Książka pobrana ze strony
http://www.ksiazki4u.prv.pl
lub
http://www.ksiazki.cvx.pl
Janusz A. Zajdel - Ten piękny dzień
Od rana bylo Normalnie, jak kazdego dnia. Staral sie nie myslec o tym, co mialo dzis nastapic.
Bylo zreszta jak zawsze Milo, Spokojnie, a chwilami wrecz Rozkosznie.
Nielatwo jednak zachowac równowage, gdy oto nadszedl dzien od tak dawna oczekiwany.
Niespodziewanie dla samego siebie wzruszyl sie. Ogarnelo go cos w rodzaju tremy i dawno nie
doswiadczonego uczucia podniecenia. Zapragnal, zeby bylo Bardziej Beztrosko.
Bylo.
I Spokojniej.
Tez bylo, natychmiast.
Wiec to juz dzis, juz za chwile...
Próbowal przypomniec sobie, jak to jest. Wydalo sie mu, ze doskonale pamieta...
Wyjscie trwalo niewyobrazalnie krótko. Zobaczyl jasny, oslepiajacy prostokat swiatla na tle
zupelnej czerni. Po chwili dopiero, przecierajac zalzawione oczy, odwazyl sie postapic kilka
metrów. Szedl powoli, niepewnie, potykajac sie o stopnie schodów.
Mruzac oslepione oczy zanurzyl sie w swiatlo dnia. Trawa pod stopami byla sucha, zóltawa i
laskotala poprzez dziury w butach. Przebiegl truchcikiem kilkanascie kroków, potem przystanal,
szeroko otwartymi ustami chwytajac powietrze.
Po pierwszej euforii czul teraz coraz wyrazniej, ze nie jest ani Blogo ani Milo. Bylo Zimno. Bylo
Duszno. W kolanach poczul Ból. W zoladku Glód. W calym ciele - Slabosc i Sztywnosc miesni...
... ale jednak, mimo wszystko, bylo Dobrze, bo Inaczej i tak jakos Konkretnie.
Zimno wyznaczalo precyzyjnie granice miedzy nim a otoczeniem. Ból i Glód okreslaly polozenie
poszczególnych organów. Zmeczenie dokumentowalo prawdziwosc Istnienia...
Teraz dopiero rozejrzal sie wokolo. Widzial mgliscie, kontury byly rozmyte. Przyjrzal sie
dloniom - pomarszczonym, zylastym, pokrytym zóltymi plamami, z palcami zgrubialymi w
stawach. Zacisnal je w piesci, rozprostowal. Zatrzeszczaly, a przedramiona, az do lokci,
przeszyly wlókienka bólu. Tak, dziewiecdziesiat lat to juz sporo. Popatrzyl na stopy. Musial
zgiac sie wpól, by zobaczyc wyrazniej zdarte cholewki butów i zwisajace nad nimi strzepy
nogawek. Warto by sie postarac o nowe buty i ubranie, pomyslal, ale juz po chwili uswiadomil
sobie, ze nie ma to zadnego znaczenia, przynajmniej dla niego...
Marne to wszystko, zuzyte, myslal, z bolesnym trudem prostujac zgiete plecy. Ale dobrze, ze jest
choc takie...
Zebral sie w sobie i ruszyl sciezka wydeptana wsród traw. Tam, gdzies u jej konca, powinien byc
Osrodek. Szedl, jak mógl najszybciej, rozkoszujac sie Byciem, Istnieniem, przeciwstawieniem
siebie calej reszcie otaczajacej go materii, choc na te przyjemnosc skladaly sie w glównej mierze
Ból, Zimno, Glód i Slabosc... Niedowidzacymi oczyma chlonal nieostre zarysy ksz taltów. Szum
wiatru dochodzil do uszu jak przez wate. Wszystko stare, pomyslal z rozzaleniem. Czemu nie
stalo sie to wczesniej, gdy jeszcze cialo bylo mlode, sprawne... Stanal na szczycie pagórka.
Slonce wyjrzalo na chwile zza warstwy szarawych chmur. Poczul cieplo jego promieni na twarzy
i wylysialej skórze glowy. Oddychal szybko plytkim, urywanym oddechem starych pluc. Czul
pulsowanie krwi w sklerotycznie zwezonych arteriach.
Rozesmial sie rechotliwie. Nie, to zupelny absurd! Nikt teraz nie zdecydowalby sie na to. Z
pewnoscia nikt nie zamienilby swojego losu na kilka lat - a moze tylko dni - przezytych w takim
stanie... Jeden dzien - to co innego.
Przypomnial sobie tresc regulaminu nakazujacego kategorycznie punktualny powrót pod grozba
blokady wejscia. Przynaglony ta mysla ruszyl dalej, kusztykajac i zataczajac sie lekko. Sciezka
wyprowadzila go na skraj szerokiej, betonowej drogi. Zza pagórka widac bylo dachy zabudowan.
To juz tutaj, pomyslal i uspokoil sie. Zdaze dojsc i wrócic.
Przysiadl w trawie przy brzegu betonowego pasa. Sapal ciezko. Nie bylo juz chlodno, bo slonce
na dluzej wyjrzalo zza chmur. Poczul sennosc, wiec ulozyl sie na boku i wsparlszy glowe na
dloni obserwowal horyzont, jakby w nadziei, ze pojawi sie na nim ktos oczekiwany... Nie mógl
pojawic sie nikt. Baal wiedzial, ze jest jedynym naprawde zywym mieszkancem planety.
Teraz, kiedy tak lezal bez ruchu, ogrzany sloncem, czul sie o wiele lepiej. Pomyslal nawet, ze
gdyby jeszcze nakarmil i napoil to nedzne cialo, czulby sie zupelnie znosnie. Znów wrócila tamta
natretna mysl, z której usmial sie w drodze. Teraz nie wydala mu sie tak absurdalna...
- Nie - powiedzial do siebie glosno. - To nie mialoby jednak sensu. W kazdym razie - teraz juz
nie...
Przypomnial sobie tamtych dwoje, Evema i Ade. Ich tez musiala nawiedzic ta sama mysl, ale o
ilez inna byla ich sytuacja. Mieli przed soba cale zycie. Cale, normalne ludzkie zycie we dwoje.
Moze nawet kochali sie, jeszcze zanim przyszla ich kolej? Moze zaplanowali to sobie z góry,
czekajac cierpliwie swój Piekny Dzien?
To bylo bardzo dawno. Baal próbowal przypomniec sobie chronologie zdarzen, ale bez pomocy
mnemoteki, zdany na wlasna pamiec wpisana w sklerotyczny mózg, z trudem ukladal wszystko
w logiczny ciag faktów.
A wiec, najpierw byla choroba, dlugotrwala i beznadziejna. Dobry, poczciwy profesor Oro robil,
co mógl. Gdyby wiedzial, jak potoczy sie historia...
A wiec Osrodek, kilka tygodni bezskutecznej kuracji, potem sejf. To wszystko Baal pamietal.
Reszte znal z informacji docierajacych do sejfu normalnym kanalem lacznosci. Kleska spadla na
planete nagle i, prawde mówiac, nie wyjasniono nigdy do konca jej przyczyny. Po prostu nie
mial juz kto tego wyjasnic. Wszystko walo dni, bo nawet nie tygodnie. Nie bylo mozliwosci
ucieczki. Zaraza zostala zawleczona prawdopodobnie przez jedna z bezzalogowych sond,
powracajacych z rejonu Alfy Psa Malego albo z okolic Gwiazdy Barnarda. Zgineli ludzie,
zwierzeta... Zaraza oszczedzila tylko rosliny i najnizsze organizmy zwierzece. Zgineli nawet ci,
którzy powrócili na planete z Kosmosu w ciagu kilku lat po zniknieciu ostatniego jej
mieszkanca...
Przetrwali tylko ludzie, którzy - o ironio! - nie mieszkali w swych schorowanych cialach. Potem
wrócilo z gwiazd jeszcze dwoje, kobieta i mezczyzna. Baal nie pamieta nawet ich imion. Oni
przezyli. Widac zaraza wygasla wreszcie, pozbawiona dalszych ofiar. Ci dwoje, oslupieli,
porazeni ogromem nieszczescia, jakie spadlo na planete, dlugo szukali choc jednego zywego jej
mieszkanca. Prowadzili nasluch radiowy, bladzili nad kontynentami, nadawali sygnaly. I wtedy
przemówil sejf, wezwal ich tutaj. Przybyli spiesznie, pelni ufnosci, szczesliwi, ze oto jednak
kogos znalezli. Nie rozumieli, co sie stalo. Dlugo jeszcze tego nie mogli pojac, zwabieni
podstepem do sejfu.
Cóz, nowa sytuacja tworzy nowa moralnosc, nowe prawa. Nikt nie pytal ich o zgode, bo nie
udzieliliby jej na pewno. Przeciez nie byloby sprawiedliwie, gdyby oni tylko mieli korzystac z
tego, czego pozbawione zostaly dziesiatki tysiecy bezcielesnych istnien wpisanych w komórki
sejfu... W zamian za swoja doczesna cielesnosc otrzymali Wiecznosc. Niedlugo jednak trwala
radosc spolecznosci Niesmiertelnych. Doslownie po kilku dniach wyszli Evem i Ada. To byl
blad. Nie nalezalo wypuszczac ich we dwoje.
Nie wrócili wieczorem tego dnia, jak nakazywal regulamin. Nie wrócili takze zadnego z
nastepnych dni przez piecdziesiat z góra.
Potem pojawili sie, w zludnej nadziei na Wiecznosc. Sejf odrzucil ich jednak. Ich oraz to co mieli
do zaoferowania... Odeszli bez slowa i wiecej ich nie widziano.
A potem, duzo pózniej, pojawil sie Graves. Wrócil samotnie z dalekiego rekonesansu
gwiezdnego, mezczyzna w pelni sil, postarzaly zaledwie o dwadziescia kilka lat biologicznych,
choc spedzil w podrózy ponad pól wieku... Z nim poszlo latwo, byl ufny i prostoduszny.
To jego cialo mial dzis na sobie Baal. Dzwignal sie z trudem, jeszcze raz przyjrzal sie temu
staremu, zuzytemu cialu. Nic dziwnego, ze doprowadzono je do tak oplakanego stanu, pomyslal.
Kazdy wie, ze moze uzywac go tylko przez jeden dzien. Nie wystarczy na wiecej. Zanim kolejka
dojdzie znów do pierwszego uzytkownika, to cialo skonczy sie niechybnie. Wlasciwie...
Baal zatrzymal sie porazony ta mysla, która nagle zrodzila sie w jego swiadomosci.
...wlasciwie to nawet ryzykowne uzywac go teraz! Ten, kto nie zdazy wrócic w nim do sejfu,
zginie na zawsze wraz z tym cialem, utraci Wiecznosc...
Przerazilo go to, ruszyl powoli w strone Osrodka. Wsluchiwal sie w bicie serca, badal co chwila
puls. Trzeba nakarmic je, napoic... Regulamin naklada ten obowiazek na kazdego uzytkownika.
Jak to sie stalo - myslal Baal - docierajac do pierwszych budynków Osrodka, ze tamci dwoje,
uciekinierzy, którzy porwali ciala stanowiace wspólna wlasnosc sejfu, nie mieli potomstwa?
Przynajmniej tak twierdzili... A moze mieli? Ech, jalowe rozwazania...
W zabudowaniach Osrodka panowal nieopisany balagan. Nic dziwnego - pomyslal Baal. -
Codziennie buszuje tu przeciez ktos z sejfu odziany w cialo Gravesa. Kazdy zachowuje sie tak,
jakby po jego dniu mial nastapic koniec swiata. Dobrze, ze silownia dziala wciaz bez zarzutu i
pracuja chlodnie. Odnalazl magazyn zywnosci, wybral kilka puszek konserw i soków
owocowych i odgarnawszy smieci z kata rozsiadl sie na pustej skrzynce, na drugiej rozkladajac
swoje wiktualy. Nozyk do otwierania konserw znalazl w jedynej niedziurawej kieszeni kurtki.
Zrobilo mu sie goraco, zdjal kurtke i zobaczyl, jak podarta i brudna jest koszula, która mial na
sobie. Przez dziury przeswitywalo dawno nie myte cialo.
Pelen oburzenia na swoich poprzedników - uzytkowników tego ciala, poszedl w glab budynku,
by sie umyc. Woda saczyla sie leniwie, mydla nie bylo pod reka. Zniecierpliwiony i glodny
poprzestal na obmyciu rak i twarzy. Zrzucil strzepy koszuli, poszperal w magazynie i znalazl
nowa. Byla troche za obszerna, ale zalozyl ja i poczul sie nieco lepiej. Zasiadl teraz do jedzenia.
Bylo lodowato zimne, ale i tak smakowalo mu nadzwyczajnie. Nie jadl od przeszlo stu lat. Zujac
bezzebnymi dziaslami, rozgladal sie po otaczajacym go smietnisku. Wszedzie pietrzyly sie puste
opakowania po konserwowanej zywnosci. Przez zakurzone, prawie nieprzejrzyste szyby witryny
wsaczalo sie do pomieszczenia szare swiatlo. Wokól panowala cisza tak gleboka, ze Baal slyszal
tylko wlasne ciamkanie i mlaskanie...
W tej ciszy blaszany dzwiek potraconej puszki zagrzmial jak nagly grom. Baal poderwal sie
gwaltownie ze skrzynki, na której siedzial. Gwaltowny ból w dolnej czesci kregoslupa zgial go
wpól. Zachwial sie, wsparl sie dlonia o sterte puszek spietrzonych pod sciana. Posypaly sie z
piekielnym jazgotem. Baal wygramolil sie sposród nich, próbujac ostroznie stanac na
czworakach, a potem, czepiajac sie boazerii, ostroznie wyprostowal plecy. Udalo sie. Teraz
powoli, calym cialem odwrócil sie w strone drzwi prowadzacych na tyly sklepu.
Stala w nich drobna ludzka postac. Baal chwile patrzyl w oslupieniu, potem przetarl palcami
lzawiace oczy. Byl prawie pewien, ze to zwid, halucynacja, ale mimo to zrobil trzy niezgrabne
kroki w strone stojacego.
- Czy jestes czlowiekiem? - zapytal mlody, prawie dziecinny glos i Baal zamarl w pól kroku. -
Czy jestes... stamtad? - Drobna figurka uniosla dlon wskazujac palcem niebo. - Czy moze
stamtad? - Dlon wskazala w dól.
Baal oprzytomnial. To nie byla halucynacja. Stal przed nim czlowiek chlopak, prawie dziecko.
Ruszyl powoli w jego kierunku, wciaz jednak z podswiadoma obawa, ze tamten zniknie, rozwieje
sie jak sen.
- Nie podchodz, dopóki nie odpowiesz!
Glos chlopca byl ostry, jakby z nuta przestrachu. Cofnal sie, utrzymujac dystans dzielacy go od
Baala.
- Nie bój sie - powiedzial Baal - jestem czlowiekiem jak ty. Jestem stad...
- Nieprawda - zaprzeczyl chlopak. - Znam wszystkich ludzi. Ty nie jestes od nas, wiec musisz
byc stamtad... albo stamtad... Znów pokazal dlonia w góre i w dól.
Baal myslal intensywnie.
- Bylem tam... - Pokazal dlonia niebo. - Ale to bylo dawno. Teraz zyje tu, w poblizu.
- Tak, widzialem cie kilka razy - potwierdzil chlopak. - Ale tu jest strefa zabroniona. Tak mówia
dorosli. Nie wiem, co to znaczy, ale nikt z naszych tu nie przychodzi. To grozi...
- Czym grozi? - Baal niepostrzezenie zblizyl sie do chlopca. Teraz widzial najwyrazniej jego
mlode, sprezyste cialo, opalona, zlotawa skóre, ciemne oczy, dlugie blond wlosy... Nie potrafil
oprzec sie checi dotkniecia, chocby na chwile, tego mlodego, zdrowego ciala. Wyciagnal reke.
- Nie bój sie mnie, synu. Popatrz, jaki jestem stary i slaby...
Chlopiec stal przez chwile bez ruchu, a potem wyciagnal reke do starca.
- Nie wiedzialem, ze jest ktos oprócz mnie na tej planecie - powiedzial Baal, ujmujac ostroznie
drzaca dlonia reke chlopca. - Myslalem, ze jestem ostatnim z zyjacych... Ile was jest?
- Ponad trzysta osób. Sto lat temu bylo tylko dwoje. To prarodzice. Oni przybyli tutaj, gdy na
Ziemi nie bylo nikogo...
- Skad przybyli?
- Nie wiem dokladnie. Uczono mnie, ze dobrowolnie wyrzekli sie Wiecznosci, by dac poczatek
Nowej Ludzkosci. Nie bardzo to rozumiem, ale tak uczyli mnie rodzice. Mówili takze, ze
Wiecznosc upomina sie o nas wszystkich, ze ciazy na nas wina prarodziców. Dlatego balem sie
ciebie i pytalem, skad jestes.
- Czy Wiecznosc to smierc?
- Nie, smierc to smierc, a Wiecznosc - to gorsze niz smierc. To istnienie w nieistnieniu. Tego,
wybacz, sam nie rozumiem, wiec ci nie wyjasnie.
- Wiec wszyscy tam, u was, boja sie Wiecznosci?
Chlopiec zastanowil sie dluzsza chwile.
- Wiesz, to trudna sprawa - powiedzial wreszcie - dziwna sprawa. Jak by to powiedziec? Mlodzi
nie mysla i nie mówia o tym prawie wcale. Za to starzy... Oni tak jakby chcieli... jakby woleli
Wiecznosc niz smierc... Slyszalem rozmowy, ale... Nie, nie rozumiem tego.
- Jestes dociekliwy, synu. To ciekawosc przygnala cie tutaj, prawda? - Baal polozyl koscista dlon
na glowie chlopca. - Przyszedles mimo zakazu! Ach, jakiz on mlody, ile zycia przed nim, ile lat -
pomyslal, patrzac lapczywie na swego rozmówce.
- Móglbym ci wiele wyjasnic. Zabierz mnie do swoich, dobrze? Nie powiemy nikomu, ze tutaj
mnie spotkales.
- Dobrze, zgoda. . - Chlopak zawahal sie chwile. - No, to chodzmy.
- Zaraz - powiedzial Baal. - Wiesz co? Musze zabrac jeszcze kilka drobiazgów z mojego...
mieszkania. Mieszkam dosc daleko, ale jesli mi pomozesz - dojdziemy tam za godzine, moze za
póltorej. A po drodze opowiesz mi o swoich, bym poznal ich choc troche, zanim zobacze.
- Chodzmy - powiedzial chlopak zdecydowanie.
- Jak sie nazywasz? - spytal Baal, gdy wspierajac sie na mlodym ramieniu ruszyl w droge
powrotna.
- Mówia na mnie Daniel, albo krócej, Dan.
- Wiec chodzmy, Dan, chodzmy.
Baal przyspieszyl kroku.
Myslal spokojnie, metodycznie. Teraz nie mozna sobie pozwolic na blad. To mlode, wspaniale
cialo musi stac sie wlasnoscia Niesmiertelnych. Wedlug regulaminu zdobywca nowego ciala ma
prawo korzystac z niego szesc razy poza kolejnoscia... Zdawalo sie, ze ten punkt regulaminu stal
sie juz dawno martwym paragrafem, a tymczasem...
Wiec on, Baal, bedzie mógl szesc razy wcielic sie w to mlode, zdrowe, cudowne cialo... Byle
tylko nie sploszyc... a potem, jako Dan, bedzie mógl przyprowadzic tu innych, tak samo jak tego
chlopca... Bedzie mógl przekazac komórkom Wiecznosc ich osobowosci, a ciala beda sluzyly
wszystkim Niesmiertelnym!
Tylko... czy to nie stanie sie niebezpieczne? Czy tamci nie zauwaza porwan? Czy nie wysledza
sejfu? Czy przez zemste...
Tak! Mogliby zniszczyc Wiecznosc... A wlasciwie, dlaczego tylko szesc dni? Dlaczego nie cale
zycie tego ciala, a potem drugie, innego, a potem...
Dlaczego nie?
Zniszczyc Wiecznosc...
Zniszczyc?
Zniszczyc?! Tak. Nie! Nie cala. Nie Wiecznosc. Usmiercic Niesmiertelnych. Nie usmiercic,
wyzwolic. Z pólniebytu przeniesc wreszcie w pelny, normalny niebyt. Po co? Po to, by napelnic
Wiecznosc nowymi istnieniami? Alez nie. Potrzebny jest inkorporator. Wejscie i wyjscie! Gdyby
nie to nie byloby sie nad czym zastanawiac, ale nie ma innego sposobu zawladniecia
inkorporatorem. Bez posrednictwa Wiecznosci cialo tego chlopca nie stanie sie wlasnoscia Baala.
Wiec tak:
Najpierw normalny powrót. Niby normalny, ale tylko do kabiny inkorporatora. Potem - glówny
wylacznik zasilania. Wystarcza cztery sekundy, by zgasly impulsy podtrzymujace zawartosc
komórek Wiecznosci. Potem juz nikt z zewnatrz nie przeszkodzi. Cialo Gravesa juz i tak
niewiele warte i nikomu niepotrzebne...
A wiec, Dan w jednym, Baal w drugim gniezdzie inkorporatora. Ekskorporacja, komutacja
kanalów, blokada jednego wyjscia, a przez drugie... W porzadku. Musi sie udac.
- Zaczekaj chwile. To juz tutaj.
Pozostawiajac chlopca pod kepa krzewów zaslaniajacych wlaz sejfu, Baal wsliznal sie w maly,
prostokatny otwór zarosniety trawa.
- Pomóz mi wyjsc! - krzyknal po chwili, wystawiajac obie rece przez otwór.
Dan podbiegl i chwycil dlonie starca. Mocne szarpniecie pozbawilo go równowagi i runal glowa
w dól, w ciemnosc.
Po niespelna minucie silne opalone rece wydzwignely muskularne cialo na powierzchnie ziemi.
Mlody chlopak biegl jak oszalaly, podskakujac i wywracajac kozly w puszystej trawie. Byl
szczesliwy, naprawde szczesliwy.
Albowiem Wiecznosc bez Istnienia jest Nicoscia gorsza od Niebytu.
Książka pobrana ze strony
http://www.ksiazki4u.prv.pl
lub
http://www.ksiazki.cvx.pl
Książka pobrana ze strony http://www.ksiazki4u.prv.pl lub http://www.ksiazki.cvx.pl Janusz A. Zajdel - Ten piękny dzień Od rana bylo Normalnie, jak kazdego dnia. Staral sie nie myslec o tym, co mialo dzis nastapic. Bylo zreszta jak zawsze Milo, Spokojnie, a chwilami wrecz Rozkosznie. Nielatwo jednak zachowac równowage, gdy oto nadszedl dzien od tak dawna oczekiwany. Niespodziewanie dla samego siebie wzruszyl sie. Ogarnelo go cos w rodzaju tremy i dawno nie doswiadczonego uczucia podniecenia. Zapragnal, zeby bylo Bardziej Beztrosko. Bylo. I Spokojniej. Tez bylo, natychmiast. Wiec to juz dzis, juz za chwile... Próbowal przypomniec sobie, jak to jest. Wydalo sie mu, ze doskonale pamieta... Wyjscie trwalo niewyobrazalnie krótko. Zobaczyl jasny, oslepiajacy prostokat swiatla na tle zupelnej czerni. Po chwili dopiero, przecierajac zalzawione oczy, odwazyl sie postapic kilka metrów. Szedl powoli, niepewnie, potykajac sie o stopnie schodów. Mruzac oslepione oczy zanurzyl sie w swiatlo dnia. Trawa pod stopami byla sucha, zóltawa i laskotala poprzez dziury w butach. Przebiegl truchcikiem kilkanascie kroków, potem przystanal, szeroko otwartymi ustami chwytajac powietrze. Po pierwszej euforii czul teraz coraz wyrazniej, ze nie jest ani Blogo ani Milo. Bylo Zimno. Bylo Duszno. W kolanach poczul Ból. W zoladku Glód. W calym ciele - Slabosc i Sztywnosc miesni... ... ale jednak, mimo wszystko, bylo Dobrze, bo Inaczej i tak jakos Konkretnie. Zimno wyznaczalo precyzyjnie granice miedzy nim a otoczeniem. Ból i Glód okreslaly polozenie poszczególnych organów. Zmeczenie dokumentowalo prawdziwosc Istnienia... Teraz dopiero rozejrzal sie wokolo. Widzial mgliscie, kontury byly rozmyte. Przyjrzal sie dloniom - pomarszczonym, zylastym, pokrytym zóltymi plamami, z palcami zgrubialymi w stawach. Zacisnal je w piesci, rozprostowal. Zatrzeszczaly, a przedramiona, az do lokci, przeszyly wlókienka bólu. Tak, dziewiecdziesiat lat to juz sporo. Popatrzyl na stopy. Musial zgiac sie wpól, by zobaczyc wyrazniej zdarte cholewki butów i zwisajace nad nimi strzepy nogawek. Warto by sie postarac o nowe buty i ubranie, pomyslal, ale juz po chwili uswiadomil sobie, ze nie ma to zadnego znaczenia, przynajmniej dla niego... Marne to wszystko, zuzyte, myslal, z bolesnym trudem prostujac zgiete plecy. Ale dobrze, ze jest choc takie... Zebral sie w sobie i ruszyl sciezka wydeptana wsród traw. Tam, gdzies u jej konca, powinien byc Osrodek. Szedl, jak mógl najszybciej, rozkoszujac sie Byciem, Istnieniem, przeciwstawieniem siebie calej reszcie otaczajacej go materii, choc na te przyjemnosc skladaly sie w glównej mierze Ból, Zimno, Glód i Slabosc... Niedowidzacymi oczyma chlonal nieostre zarysy ksz taltów. Szum
wiatru dochodzil do uszu jak przez wate. Wszystko stare, pomyslal z rozzaleniem. Czemu nie stalo sie to wczesniej, gdy jeszcze cialo bylo mlode, sprawne... Stanal na szczycie pagórka. Slonce wyjrzalo na chwile zza warstwy szarawych chmur. Poczul cieplo jego promieni na twarzy i wylysialej skórze glowy. Oddychal szybko plytkim, urywanym oddechem starych pluc. Czul pulsowanie krwi w sklerotycznie zwezonych arteriach. Rozesmial sie rechotliwie. Nie, to zupelny absurd! Nikt teraz nie zdecydowalby sie na to. Z pewnoscia nikt nie zamienilby swojego losu na kilka lat - a moze tylko dni - przezytych w takim stanie... Jeden dzien - to co innego. Przypomnial sobie tresc regulaminu nakazujacego kategorycznie punktualny powrót pod grozba blokady wejscia. Przynaglony ta mysla ruszyl dalej, kusztykajac i zataczajac sie lekko. Sciezka wyprowadzila go na skraj szerokiej, betonowej drogi. Zza pagórka widac bylo dachy zabudowan. To juz tutaj, pomyslal i uspokoil sie. Zdaze dojsc i wrócic. Przysiadl w trawie przy brzegu betonowego pasa. Sapal ciezko. Nie bylo juz chlodno, bo slonce na dluzej wyjrzalo zza chmur. Poczul sennosc, wiec ulozyl sie na boku i wsparlszy glowe na dloni obserwowal horyzont, jakby w nadziei, ze pojawi sie na nim ktos oczekiwany... Nie mógl pojawic sie nikt. Baal wiedzial, ze jest jedynym naprawde zywym mieszkancem planety. Teraz, kiedy tak lezal bez ruchu, ogrzany sloncem, czul sie o wiele lepiej. Pomyslal nawet, ze gdyby jeszcze nakarmil i napoil to nedzne cialo, czulby sie zupelnie znosnie. Znów wrócila tamta natretna mysl, z której usmial sie w drodze. Teraz nie wydala mu sie tak absurdalna... - Nie - powiedzial do siebie glosno. - To nie mialoby jednak sensu. W kazdym razie - teraz juz nie... Przypomnial sobie tamtych dwoje, Evema i Ade. Ich tez musiala nawiedzic ta sama mysl, ale o ilez inna byla ich sytuacja. Mieli przed soba cale zycie. Cale, normalne ludzkie zycie we dwoje. Moze nawet kochali sie, jeszcze zanim przyszla ich kolej? Moze zaplanowali to sobie z góry, czekajac cierpliwie swój Piekny Dzien? To bylo bardzo dawno. Baal próbowal przypomniec sobie chronologie zdarzen, ale bez pomocy mnemoteki, zdany na wlasna pamiec wpisana w sklerotyczny mózg, z trudem ukladal wszystko w logiczny ciag faktów. A wiec, najpierw byla choroba, dlugotrwala i beznadziejna. Dobry, poczciwy profesor Oro robil, co mógl. Gdyby wiedzial, jak potoczy sie historia... A wiec Osrodek, kilka tygodni bezskutecznej kuracji, potem sejf. To wszystko Baal pamietal. Reszte znal z informacji docierajacych do sejfu normalnym kanalem lacznosci. Kleska spadla na planete nagle i, prawde mówiac, nie wyjasniono nigdy do konca jej przyczyny. Po prostu nie mial juz kto tego wyjasnic. Wszystko walo dni, bo nawet nie tygodnie. Nie bylo mozliwosci ucieczki. Zaraza zostala zawleczona prawdopodobnie przez jedna z bezzalogowych sond, powracajacych z rejonu Alfy Psa Malego albo z okolic Gwiazdy Barnarda. Zgineli ludzie, zwierzeta... Zaraza oszczedzila tylko rosliny i najnizsze organizmy zwierzece. Zgineli nawet ci, którzy powrócili na planete z Kosmosu w ciagu kilku lat po zniknieciu ostatniego jej mieszkanca... Przetrwali tylko ludzie, którzy - o ironio! - nie mieszkali w swych schorowanych cialach. Potem wrócilo z gwiazd jeszcze dwoje, kobieta i mezczyzna. Baal nie pamieta nawet ich imion. Oni przezyli. Widac zaraza wygasla wreszcie, pozbawiona dalszych ofiar. Ci dwoje, oslupieli, porazeni ogromem nieszczescia, jakie spadlo na planete, dlugo szukali choc jednego zywego jej mieszkanca. Prowadzili nasluch radiowy, bladzili nad kontynentami, nadawali sygnaly. I wtedy przemówil sejf, wezwal ich tutaj. Przybyli spiesznie, pelni ufnosci, szczesliwi, ze oto jednak
kogos znalezli. Nie rozumieli, co sie stalo. Dlugo jeszcze tego nie mogli pojac, zwabieni podstepem do sejfu. Cóz, nowa sytuacja tworzy nowa moralnosc, nowe prawa. Nikt nie pytal ich o zgode, bo nie udzieliliby jej na pewno. Przeciez nie byloby sprawiedliwie, gdyby oni tylko mieli korzystac z tego, czego pozbawione zostaly dziesiatki tysiecy bezcielesnych istnien wpisanych w komórki sejfu... W zamian za swoja doczesna cielesnosc otrzymali Wiecznosc. Niedlugo jednak trwala radosc spolecznosci Niesmiertelnych. Doslownie po kilku dniach wyszli Evem i Ada. To byl blad. Nie nalezalo wypuszczac ich we dwoje. Nie wrócili wieczorem tego dnia, jak nakazywal regulamin. Nie wrócili takze zadnego z nastepnych dni przez piecdziesiat z góra. Potem pojawili sie, w zludnej nadziei na Wiecznosc. Sejf odrzucil ich jednak. Ich oraz to co mieli do zaoferowania... Odeszli bez slowa i wiecej ich nie widziano. A potem, duzo pózniej, pojawil sie Graves. Wrócil samotnie z dalekiego rekonesansu gwiezdnego, mezczyzna w pelni sil, postarzaly zaledwie o dwadziescia kilka lat biologicznych, choc spedzil w podrózy ponad pól wieku... Z nim poszlo latwo, byl ufny i prostoduszny. To jego cialo mial dzis na sobie Baal. Dzwignal sie z trudem, jeszcze raz przyjrzal sie temu staremu, zuzytemu cialu. Nic dziwnego, ze doprowadzono je do tak oplakanego stanu, pomyslal. Kazdy wie, ze moze uzywac go tylko przez jeden dzien. Nie wystarczy na wiecej. Zanim kolejka dojdzie znów do pierwszego uzytkownika, to cialo skonczy sie niechybnie. Wlasciwie... Baal zatrzymal sie porazony ta mysla, która nagle zrodzila sie w jego swiadomosci. ...wlasciwie to nawet ryzykowne uzywac go teraz! Ten, kto nie zdazy wrócic w nim do sejfu, zginie na zawsze wraz z tym cialem, utraci Wiecznosc... Przerazilo go to, ruszyl powoli w strone Osrodka. Wsluchiwal sie w bicie serca, badal co chwila puls. Trzeba nakarmic je, napoic... Regulamin naklada ten obowiazek na kazdego uzytkownika. Jak to sie stalo - myslal Baal - docierajac do pierwszych budynków Osrodka, ze tamci dwoje, uciekinierzy, którzy porwali ciala stanowiace wspólna wlasnosc sejfu, nie mieli potomstwa? Przynajmniej tak twierdzili... A moze mieli? Ech, jalowe rozwazania... W zabudowaniach Osrodka panowal nieopisany balagan. Nic dziwnego - pomyslal Baal. - Codziennie buszuje tu przeciez ktos z sejfu odziany w cialo Gravesa. Kazdy zachowuje sie tak, jakby po jego dniu mial nastapic koniec swiata. Dobrze, ze silownia dziala wciaz bez zarzutu i pracuja chlodnie. Odnalazl magazyn zywnosci, wybral kilka puszek konserw i soków owocowych i odgarnawszy smieci z kata rozsiadl sie na pustej skrzynce, na drugiej rozkladajac swoje wiktualy. Nozyk do otwierania konserw znalazl w jedynej niedziurawej kieszeni kurtki. Zrobilo mu sie goraco, zdjal kurtke i zobaczyl, jak podarta i brudna jest koszula, która mial na sobie. Przez dziury przeswitywalo dawno nie myte cialo. Pelen oburzenia na swoich poprzedników - uzytkowników tego ciala, poszedl w glab budynku, by sie umyc. Woda saczyla sie leniwie, mydla nie bylo pod reka. Zniecierpliwiony i glodny poprzestal na obmyciu rak i twarzy. Zrzucil strzepy koszuli, poszperal w magazynie i znalazl nowa. Byla troche za obszerna, ale zalozyl ja i poczul sie nieco lepiej. Zasiadl teraz do jedzenia. Bylo lodowato zimne, ale i tak smakowalo mu nadzwyczajnie. Nie jadl od przeszlo stu lat. Zujac bezzebnymi dziaslami, rozgladal sie po otaczajacym go smietnisku. Wszedzie pietrzyly sie puste opakowania po konserwowanej zywnosci. Przez zakurzone, prawie nieprzejrzyste szyby witryny wsaczalo sie do pomieszczenia szare swiatlo. Wokól panowala cisza tak gleboka, ze Baal slyszal tylko wlasne ciamkanie i mlaskanie... W tej ciszy blaszany dzwiek potraconej puszki zagrzmial jak nagly grom. Baal poderwal sie gwaltownie ze skrzynki, na której siedzial. Gwaltowny ból w dolnej czesci kregoslupa zgial go
wpól. Zachwial sie, wsparl sie dlonia o sterte puszek spietrzonych pod sciana. Posypaly sie z piekielnym jazgotem. Baal wygramolil sie sposród nich, próbujac ostroznie stanac na czworakach, a potem, czepiajac sie boazerii, ostroznie wyprostowal plecy. Udalo sie. Teraz powoli, calym cialem odwrócil sie w strone drzwi prowadzacych na tyly sklepu. Stala w nich drobna ludzka postac. Baal chwile patrzyl w oslupieniu, potem przetarl palcami lzawiace oczy. Byl prawie pewien, ze to zwid, halucynacja, ale mimo to zrobil trzy niezgrabne kroki w strone stojacego. - Czy jestes czlowiekiem? - zapytal mlody, prawie dziecinny glos i Baal zamarl w pól kroku. - Czy jestes... stamtad? - Drobna figurka uniosla dlon wskazujac palcem niebo. - Czy moze stamtad? - Dlon wskazala w dól. Baal oprzytomnial. To nie byla halucynacja. Stal przed nim czlowiek chlopak, prawie dziecko. Ruszyl powoli w jego kierunku, wciaz jednak z podswiadoma obawa, ze tamten zniknie, rozwieje sie jak sen. - Nie podchodz, dopóki nie odpowiesz! Glos chlopca byl ostry, jakby z nuta przestrachu. Cofnal sie, utrzymujac dystans dzielacy go od Baala. - Nie bój sie - powiedzial Baal - jestem czlowiekiem jak ty. Jestem stad... - Nieprawda - zaprzeczyl chlopak. - Znam wszystkich ludzi. Ty nie jestes od nas, wiec musisz byc stamtad... albo stamtad... Znów pokazal dlonia w góre i w dól. Baal myslal intensywnie. - Bylem tam... - Pokazal dlonia niebo. - Ale to bylo dawno. Teraz zyje tu, w poblizu. - Tak, widzialem cie kilka razy - potwierdzil chlopak. - Ale tu jest strefa zabroniona. Tak mówia dorosli. Nie wiem, co to znaczy, ale nikt z naszych tu nie przychodzi. To grozi... - Czym grozi? - Baal niepostrzezenie zblizyl sie do chlopca. Teraz widzial najwyrazniej jego mlode, sprezyste cialo, opalona, zlotawa skóre, ciemne oczy, dlugie blond wlosy... Nie potrafil oprzec sie checi dotkniecia, chocby na chwile, tego mlodego, zdrowego ciala. Wyciagnal reke. - Nie bój sie mnie, synu. Popatrz, jaki jestem stary i slaby... Chlopiec stal przez chwile bez ruchu, a potem wyciagnal reke do starca. - Nie wiedzialem, ze jest ktos oprócz mnie na tej planecie - powiedzial Baal, ujmujac ostroznie drzaca dlonia reke chlopca. - Myslalem, ze jestem ostatnim z zyjacych... Ile was jest? - Ponad trzysta osób. Sto lat temu bylo tylko dwoje. To prarodzice. Oni przybyli tutaj, gdy na Ziemi nie bylo nikogo... - Skad przybyli? - Nie wiem dokladnie. Uczono mnie, ze dobrowolnie wyrzekli sie Wiecznosci, by dac poczatek Nowej Ludzkosci. Nie bardzo to rozumiem, ale tak uczyli mnie rodzice. Mówili takze, ze Wiecznosc upomina sie o nas wszystkich, ze ciazy na nas wina prarodziców. Dlatego balem sie ciebie i pytalem, skad jestes. - Czy Wiecznosc to smierc? - Nie, smierc to smierc, a Wiecznosc - to gorsze niz smierc. To istnienie w nieistnieniu. Tego, wybacz, sam nie rozumiem, wiec ci nie wyjasnie. - Wiec wszyscy tam, u was, boja sie Wiecznosci? Chlopiec zastanowil sie dluzsza chwile. - Wiesz, to trudna sprawa - powiedzial wreszcie - dziwna sprawa. Jak by to powiedziec? Mlodzi nie mysla i nie mówia o tym prawie wcale. Za to starzy... Oni tak jakby chcieli... jakby woleli Wiecznosc niz smierc... Slyszalem rozmowy, ale... Nie, nie rozumiem tego.
- Jestes dociekliwy, synu. To ciekawosc przygnala cie tutaj, prawda? - Baal polozyl koscista dlon na glowie chlopca. - Przyszedles mimo zakazu! Ach, jakiz on mlody, ile zycia przed nim, ile lat - pomyslal, patrzac lapczywie na swego rozmówce. - Móglbym ci wiele wyjasnic. Zabierz mnie do swoich, dobrze? Nie powiemy nikomu, ze tutaj mnie spotkales. - Dobrze, zgoda. . - Chlopak zawahal sie chwile. - No, to chodzmy. - Zaraz - powiedzial Baal. - Wiesz co? Musze zabrac jeszcze kilka drobiazgów z mojego... mieszkania. Mieszkam dosc daleko, ale jesli mi pomozesz - dojdziemy tam za godzine, moze za póltorej. A po drodze opowiesz mi o swoich, bym poznal ich choc troche, zanim zobacze. - Chodzmy - powiedzial chlopak zdecydowanie. - Jak sie nazywasz? - spytal Baal, gdy wspierajac sie na mlodym ramieniu ruszyl w droge powrotna. - Mówia na mnie Daniel, albo krócej, Dan. - Wiec chodzmy, Dan, chodzmy. Baal przyspieszyl kroku. Myslal spokojnie, metodycznie. Teraz nie mozna sobie pozwolic na blad. To mlode, wspaniale cialo musi stac sie wlasnoscia Niesmiertelnych. Wedlug regulaminu zdobywca nowego ciala ma prawo korzystac z niego szesc razy poza kolejnoscia... Zdawalo sie, ze ten punkt regulaminu stal sie juz dawno martwym paragrafem, a tymczasem... Wiec on, Baal, bedzie mógl szesc razy wcielic sie w to mlode, zdrowe, cudowne cialo... Byle tylko nie sploszyc... a potem, jako Dan, bedzie mógl przyprowadzic tu innych, tak samo jak tego chlopca... Bedzie mógl przekazac komórkom Wiecznosc ich osobowosci, a ciala beda sluzyly wszystkim Niesmiertelnym! Tylko... czy to nie stanie sie niebezpieczne? Czy tamci nie zauwaza porwan? Czy nie wysledza sejfu? Czy przez zemste... Tak! Mogliby zniszczyc Wiecznosc... A wlasciwie, dlaczego tylko szesc dni? Dlaczego nie cale zycie tego ciala, a potem drugie, innego, a potem... Dlaczego nie? Zniszczyc Wiecznosc... Zniszczyc? Zniszczyc?! Tak. Nie! Nie cala. Nie Wiecznosc. Usmiercic Niesmiertelnych. Nie usmiercic, wyzwolic. Z pólniebytu przeniesc wreszcie w pelny, normalny niebyt. Po co? Po to, by napelnic Wiecznosc nowymi istnieniami? Alez nie. Potrzebny jest inkorporator. Wejscie i wyjscie! Gdyby nie to nie byloby sie nad czym zastanawiac, ale nie ma innego sposobu zawladniecia inkorporatorem. Bez posrednictwa Wiecznosci cialo tego chlopca nie stanie sie wlasnoscia Baala. Wiec tak: Najpierw normalny powrót. Niby normalny, ale tylko do kabiny inkorporatora. Potem - glówny wylacznik zasilania. Wystarcza cztery sekundy, by zgasly impulsy podtrzymujace zawartosc komórek Wiecznosci. Potem juz nikt z zewnatrz nie przeszkodzi. Cialo Gravesa juz i tak niewiele warte i nikomu niepotrzebne... A wiec, Dan w jednym, Baal w drugim gniezdzie inkorporatora. Ekskorporacja, komutacja kanalów, blokada jednego wyjscia, a przez drugie... W porzadku. Musi sie udac. - Zaczekaj chwile. To juz tutaj. Pozostawiajac chlopca pod kepa krzewów zaslaniajacych wlaz sejfu, Baal wsliznal sie w maly, prostokatny otwór zarosniety trawa. - Pomóz mi wyjsc! - krzyknal po chwili, wystawiajac obie rece przez otwór.
Dan podbiegl i chwycil dlonie starca. Mocne szarpniecie pozbawilo go równowagi i runal glowa w dól, w ciemnosc. Po niespelna minucie silne opalone rece wydzwignely muskularne cialo na powierzchnie ziemi. Mlody chlopak biegl jak oszalaly, podskakujac i wywracajac kozly w puszystej trawie. Byl szczesliwy, naprawde szczesliwy. Albowiem Wiecznosc bez Istnienia jest Nicoscia gorsza od Niebytu. Książka pobrana ze strony http://www.ksiazki4u.prv.pl lub http://www.ksiazki.cvx.pl