Dziewczynka087

  • Dokumenty562
  • Odsłony70 923
  • Obserwuję106
  • Rozmiar dokumentów1.0 GB
  • Ilość pobrań42 012

Żona mimo woli - Sharma Annika

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Żona mimo woli - Sharma Annika.pdf

Dziewczynka087 Ksiazki
Użytkownik Dziewczynka087 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 192 stron)

Ktoś mi czegoś dosypał… Ta myśl przemyka przez moją głowę tak szybko, że ledwie ją rejestruję. Ale jest tam, niczym wirus albo jad po ukąszeniu; to tylko kwestia czasu, kiedy się rozpanoszy na dobre. Taniec nie wywarłby na mnie takiego wpływu. Ponieważ nie piję, nie mógł to też być alkohol. Czuję, jak mój umysł, niewyraźny niczym zakłócony obraz z satelity, zaczyna się wyłączać. Pokój wiruje, otaczające mnie głosy zlewają się w jeden hałas. Nawet – teoretycznie – pepsi straciła smak. Przed oczami mi się mąci. Cztery z pięciu zmysłów przestają działać. Pozostało mi tylko czucie. Ktoś trzyma dłoń w dole moich pleców i kieruje mnie w stronę spokojniejszej części domu. Popycha mnie na łóżko. To ostatnie, co pamiętam. Jest jeszcze cień. Cień, który staje nade mną, gdy pogrążam się w ciemnościach. Piętnaście godzin wcześniej Nauka na ostatnim roku college’u trwa już od miesiąca, tak więc w niepamięć zdążyło odejść podniecenie towarzyszące inauguracji roku akademickiego. Niekończące się kolejki w księgarni zamieniły się w strumyki studentów zwracających podręczniki z tych przedmiotów, z których po namyśle zrezygnowali. Ustały gwarne rozmowy i okrzyki: „Do zobaczenia w Starbucksie!”. Widok dawno niewidzianych kolegów i koleżanek stracił urok nowości, a głośne piski wyrażające radość z ich ponownego zobaczenia po długim lecie zamieniły się w obojętne kiwnięcia głową na dzień dobry. Ja także wpadłam w rutynę. Dzień zaczynam od joggingu, po czym jem śniadanie i idę pieszo na uczelnię – tak samo robiłam na pierwszym roku i nic się od tamtej pory nie

zmieniło. Sedżal twierdzi, że przejawiam zachowania obsesyjno-kompulsyjne, na co chcę jej odpowiedzieć: „I kto to mówi?”. Do pewnego stopnia jednak ma rację. Rutyna mnie uspokaja, zupełnie jak niektórych herbata. Tego ranka jest inaczej, ponieważ zaspałam. Ludzie mają pecha, że wyglądam dziś tak, jak wyglądam, jednakże trudne sytuacje wymagają radykalnych środków. Splatam niesforne włosy w ptasie gniazdo na czubku głowy, łapię ze stołu tosta i trzaskam drzwiami. Ciekawe, ile on tam leżał? zastanawiam się, gdy usta wypełnia mi czerstwy, słodki smak. Nieważne, nie ma na to czasu. Zrządzeniem losu i łutem szczęścia opadam na krzesło przy swojej ławce zaledwie siedem minut później. W tym samym momencie mam wrażenie, jakby ktoś przekręcił wyłącznik. Z Panny Roztrzepanej zamieniam się w Pokerową Twarz. Na zajęciach zawsze przybieram maskę, bo kiedy człowiek idzie na medycynę, nie może popełnić błędu. A poza tym taka już jestem. Sama nie wiem, kiedy postanowiłam zostać lekarzem. Najbliżsi mówią mi, że Hindusi mają to we krwi i że gdybym mierzyła niżej, zaprzepaściłabym wszystko, co rodzinie udało się tutaj osiągnąć. Wszyscy – moi rodzice, krewni, rodzice kolegów i koleżanek, a nawet wujek (który tak naprawdę nie jest wujkiem, tylko starszym Hindusem, zasługującym na ten grzecznościowy tytuł, i który prowadzi sklep spożywczy na rogu) – wszyscy oni musieli dokonać wyboru w ostatniej klasie ogólniaka: praca albo nauka. Tak sobie myślę, że geografia nie wykorzenia nawyków. Każdy Hindus, jakiego znam, oddał się własnej firmie albo karierze naukowej, i to bez względu na to, czy dorastał w USA czy w Indiach. Lubię myśleć, że zdecydowałam się na medycynę, ponieważ jestem dobrym człowiekiem, a nie z kulturowego przymusu. Gdy się jednak nad tym zastanowię, przyznaję, że od maleńkości o niczym innym nie słyszałam. W chwili gdy wykładowca się odzywa, jestem gotowa wziąć byka za rogi. Masz to w sobie, Nithjo. – Witam wszystkich w ten piękny piątek. Pod koniec wykładu zbiorę wasze prace do oceny. Jeśli macie jakieś pytania, zwróćcie się do asystenta osobiście albo mailowo, żeby nic nie przeszkodziło wam w przygotowaniach do egzaminu w przyszłym tygodniu. Na to przypomnienie całe powietrze, które miałam w płucach, uchodzi ze mnie ze świstem. Nie odrobiłaś zadania, idiotko. Jeszcze chwila i uduszę się z braku tlenu. Serce zaczyna mi walić, kiedy poziom dwutlenku węgla we krwi niebezpiecznie się podnosi. Zważywszy, że oceny z zadań w połączeniu z ocenami z egzaminów składają się na średnią – w moim wypadku 3.96 przez przeklętą fizykę – grozi mi jej nagłe obniżenie. Otwieram zeszyt, żeby przyłapać wykładowcę na pomyłce, lecz z kartki niczym w prawdziwym horrorze 3D wyskakuje na mnie czerwony napis: „Chemia – zadanie”. Wzdycham w duchu, przypomniawszy sobie, że widziałam go trzy dni temu i miałam szczery zamiar zabrać się do tego od razu, ale zatelefonowała mama, Sophia poprosiła mnie o pomoc przy pisaniu eseju, a do tego jeszcze musiałam wyskoczyć po mleko. Biorąc pod uwagę, że dzisiaj zaspałam, nie miałam w tym starciu najmniejszych szans. Ujmuję twarz obiema rękami i staram się głęboko oddychać. Myśl, Nithja, myśl… Przez głowę przelatuje mi litania wymówek. Pies pogryzł moją pracę… Zgubiłam

zeszyt… Oddałam panu zadanie już wcześniej i to pan je zgubił… Może najprościej byłoby poprosić o przesunięcie terminu? Oczywiście wtedy powinnam przedstawić powód, a tata zawsze mi powtarza, że jak człowiek raz zacznie kłamać, musi pilnować się na każdym kroku, żeby kłamstwa mu się nie pomieszały. – Chcesz odpisać ode mnie? – pyta mnie siedzący obok chłopak. Gdy się do niego odwracam, wstrząśnięta, napotykam parę błyszczących zielonych oczu, z których wyziera wyczekiwanie. Czuję pokusę. Zaraz jednak stają mi przed oczami rodzice, którzy ze smutkiem słuchają, jak mówię, że nie dostanę dyplomu, ponieważ pogwałciłam regulamin college’u. Życzy sobie pan do tego frytek? Nie mogłabym nawet pracować w restauracji, bo nie wolno mi dotykać mięsa – mama z tatą już się o to postarali, aby wpoić mi wstręt do niego w bardzo wczesnym dzieciństwie. Zielonooki wyczuwa, że się waham. – Masz. Chyba że wolisz dostać pałę. Taa, już to widzę, jak chcesz dostać pałę… Wydaje mu się, że jego sarkazm w czymś pomoże. Kiwam mechanicznie głową i mamroczę pod nosem podziękowanie, czując trochę ulgę, a trochę wstyd. Niech to szlag. Lepsza słaba ocena niż nic. Przysuwam sobie zeszyt Zielonookiego i zaczynam odpisywać. Pięćdziesiąt minut później, gdy wykład dobiega końca, jako jedna z ostatnich podchodzę do katedry, aby oddać rozwiązane zadanie. Śpiesząc się do wyjścia, nie poświęcam ani myśli więcej Zielonookiemu. Reszta dnia mija szybko, ale bez większych sukcesów. Przez niespodziewany deszcz siedzę na ćwiczeniach z biologii rozrodczej przemoknięta do suchej nitki, usiłując się skoncentrować, chociaż w butach mi chlupie, a mokry dżins ociera mi ciało. Ta sprawa z chemią wytrąciła mnie z równowagi do tego stopnia, że przez większość czasu błądzę myślami sama nie wiem gdzie. – Nithja, może ty odpowiesz na pytanie? – pyta asystent, starając się mnie zmusić do mówienia, skoro nikt inny nie kwapi się z odpowiedzią. – Eee… – Cisza ciągnie się w nieskończoność. – Frymartynizm – mamroczę w końcu, złożywszy do kupy pytanie o bliźniacze cielęce płody, których łożyska się scaliły. – Zechcesz to rozwinąć? Jąkając się, wyjaśniam mechanizm wpływu męskich hormonów cielaka na bezpłodność jałówki. Asystent jest wyraźnie rozczarowany, ja jednak nie przejmuję się tym i znów bujam w obłokach. Marzę, aby trafić do łóżka i zacząć ten dzień od nowa. Chwila, wróć. Nie, jednak nie chcę przeżywać wszystkiego od początku. Moje trampki poskrzypują, jakby się ze mną zgadzały. Ćwiczenia ciągną się w nieskończoność, a gdy wreszcie mijają i mogę schronić się w zaciszu mieszkania, czeka mnie jeszcze spotkanie z Sedżal na kawie. Zdarzają się przyjaciółki, z którymi można spędzić cały dzień i nigdy nie czuć znużenia. Cóż, Sedżal się do nich nie zalicza. Dorastałyśmy razem, dwie małe Hinduski skazane na przyjaźń z powodu koloru skóry, a także dlatego, że mieszkałyśmy wystarczająco blisko siebie, żeby moja babcia pożyczała szafran od cioci Riny i wpadała do niej na pogaduchy i żeby ciocia Rina zaglądała do nas na herbatę. Poznałyśmy się, mając pięć lat, i od tamtej pory nieprzerwanie ze sobą

rywalizujemy. „Mogę pożyczyć twoją kredkę?”, zapytałam kiedyś i Sedżal wręczyła mi swoją idealnie naostrzoną ceglaną kredkę, pogardliwie wydymając usta na widok mojej, złamanej. Zamiast ukorzyć się pod jej wzrokiem, obrzuciłam takim samym spojrzeniem jej poobgryzane paznokcie. Od tamtej pory żyjemy w stanie ciągłej konfrontacji. Wszystko, poczynając od lekcji pływania, a kończąc na szkolnych debatach, w naszym wypadku przypomina zaciętą walkę. Kiedy uczelnie wyższe rozesłały odpowiedzi na nasze podania, Sedżal zadzwoniła do mnie z pytaniem, gdzie będę studiować. – Dostałam pełne stypendium od Uniwersytetu Stanu Pensylwania. – Trzymałam komórkę barkiem, aby móc cieszyć oczy widokiem rozłożonego listu, podczas gdy w salonie moi rodzice próbowali się dodzwonić naraz do wszystkich krewnych w Indiach z telefonu stacjonarnego. – Ja też – usłyszałam w odpowiedzi. O ile ja nie dostałam się ani na Harvard, ani na Yale i uznałam, że Uniwersytet Filadelfijski jest za drogi oraz znajduje się za blisko domu, o tyle w wypadku Sedżal było odwrotnie: została zaakceptowana przez obie uczelnie z Ligi Bluszczowej, lecz bez wsparcia stypendialnego, za to filadelfijczycy odrzucili jej kandydaturę. Jakąś częścią siebie – tą częścią, której istnienia wolę nie przyznawać nawet przed sobą – cieszyłam się skrycie, że Sedżal będzie musiała się zniżyć do poziomu uniwersytetu stanowego, jak my wszyscy plebejusze. Poczucie winy nie trwało jednak długo. Zanim się obejrzałam, Sedżal miała kolejne zwycięstwo na koncie – została poproszona o wygłoszenie mowy końcowej przy rozdawaniu dyplomów, a to tylko dlatego, że miała o jeden więcej kurs nadobowiązkowy niż ja, co dawało jej pierwszeństwo pomimo identycznej jak moja średniej. Obydwie bowiem uzyskałyśmy 4.7 – najwyższą z rocznika. Bez względu na wszystko lubię Sedżal. Nie znaczy to, że spotkania z nią nie wymagają z mojej strony przygotowania psychicznego. Właśnie dlatego ogarnia mnie tępy ból głowy, kiedy czekam na nią na głównym trawniku, przyglądając się, jak paru chłopaków rzuca frisbee. – Słyszałaś, że Kariszma zaręczyła się z Amerykaninem? – Sedżal pakuje się prosto w moje pole widzenia, nie zawracając sobie głowy takimi uprzejmościami jak zwykłe „cześć”. To dla niej typowe. Podaje mi kubek gorącej czekolady, którą zamówiłam u niej esemesowo. Teraz niepotrzebna mi kofeina, tylko kalorie. – Mama mi wczoraj powiedziała – odpowiadam. – Cieszę się ze względu na Kariszmę. I nie mogę się doczekać wesela. Upijam łyk czekolady. Przepadam za weselami – nawet na samą myśl kręci mi się w głowie. – Moim zdaniem to nie wypali. Hindusi i Amerykanie nie pasują do siebie. Zbytnio się różnimy. – Pewność w jej głosie mówi mi, że oczekuje, abym się z nią zgodziła. – Ludzie są różni, Seeedżaal – rzucam wesoło, naśladując panią z angielskiego, która rok wcześniej katowała moją przyjaciółkę taką wypaczoną wymową jej imienia. – To, że ty byś nie chciała Amerykanina, nie znaczy jeszcze, że małżeństwo Kariszmy

będzie nieudane. – Przestań. Wiesz, że tego nienawidzę – rzuca z powagą, nawijając kosmyk włosów na palec. – W każdym razie naprawdę nie mogłabym tego zrobić. A ty? Sedżal zadecydowała, którą kulturę wybiera. I zakłada, że ja myślę podobnie, choć w gruncie rzeczy się myli. Przez osiemnaście lat próbowałam znaleźć złoty środek między byciem Hinduską i byciem Amerykanką. Usiłowałam pogodzić ze sobą dwie Nithje: tę, która w piątkowy wieczór chadza do świątyni, i tę, której przyjaciele w tym samym czasie żyją meczami futbolowymi. Dzisiaj ta przepaść nie jest już tak szeroka. Nie jestem jednym ani drugim. Jestem Amerykanką hinduskiego pochodzenia. Jestem Hinduską żyjącą w Ameryce. Dzięki temu nie czuję się rozdarta i po raz pierwszy w życiu, w wieku dwudziestu jeden lat, mam pełen komfort. Chyba nawet pogodziłam się z ideą aranżowanych małżeństw, których przykład zobaczę na własne oczy już za kilka tygodni podczas ślubu mojej kuzynki Mohini. – Nie wiem – wyznaję szczerze. – Chcę być po prostu szczęśliwa. W tym momencie Sedżal patrzy na mnie tak, jakby nagle wyrosła mi trzecia głowa. W rzeczywistości nie potrafię sobie wyobrazić, abym miała wyjść za nie-Hindusa. No, chyba że chodziłoby o George’a Clooneya. Dla niego pogwałciłabym wszystkie zasady. Jak dotąd jednak nie spotkałam nikogo takiego, więc nie myślę o tym zbyt wiele. Nie mam problemu z tym, że inni Hindusi wiążą się z nie-Hindusami; po prostu nie jestem pewna, czy ja mogłabym to zrobić. Jednakże gdybym zdradziła się ze swymi wątpliwościami przed Sedżal, uznałaby to za swoje zwycięstwo w dyskusji – dlatego nic nie mówię, zadowolona z tego postanowienia. Po kolejnej godzinie rozważania plusów i minusów poślubienia nie-Hindusa (plusy: piękne dzieci; minusy: utrata hinduskiej tożsamości, której Kariszmie brakowało od samego początku) oświadczam Sedżal, że miałam ciężki dzień i chciałabym już wrócić do domu. Nigdy jeszcze nie wyczekiwałam z takim utęsknieniem weekendu. Żegnając się z przyjaciółką, czuję w ustach smak popcornu polanego masłem, którym uraczę się podczas oglądania filmu, byle tylko zapomnieć o wydarzeniach mijającego dnia.

Otwieram drzwi mieszkania, zzuwam buty w przedpokoju i ledwie docieram do swojej sypialni, żeby odłożyć plecak, słyszę, jak moja współlokatorka Sophia woła zza drzwi: – Nithja! Dzwonił Luke! Dziś wieczorem będzie u niego impreza. Chcesz pójść? Jej podniecenie tym, aby uczynić piątkowy wieczór wyjątkowym, przypomina mi, jak się poznałyśmy na początku studiów. Jeśli w kimkolwiek zakochałam się od pierwszego wejrzenia, tą osobą była Sophia. „Oczami wyobraźni już widzę jaskrawe kolory. I sofę. Co na to powiesz?”, wyszczerzyła się i zaśmiała zaraźliwie, dzięki czemu natychmiast zrozumiałam, że moje życie właśnie się zmieniło. Od tamtej pory pozostajemy współlokatorkami i najlepszymi przyjaciółkami. Mamy inne podejście do życia, ale to dobrze – dzięki temu tak świetnie się między nami układa. Ja potrafię przeżyć całą gamę uczuć w okamgnieniu, Sophia natomiast jest zawsze albo uradowana, albo smutna. Nawet nasz wygląd opiera się na przeciwnościach: ona ma bladą cerę i jasne włosy, podczas gdy moja karnacja jest śniada, a włosy ciemne. Posyłam jej spojrzenie, które powinno wystarczyć za całą odpowiedź. – Nithja, daj spokój. Proooszę… – Pozwól, że opowiem ci o moim piekielnym dniu. – Odginam kolejne palce, zaczynając od spóźnienia, a kończąc na godzinnej tyradzie Sedżal. – Muszę się zdrzemnąć i wziąć coś na uspokojenie. – Ściągałaś? – pyta mnie szeptem, wyraźnie pod wrażeniem, a ja odburkuję twierdząco. – Od kogo? – Nie mam pojęcia. Siedział obok mnie jakiś chłopak… – Och! – Nieomal widzę, jak trybiki w jej głowie zaczynają się obracać. – Był chociaż przystojny? – Sophio!

– No co? Trzeba patrzeć na dobre strony. No więc? Był przystojny? – Chyba tak. – Wciąż mam w pamięci jego zielone oczy, ale nie mówię o tym. Sophia idzie za mną do kuchni, gdzie wkładam do mikrofalówki paczkę z popcornem. – Widzisz? Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Nie przerywaj dobrej passy. Chodź ze mną na tę imprezę. Od razu poczujesz się lepiej! – wykrzykuje slogany, których się naczytała w poradnikach leżących w mieszkaniu na każdym kroku. Przez chwilę przyglądam się Sophii w milczeniu, ogarniając wzrokiem jej palec, niecierpliwie stukający o blat kuchenny, i dostrzegając tłumioną ekscytację, która z niej emanuje. – Zgoda. – Stojąca przede mną przyszła prawniczka, mająca na podorędziu arsenał argumentów na każdą okazję, jak zwykle mnie pokonała. Muszę jednak przyznać, gdy niczym na przesłuchaniu siedzę przy biurku ze świecącą mi w twarz lampką, że miło jest, kiedy dla odmiany ktoś inny przejmuje kontrolę. Sophia kręci się między naszymi sypialniami, ustawia na blacie obok mnie baterię kosmetyków do makijażu, po czym pół godziny później obwieszcza, że jestem gotowa wkroczyć na czerwony dywan, i obraca mnie w stronę lustra. Patrząc na swoje odbicie, tracę oddech. Dziewczyna, która na mnie spogląda, przypomina egzotyczną piękność. Na co dzień jestem zwyczajną Hinduską: czarne włosy, brązowe oczy. Wzrostem nieco przewyższam większość kobiet mojego pochodzenia – mam metr siedemdziesiąt i kolumnowe, umięśnione nogi dzięki regularnemu bieganiu. W żadnym razie jednak nie jestem wyjątkowa. Egzotyka jest dla innych. Dla dziewcząt, które zaraz po wejściu do pokoju przykuwają uwagę wszystkich i do których stoją kolejki chętnych odkryć tajemnicę czającą się za ich oczami. Mnie nikt nawet jeszcze nie pocałował. Lustrzana Nithja ma oczy mocno podkreślone czarną kredką. Złocisty cień do powiek przechodzi w kącikach w brąz, rozjaśniając tęczówki z odcienia mlecznej czekolady w orzech. Wargi, jak dla mnie zbyt wydatne, z czego wynikają moje kompleksy, Sophia pociągnęła różowym błyszczykiem, który jakimś cudem nie przypomina owocowej waty cukrowej. Moja współlokatorka zauważa zachodzącą we mnie wewnętrzną zmianę i uśmiecha się szeroko. – Wygrałaś – jęczę, starając się nie pokazać po sobie, jak bardzo mi się podoba ta przemiana. Sophia biegnie się wyszykować, zanim zmienię zdanie. W czasie gdy ona przygotowuje się do wyjścia, co jak wiem, może zająć dobrą godzinę, dzwoni mama. – Cześć, mamo! – Po seansie przed lustrem nabrałam energii. – Cześć, córeczko – odpowiada mi wesołym tonem. – Miałaś dzisiaj zajęcia? – Tak, mamo. Codziennie mam zajęcia. – Chciałam się tylko upewnić, że nie wagarujesz. Gdy puści się dziecko samopas, nie sposób stwierdzić, co wyczynia. – Jej poważny ton zarazem mnie bawi, jak i działa mi na nerwy. Zwagarowałam w college’u dokładnie dwa razy – raz, gdy miałam grypę

żołądkową i zwróciłam swoją wagę w płynie izotonicznym, który piłam dla uzupełnienia poziomu elektrolitów, i drugi raz, kiedy Sophia przeżywała kolejne rozstanie i odmówiła wstania z łóżka. – Jadłaś coś dzisiaj? Mama pyta mnie o to, ilekroć dzwoni, jakbym z dala od niej mogła zapomnieć o instynkcie samozachowawczym i konieczności jedzenia. Rozmowa jest równie przewidywalna jak to, że gdy się człowiek budzi, wie, że niebo jest niebieskie. Zostaję skarcona za zapominalstwo, czemu towarzyszy uwaga: „Nie tak cię wychowałam”. Wtedy wtrąca się tata, którego łatwo potrafię sobie wyobrazić: stoi zgarbiony przy mamie, nadstawiając ucha, i w tym właśnie momencie mówi, że muszę być uważniejsza, gdyż „od tego może zależeć życie moich pacjentów”. Kiedy po półgodzinie rozmowa dobiega końca (nie wcześniej jednak, niż padnie przypomnienie o obiedzie), cieszę się, że nie wspomniałam ani słowem o ściąganiu. Tęsknię za swoimi rodzicami bardziej, niż mogłabym to wyrazić. Z białego domu niedaleko kampusu dobywa się głośna muzyka. Impreza trwa w najlepsze. Grupka chłopaków otacza beczkę stojącą na werandzie, a w ogródku na trawniku leży jakaś dziewczyna, spijając alkohol spływający z góry wielkiej bryły lodu. Koleżanki gorąco jej kibicują. W powietrzu unoszą się śmiechy. Rap dobiegający z głośników dał się słyszeć z odległości paru przecznic i z każdym krokiem tylko narastał – podobnie jak ból moich pięt obtartych przez buty na wysokim obcasie. – Zatańczmy! – drze się Sophia, szukając zgody w moich oczach. Przechodzimy na tyły domu, gdzie basy rozrywają bębenki w uszach i wibrują w mięśniach nóg. Sophia chodziła do szkoły tańca baletowego, hip-hopu i jazzu. Ja pobierałam nauki w New Jersey u pewnej Hinduski, która uczyła tańca klasycznego i bollywoodzkiego. Mówi się jednak, że taniec nie zna granic. Przypuszczam, że to prawda, bo Sophia i ja czujemy łączącą nas więź i nie ma znaczenia, że ja podryguję do rytmów bhangry, a ona kręci piruety przy myciu zębów. I ona, i ja zatracamy się, tańcząc. Tak też robimy przy tej okazji. Machamy rękami i kiwamy się do taktu. Z każdą sekundą coraz bardziej oddalam się od wypadków niewydarzonego dnia. Jestem tu ze swoją najlepszą przyjaciółką i czuję się wyjątkowo. Zupełnie nie pamiętam, czemu uważałam się za nieudacznicę. Tego wieczoru jestem egzotyczną pięknością z lustra – pozbawioną wagi i trosk. Oczy Sophii lśnią. Wszyscy wokół nas emanują zaraźliwą energią. Stanowimy bańkę studenckiego szczęścia. – Jak się nazywasz, ślicznotko? – pyta mnie tańczący obok chłopak. Zagadnął mnie! Sophia dyskretnie kiwa głową na zachętę i odwraca się, abyśmy mieli chwilę sam na sam. Chłopak jest wysoki, ciemnowłosy i przystojny. Na mocarnym bicepsie nosi tatuaż plemienny, którym chwali się spod krótkiego rękawka. Tatuaże na ogół działają na mnie zniechęcająco, jednakże dziś czuję się wyjątkowo odważna. Być może ktoś mnie w końcu pocałuje. Być może zdołam dowieść Sedżal, że się myli: ludzie z różnych kultur mają ze sobą więcej wspólnego, niż jej się wydaje.

– Nithja – odpowiadam, zamiatając pewnie włosami i uśmiechając się szeroko. – Nith-ja – powtarza, niepoprawnie akcentując moje imię, na co jednak nie zważam. – A ja jestem Jack. – Mówi to takim tonem, jakbym musiała koniecznie zapamiętać, jak się nazywa. – Napijesz się? – Chętnie. Poproszę pepsi. – Ruszam śladem Jacka i jego uśmiechu do zatłoczonej kuchni. – Nithja! – Ktoś dotyka mojego łokcia, a kiedy się odwracam, widzę, że to Luke, który już rozkłada szeroko ramiona, aby mnie objąć. – Luke! Opowiadaj, co u ciebie! Sophia jest za domem, w nowym towarzystwie – dodaję, przewracając oczami na wzmiankę o naszej przyjaciółce, która wszędzie czuje się jak ryba w wodzie. Luke odpowiada tym samym gestem. – No wiesz, wszystko po staremu. Na ostatnim roku nie można się obijać. – Zaciśniętą w pięść dłonią wymierza kuksańca powietrzu. – I kto to mówi! Robisz specjalizację z marketingu! – Udaję, że wzdycham. Wcale mu nie zazdroszczę, że kierunek, który wybrał, ma znacznie lżejszy rozkład zajęć niż ten stworzony z myślą o przyszłych lekarzach. A przynajmniej tak sobie powtarzam. – Ej, ciężko pracuję. Poświęcam się całym sobą – dodaje ze śmiechem. – Nie powiem, dokonałeś świetnego wyboru. Masz prezencję, gadkę komiwojażera, dar przekonywania… Nie musisz się niczym przejmować. – Dzięki tej prezencji dostaję wszystko, czego chcę. – Posyła mi spojrzenie jak z okładki męskiego magazynu, na co oboje wybuchamy śmiechem. – Gdzieś tu powinien być mój współlokator, pójdę go odszukać. – Klepie mnie w ramię na odchodne. – Powinniście się poznać. – Tak. Tak, jasne – bełkoczę, słuchając go tylko jednym uchem. Mrugam raz i drugi, żeby odzyskać jasność spojrzenia. Jack stoi obok, obejmując mnie w pasie opiekuńczym gestem. W normalnych okolicznościach nie spodobałoby mi się to, ale w tej chwili jestem wdzięczna za oparcie. Czuję się tak, jakbym zaraz miała zemdleć. Jeszcze moment i nogi odmówią mi posłuszeństwa. Ktoś mi czegoś dosypał…

Otwieram oczy z trzepotem powiek i natychmiast zamykam je z powrotem w obronie przed rażącym światłem wpadającym przez okno. Całe moje ciało, poczynając od szyi, a kończąc na palcach u stóp, pulsuje, jakby ktoś mnie obił kijem bejsbolowym. Ból przypomina ten w czasie grypy, gdy każdy mięsień wydaje się ściśnięty zbyt mocno gumką recepturką. Przewracam się na bok i zaczynam ponownie zasypiać. Budzi mnie powiew wody kolońskiej. Nie ma mowy, żeby moje łóżko pachniało wodą kolońską. Nigdy nawet nie byłam na randce, o spaniu z chłopakiem nie mówiąc. Ale czy to jest w ogóle moje łóżko? Moja pościel jest błękitna, a ta – czarna. Gdzie ja, u diabła, jestem? Przypominam sobie taniec i uczucie szczęścia. Odtwarzam w myślach chłopaka, chociaż jego twarz jawi mi się niewyraźnie. Podnoszę się do pozycji siedzącej, lecz zbyt szybko. Robi mi się niedobrze. Wspieram się o ścianę i wtedy w oczy rzucają mi się rękawy bluzki, którą ku swej wielkiej radości mam wciąż na sobie. To jednak nasuwa pytania o resztę garderoby. Biorę głęboki oddech, po czym zerkam w dół, aby sprawdzić, czy mam włożone dżinsy. Tak, z tego, co widzę, tak. Ruszam w dół korytarza, mając wrażenie, że przedzieram się przez melasę. Co będzie, jeśli on tu nadal jest? Czy uprawialiśmy seks? Kto to w ogóle był? Przez miękkie nogi wpadam na róg, kiedy próbuję skręcić do salonu. Zderzenie mojej głowy ze ścianą skutkuje głośnym łupnięciem. Równocześnie krzyczę z bólu, ale natychmiast gryzę się w język. Bo jeszcze mnie usłyszy… Widząc ruch kątem oka, zamieram. Mężczyzna, mój oprawca, wpycha stołek barowy pod kontuar. Gdy na mnie spogląda, krew mi stygnie. Chłopak ma dziwnie znajome zielone oczy. Robi w moją stronę kilka ostrożnych kroków. Instynktownie kurczę się i wpadam

na ścianę. Chłopak się zatrzymuje. – Nithja. Dźwięk mojego imienia w ustach człowieka zdolnego do czegoś takiego sprawia, że mdłości podchodzą mi do gardła. – Jak mogłeś mi to zrobić? – pytam niewyraźnie. W pierwszej chwili jest zaskoczony, w drugiej – przerażony. – Ja nic nie zrobiłem – protestuje stanowczo, nie podnosząc głosu. – Klnę się na Boga. Stawia dwa kolejne powolne kroki, unosząc ręce, jakby chciał powiedzieć, że mnie nie skrzywdzi. Ja stoję jak skamieniała. Sama nie wiem dlaczego. Działająca na zwolnionych obrotach logika podpowiada mi, żebym uciekała, ale coś w jego oczach sprawia, że chcę go wysłuchać. To mój jedyny świadek, jedyny sposób na złożenie wydarzeń ostatniej nocy do kupy. – Luke i Sophia chcieli nas sobie przedstawić wieczorem. Luke to mój współlokator. Pokazali mi cię, ale stałaś z jakimś facetem. Poszedłem po drinka i potem znów cię zobaczyłem w okolicach kuchni. Wydawałaś się trochę chwiejna. To, jak ten gość cię prowadził, wzbudziło moje podejrzenia. Widziałem… wyglądało to podejrzanie. Poszedłem za wami i zobaczyłem, jak cię popycha na łóżko. Zapytałem, czy z tobą wszystko w porządku, ale ty się praktycznie nie ruszałaś. Było dla mnie jasne, że nie jesteś przytomna, dlatego kazałem mu się zabierać. Dał nogę, a ja przeniosłem cię tutaj. Luke’a i Sophii nigdzie nie było, bo inaczej zawiózłbym cię do domu. Co za surrealistyczne uczucie słuchać o tym, co się robiło, i nic z tego nie pamiętać. Przy usuwaniu zębów mądrości dentysta powiedział mi, że pacjent pod narkozą w dalszym ciągu wykonuje polecenia, żeby otworzyć usta szerzej czy przełknąć. Wtedy nie mogłam uwierzyć, że ktoś nieprzytomny może wykonywać rozkazy kogoś innego. Za bardzo przypominało to manipulację umysłem drugiej osoby. Nagle miałam na ten temat całkiem inne zdanie. – Zatem nie zrobiłam nic… z nikim… – jąkam się. Po części czuję ulgi, po części żal. Muszę od niego usłyszeć, że niczego nie straciłam. – Nie. To znaczy może kiedyś w przeszłości. O czym nie wiem. Ale tej nocy na pewno nie. – Jego niezdarna próba żartu rozśmiesza mnie mimo wszystko. Choć atmosfera się rozluźniła, mam w oczach łzy, a to zawsze wszystko pogarsza. Znienacka ogarnia mnie gniew, że rozkleiłam się w obecności nieznajomego. Oparta o ścianę, ześlizguję się po niej plecami, trzymając głowę w obu rękach. Staram się przy tym opanować targający mną suchy szloch. – Hej… No już… Wszystko dobrze. Do niczego nie doszło. Czekaj, podam ci wodę. Delikatnie ujmuje mnie za dłonie, podnosi na nogi i pomaga mi podejść do kontuaru. Gdy mnie puszcza, czuję w palcach mrowienie, które przypomina uczucie po strzeleniu prądem. – Pogadamy o czymś innym? – proponuje chłopak. – Może o… Hej, co powiesz na chemię? Wybucham ponownie śmiechem, tym razem przez łzy. – Jak masz na imię? – Pociągam nosem.

– James – odpowiada z uśmiechem. Od razu wiem, że to imię zapamiętam na zawsze.

James proponuje coś do jedzenia, gdy po dziesięciu minutach wreszcie przestaję płakać. Patrzę na niego z niedowierzaniem, a on mówi, że zawsze lepiej mieć coś w żołądku, a poza tym – dodaje półżartem – wolałby, żebym nie zwymiotowała w jego mieszkaniu. – Moje pierwsze śniadanie „po”, chociaż tak naprawdę do niczego nie doszło. – zauważam. Nie przytłacza mnie już tak bardzo brzemię obaw i ulgi. – Ups, zaraz będzie mi głupio, że to tylko płatki. Podczas jedzenia James ignoruje sporadyczną czkawkę, która mnie dopada, i w ogóle traktuje mnie jak starą znajomą, zupełnie jak ja Sophię, gdy jest przeziębiona, zapewniając jej zapas pastylek do ssania i chusteczek higienicznych. Potem, kiedy wychodzimy na zewnątrz, upiera się, że odwiezie mnie do domu, chociaż mam na piechotę niecały kilometr. – To twoje bmw?! – pytam, gdy wskazuje mi samochód. Zastanawiam się gorączkowo, kim jest ten facet. Mój stary, wysłużony ford taurus, którego zostawiłam pod domem, mógłby czyścić buty jego bryce. – Dostałem z okazji matury – odpowiada i natychmiast się rumieni. W tym momencie przypomina mi celebrytę pochwyconego w obiektyw przez paparazzi w sklepie spożywczym na zwykłych codziennych zakupach. – Tradycja rodzinna St. Clairów. – Masz na nazwisko St. Clair? – Tak. – Co za pretensjonalność! – Słowa opuszczają moje usta, zanim zdążę je powstrzymać. Od razu przed oczami staje mi brytyjska posiadłość i para arystokratów w średnim wieku, obowiązkowo używająca drugiego imienia. Błyskawicznie zasłaniam usta dłonią. James posyła mi zaskoczone spojrzenie, a ja kurczę się w sobie i rzucam: –

Przepraszam! Przepraszam! Przepraszam! Ku memu zdziwieniu James się śmieje. Ma ładny śmiech. – Po prostu uznajmy, że winę za tę uwagę ponoszą środki odurzające, zgoda? – pyta i z szerokim uśmiechem na twarzy wycofuje auto z podjazdu. – Naprawdę cię przepraszam. Czasami zachowuję się jak idiotka. – Nic się nie stało. Zresztą chyba masz rację. Milczę. Jest mi ciepło z upokorzenia, a także na wspomnienie śmiechu Jamesa, który chciałabym usłyszeć ponownie. Nie umiałabym jednak powiedzieć, co w związku z tym czuję. Mijamy w ciszy dwie kolejne przecznice. Kiedy James parkuje pod moim domem, odwracam się do niego. – Dziękuję, James. – Przecież nic nie zrobiłem. – Pozwoliłeś mi odpisać zadanie z chemii. Gdy nasze spojrzenia się krzyżują, na pewno domyśla się, że chodzi mi o coś znacznie więcej. – Sprawiałaś wrażenie lekko spanikowanej – przyznaje. – Chciałeś powiedzieć: kompletnie spanikowanej – poprawiam go z uśmiechem. – Tak czy owak więcej niż raz zachowałeś się jak superbohater. Superman czy ktoś taki. – Nigdy nie wiadomo, może tak naprawdę jestem Bizarro. – Z tonu jego głosu wynika, że raczej się nie spodziewa, abym złapała aluzję. – Nie, na pewno nie Superman z alternatywnego świata, tylko ten prawdziwy. – Czytasz komiksy? – pyta z podziwem. – Czasami. Jak byłam młodsza i pojechałam z rodzicami do Indii, moi kuzyni mieli wszystkie wydania Marvela i DC Comics. Nudziło mi się, a że miałam kłopoty z usiedzeniem na miejscu wśród dorosłych, rodzice postanowili mnie w ten sposób spacyfikować. – Chichocząc, odpinam pas bezpieczeństwa. – Lepiej już pójdę. Jeszcze raz dzięki za wszystko. Mało kto zachowałby się tak jak ty. – Podzielenie się rozwiązanym zadaniem to nic wielkiego. Prawie każdy ma to na sumieniu – odpowiada James, zbywając mnie elegancko, a następnie odjeżdża, kiedy jestem już w budynku. Gdy idę po schodach, myśląc o superbohaterach i ojczyźnie rodziców, nachodzi mnie pewne wspomnienie. Za mojego dzieciństwa co dwa lata jeździliśmy do Indii całą rodziną. Siostra i ja kończyłyśmy szkołę, mając w perspektywie długie tygodnie wolności. Żeby zapewnić nam kontakt z krewnymi i uchronić nas przed spędzaniem wolnego czasu na oglądaniu telewizji, mama zabierała nas obie do Hajdarabadu pod koniec maja i do USA wracałyśmy dopiero w połowie sierpnia. Jakimś cudem nie były nam straszne ani przerwy w dostawie prądu, ani czterdziestostopniowy upał. Godzinami bawiłyśmy się pod bananowcem w ogrodzie albo uganiałyśmy się za jaszczurkami na werandzie. Już na kilka dni przed wyjazdem Anisza i ja udawałyśmy, że wybieramy się w podróż dookoła świata całkiem same. Pakowałyśmy ubranka Barbie i miniaturową zastawę, aby uprawdopodobnić naszą eskapadę. Wiele czasu poświęcałyśmy wyborowi odpowiedniej garderoby, po czym zabierałyśmy się do stworzenia biletów lotniczych

z kartonu. W dalszej kolejności oddawałyśmy bagaż na stanowisku kontroli, czyli na łóżku Aniszy, by w końcu wsiąść do samolotu, którym było moje – górne – łóżko. Nasz lot miał zawsze opóźnienie, dzięki czemu mogłyśmy zwiedzić Europę z plecakiem. Nie było dla nas rzeczy niemożliwych. Świat leżał u naszych stóp. W rzeczywistości dwudziestoczterogodzinna podróż nieodmiennie kończyła się hucznym powitaniem na lotnisku, gdzie czekało na nas jakieś dwadzieścia osób niezważających na upał i duchotę. Taksówkarze i kierowcy riksz obiecywali zagranicznym podróżnym podwiezienie „tylko za dziesięć rupii”, po czym chwytali bagaże i pakowali je do środka, zanim ktokolwiek zdążył zaprotestować, mówiąc, że ma wcześniej zorganizowany transport. Komitet powitalny chórem wykrzykiwał zdumione: „Ale urosłyście!” i „Jakie jesteście amerykańskie!”, a następnie pakował wszystkie osiem walizek na dach fiata czy ambassadora jeszcze z lat sześćdziesiątych. Wreszcie karawana aut ruszała spod lotniska, by wtopić się w intensywny ruch uliczny – zda się, pozbawiony wszelkich zasad – i omijając krowy oraz motocykle, na których siedziały po cztery osoby, dojechać do domu rodzinnego, bezpiecznej przystani dla każdego dziecka rzuconego w obce środowisko. Pierwsze kilka dni pobytu spędzałyśmy, składając wizyty podeszłym wiekiem krewnym, wymieniając się informacjami i odpowiadając na powtarzające się bez końca pytanie: „A pamiętasz mnie jeszcze?”, zupełnie jakbyśmy, Anisza i ja, mogły zapomnieć ciotki i wujków przez ostatnie dwa lata. Żeby sprawić im przyjemność, podawałyśmy, jaki stopień pokrewieństwa nas łączy, tym samym pokazując, że rodzice dobrze nas wychowali, chociaż mieszkamy w USA. Mama i babcia pękały z dumy, gdy wszyscy wokół komentowali: „Nawet żyjąc za oceanem, wiedzą, skąd się wywodzą”. W ciągu tygodnia, góra dwóch miałyśmy za sobą wszystkie wizyty i nareszcie mogłyśmy się bawić z naszymi kuzynami w ogrodzie za domem od rana do wieczora. Graliśmy w chowanego, w berka i inne, aż nasze bawełniane ubranka przesiąkały potem i mamy wołały nas na kąpiel sprowadzającą się do wiadra zimnej wody i dzbanka, którym się ją nabierało. Ilekroć panowały wyjątkowo wysokie temperatury i dorośli obawiali się porażenia słonecznego, zabraniano nam wychodzić na dwór. To w takie dni, zachęcana przez swoich kuzynów, poznawałam dziwy, o jakich wcześniej nie miałam nawet pojęcia, i zaczytywałam się komiksami. Pożerałam je jeden za drugim, śniąc na jawie, że jestem superbohaterem i że ratuję ludzi przed czarnymi charakterami, nie chwaląc się tym przed nikim. Dopiero będąc nieco starsza, zrozumiałam, że prawdziwe czarne charaktery to chciwość, zepsucie i okrucieństwo, nierzadko wyzierające z osób, o których miało się lepsze zdanie. Zupełnie jak ten facet z wczoraj, któremu niepotrzebnie zaufałam. Ich przeciwwagą są ludzie tacy jak James, istni superbohaterowie, postępujący właściwie nawet wtedy, gdy nikt nie patrzy. – Chciałabym wiedzieć, kto to był, żeby móc go zabić – syczy Sophia z oczami zaczerwienionymi przez naszą rozmowę o minionym wieczorze. Jej słowa potwierdzają wersję Jamesa. Poszła z Lukiem na przechadzkę, przekonana, że chcę spędzić parę chwil sam na sam z nowym znajomym i że James za chwilę wróci. Po powrocie nie zastali nikogo z naszej trójki, uznali więc, że ja poszłam

gdzieś z nowym znajomym, a James postanowił wrócić do domu. Tym sposobem wylądowali we dwoje w naszym mieszkaniu. Teraz Sophia ma wyrzuty sumienia. Płacze, odkąd powiedziałam jej to, co usłyszałam od Jamesa, i nijak nie daje się pocieszyć. Ja, o dziwo, jestem zupełnie spokojna. Wszystkie łzy wypłakałam u Jamesa. Po tym, jak Sedżal zdobyła prawo wygłoszenia mowy końcowej, obydwie zawracałyśmy tym głowę uczelnianej psycholożce, a ja dodatkowo użalałam się nad sobą przez jakiś czas, aż w końcu zrozumiałam, że lepiej spędzać czas z rodziną, niż udzielać się na niwie klubu Młodzi Przeciwko Jeździe Po Pijanemu. Przegrana nadal mnie boli, ale wiem, że w ogólnym rozrachunku wcale nie zostałam pokonana. Czuję w kościach, że teraz jest podobnie. Poprzysięgam sobie, że nigdy więcej nie pozwolę, aby ktoś przyniósł mi drinka. Składam uroczystą obietnicę, że następnym razem będę mądrzejsza. Zapewniam Sophię, że wszystko ze mną w porządku i że nic podobnego się nie powtórzy. Bo w gruncie rzeczy nic się nie stało – a to dzięki mojemu prywatnemu superbohaterowi. – Jak zachował się James? – pyta mnie Sophia, siedząc po turecku na podłodze naszego salonu i wgryzając się w pizzę. – Okazał mi delikatność. – Muskam wnętrze dłoni palcami, wspominając jego lekki dotyk, kiedy podnosił mnie z podłogi, a także humor, z jakim odpędził moje łzy. – I mówisz, że to ten sam facet, który dał ci odpisać zadanie z chemii? Wygląda to na zrządzenie losu. – Nie wiem, czy to kwestia losu, ale… coś w tym jest. – Wolę nie zdradzać się przed Sophią, że podzielam jej zdanie w całej rozciągłości. – Jak mogłaś nie zwrócić na niego uwagi wcześniej? Jest superprzystojny! Śmieję się razem z nią, pozwalając na żarciki ze mnie i udając, że jestem tak nieświadoma niczego, jak jej się wydaje. Tymczasem również mam przeczucie, że szykuje się coś dużego. Gdy nadchodzi poniedziałek i zaczynam jogging, uświadamiam sobie, że czekają mnie zajęcia z Jamesem. Nie bądź głupia, nic między wami nie będzie, nawet nie próbuj zwracać na siebie jego uwagi, podpowiada mi rozum. Mimo wszystko nakładam odrobinę makijażu, podkreślając oczy. Postanawiam włożyć ulubioną niebieską sukienkę i srebrne klapki, bo są bardzo ładne, nie biorąc sobie do serca komentarza Sophii, której zdaniem sukienka wydłuża moje nogi. Staram się ignorować to, że James i ja znajdziemy się w tym samym pomieszczeniu. Gdy przychodzi co do czego, niemal zupełnie o nim zapominam, odpowiadając na e-maile i przeglądając plan zajęć, aby ustalić, co powinnam powtórzyć dziś wieczorem. Tylko raz sprawdzam, czy krzesło obok jest zajęte. – Jak się czujesz? – James kładzie książki na blacie, a ja omal nie wyskakuję ze skóry. – Do… dobrze. Jakoś sobie radzę. Dzięki tobie. A co u ciebie? – Pomijając to, że zaspałem i musiałem tu gnać jak szalony, wszystko w porządku. Policzki i ręce ma zaróżowione. Ciekawe, czy resztę ciała też?… Ejże, Nithja, dałabyś spokój! – Nie zauważyłam, jak podszedłeś. Musiałeś się skradać. – Staram się mówić obojętnym tonem i unikam go wzrokiem.

– No nie wiem. Masz pojęcie, że kiedy się koncentrujesz, przybierasz maniacki wyraz twarzy? To trochę zabawne, ale też przerażające. – Niestety nie jesteś pierwszą osobą, która mi to mówi. – Zdaniem Sophii w tych momentach wychodzi ze mnie tygrysica: skupienie drapieżnika ułamek sekundy przed atakiem na ofiarę. – Chcesz powiedzieć, że ktoś przede mną nazwał cię już wariatką? Chyba powinienem się przesiąść… – Odsuwa się z krzesłem i zaczyna się podnosić. – Siedziałeś koło mnie już dwa razy i jakoś nic ci się nie stało. Na razie – dodaję, mając nadzieję, że jednak się nie ruszy. – Zresztą zajęcia już się zaczynają. – Jeśli to ma mnie pocieszyć… – Biorąc pod uwagę, że uratowałeś mnie dwa razy, teraz ci odpuszczę. Wykładowca włącza mikrofon i chrząka, a my urywamy rozmowę, zamieniając się w słuch. W pewnym momencie kątem oka zerkam na Jamesa. Zdążyłam już zauważyć najważniejsze rzeczy, na przykład jego schludną ciemnobrązową fryzurę, zmierzwioną dyskretnie w sam raz, tak że mam ochotę ją przygładzić. Czy to, że uśmiechając się, przypomina raczej chłopca niż mężczyznę. Albo że ilekroć James się śmieje, w kącikach jego zielonych oczu pojawiają się drobniutkie zmarszczki. Jednakże teraz wychwytuję rzeczy subtelniejsze, jak skupiona mina, gdy przysłuchuje się wykładowcy z brodą wspartą na splecionych palcach. Znienacka odwraca się do mnie, a ja szybko biegnę wzrokiem do podręcznika, czując, że się rumienię. Stwierdziwszy, że książka jest otwarta na niewłaściwej stronie, czuję się przyłapana na gorącym uczynku. Mogłabym przysiąc, że James szczerzy zęby w uśmiechu. – Zaczęłaś już wkuwać na środowy egzamin? – pyta mnie po zajęciach. – Może chcesz się pouczyć razem? – Przygotowuję się już od dwóch tygodni – wyznaję z głupią miną. – O, przy tobie wychodzę na głupka. – Najwyraźniej błędnie bierze moją paranoję za sumienność. – Jestem naprawdę kiepska z chemii. Nauka zabiera mi więcej czasu. Widząc jego wyraz twarzy, muszę stłumić śmiech. – Cóż, mnie chemia idzie świetnie. Mógłbym ci pomóc, gdybyś chciała. – Kiedy unoszę brwi, dodaje na wydechu: – No, może trochę z tym przesadziłem… Chwalipięta ze mnie. – Kiwam potakująco głową, a on rzuca jeszcze: – Ale na teście dostałem dziewięćdziesiąt osiem punktów na sto, chyba jest się czym chwalić. Studenci już od pierwszego roku słyszą, że chemia ciągnie się trzy lata, i przez wszystkie sześć semestrów obawiają się końcowego testu. Zatem James ma wszelkie prawo czuć dumę. – Muszę najpierw sprawdzić, jaką ocenę dostałam za zadanie – mówię. – Wątpisz w moje umiejętności? – Ja? Nigdy! – Uśmiecham się ironicznie. – Ale skąd mogę być pewna, że nie miałeś słabszego dnia? Może przez ciebie zarobiłam pałę. – Chodzi ci o to odpisane zadanie? – kontruje atak na jego inteligencję podważeniem moich zasad moralnych.

W odpowiedzi pokazuję mu język, co jest naprawdę dojrzałym sposobem zakończenia tej wymiany zdań. Mierzymy się wzrokiem, ukrywając przed sobą nawzajem nasze rozbawienie, do czasu, aż sobie uświadamiam, że następne zajęcia mam po przeciwnej stronie kampusu.

W dzień egzaminu przebiegam mniej niż zwykle – tylko niecałe pięć kilometrów w około pół godziny, wliczając w to ćwiczenia rozciągające. Muszę się wprawić w egzaminacyjny nastrój. Sophia często sobie żartuje z moich metod. Uważa, że przystępuję do sprawdzianów zwarta i gotowa niczym żołnierz na służbie. Pewnie ma rację. Wróciwszy do domu, przesuwam meble w salonie, żeby poćwiczyć jogę przez kolejne pół godziny. Jest szósta trzydzieści; przed wyjściem na uczelnię mam jeszcze mnóstwo czasu, by oddać się zwyczajowej rutynie. Jogę wpoiła mi mama. Gdy byłam młodsza i rozpierała mnie energia, wołała mnie na dół, do piwnicy, gdzie miała swoje miejsce do ćwiczeń. Oczywiście jęczałam i stroiłam miny, woląc bawić się na dworze, biegać i huśtać się na huśtawkach, ona jednak cierpliwie uczyła mnie różnych pozycji. Wspominam to wyjątkowo mile. – Któregoś dnia mnie zabraknie – mawiała – a wtedy będziesz mogła oddać się jodze i pomyśleć o mnie. – Ale mamo, zawsze będziesz ze mną. – W naiwności siedmiolatki nie rozumiałam, że podczas gdy ja rosnę, ona się starzeje. Mama uśmiechała się, wzruszona moją dziecięcą nieświadomością, po czym zachęcała mnie, abym nie ustawała w wysiłkach, choć ćwiczenia nieraz przerastały moje skromne możliwości. Będąc nastolatką, kiedy przebywanie z rodzicami nie było modne, ostentacyjnie przewracałam oczami, ale w głębi ducha cieszyłam się ze wspólnie spędzonego czasu. A mama, korzystając z okazji, opowiadała mi hinduskie legendy i zapewniała o mocy, której się nabiera dzięki wygibasom. – Joga daje ci władzę nad sobą, Nithjo. To ważne, aby wiedzieć, że Bóg nad tobą czuwa i że tylko od ciebie zależy, czy zdołasz się do Niego lub do Niej zbliżyć. Ilekroć obecnie ćwiczę jogę sama, zazwyczaj przed egzaminami, mam poczucie

władzy nad własnym ciałem i umysłem. W moich żyłach pulsuje moc mamy. Miała rację: człowiek czuje się bliższy Bogu, który – jak wierzę – gdzieś tam jest. Dzięki medytacji staję się wyczulona na najcichsze dźwięki otoczenia. Z tyłu za budynkiem mieści się stacja trafo, która brzęczy cicho w tle, jednakże pośród spokoju poranka jej odgłosy zdają się zwielokrotnione. Sophia przewraca się z boku na bok w łóżku, po czym wstaje, powodując skrzypienie deskami podłogowymi mimo swych zaledwie pięćdziesięciu pięciu kilogramów wagi. Chwilę później wiem, że sprawdza pocztę elektroniczną – słyszę uderzenia w klawisze tak wyraźnie, jakby stała z laptopem tuż za moim uchem. Zza okien dobiegają odgłosy ruchu ulicznego, przybierającego na sile w miarę, jak coraz więcej osób udaje się do pracy. Bicie mego serca, wolne i rytmiczne do taktu ściśle odmierzonych wdechów i wydechów, sprawia, że całe moje ciało lekko wibruje. Zarazem mam pełną kontrolę i nie mam żadnej. To wspaniałe uczucie. Ukoronowaniem porannej rutyny jest śniadanie tuż przed wyjściem na uczelnię. – Masz godzinę, żeby uporać się z pytaniami. Jeśli włożysz czapkę, miej ją daszkiem do tyłu, a jeśli coś okaże się dla ciebie niejasne, po prostu podnieś rękę. Studenci przekazują sobie arkusze egzaminacyjne z rąk do rąk, siedząc w trzech równoległych rzędach stołów. Kiedy James odwraca się, aby wręczyć mi stosik papieru, samym ruchem warg życzy powodzenia, na co muszę stłumić śmiech. Gapię się w arkusz egzaminacyjny, jakbym chciała rzucić mu wyzwanie, i równocześnie zmawiam w duchu modlitwę do Ganesi, jak nauczył mnie tata, gdy przygotowywałam się do konkursu ortograficznego. Powiedział mi wtedy, że ilekroć w życiu będę zdawać jakiś egzamin, Ganesia pomoże mi dostać dobrą ocenę. Jako że w dzieciństwie rozumiałam wszystko bardzo dosłownie, nabrałam zwyczaju modlenia się przed każdą klasówką. Choć teraz mam już dwadzieścia jeden lat, nadal to robię. W końcu biorę głęboki oddech i otwieram arkusz egzaminacyjny. – Raz kozie śmierć – mamroczę. Czterdzieści pięć minut później zdążyłam dwukrotnie sprawdzić wszystkie odpowiedzi i jestem pewna tego, co napisałam. Nie śpieszyłam się, do każdego pytania podeszłam z namysłem i wykorzystałam wszystkie znane mi techniki zdawania egzaminów. Widzę, że siedzący przede mną James dalej mozolnie zaznacza ołówkiem kwadraciki, odpowiadając na pytania wielokrotnego wyboru. Rzucam okiem na arkusz, zastanawiając się, czyby nie sprawdzić swoich odpowiedzi jeszcze raz, lecz w głębi ducha czuję, że zrobiłam wszystko, co było w mojej mocy. Umieszczam ołówek i kalkulator w specjalnych kieszonkach plecaka, po czym wstaję, łapiąc arkusz egzaminacyjny. Wychodzę z rzędu i w nagłym przypływie odwagi ściskam ramię Jamesa, aby dodać mu otuchy, za co wynagradza mnie wdzięcznym spojrzeniem. Wiem zatem, że było warto. Bałam się, że James nigdy nie zapomni tamtej okropnej nocy i że ja nigdy nie będę w stanie o nim myśleć w oderwaniu od wspomnienia, w którym budzę się w obcym mieszkaniu pełna strachu. Tymczasem zaledwie po pięciu dniach widzę w nim tylko Jamesa, chłopaka, który podchodzi do życia z przymrużeniem oka i wyśmiewa się z mojej głupoty, ale w taki sposób, że wcale nie czuję się urażona. W żadnym razie nie wydaje mi się, że tamta nieprzyjemna sytuacja miała jakikolwiek wpływ na to, jak obecnie

zachowujemy się wobec siebie. A wymieniamy nawet żarciki, niezrozumiałe dla innych, mnie zaś przepełnia niewytłumaczalna lekkość, kiedy James naśladuje moją minę tygrysicy bądź na wykładzie pyta szeptem: „Zapisałaś to sobie czy mam ci znów pożyczyć notatki?”. Nie postrzegam go jako swego wybawcy. Nie ma mowy o tym, abym była damą w opałach. Bynajmniej nie cierpię na syndrom ofiary. James zwyczajnie mnie intryguje. – Napijesz się kawy? – pyta mnie jakby nigdy nic po zajęciach w piątek. Czyżby zapraszał mnie na randkę? Głosik w mojej głowie udziela mi odpowiedzi: za wysokie progi na twoje nogi, chyba całkiem postradałaś rozum. Mam ochotę przyjąć zaproszenie, ale muszę dokończyć rozgrzebany esej na studia medyczne, a do tego spakować się przed czekającą mnie wyprawą poza granice stanu. Postąp odpowiedzialnie, Nithja, mówię sobie. – Żałuję, ale nie mogę, James. Za parę godzin wyjeżdżam do New Jersey. Na wesele kuzynki. – Nie ma sprawy. Napijemy się kawy następnym razem – rzuca wspaniałomyślnie, zanim się rozstajemy. Wiem, że nie będzie następnego razu. Opinia Sedżal, że Hindusi nie powinni się umawiać ani żenić z osobami spoza swej społeczności, choć moim zdaniem nie do końca prawdziwa, ma jednak wielu zwolenników. Przyjaciele oczywiście twierdziliby, że mnie popierają, ale ja dość się nasłuchałam szeptanych komentarzy na temat mieszanych małżeństw. Poza tym na języki dostałaby się cała moja rodzina. Inni mogą robić, co im się podoba, lecz nie ja. Nie… Nie wolno mi nawet myśleć o Jamesie. Stawka jest zbyt wysoka.

Otaczają mnie kolory. Ludzie śmieją się głośno, a dźwięki ich rozmów unoszą się w powietrzu na podobieństwo woni tysięcy kwiatów zdobiących salę. Gdziekolwiek spojrzę, widzę błysk cekinów i kryształków, które sypią odblaskami w całym pomieszczeniu. Tłem dla tej sceny jest muzyka. Śpiewak właśnie śpiewa melodyjnie gazal dedykowany ukochanej. Kobiety noszą sari, a mężczyźni szarawary. Na zewnątrz wałęsa się przystrojony koń, wokół którego przed wejściem tańczą ludzie. Ktoś mógłby pomyśleć, że znajduję się w cyrku albo jestem na prochach. Tymczasem goszczę na weselu mojej kuzynki Mohini. Impreza, planowana w bólach przez ostatnie pół roku, właściwie jeszcze się nie zaczęła, chociaż uroczystości trwają już od paru godzin, a to ledwie początek! Hinduskie ceremonie ślubne są rozłożone na dobrych kilka dni. Ściągnęłam do domu rodzinnego w piątek wieczorem, w ostatniej chwili poprosiwszy Sophię o towarzystwo, po czym wszyscy udaliśmy się do New Jersey, gdzie odbywała się już ceremonia barwienia henną. Dołączyłam do Mohini, która niczym żona maharadży siedziała pośrodku pokoju, pozwalając, aby dwoje artystów zajmowało się jej obiema rękami. W tym samym czasie ja dałam sobie pomalować dłonie w wymyślne wschodnie wzory. W wypadku Mohini nie skończyło się na dłoniach – jej wzory pięły się spiralą aż do łokci, tak samo jak wzory na jej nogach sięgały od stóp do połowy łydki. W piątkowy wieczór gospodarze podjęli nas przyjęciem w hotelu. Pierwszej nocy urządzili pobudkę o czwartej nad ranem, abyśmy mogli wznieść modły za rozpoczynające się nowe życie Mohini. Równocześnie Nakul, pan młody, bawił się w drugiej części hotelu. Dopiero teraz, w sobotnie południe, witamy orszak pana młodego oficjalnie. Towarzyszą mu rodzice i krewni Mohini. – Nithjo, Aniszo, Sophio, co tu robicie? – Za naszymi plecami rozlega się głos mamy, gdy wymijając spóźnialskich, śpieszymy zająć dobre miejsca na sali. – Próbujemy dosiąść konia, nie widzisz, mamo? Moja młodsza siostra Anisza sprawnie posługuje się sarkazmem. Przypuszczam, że

to sztuka nieobca większości nastolatków, jednakże moja siostrzyczka jest w tym mistrzynią. Mama ma taką minę, jakby jej nawet nie usłyszała. Oczami błądzi dokoła, chłonąc wszystkie detale. – Ojej, nie wierzę, że Nakul przyjechał konno! – wykrzykuje Sophia tak głośno, że zwraca na siebie uwagę stojących w pobliżu starszawych krewniaczek. Ściągnęłam ją tutaj właśnie przez wzgląd na entuzjazm, jaki ma w sobie, dlatego zbywam wzruszeniem ramion pełne dezaprobaty spojrzenia. To prawda, że Nakul przyjechał na białym koniu, przystrojonym nie mniej niż sala weselna. Zostawił go oczywiście na zewnątrz, dołączając do roztańczonego orszaku na sztywnych nogach i z niepewną miną, jakby nie do końca ufał zwierzęciu. Zeskakując z siodła, odetchnął tak głęboko, że powiew jego ulgi niemalże mnie zdmuchnął. Biedak, chyba rzeczywiście nie przepada za końmi, pomyślałam, przyglądając się jego ozdobnie wyszywanemu szerwani, jakże innemu od koszulek polo i spodni khaki, w jakich widywałam go dotychczas. – Mamy wam zająć miejsca, mamo? – pytam, wskazując na rząd krzeseł przed nami. – Nie, nie trzeba. Chciałam tylko sprawdzić, co porabiacie. Tata i ja pójdziemy pomóc wujkowi Krysznie i cioci Nilam. – Zmordowana klepie mnie zdawkowo w ramię. Ojciec panny młodej to jej brat, a jak wiadomo, większość obowiązków weselnych spoczywa na rodzinie oblubienicy. Aczkolwiek, gdy się nad tym lepiej zastanowić, hinduskie wesele to jeden wielki chaos bez względu na to, do której rodziny człowiek należy. Nikt nie siedzi na swoim miejscu, wszyscy głośno rozmawiają w trakcie ceremonii, a jedynymi osobami, które pilnie słuchają tego, co mówi kapłan, są główni zainteresowani stojący przy ołtarzu. Rozlegająca się muzyka brzmi tak, jakby każdy z grajków wygrywał własną melodię. Jedzenie nie ma końca, podobnie jak sama ceremonia. – Zatem teraz to faktyczny ślub, czy tak? – upewnia się Anisza. Osiągnęła wiek, w którym interesują ją takie sprawy. Jeszcze do niedawna wolała wygłupiać się z przyjaciółmi na korytarzu, uganiając się między kelnerami i gośćmi, nieświadoma powagi chwili. – Jakie to ładne! – zachwyca się Sophia. – Ale, ale… Ile to jeszcze potrwa? – Tak, Aniszo – udzielam odpowiedzi siostrze i ubiegając jej kolejne pytania, obiecuję: – Będę wszystko tłumaczyć na bieżąco, dobrze? – Następnie zwracam się do Sophii. – Na pewno jeszcze trochę. Spróbuj znaleźć wygodną pozycję. Hindusi nigdy się nie śpieszą. Przenigdy. Nakul przystaje u wejścia do sali, a my wszystkie obracamy się na swoich krzesłach i wytężamy wzrok. Z ruchu warg widzimy, że powtarza mantry, które dla ogółu recytuje kapłan. Brat Mohini (a konkretnie jej kuzyn, jako że jest jedynaczką) przerywa Nakulowi, zachęcony do tego lekkim kuksańcem kogoś z rodziny. – Chwileczkę! Przecież to niegrzeczne! – oburza się Anisza. – Tego wymaga zwyczaj – wyjaśniam siostrze rozbawiona. – Nakul właśnie zapowiedział, że uda się z pielgrzymką i rozpocznie kawalerskie życie jako brahmaczarin.