucaliśmy je na stosy pod ścianą. - Jakiś idiota zastawił mi samochód i nie mogłam wyjechać - burknęłam. - Ja to ci się dziwię, że mieszkasz w takim miejscu. - Westchnęła i podeszła do okna. Otworzyła je na tyle szeroko, na ile pozwalała zamontowana krata. Stara, aluminiowa rama mająca chyba więcej lat ode mnie była nieszczelna. Jeszcze nie miałam okazji przetrwać zimy na tutejszym oddziale, ale za to w nadchodzące wielkimi krokami wakacje będę mogła poznać na własnej skórze, co oznacza brak klimatyzacji. W szpitalu, w którym poprzednio pracowałam, warunki były nieporównywalnie lepsze. Po rozwodzie wolałam jednak zrezygnować z pracy mimo niewątpliwych zalet, jakimi były klimatyzacja i wyremontowana łazienka pracownicza. Przeprowadziłam się z powrotem do Warszawy, z której wyjechałam tuż po studiach razem, z jak mi się wówczas zdawało, miłością mojego życia. - Miejsce jak miejsce. - Wzruszyłam ramionami. Usiadłam za swoim biurkiem. Na szczęście nie musiałam go z nikim dzielić. Nie cierpiałam bałaganu, jaki ludzie robią w pracy. Ja musiałam mieć tu idealny porządek. Na szczęście natręctwa mi nie groziły. Najlepiej świadczył o tym stan mojej kuchni. - Nie boisz się, że ktoś cię tam napadnie i zgwałci? - drążyła temat koleżanka. - Nie. Zanurkowałam pod stół, żeby uruchomić zakurzony komputer, który najlepsze lata miał już za sobą. Mam wrażenie, że wszystko w tym szpitalu pokrywała warstwa kurzu. [L.J] - Aleś ty dzisiaj mało rozmowna - prychnęła Urszula. - Co się tak boczysz? Miała rację. Byłam w fatalnym nastroju. Zwykle to ona
zrzędziła, a ja usiłowałam poprawić jej nastrój. Przez chwilę patrzyłam bezmyślnie, jak wyciąga z torebki jogurt i zabiera się do śniadania. - A co mam ci powiedzieć? - Znów westchnęłam. - To Praga-Północ, ale nie rejon trójkąta bermudzkiego, tylko Szmulki. Znam wszystkich pijaczków, a blokersi chyba wyginęli albo przenieśli się do osiedli pod miasto. Nocami może być nieciekawie, ale tak jest wszędzie. - W sumie racja. mnie tylko raz okradli, i to w Śródmieściu - przyznała. - Poza tym Praga się rozwija. Zobaczysz, że to niedługo będzie centrum kultury stolicy, a moje mieszkanie w kamienicy zwiększy swoją wartość kilkakrotnie. - Taa... zobaczymy. - Metro już jest. - Co już jest? - Do pokoju wpadł Karol. Bardzo go lubiłam. Był wysokim blondynem pod pięćdziesiątkę, ale młodym duchem, co nie pozwalało mu zwolnić tempa nawet na chwilę, a uzewnętrzniało się między innymi barwnymi strojami. Codziennie zakładał spodnie w innym, szalonym kolorze. Dzisiaj miał fioletowe. - Metro na Pradze - wyjaśniła Urszula. - Praga? - zdziwił się teatralnie. - A to jeszcze Warszawa? Karol od urodzenia mieszkał po lewej stronie Wisły. Jak każdy rodowity warszawiak wyznawał patriotyzm lokalny. Lewobrzeżni uważali, że druga strona miasta tak naprawdę nie jest już stolicą. Z kolei prawobrzeżni byli głęboko przekonani o tym, że ich część miasta jest piękna, ale niedoceniana, a po lewej mieszkają same słoiki - jak zwykło się nazywać tu ludność napływową z innych miast. Po cichu zgadzałam się z częścią postulatów mieszkańców prawego brzegu Wisły. Gdyby odrestaurować przedwojenne kamienice, których było naprawdę dużo, okazałoby się, że Nowy Świat nie jest ani ładny, ani wyjątkowy. Jako słoik wolałam zbyt intensywnie się nie kłócić.
- To ty na wiochę jeździsz pracować? Taki wsiowy dochtor z ciebie? - zakpiłam ze słów kolegi. Szpital Wschodni znajdował się na prawym brzegu Warszawy. Dlatego kupiłam tu mieszkanie. Chciałam mieć blisko do pracy. - Oj, Asiu, Asiu, taka zła już od rana? - Roześmiał się i zasiadł za swoim biurkiem. - Poczekaj, aż pójdziesz do pacjentów. Nasze pieszczoszki na pewno poprawią ci humor. Wpatrując się w monitory komputerów, czekaliśmy, aż szpitalny system raczy się włączyć. Bez dostępu do bazy nie mogliśmy zlecać badań ani tworzyć wpisów w historiach chorób pacjentów. Gdy raz na jakiś czas dział informatyczny robił aktualizację systemu, cały szpital był jak sparaliżowany. Wstałam lewą nogą - mruknęłam i zaczęłam przeglądać papierowe karty pacjentów. Na szczęście dzisiaj dostałam tylko jednego nowego chorego. W myślach zakpiłam z wielkiej komputeryzacji w medycynie. Skończyła się na tym, że i tak wszystko obowiązkowo trzeba było pisać ręcznie, a potem wprowadzać do systemu. Znacznie wydłużyło to już panującą biurokrację. Przeleciałam wzrokiem notatki dyżurnego na temat nowego pacjenta. Miał schizofrenię. W wywiadzie osobniczym wieloletnie nadużywanie narkotyków. Został przyjęty po tym, jak pobił żonę, a ona wezwała policję. Zleconych na stałe leków nie przyjmował. Mogłam się założyć, że nie żałował sobie narkotyków. Czas pójść do pracy. - Asiu? - zagadnął Karol. - Tak? - Chcesz czekolady? Wyglądasz, jakbyś potrzebowała.
2. Pokoik przyjęć, przystosowany do użytku chyba ze starego schowka na miotły, był jeszcze mniejszy od kanciapy, która służyła nam jako pokój lekarski. W dodatku pozbawiony był okien. Kwaśny odór potu siedzącego naprzeciwko mężczyzny osaczał mnie ze wszystkich stron. Cieszyłam się, że badanie fizykalne miałam za sobą i od pacjenta oddzielał mnie blat biurka. - Chciałabym z panem porozmawiać - zaczęłam. Niestety, dobry humor, który pojawił się rano po ograbieniu Karola z tabliczki czekolady toffi, po paru godzinach się ulotnił. - Nie chce mi się gadać! - warknął pacjent. - Rozumiem, na pana miejscu też nie miałabym ochoty, ale jeżeli poświęci mi pan kilka minut, to będę mogła wypełnić wszystkie papiery, z których się mnie rozlicza. - Poklepałam trzymany na blacie notatnik. Starałam się go przekonać, że jestem takim samym szarym człowiekiem jak on, który co dzień musi tłumaczyć się szefowi i ma przed sobą mnóstwo niepotrzebnej roboty. Często łamało to pierwsze lody pomiędzy mną a nowym pacjentem. Tak na oko stupięćdziesięciokilogramowy mężczyzna zaczął się kiwać na zbyt małym dla niego krześle. Do przodu, do tyłu, do przodu, do tyłu. Drewno ostrzegawczo zaskrzypiało. Obserwowałam go, zastanawiając się, czy jak zleci i rozwali sobie łeb, będę za to odpowiedzialna. Pewnie tak. Pacjent Sylwester Kartynowicz od początku nie współpracował. Łaskawie pozwolił mi osłuchać sobie serce i płuca oraz zmierzyć ciśnienie tętnicze krwi. Wszystko bez zdejmowania przepoconej podkoszulki bez rękawów. Uniósł ją na tyle, bym sięgnęła stetoskopem do wilgotnej, lepiącej się skóry. Na nic więcej się nie zgodził. Nawet nie chciał wejść na
wagę lekarską. Postanowiłam odłożyć pełne badanie na później, kiedy odrobinę się uspokoi. Został przyjęty do szpitala na mocy artykułu dwudziestego trzeciego ustawy o ochronie zdrowia psychicznego. Zapis ten pozwala hospitalizować pacjentów bez ich zgody, jeśli ich zachowanie sugeruje, że zagrażają swojemu życiu bądź życiu i zdrowiu osób trzecich. Napompowany furią i narkotykami Kartynowicz podpadał pod ten artykuł. Szczerze podziwiam policjantów, którzy zdołali go spacyfikować i przywieźć do nas na oddział ratunkowy. - Proszę mi powiedzieć, jak pan tutaj trafił - poprosiłam grzecznie. - To jakaś pierdolona pomyłka! - ryknął. - Nic nie zrobiłem tej suce! Nie wiem, czemu zadzwoniła po policję. Pokiwałam głową, zupełnie jakbym się z nim zgadzała. Nie widziałam żony Kartynowicza. Swoją wiedzę czerpałam jedynie z karty przyjęcia wypełnionej przez lekarza dyżurnego. Zamieścił tam relację policjantów, którzy, kolokwialnie mówiąc, przedstawili mieszkanie pacjenta jako „zapleśniałą melinę śmierdzącą kałem”, a jego żonę jako „biedną kobietę ze złamanym nosem i najprawdopodobniej połamanymi żebrami”. - Tym bardziej musi mi pan opowiedzieć, jak było naprawdę - oświadczyłam. - Musi pan podać swoją wersję, bo na razie wiem tylko to, co powiedzieli policjanci. - Pierdolone, kłamliwe psy! - skomentował cichszym głosem. Wydawało się, że z mężczyzny uszło powietrze. Ale tylko trochę. Zaciskał dłonie w pięści, jakby chciał w coś bądź kogoś uderzyć. Szybko oceniłam odległość, która nas dzieliła. Odsunęłam się nieznacznie, udając, że usiłuję lepiej usadowić się na krześle. Przysunęłam bliżej siebie kubek z lurowatą kawą rozpuszczalną, którą wbrew procedurom wniosłam. Nauczyłam się na zajęciach z samoobrony, prowadzonych przez byłego komandosa, że najlepiej złapać kubek bądź szklankę za dno i uderzyć nim w przeciwnika. Siła przeniesiona na wąskie brzegi
naczynia zamienia je w kastet. Jeszcze nigdy nie musiałam bronić się przed pacjentem. Zawsze jednak mógł być ten pierwszy raz. Psychiatrzy czasami padają ofiarą pacjentów. Kartynowicz był potężnym mężczyzną. Znalazłabym się w nie lada opałach, gdyby postanowił się na mnie wyżyć za poniesione i wyimaginowane krzywdy. - Coś tam powiem - mruknął. - Ale jak mnie wkurwisz, to przestanę mówić. - Nie przechodziliśmy na ty, panie Kartynowicz. Jestem pana lekarzem prowadzącym, a nie koleżanką. - Wyraźnie wytyczyłam pomiędzy nami granicę. Nic nie odpowiedział. Spojrzał tylko spode łba. - W dokumentacji mam napisane, że przyjechał pan do szpitala pod eskortą policji, czy to prawda? - zapytałam. - Tak. - Skąd pana przywieźli? - zapytałam, mimo że znałam odpowiedź. - Z domu. - Dlaczego? Kto wezwał policję? - Ta pierdolona suka wezwała policję! Tylko się kłóciliśmy, a ta lafirynda zamknęła się w sypialni i zadzwoniła po psy! Jak tylko wrócę do domu, to zatłukę sukę. - Panie Kartynowicz, spokojnie. Proszę mi opowiedzieć o sobie. Czy kiedy przyjechała policja, był pan pod wpływem alkoholu albo narkotyków? Mężczyzna znowu nabrał powietrza i zamknął się w sobie. „Za ostro” - skrytykowałam się w myślach. - Pana milczenie rozumiem jako sprzeciw, tak? - Udałam, że pilnie notuję coś w notatniku. - Nie. Znaczy tak. To znaczy wypiłem jedno piwo. To nie zbrodnia! Badania laboratoryjne przy przyjęciu wykazały dwa promile alkoholu we krwi. Wypił więcej niż jedno piwo. Dodatkowo badanie na obecność narkotyków wskazywało, że zażył dopalacze. Była to nowa plaga oddziałów psychiatrycznych, a
ostatnio także pediatrycznych. - Wiem, że kilka lat temu została u pana zdiagnozowana schizofrenia paranoidalna - powiedziałam. - Pana żona przekazała policji takie informacje. - Już na nic nie choruję. - Ale pytam o przeszłość. Gdzie pan się leczył? Leżał pan w jakimś szpitalu? Chodził do lekarza? Kto pierwszy postawił to rozpoznanie? - Dwa lata temu byłem w Drewnicy. Trafiłem tam, jak przyćpałem. Oni twierdzili, że mam schizofrenię. - Zaskoczył mnie nieoczekiwanym wyznaniem. - Ale już mi przeszło. Na usta cisnęła mi się kąśliwa uwaga, że takie choroby raczej nie przechodzą. Nie cierpiałam takich pacjentów. Wiem, że jako lekarz powinnam być pełna empatii i zrozumienia. Jednak o ile współczucie wobec staruszki z lękami albo młodego człowieka z depresją przychodziło mi bez trudu, o tyle miałam problem z empatią wobec agresywnych typów, którym na ich życzenie narkotyki i wóda wyżerały mózgi, a oni pasożytowali na społeczeństwie, ciągnąc od państwa zasiłki. - Rozumiem. A może mi pan powiedzieć, kiedy leżał pan w Drewnicy? Drewnica, czyli Wojewódzki Szpital dla Nerwowo i Psychicznie Chorych „Drewnica” w Ząbkach, to bardzo dobry ośrodek. Niestety, zaniedbany tak jak wszystkie szpitale psychiatryczne w naszym kraju. - W październiku albo listopadzie. Na jesieni jakoś. - A czy ma pan jakieś karty wypisowe z tamtego miejsca? Jakąś dokumentację pobytu? - Nie. Zanotowałam w pamięci, żeby skontaktować się ze skatowaną żoną i poprosić o przyniesienie papierów, które pomogłyby mi zweryfikować słowa pacjenta. - Długo pan leżał w szpitalu? - Ze dwa miesiące. - A jakie miał pan objawy?
Wzruszył ramionami. - Żadnych. - Gdyby nie miał pan objawów, lekarze nie trzymaliby pana aż dwa miesiące. Proszę sobie przypomnieć. Liczy się każdy szczegół. - To wszystko wina tej suki. Wtedy też zadzwoniła po policję. Ona ma kochanka! Suka pieprzona! Lafirynda! - wykrzykiwał. Drzwi pokoju przyjęć otworzyły się nieco szerzej. W szczelinie pojawiła się twarz mojego kolegi, Karola Dąbkowskiego. Najwyraźniej zaalarmowały go wrzaski. Miło, że dał znak, iż ktoś zareaguje, gdy pacjent mnie zaatakuje. - Dzień dobry panu - przywitał się grzecznie z pacjentem. - Usłyszałem krzyki. Czy coś się stało? - Nie, wszystko jest dobrze. - Posłałam mu uspokajający uśmiech. - Rozmawiamy o żonie pana Kartynowicza. - Rozumiem. Gdybyś czegoś potrzebowała, będę w pokoju obok. Do widzenia panu. Pacjent zaczął ciągnąć troczki przy kapturze bluzy. Zauważyłam, że robił to, gdy się denerwował. - Sądzi pan, że żona zadzwoniła po policję, bo ma kochanka? - zapytałam. - Oczywiście, że tak. Ten sukinsyn pierdolony za mną łazi. Dzwoni do domu. Przychodzi, jak mnie nie ma. Wiem, że przychodzi, bo przestawia meble. A ta pinda wmawia mi, że nic nie jest przestawione. Oni chcą zrobić ze mnie wariata, chcą się mnie pozbyć. Ta głupia suka wymyśliła pewnie, że jak mnie zabije, to zabiorą całą forsę i wyjadą. - Jest pan majętnym człowiekiem? - ciągnęłam go za język. W historii choroby było zaznaczone, że od piętnastu lat pobiera rentę. - Tak. Prowadzę mały interes na boku. Wie pani, tutaj kupię, tam sprzedam. Z tego są bardzo duże pieniądze. - A gdzie pan trzyma te pieniądze? W banku? Bo poza nim to niebezpiecznie w dzisiejszych czasach. - Ja wiem! Wszyscy czekają, jak uczciwego człowieka